sexta-feira, 22 de junho de 2012

Pius X / ? /


„Poniżej prezentuję tekst, którego nigdzie przez cztery lata (czy pięć) nie mogłem opublikować. W “katolickich” pismach mówiono nam (po sprawdzeniu przez Prałatów w archiwach) że to jest wiadomość “prawie pewna”, ale.. nie możemy robić przykrości “naszemu Papieżowi”. Znajomy ksiądz Polak studiujący w Watykanie – po miesiącach obietnic – zamilkł. “Nie chcę w TO wchodzić…”. W pismach Tradycji – że Niemcy już uznali Świętego za swego, nie możemy robić przykrości przyjaciołom. Czemu jednak możemy robić przykrość Prawdzie? Apeluję więc do Czytelników tych stron, by pomogli, spowodowali poszukiwania w Archiwach Watykanu lub cesarza Franciszka Józefa, w pamiętnikach kard. Puzyny. Podobno Jan Krawiec pochodził gdzieś spod Piły…
Proszę o informowanie mnie o wynikach poszukiwań.
Z Panem Bogiem.
Mirosław Dakowski

Pius X – papież polskiego pochodzenia
1. Konklawe 1903 r.
Śmierć papieża Leona XIII nastąpiła dnia 20 lipca 1903 r. Na konklawe, które rozpoczęło się 1 sierpnia, ilość głosów potrzebną do wyboru na papieża i na
zastępcę Chrystusa na ziemi, dość szybko otrzymał Marian kardynał Rampolla del Tindaro. Był to watykański Sekretarz Stanu oraz czynny członek loży masońskiej (wolnomularzy).
Pamiętać należy, iż najważniejszym celem wielkich mistrzów masońskich, sformułowanym na piśmie jeszcze w latach 1819-29 (tzw. Instrukcja Wieczysta) jest “wychowanie sobie” spośród kleru – członków lóż – papieża.
W tych dramatycznych dniach 1903 r. Jan kardynał Puzyna z Krakowa skorzystał z watykańskich przywilejów przysługujących wtedy Najbardziej Katolickiemu cesarzowi Austrii. W imieniu cesarza Franciszka Józefa kardynał Puzyna wyraził dnia 2 sierpnia 1903 r. veto cesarza Austrii i króla Węgier przeciw wyborowi kardynała Rampolli.
Cesarz Franciszek Józef wiedział o członkostwie kardynała Rampolli w loży masońskiej, lecz poza względami religijnymi istotne dla niego były też powiązania polityczno-finansowe kardynała Rampolli z grupami rządzącymi Francją. Kardynał Rampolli nie zdecydował się wypowiedzieć słowa “accepto”, które uczyniłoby z niego papieża. Jego “non accepto” było jakby wolnym wyborem, wobec zważenia perspektywy odrzucenia przez konklawe veta cesarza Austrii dla przyszłości Kościoła w Europie Centralnej, a może i na świecie.
Wtedy właśnie “papabile” stała się kandydatura Patriarchy Wenecji Józefa Melchiora Sarto. Po siedmiu kolejnych głosowaniach został on papieżem i przyjął imię Piusa X. W ciągu swego jedenastoletniego pontyfikatu przeprowadził wiele reform umacniających Kościół. Został kanonizowany w 1954 r. przez papieża Piusa
