quarta-feira, 28 de setembro de 2011

Ratujmy Polskie Pamiatki.


Szczecińska policja zarekwirowała około trzystu dzieł sztuki, w tym grafikę skradzioną w 1945 roku z muzeum w Katowicach.

materiały policji
materiały policji
materiały policji
materiały policji
materiały policji
materiały policji
Policyjny film. Grube na pół metra betonowe drzwi uchylają się po lekkim pchnięciu. Zakurzone obrazy leżą na podłodze, część jest oparta o ponadmetrowe ściany. Konserwator zabytków próbuje złożyć w całość jeden z nich, który rozpadł się na kilkanaście kawałków. Wokół jakieś śmieci, graty, brud. Ujęcie z zewnątrz. Dwupiętrowa, szara betonowa budowla na tyłach domku jednorodzinnego na Gumieńcach. W małych oknach grube kraty. Oto skarbiec Antoniego M. - 92-letniego murarza ze Szczecina.


Więcej... http://wyborcza.pl/1,75248,10367175,Obrazy_warte_miliony_euro_w_bunkrze_na_Gumiencach.html#ixzz1ZH4nBcHR

Historia tego niezwykłego odkrycia zaczyna się w lipcu tego roku. Do szczecińskiej policji zgłasza się 56-letnia kobieta z dwiema córkami. Twierdzi, że ktoś z rodziny okrada jej 92-letniego męża, który przeszedł dwa udary i prawie nie mówi. Łupem padają dzieła sztuki. Kobieta przekazuje płytę DVD ze zdjęciami kolekcji. Płyta trafia w ręce policjanta z Komendy Wojewódzkiej Policji w Szczecinie, który zajmuje się przestępczością związaną z zabytkami. Funkcjonariusz Marek Łuczak odkrywa, że ma do czynienia z wyjątkowym zbiorem. Na niektórych obrazach dostrzega muzealne sygnatury. Przekazuje zdjęcia kolegom z Komendy Głównej Policji, a ci rozpuszczają wici. Po kilku dniach jest pierwsza reakcja. Ministerstwo Spraw Zagranicznych informuje, że na zdjęciach jest co najmniej jeden obraz figurujący na liście polskich strat wojennych poniesionych w czasie II wojny światowej. Chodzi o litografię Józefa Czajkowskiego z 1903 roku "Cmentarz Ojców Reformatów w Krakowie", która w ostatnim roku wojny znikła z Muzeum Śląskiego w Katowicach.

Prokuratora wydaje nakaz przeszukania i zabezpieczenia całej kolekcji, która trafia do depozytu w Muzeum Narodowym w Szczecinie. To blisko 300 obiektów. Malarstwo od wczesnego renesansu, poprzez barok niemiecki. Najstarszy obraz pochodzi z 1532 roku.

O zbiorze Antoniego M. od dawna krążyły w środowisku kolekcjonerów legendy. Ktoś widział u niego Cranacha. Podejrzewano, że może mieć nawet Rafaela. Ponoć po obrazy przylatywali do niego panowie helikopterami. - Nie handlował z nami - mówi jeden z antykwariuszy. - Nie ta liga.

Nikt dziś nie jest w stanie oszacować wartości tego, co miał Antoni M. Fachowcy, z którymi rozmawialiśmy, mówią o "milionach euro".

M., choć samouk, imponował w środowisku wiedzą z historii sztuki. W domu ma fachowy księgozbiór. Do Szczecina przyjechał zaraz po wojnie. Skąd taka kolekcja? Krążą różne wersje. Pierwsza: od pewnego Żyda, który zajmował się handlem sztuki, odkupił willę, w którym pozostały obrazy. Za jeden mały obrazek, który sprzedał, dostał tyle, co za miesiąc pracy cała brygada murarzy. Druga: w latach 60. M. przez przypadek odnalazł skrzynie z muzealnymi zbiorami ewakuowanymi przez hitlerowców.