XII.
2. Pochodzenie
Na początku XIX w. przybył do Włoch z Wielkopolski niejaki Jan Krawiec. Szukał pracy w Godero blisko Treviso, wreszcie osiedlił się w miasteczku Riese w Północnych Włoszech. Ożenił się i pracował jako pocztylion. Jego żona Małgorzata była szwaczką. Zmienił (przetłumaczył) swe nazwisko i żył już jako Jan Chrzciciel Sarto (czyli Krawiec). W 1835 r. urodził im się synek, ochrzczony jako Józef Melchior. W domu wołano nań Pepi. Chłopak uczył się w Castelfranco i
Asolo, w 1858 r. został księdzem. Przed pięćdziesiątką świątobliwy ksiądz został biskupem Mantui, a przed sześćdziesiątką (w 1893 r.) otrzymał kapelusz kardynalski i został patriarchą Wenecji. Resztę znamy z początku tej notki.
3. Tuszowanie
Ale nie całą resztę. Zaraz po wyborze patriarchy Józefa Melchiora Sarto na papieża zaczęto nerwowo, lecz starannie tuszować jego polskie pochodzenie. Prym w tym tragikomicznym wyścigu wiedli wysocy urzędnicy monarchii austro-węgierskiej, wspomagani przez urzędników watykańskich. Usuwano wszelkie  dokumenty, metryki i inne świadectwa polskiego pochodzenia papieża. Udało się to w znacznym stopniu, gdyż jeszcze ostatnio, poza mętnymi wzmiankami, nie udało mi się dotrzeć do oficjalnych danych na ten temat.
Informacje, które podaję, znalazłem w bardzo ciekawej i ważnej książce Malachiego Martina “The keys of this Blood”. Jest to książka o współczesnych zmaganiach trzech potęg: Kościoła Katolickiego (z papieżem Janem Pawłem II na czele), sił ateistyczno-komunistycznych oraz masońsko-mundialistycznych. Malachi Martin zna dobrze kulisy Watykanu, gdzie był doradcą kardynała Bea. Pracuje w Stanach Zjednoczonych. Na język polski przetłumaczono jego “Jezuitów” oraz  wstrząsającą książkę “Zakładnicy diabła” (wyd. Exter, Gdańsk).
Dane o polskim pochodzeniu św. Piusa X zostały potwierdzone przez badaczy polskich. Nie znaleziono jednak dotąd wioski w Wielkopolsce, skąd pochodził Jan Krawiec, ojciec Józefa Krawca, czyli potem św. Piusa X. Nie pochodził z miejscowości Jamielnica (obecnie kod 47-133), jak wydawało się nam jeszcze niedawno. Warto, byśmy pochylili się nad dokumentami dotyczącymi pochodzenia Józefa Sarto. Po prawie stu latach dokumenty te powinny chyba przestać być
“tajnymi specjalnego znaczenia”? Publicyści w Polsce jakby bali się, nawet w ostatnich dziesięciu latach, tę sprawę poruszyć.
A rola pontyfikatu św. Piusa X i konsekwencje tego pontyfikatu dla nas są przecież ogromne.”


CZYTAJ RÓWNIEŻ:

AAB. Teki Kardynała Hlonda. Okres przedwojenny 1927–1939. Korespondencja Bpa J. Gawliny 1936–37.
Do Kard. A. Hlonda (25 IV 1937)
Katowice, 25 IV 1937
Wasza Eminencjo!
Najdostojniejszy Księże Kardynale Prymasie!
Korzystając z obecności na sakrze biskupiej w Katowicach, pozwalam sobie przesłać Waszej Eminencji garść wiadomości.
a) Sprawa pochodzenia górnośląskiego Piusa X staje się verisimilima. Ks. [Emil] Szramek zwrócił się do W. Płużnic z prośbą o bliższe szczegóły co do matki O. Leopolda Moczygemby. Otrzymał odpowiedź, że nazywała się Ewa z d. Krawiec. Równocześnie proboszcz od siebie pisze ks. Szramkowi, że od dawna krążą pogłoski jakoby to była ciotka Piusa X. Przypomina sobie ks. Szramek sam, że jego proboszcz śp. ks. [Józef] Gregor, historyk, mówiąc o O. Moczygembie, wspomniał o pewnym wuju O. Moczygemby, Kanoniku czy Biskupie w Mantui, którego tenże często odwiedzał.
Podobno uchodził wiadomy krawiec w 1872, uchylając się przed poborem do wojska, ożenił się w Riese dosyć późno, gdy się zaaklimatyzował. Ks. [Emil] Szramek zresztą Eminencji wszystko dokładnie opisze. Warto by zwrócić się do proboszcza w Riese o badania metrykalne i do Mons. Bressana. Najracjonalniejsze byłoby wysłanie listu przez Waszą Eminencję, której ani jeden ani drugi adresat nie odmówi odpowiedzi. Do Texas już napisałem modo non suspecto. Ks. Konstanty Michalski zwrócił się do Ks. Metrop. [Adama] Sapiehy, który był szambelanem Piusa X. Quod deus bene vertat. Warto by sprawdzić obszerniejsze monografie o Piusie X, których ja nie znam.
b) Zdaniem moim grozi niebezpieczeństwo KAP-owi. Przybył do mnie p. Rewerowski (dawniej Rewera-Rothel) z dwoma wycinkami z gazet na temat nie dawno aresztowanych fałszerzy monet w Warszawie. Są to, jak p. R.[ewerowski] z całą stanowczością twierdzi, ponieważ ich osobiście zna, szwagier i brat Teodor ks. K. Aczkolwiek panuje opinia, że ks. K.[aczyński] dzięki swoim stosunkom przynajmniej brata z więzienia uwolni, będzie miał trudne stanowisko. Szwagier otrzymał unieważnienie pierwszego małżeństwa w Warszawie, a z drugą żoną, siostrą ks. K. nie żyje również.
c) W sprawie usiłowań rozwodowych generała [Tadeusza] Kasprzyckiego udałem się do niego wprost jako że on moim ministrem, a ja jego biskupem. Chciałem poprostu spełnić swój obowiązek duszpasterski, aczkolwiek przypuszczałem, że nie będzie chciał mówić na ten temat. Tymczasem po wytłumaczeniu mu a limine, że to nie jest jego sprawa prywatna – ślub obecny, jak stwierdziłem u św. Krzyża jest ważny – była to rozmowa niezmiernie ciekawa i niezwykła. Chwyciłem go od punktu honoru i słowa oficerskiego. Nie chcę jako jego biskup, by o moim ministrze po Warszawie krążyły te i te plotki. Tłumaczyłem mu lata przejściowe, w których organizm szykując się do starości, szuka raz jeszcze jakiegoś romantycznego wybuchu uczucia. Był szczery, aczkolwiek raz po raz się rzucał. Tłumaczył mi wiele. Ja zaś zapewniałem, że ten romans uczuciowo minie, a gdy znów zaczął o rozwodzie, oświadczyłem mu, że nie będzie szczęśliwy, gdy żonę i synka opuści. Zrezygnował z nieprzejednanego postanowienia rozwodowego, lecz dodał, że nie wie, co z sobą począć. Prosił by go nie potępiać, jeśli jednak się rozwiedzie. W każdym razie, był zadowolony z rozmowy, lecz zaznaczył, że na pewno rozwiedzie się gdyby się przekonał, że jakaś “zorganizowana klika na mnie lub na panią K. chciałaby wywierać presję”. Modlę się o światło dla niego.
d) Minister prosił o żałobne Msze polowe na rocznicę śmierci Marszałka Piłsudskiego. Odmówiłem. Zgodziłem się natomiast na 3 maja.
e) Marszałek [Edward] Śmigły-Rydz przejdzie od jutra operację wycięcia migdałów.
f) Przypadkiem wpadłem przed wczoraj do ks. Kosibowicza. Zastałem tam wicemarszałka Podolskiego, który z polecenia płk. [Adama] Koca nawiązuje kontakt z Jezuitami.
g) Od 15 do 28 maja mam zamiar wyjechać do Wiednia.
Całując pierścień Waszej Eminencji łącze wyrazy najgłębszej czci.
(-) + Józef Gawlina

quarta-feira, 20 de junho de 2012

Bursztynowa Komnata i zloty pociag


Historyk sztuki odkrywa tajemnice Bursztynowej Komnaty i Złotego Pociągu


R.T.: Ten pociąg jest już pusty? 