Co dalej z kolekcją M.? - Szukamy właścicieli tych zabytków - mówi Marek Łuczak, przyznając, że to trudne i czasochłonne zadanie. Policja przy pomocy ekspertów chce też zidentyfikować nieliczne rzeźby i kościelne wyposażenie znalezione w bunkrze.

Od wyników pracy policji zależy, czy obrazy wrócą do Antoniego M., czy nie. Jak na razie tylko sprawa grafiki Czajkowskiego jest oczywista. Jako będąca na liście polskich strat wojennych jest własnością skarbu państwa i wróci do katowickiego muzeum.

Tymczasem jedna z córek Antoniego M. uważa, że działania policji i zdeponowanie zbioru w muzeum uderza w dobre imię ich ojca i jest działaniem "przeciwko Kulturze Narodowej". Tak wynika z zamieszczonego w internecie i rozesłanego do szczecińskich antykwariuszy listu zatytułowanego "Przez całe życie Kolekcjoner Sztuki, a na koniec Paser".

Blog córki Antoniego M.



- Najgorsze jest to, że on teraz nie mówi i nie może się bronić [porozumiewa się pojedynczymi wyrazami - red.] - mówi Oliwia Mazur, druga z córek. - A przecież dla siebie nie czerpał z tego żadnych korzyści. Wiele tych obrazów jest w złym stanie, ponieważ to on je w takim stanie kupował, żeby je uratować. Po prostu kochał sztukę.

Policja odpiera zarzuty o to, że robi z Antoniego M. pasera. Mężczyzna nie ma postawionych zarzutów. Współpracuje z policją. - Policja wspólnie z prokuraturą wyjaśnia wszystkie wątki dotyczące pochodzenia i obrotu poszczególnymi dziełami sztuki - mówi Przemysław Kimon z biura prasowego KWP w Szczecinie. - Do czasu wyjaśnienia sprawy zabytki muszą być zabezpieczone.

W sprawie domniemanej kradzieży zgłoszonej przez żonę Antoniego M. prokuratura prowadzi odrębne postępowanie.

Więcej... http://wyborcza.pl/1,75248,10367175,Obrazy_warte_miliony_euro_w_bunkrze_na_Gumiencach.html#ixzz1ZH2zfE7R

segunda-feira, 27 de junho de 2011

? - kto w koncu odkryl Brazylie?




Gaspar da Gama - odkrywca Brazylii z Poznania

Radosław Nawrot
2010-12-19, ostatnia aktualizacja 2010-12-17 19:03

Gdy na początku września 1499 r. u brzegów Lizbony pojawiły się maszty portugalskich okrętów, król Manuel I Szczęśliwy nakazał bić w dzwony. Wszak to z wyprawy do Indii wracał Vasco da Gama. Z ledwie 55 ludźmi i resztkami floty, ale udało mu się! Obok niego na mostku okrętu "Sao Gabriel" stał ubrany w białe płótno pewien poznaniak imieniem Kacper. Gdyby nie on, Vasco da Gama nigdy by nie wrócił.

Kiedy się urodził około roku 1450, Portugalczycy - najlepsi żeglarze tej epoki - dotarli właśnie do Wysp Zielonego Przylądka i odkrywali dalej nowe lądy. W 1482 r. dotarli do Kongo. W 1488 r. byli na Przylądku Dobrej Nadziei i płynęli na wschód, ku Indiom, z których pochodziły warte krocie przyprawy i inne skarby.