M.A.F.: Myślę, że w większej części tak. A ponieważ instalacja tego tunelu jest gigantyczna – znam jego konstrukcję i wiem, gdzie jest wylot po stronie polskiej i prawdopodobnie po stronie czeskiej – być może jest tam coś jeszcze oprócz pociągu… 

R.T.: Czy to możliwe, że Złoty Pociąg jest stale rozkradany? 

M.A.F.: Nie wiem. Mówię uczciwie – nie wiem. Niech Pan pamięta, że mijają lata. Między rokiem 1997 a naszą rozmową minęło 15 lat. To jest mnóstwo czasu. 

R.T.: Sudety to jednak nie tylko Złoty Pociąg. Czy coś jeszcze? 

M.A.F.: Oczywiście, że coś jeszcze. 

R.T.: Kilka czy kilkanaście miejsc? 

M.A.F.: Jak dobrze policzyć to nawet kilkadziesiąt. Przy czym ja znam kilka. O kilkunastu słyszałem. Biorąc jednak pod uwagę tzw. zainwestowanie w teren, czyli mając świadomość, jaka była skala prac, które się tam wówczas działy, oraz analogię pomiędzy poszczególnymi miejscami ukrycia, to przy pewnym doświadczeniu i rozpoznaniu powtarzalności rozwiązań wychodzi, że są to raczej pewne rzeczy. Powiem Panu, że to nie tylko Sudety. Obszarem, który wymaga „ruszenia”, jest cały Dolny Śląsk. Na przykład podziemny Wrocław to gigantyczne założenie, budowane od połowy XIX wieku, bo Wrocław już wtedy był przygotowywany do roli twierdzy. Instalacje były logiczne, planowe, wieloletnie w realizacji, uzupełniane o najnowsze zdobycze techniki i najnowocześniejsze rozwiązania technologiczne. Między innymi znane z budowy metra. 

R.T.: Mogły być użyte na skrytki dla skarbów? 

M.A.F.: Technika ukrywania była bardzo różnorodna. Z tego co wiem, rzeczywiście w znacznej części wykorzystywano wcześniej przygotowane instalacje. Tak działał m.in. Grundmann, który typując poszczególne schowki, analizował stan ich zachowania i bezpieczeństwo. Historia Bursztynowej Komnaty także świadczy o tym, że została świetnie schowana na terenie Dolnego Śląska. 

R.T.: Ale Pan twierdzi, że w końcu ją wydobyto… 

M.A.F.: Tak. Zrobiła to na przełomie tysiącleci współdziałająca ze sobą grupa rosyjsko-niemiecka. Niemcypokazali Rosjanom gdzie ona jest i wyjęli ją wspólnie. Stąd taka feta przy pokazywaniu tej rzekomej kopii. 

R.T.: Rosjanie i Niemcy porozumiewają się nad naszymi głowami? 

M.A.F.: Dlatego to co teraz robię, jest próbą wymuszenia, w obecnej sytuacji, traktowania nas jako partnerów. Im bardziej samodzielnie będziemy wyjaśniać te sprawy, tym na większe zrozumienie drugiej strony napotkamy. Dopóki ci, co ukrywali razem z tymi, którzy mają na ten temat wiedzę, patrzą na nas jak na „chłopaczków” biegających po lasach z wykrywaczami metali i nic nie znajdujących, póty będą czekali spokojnie. Natomiast jeśli się okaże, że potrafimy coś pokazać, ujawnić, wówczas, moim zdaniem, zmusimy naszych przyjaciół do współpracy. 

R.T.: Dlaczego nie możemy dzisiaj tam pójść? 

M.A.F.: No dobrze, a jaki będzie tego efekt? Ja mogę zaraz Panu pokazać, gdzie znajduje się podziemny dworzec, z którego Grundmann wysyłał pociągi z muzealiami. Tylko co z tego wyniknie? Wie Pan, kiedy praca naszej grupy nie była już nikomu potrzebna, a kolejny Wojewoda nawet nie miał pojęcia o tym, że jego poprzednik coś takiego powołał, zacząłem korespondować z różnymi instytucjami w Polsce, prosząc o zajęcie się tą sprawą i przejęcie dokumentacji zebranej przez nasz zespół. Nie przyniosło to jednak spodziewanych rezultatów. 

R.T.: Kto w takim razie jest obecnie zainteresowany tym, co Pan wie? 

M.A.F.: Jestem przekonany, że społeczeństwo. I to jest moja największa siła. Mogąc stworzyć wokół tego sprzyjającą atmosferę dla wiedzy i ustaleń, chcę doprowadzić do tego, aby ludzie się tymi tematami coraz bardziej interesowali. Zresztą, proszę przeanalizować kilka ostatnich zdarzeń m.in. dynamikę promocji Dolnego Śląska jako regionu pełnego tajemnic… Dla mnie to potwierdzenie, że moja wiedza, fakty, które mogę ujawnić, trafiają na właściwą falę. A więc być może przyszedł nareszcie czas, żeby to wykorzystać, żeby się w końcu upodmiotowić w tej sprawie. Będę się starał zrobić to rzetelnie i profesjonalnie. Nie po to, aby wzbudzać pustą sensację, tylko wskazać, że to czemuś może służyć, że jest w tym jakiś sens. Chcę wskazaniem miejsc ukrycia dóbr kultury rozpocząć proces wchodzenia społeczeństwa na swoje miejsce. Tu jesteśmy my gospodarzami. Dzisiaj na równi z samym znaleziskiem, interesuje nas proces dochodzenia do poznania prawdy. Ludzie chcą być obecni, chcą uczestniczyć w tym, co się wokół nich dzieje, a współczesna technika daje im takie możliwości. 

R.T.: Czuje się Pan bezpieczny ze swoją wiedzą? 

M.A.F.: Proszę o następne pytanie (śmiech). Albo, jeśli Pan pozwoli, odpowiem metaforycznie. Jest takie wschodnie powiedzenie, że jeśli ktoś gotów jest dla prawdy poświęcić swoje życie, to do niej dojdzie. 

R.T.: Dziękuję Panu za rozmowę. 



Mirosław Antoni Figiel jest historykiem sztuki oraz byłym przewodniczącym Zespołu do Spraw Prowadzenia Postępowań w Przypadkach Uzyskania Informacji o Miejscach Ukrycia Dóbr Kultury powołanego przy Wojewodzie Dolnośląskim. 

Pełen wywiad można przeczytać w czerwcowym wydaniu magazynu Odkrywca(6/2012) 

Powszechnie uważa się, że miejsca, w których ukryto w czasie II wojny światowej dobra polskiej kultury, są ciągle nieznane. Legendarnego Złotego Pociągu czy Bursztynowej Komnaty poszukuje wielu śmiałków pragnących zapisać się na kartach historii. Okazuje się jednak, że władze od dawna wiedzą, gdzie znajdują się te tajemnicze „skrytki”. Co ciekawe, nie tylko nie zgadzają się na wskazanie ich dokładnego położenia, lecz nawet nie przyznają się do tego, że posiadają taką wiedzę.


Roman Tomczak (redaktor czasopisma Odkrywca) rozmawiał z historykiem sztuki, Mirosławem Antonim Figlem, o tym, dlaczego te miejsca są owiane tajemnicą i jakie fakty dotyczące m.in. Złotego Pociągu i Bursztynowej Komnaty udało mu się ustalić w czasie 15 lat badań. 