Hiszpanie ruszyli na zachód i w 1492 r. Kolumb dotarł do Ameryki. To wie każdy, kto miał z historii choć dostateczny. Podobnie jak i to, że Portugalczycy w 1498 r. odpowiedzieli odkryciem morskiej drogi wokół Afryki do Indii. Znalazł ją Vasco da Gama. To była bardzo ryzykowna podróż. Miał płynąć jego brat, Pedro da Gama, ale nagle zmarł. Przed wyruszeniem 8 lipca 1497 r. Vasco da Gama modlił się całą noc w Belem. Bał się. Wziął trzy karaki o nazwach "Sao Gabriel", "Sao Rafael" i "Berrio", statek transportowy oraz 170 ludzi, głównie ochotników i skazańców, którym obiecano wolność po powrocie. W grudniu flota wpłynęła na wody, na których nigdy nie było Europejczyków. Minęła Afrykę i w maju 1498 r. dotarła do zachodnich Indii. Tam, w porcie Goa należącym do Sułtanatu Bahmani odwiedził ich pewien tajemniczy człowiek z białą brodą i w turbanie. Nie był Azjatą. Znał języki europejskie, łacinę i włoski. Twierdził, że nazywa się Yusuf Adil i jest niewolnikiem wziętym z Europy w jasyr przez Saracenów. Ma 40-tysięczną armię, która może służyć przybyszom. Proponował, by ci zeszli na ląd ją zobaczyć. Da Gama połapał się jednak, że to pułapka. Tajemniczy posłaniec został pojmany. Vasco da Gama kazał go torturować, aż przybysz powie, kim jest naprawdę. Kacper podawał najrozmaitsze wersje, ale Portugalczycy znali się na torturach. W gorącym oleju, ze szczypcami na palcach w końcu powiedział. Portugalczycy zanotowali w księgach: „judeu do Reyno de Polonia da cidade de Posna”, czyli Żyd, poddany Króla Polski z miasta Posna. Tak wyjęczał im na mękach i taka wersja znajduje się w przekazie portugalskiego urzędnika królewskiego Damiao de Góis. A był to poseł, który w Polsce bywał wielokrotnie, także w Poznaniu - mieście wtedy kwitnącym. Nie pomyliłby nazwy miasta, więc wersja, która zakłada, że szpieg z Indii podał jako miejsce pochodzenia „Bosna” (czyli Bośnia) jest mniej prawdopodobna. Żyd z Poznania przyznał portugalskim katom, że nie jest niewolnikiem, lecz człowiekiem wolnym, który w Indiach mieszka od lat. Miał misję, by rozpoznać i zaatakować Portugalczyków. Znał się bowiem na żegludze i wojowaniu. Znał się znakomicie. Jako małe dziecko musiał z rodzicami zbiec Polski przed przymusową zmianą wiary. Przez Palestynę i Egipt trafił do Indii. Taką wersję podał jeden z marynarzy Vasco da Gamy zwany Alvaro Velho. Spisał ją później portugalski historyk Joao de Barros, ale zapewne coś przekręcił. Chodzi prawdopodobnie o rok 1454, kiedy faktycznie wielu Żydów opuściło Poznań, ale nikt nie zmuszał ich wtedy do zmiany wiary. Vasco da Gama najpierw go torturował, a potem chciał powiesić na rei jak zdrajcę. Zmienił zdanie, gdy zorientował się, że przybysz znakomicie zna Indie, tutejszą mowę, zwyczaje i okoliczne wody. Zamiast stryczka zaproponował współpracę. Warunkiem miało być jednak nawrócenie się, chrzest i wyznanie wiary w Chrystusa. Jeniec się zgodził. Ochrzczono go na pokładzie „Świętego Gabriela” i nadano mu imię Kacper, gdyż w turbanie przypominał króla ze Wschodu. Portugalczycy zapisują to imię niekiedy jako Kaspar bądź Gaspar. Ojcem chrzestnym Kacpra był sam kapitan. Wkrótce ten niezwykły człowiek, znany w portugalskich źródłach także jako Gaspar de Lemos bądź Gaspar d'Almeida, stał się najlepszym portugalskim przewodnikiem w Azji, ale okazało się, że jeszcze lepiej zna wybrzeża Wschodniej Afryki. Bywał tam wielokrotnie na indyjskich statkach, a Portugalczycy nie mieli pojęcia o tej części oceanu. Zawsze ubrany w białe płótno, w turbanie, z białą brodą, przeprowadzał ich przez trudne wody, ułatwiał dyplomację. Dotarł z nimi do Jawy i Celebesu, potem dzięki jego nawigacyjnemu mistrzostwu udało się przyprowadzić resztki floty Vasco da Gamy do Portugalii. Niemal wszyscy marynarze zapadli na szkorbut i stracili zęby. Kacper był jednym z nielicznych zdrowych. Vasco da Gama pokochał go jak brata - Pedra, którego mu brakowało. Przedstawił Polaka królowi Manuelowi jako tego, który odwagą i doświadczeniem ocalił portugalską flotę na wodach Afryki. Król uczynił Kacpra dworzaninem i nadał mu tytuł „cavaleiro de sua casa” (Kawaler Królewskiego Domu), a Vasco da Gama dał mu swoje nazwisko. Choć Portugalia miała wielu wybitnych żeglarzy, trudno było znaleźć lepszego nawigatora niż Gaspar da Gama. Król poprosił go, by poprowadził kolejną portugalską wyprawę, która wiosną 1500 r. ruszała do Indii wokół groźnych brzegów afrykańskich. Była to jedna z najbardziej tajemniczych wypraw tej epoki. Na jej czele stał Pedro Alvares de Cabral, a towarzyszył mu Bartolomeo Dias, odkrywca Przylądka Dobrej Nadziei. U brzegów Zachodniej Afryki flotę zaatakował wielki sztorm. Ponoć to właśnie Gaspar da Gama doradził zmienić kurs na zachodni, by uciec przed szkwałem. Czy wiedział, że niedaleko jest tam ląd? Niektórzy historycy twierdzą, że tak - może od Arabów, może od Chińczyków, może z pism fenickich, które znalazł w Lizbonie, a może po prostu z obserwacji ptasich lotów. Że chciał w ten sposób ubiec Hiszpanów, którym lądy na zachód od Wysp Zielonego Przylądka należały się na mocy potwierdzonego przez papieża traktatu z Tordesillas z 1494 r. To jedna z ciekawszych zagadek epoki wielkich odkryć. Portugalska flota dotarła w ten (nie)przypadkowy sposób do dzisiejszej Brazylii. Portugalczyk Nicolau Coelho i poznaniak Gaspar da Gama byli pierwszymi Europejczykami, którzy dotknęli stopą jej ziemi i ogłosili jej przyłączenie do królestwa Manuela Szczęśliwego. A potem cała flota popłynęła do Indii, gdzie Kacper był przez lata doradcą dwóch portugalskich wicekrólów - Francisca Almeidy i Alfonsa d'Albuquerque. W latach 1502 i 1505 odkrywca Brazylii pływał jeszcze do Indii z Vasco da Gamą. Ślad po poznańskim żeglarzu urywa się w 1510 r. Dokładnie 500 lat temu. Joachim Lelewel, badacz dziejów Gaspara da Gamy, napisał o nim w 1858 r.: "Bez Żydka z Poznania po Indji krążącego, a chrztem Gaspard da Gama zwanego, Vasco da Gama 1498 i Kabral 1500 nie mieliby tego powodzenia w swych wyprawach, jakie on im zjednał".