Dość słów… pora na fakty i konkrety

Roman Tomczak: W marcu, w internecie, pojawiła się relacja ze spotkania poświęconego m.in. tematowi niemieckich depozytów, który Pan referował. Muszę przyznać, że to co Pan wtedy mówił, głęboko mną wstrząsnęło. Okazało się, że poszukiwane przez dziesięciolecia miejsca ukrycia, chowanych w ostatnich miesiącach wojny przez Niemców skarbów kultury, Pan odnalazł i udokumentował w niecałe pięć lat! Pomyślałem sobie wówczas o setkach artykułów na ten temat, książkach, filmach i programach publicystycznych. Wielu ludzi nadal namiętnie szuka tego, o czym Pan już dawno wie…
 

Mirosław Antoni Figiel: Nie wiem wszystkiego, wiem dość dużo. Tu jednak potrzebne jest jedno wyjaśnienie – my przecież nie rozmawiamy o skarbach, np. templariuszy czy wodza Hunów Attyli. My mówimy o przypadkach, gdzie jeszcze żyją świadkowie, już nieliczni, którzy byli obecni przy ukrywaniu tych rzeczy. Są one dość dobrze udokumentowane, tylko że my, mieszkańcy i gospodarze tego terenu, na ogół nie mamy dostępu do tych dokumentów. Ale słynna swego czasu tzw. lista Józefa Gębczaka, z wykazem skrytek sporządzonych przez Günthera Grundmanna, ostatniego Konserwatora Zabytków Dolnego Śląska, była listą prawdziwą. Miejsca, które się na tej liście znajdowały, okazały się rzeczywiście skrytkami pełnymi depozytów muzealnych i dóbr kultury. 

R.T.: Ta lista była starannie ukrywana przez powojenne władze polskie. Korzystano z niej? 

M.A.F.: Ależ oczywiście. Moim zdaniem, w odpowiednim momencie lista mogła zostać stronie polskiej podsunięta, właśnie po to, aby uniknąć masowego szabru. I tak wielu rzeczy nie udało się zabezpieczyć. Słynna jest historia Zamku Czocha, gdzie rozszabrowano wiele skrytek, w tym znajdujące się w jednej z nich rzeczy należące do skarbca carów rosyjskich. To, co przez wieki było zbierane jako kolekcja, zostało bezpowrotnie stracone przez rozparcelowanie i rozproszenie po Europie. To jest jedna z najbardziej spektakularnych sytuacji dowodzących, jak szybko trzeba działać, uzyskując pewne informacje. 

R.T.: W swoim wystąpieniu dość kategorycznie Pan stwierdził, iż wie, gdzie znajduje się Bursztynowa Komnata, której do dziś poszukuje kilka rządów i łowcy skarbów na całym świecie. Pana zdaniem kopia pokazana z wielką pompą w 2003 r. w Carskim Siole pod Petersburgiem, to oryginał! 

M.A.F: Oczywiście, że oryginał. Wiem także, gdzie Bursztynowa Komnata została ukryta pod koniec II wojny, i w jak dramatycznych warunkach się to odbywało. Wiem także, kiedy ją stamtąd wyjęto. Wiem jak dotrzeć do tego schowka i wiem, że prawdopodobnie nie został całkowicie opróżniony. 


R.T.: To poszlaki. Nie ma Pan dowodów.

M.A.F.: Bezspornych dowodów nie mam, to prawda. Ale gdyby ktoś zapytał publicznie Pana Gerharda Schrödera, który był wówczas kanclerzem Niemiec, albo Pana Władimira Putina, późniejszego prezydenta Rosji, to kto wie, czy nie potwierdziliby tych informacji. Ale to już polityka. A ja nie zajmuję się polityką. Choć wiem, że polityka zajmuje się mną. Poza tym wystarczy niewielki wysiłek eksploracyjny i to miejsce będzie można ujawnić i pokazać… a jest, także z innych względów, niezwykle interesujące.

R.T.: To dlaczego wciąż się utrzymuje, że Bursztynowa Komnata nie została odnaleziona?