sexta-feira, 4 de fevereiro de 2011

Berlinka.

Kruki w klatce

Pisał przed sześciu laty z niejaką emfazą Jan Nowak-Jeziorański:

„Serce niemieckiej kultury, które biło przez stulecia w Berlinie, 
znajduje się dziś w Krakowie”. 

Owo serce stało się zapewne ostatnim zakładnikiem II wojny światowej, bo przez minione dziesięciolecia na losy Berlinki długim cieniem kładła się wojenna trauma. Stąd też historia dyskusji i negocjacji o jej przyszłość to ciekawy przyczynek do obrazu polsko-niemieckich stosunków, wzajemnych uprzedzeń, narodowych resentymentów, politycznych strategii, dyplomatycznych gier i symbolicznych gestów. I choć po 50 latach jesteśmy praktycznie w punkcie wyjścia, to owe dzieje braku porozumienia są chyba bardziej interesujące aniżeli tzw. historia z happy endem.
Ukryte skarby
Berlinka? Jaka Berlinka? – ta strategia naiwnego dziecięcego pytania była pierwszą stosowaną przez władze PRL. W 1946 r. zbiory Biblioteki Pruskiej ukryto w przepastnych piwnicach Jagiellonki (głównej biblioteki UJ w Krakowie). I od samego początku ów fakt stał się jedną z państwowych tajemnic. Sekretu bacznie strzeżono zarówno przed wrogim NRF, jak i bratnim NRD. Władze szybko bowiem uznały, że skarby te mogą okazać się w przyszłości dobrą kartą przetargową w rozmowach o uznanie granicy na Odrze i Nysie lub w jakichkolwiek innych pertraktacjach z bliższymi lub dalszymi zachodnimi sąsiadami. Gdy w 1965 r. przekazywaliśmy do Berlina wschodniego 127 tys. tomów mniej cennych książek i czasopism, trzy czwarte nosiło pieczęcie Biblioteki Pruskiej. By więc zmylić ślady, zbiór najpierw potajemnie przewieziono do Łodzi, by następnie, już oficjalnie, za pośrednictwem firmy spedycyjnej Hartwig wyekspediować na Zachód.
Ale Niemcy nie próżnowali. Gdy tylko otrząsnęli się po przegranej wojnie, zaczęli się rozglądać za utraconą kolekcją. Tym bardziej że w szczelnych wrotach, które zatrzasnęły się za Berlinką, pojawiły się pierwsze pęknięcia. W 1963 r. do krakowskich antykwariatów trafiły (zapewne skradzione) pojedyncze książki z pieczęciami Biblioteki Pruskiej. Po tym incydencie szef Staatsbibliotek w Berlinie zaczął naciskać na swe władze państwowe, by wyjaśniły z Polakami losy kolekcji. Co ciekawe, ówcześni oficjele w NRD zachowywali zaskakującą powściągliwość, a minister spraw zagranicznych Lothar Bolz stwierdził nawet, że „sprawa jest gorącym żelazem, tak gorącym, że nie będziemy tego próbowali chwytać”.
Kolejny przeciek nastąpił w 1967 r. Wówczas to wybitna muzykolog prof. Zofia Lissa dotarła pod Wawelem do rękopisów Bacha, Beethovena i Mozarta. O swym odkryciu powiadomiła kierownictwo Niemieckiej Biblioteki Berlińskiej, za co spotkały ją szykany ze strony władz PRL. Ale dopiero dziesięć lat później, w 1977 r., Polska zdecydowała się uchylić rąbka tajemnicy. Opublikowano specjalny komunikat PAP, w którym z brawurową obłudą poinformowano, iż „systematyczne i skrupulatne poszukiwania zostały niedawno uwieńczone pomyślnym wynikiem”. Nadal jednak nie było wiadomo, ile, czego i gdzie posiadamy. Ostatni etap ujawniania zbiorów nastąpił dopiero w 1980 r., kiedy to strona niemiecka uzyskała oficjalne potwierdzenie, że Berlinka zdeponowana jest w Krakowie. Rok później zbiory zostały udostępnione naukowcom z całego świata.
W dowód przyjaźni
W 1977 r. podczas wizyty partyjno-rządowej delegacji władz PRL w NRD Edward Gierek przekazał Erichowi Honeckerowi („w dowód przyjaźni”) rękopisy partytur Beethovena i Mozarta ze zbiorów Berlinki. W grudniu 2000 r. podobny gest wykonał premier Jerzy Buzek, ofiarowując Gerhardowi Schröderowi unikatowe wydanie Biblii z 1522 r. w tłumaczeniu Marcina Lutra. Oba te gesty, choć kosztowne, okazały się mało znaczące. Miały być świadectwem dobrej woli i nieco uspokoić coraz bardziej natarczywe żądania strony niemieckiej. Jednak celu nie osiągnęły. Niemcy też zdobywali się na gesty, choć zdecydowanie skromniejsze. W 1992 r. przekazali do Poznania zbiór złotej starożytnej biżuterii, które znajdowały się tam przed wojną, a w 2002 r. – etruskie lustro, zrabowane ongiś z Gołuchowa. Ale i one nie posunęły negocjacji nawet o milimetr.
Tworzeniu tzw. dobrej atmosfery miały też sprzyjać deklaracje. Gierek, wręczając bezcenne manuskrypty, deklarował: „Już niedługo będziemy mogli przekazać wam te cenności”. Z kolei w 1998 r. sporo zamieszania wywołał wywiad prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego dla „Der Tagesspiegel”. Powiedział on wówczas: „Biblioteka Pruska mogłaby wyruszyć w drogę powrotną do Berlina np. w 2000 r.”. Także rok później polski minister kultury Andrzej Zakrzewski, choć z innego politycznego nadania, deklarował, że zbiory powinny wrócić do Berlina.
Oddać zbiory?
Przez pierwsze powojenne dziesięciolecia głównym zmartwieniem władz było: jak Berlinkę ukryć? Później pojawiło się pytanie trudniejsze: co z nią zrobić? Pierwsze pomysły należały do kategorii dyplomatycznego folkloru. W 1980 r. Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego zaproponowało, by przekazać władzom NRD – jako „dar narodu polskiego” – wyłącznie 2,5 tys. woluminów chińskich, koreańskich i hebrajskich, resztę zostawiając sobie. Do dziś trudno dociec: była to głupota czy prowokacja? Na jeszcze dziwaczniejszy pomysł wpadł sześć lat później minister spraw zagranicznych Marian Orzechowski. Wymyślił, by zbiory rozparcelować wedle tzw. przynależności kulturowej. I tak: przyjaciołom z NRD oddać mapy i rękopisy niemieckie, Chinom – rękopisy i księgi chińskie, Koreańczykom – koreańskie itd. Niewielka część Berlinki miała nawet trafić do Brazylii w ramach zadłużenia za import kawy.
Dziś hasło „Przyszłość Berlinki” uruchamia pełne spektrum postaw, opinii, koncepcji, włącznie ze skrajnymi. W 2002 r. ówczesna wiceminister kultury Aleksandra Jakubowska na plenarnym posiedzeniu Sejmu oświadczyła: „Osobiście przeciwna jestem temu, aby Biblioteka Pruska opuściła teren Polski. Wydaje nam się natomiast, że wiele dzieł polskich, które zostały wywiezione przez najeźdźcę, powinno do Polski wrócić”. Czyli: wam – nic, nam – co się tylko da. Jak nietrudno się domyślić, niemiecki radykalizm to lustrzane odbicie polskiego. Nie brakuje więc opinii sprowadzających się do żądania bezwzględnego wydania zbiorów, bez żadnych warunków wstępnych i odszkodowań, które – jak się za Odrą przypomina – już nam wypłacono w przeszłości.
Co ciekawe, punkt widzenia nie zawsze zależy od punktu siedzenia. Już w 1988 r. profesorowie Serczyk i Estreicher sugerowali, by kolekcję bezwarunkowo oddać do Berlina, w Krakowie zatrzymując jedynie wchodzące w jej skład polonica. Dyrektor Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego Henryk Hollender przekonywał zaś w 2002 r.: „Argumenty, które słyszę niekiedy, za zachowaniem zbiorów berlińskich po wsze czasy w Krakowie, są wypowiadane językiem odwetu”. Dla odmiany Niemiec Matthias Greffarth na łamach „Frankfurter Rundschau” pisał: „Biblioteka Pruska powinna zostać w Krakowie, w ramach wielkiego europejskiego programu dowartościowania tej naszej zapomnianej części Europy”.
Coś za coś
Generalnie górę biorą postawy koncyliacyjne, w myśl których kolekcja, pod pewnymi warunkami, powinna wrócić do Niemiec. Chodzi oczywiście o wzajemną wymianę. Zaczęło się dość dziwacznie jeszcze w 1953 r. Wówczas Polska oddała NRD 117 cennych obrazów, w zamian oczekując przechowywanych w Dreźnie projektów architektonicznych, które ułatwiłyby odbudowę warszawskich zabytków. Tymczasem zza Odry dotarł w podzięce... mikroskop elektronowy. Zrewanżowaliśmy się srodze w 1980 r., gdy za cenny zbiór rysunków (m.in. Wita Stwosza i Dürera) oraz 15 tys. sztuk archiwaliów śląskich, w zamian zgodziliśmy się na... korzystanie przez Niemców ze zbiorów Berlinki.
Z czasem wymiany się skończyły, a zastąpiły je niekończące się dyskusje o tym, co za Berlinkę powinien otrzymać nasz kraj. Przed paru laty prof. Maciej Giertych na łamach „Opoki” przekonywał: „Póki Niemcy nie zwrócą lub nie zrekompensują wszystkich skradzionych lub zniszczonych w czasie II wojny światowej polskich dóbr kulturalnych, o opuszczeniu przez Berlinkę Polski nie może być nawet mowy”. Słowem: wam – wszystko, ale i nam – wszystko. Niemcy widzą sprawy zupełnie inaczej: oddajcie nam co nasze, a my postaramy się oddać co wasze.
Sąsiedzi zza Odry gotowi są przekazać nam wszystko, co znajduje się w ich zbiorach publicznych, a kiedyś było naszą własnością. Problem w tym, że to skromny ułamek tego, czego poszukujemy. Nic dziwnego, że pojawiają się sugestie, by Niemcy finansowali dalsze poszukiwania, a także wykupywanie odnalezionych w Niemczech i na świecie polskich dóbr kultury, które zaginęły wskutek II wojny. Niemożliwe – przynajmniej na razie – wydaje się jednak ustalenie przeznaczonej na to kwoty. My oczekujemy ok. 2 mld dol., Niemcy gotowi są wysupłać jedną dziesiątą tej sumy. Pat trwa, choć nieoficjalnie wiadomo, że podobno szykuje się jakiś przełom.
Próbą jego przełamania był raport przygotowany przez tzw. grupę Kopernik, złożoną z niezależnych polskich i niemieckich ekspertów. W 2000 r. zaproponowali, by Polskę włączyć do władz niemieckiej fundacji Pruskie Dziedzictwo Kultury, a Berlince nadać status wieczystego depozytu owej fundacji w nowej filii w Krakowie. Część kolekcji powróciłaby do stolicy Niemiec, część pozostała pod Wawelem (głównie zbiory muzyczne). Niemcy zaś zwróciliby nam wszystkie dziś dostępne, a zagrabione niegdyś, dobra kultury. „Die Welt” określił ów projekt jako „owoc szalonej odwagi” i „radykalny przełom”, ale już „Frankfurter Allgemeine Zeitung” uznał, że to tylko „zmiana właściciela na papierze, a nie prawdziwy zwrot”.
Wojna na asy
Właściwie kto ma rację? I tu, jak się okazuje, także nie ma zgodności. Gdy już stało się oczywiste, że to my mamy Berlinkę, rozpoczęła się wyczerpująca walka na argumenty polityczne, moralne, prawne, a nawet konserwatorskie. Zaczęli Niemcy. W 1980 r. Izba Ludowa NRD przyjęła ustawę, w której zapisano, iż „wszystkie dawne pruskie dobra kultury znajdujące się poza granicami wschodnimi Niemiec są ich własnością”. W odpowiedzi premier Piotr Jaroszewicz powołał komisję ds. Biblioteki Pruskiej, która już kilka miesięcy później (styczeń 1981 r.) stwierdziła m.in., iż kolekcja „w całości stanowi własność skarbu państwa polskiego i winna być włączona do inwentarza biblioteki U.J.”. W raporcie przekazanym Wojciechowi Jaruzelskiemu komisja nadmieniła, iż „brak normy prawno-międzynarodowej, która zobowiązywałaby nas do zwrotu zbiorów”. Do tych ustaleń votum separatum zgłosili tylko wspomniani już profesorowie Serczyk i Estreicher. Ale Niemcy nie dali za wygraną. Przez następne lata ministerstwo spraw zagranicznych NRD słało, coraz bardziej ultymatywne w tonie, noty. Odpowiedzią stała się więc kolejna ekspertyza zamówiona w 1997 r. u prof. Krzysztofa Skubiszewskiego i Mariusza Wojciechowskiego. Obaj w pełni potwierdzali polskie prawa do kolekcji.
Dziś w grze o Berlinkę każdy wyciąga na stół własne asy. To bezcenna spuścizna niemieckiej kultury, przekonują Niemcy i – z moralnego punktu widzenia – powinna wrócić do Berlina. „Cóż nam po 228 listach Goethego? Poza wartością materialną niewiele dla nas znaczą” – pisał kolekcjoner Tomasz Niewodniczański. Z moralnego punktu widzenia – ripostują Polacy – mamy prawo traktować Berlinkę jako przedmiot tzw. restytucji zastępczej, rekompensatę za grabieże i zniszczenia wojenne. I przypominają, że w czasie II wojny światowej hitlerowcy unicestwili u nas niemal 22 mln książek. W prawie międzynarodowym – sięgają po kolejnego asa Niemcy – obowiązuje zasada pertynencji terytorialnej, a to oznacza, że archiwalia przynależą do ziem, na których powstały. W tym prawie – wykładają na stół własnego asa Polacy – istnieje też kategoria dobra opuszczonego, które przeszło na własność państwa polskiego.
W 2000 r. ze zbiorów Jagiellonki skradziono kilkadziesiąt cennych starodruków. Niemcom przybył kolejny atut: „Nie jesteście nawet w stanie skutecznie chronić tych zbiorów, nie mówiąc już o ich konserwacji i opracowywaniu” – grzmieli. I tak gra o Berlinkę toczy się do dziś.
Piotr Sarzyński

Oco ten spór?

Pruską Bibliotekę Państwową, zwaną potocznie Berlinką, założył w 1661 r. Wielki Elektor Pruski Fryderyk Wilhelm. Przez prawie 300 lat zgromadzono w niej najcenniejsze świadectwa kultury niemieckiej, m.in. ogromny zbiór rękopisów partytur takich kompozytorów jak Bach, Beethoven, Mozart. Obawiając się bombardowań, już od 1941 r. Niemcy systematycznie wywozili poza Berlin bezcenną kolekcję. Początkowo trafiła ona do Fürstenstein (dziś: Książ), a następnie do Grüssau (dziś Krzeszów) na Górnym Śląsku. Tam na zbiory natrafił bibliotekarz Stanisław Sierotwiński, zajmujący się z ramienia rządu poszukiwaniem porzuconych przez Niemców zbiorów bibliotecznych. W 1946 r. zapakowana w 502 wielkie skrzynie Berlinka przewieziona została do Krakowa, gdzie przechowywana jest do dziś. Według szacunkowych danych składa się z 550 tzw. jednostek bibliotecznych: inkunabułów, manuskryptów, starodruków, książek, czasopism, grafik, rysunków, listów, pamiętników itp.