M.A.F.: Odpowiedź jest oczywista i logiczna. Jeżeli została pozyskana, czy lepiej powiedzieć – odzyskana – przy pomocy metod i technik służb specjalnych, a nie oficjalną drogą międzypaństwowych uzgodnień, to ukrycie faktu, że jest to oryginał – w języku służb specjalnych nazywa się to chyba „zalegendowaniem” – jest naturalną konsekwencją przyjętych metod postępowania. Obiekt jest. Nie został zniszczony czy rozszabrowany, cieszy serca i oczy, a za kilka czy kilkanaście lat będzie ponowna radość jeśli wyjdzie na jaw, że to oryginał. Same plusy.



R.T.: Dlaczego zatem ten skarb nie został przekazany drogą oficjalną, jawnie?

M.A.F.: O, i to jest właśnie to, co służy jako argumentacja moich obecnych działań. Przecież od końca II wojny światowej sprawy dóbr kultury nie zostały uporządkowane. Przecież ciągle mamy roszczenia do strony niemieckiej, do strony rosyjskiej. Rosjanie do Niemców, Niemcy do Polaków. Więc cały czas, o dziwo, w jednoczącej się Europie, ta kwestia stanowi nierozwiązany problem. Moim zdaniem dlatego, że istnieją środowiska, którym zależy na tym, żeby to się toczyło według ich scenariusza. 




R.T.: Co zakłada ten scenariusz?

M.A.F.: Po 1945 r. nastąpiła w Europie zmiana najgłębsza z możliwych – przesunięto granice państw i nastąpiła wymiana ludności. Pierwotnie ustalono, że granica pomiędzy Polską i Niemcami będzie przebiegała na Nysie Kłodzkiej, a nie na Nysie Łużyckiej. Metodą politycznych manipulacji w rozmowach z aliantami, głównie Amerykanami, Rosjanie przesunęli tę granicę na zachód.

R.T.: Wiedzieli o skarbach ukrytych w Sudetach i chcieli je mieć po swojej stronie?

M.A.F.: Mało, że wiedzieli. Niech Pan porówna fakty. Działania wojenne w 1945 r. na terenie Dolnego Śląska, po zdobyciu Wrocławia, potoczyły się w kierunku na Legnicę, Głogów, wzdłuż linii Sudetów. Aż do maja Sudety były w rękach niemieckich! Tam, przez te trzy miesiące, funkcjonowała administracja niemiecka. Mieli trochę więcej czasu i mogli przewidzieć rozwój wydarzeń. Prawdopodobnie ta wiedza o zmianie przebiegu granicy spowodowała, że zmianie uległy, w konsekwencji, także metody postępowania wszystkich uczestników ówczesnych zdarzeń. Stąd lista Józefa Gębczaka. Stąd próba ratowania dóbr, które zostały wcześniej jedynie prowizorycznie zabezpieczone. Niektóre prowizorycznie, a niektóre bardzo dobrze, w doskonale przemyślany sposób. Żeby uratować je przed zorganizowaną rekwizycją wojsk radzieckich, działaniami prywatnych ludzi, szabrowników, a nawet, tak też bywało, przed prywatą niektórych przedstawicieli organizującej się administracji polskiej. Słyszał Pan pewnie słynne historie o powojennej polskiej administracji, gdzie różne ciemne typki, które tu przyjechały na szaber, z samych siebie „robiły” lokalną władzę… Tylko po to, aby nikt nie patrzył im na ręce. Do dzisiaj, w podejściu do spraw o których teraz rozmawiamy, daje się wyczuć coś z tamtej atmosfery powojennego Dzikiego Zachodu, skarbów czekających na śmiałków, którzy mają odwagę ryzykować i szukać. Ta nieumiejętność, niezdolność do rozwiązania tego problemu przez czynniki oficjalne, z czegoś przecież musi wynikać. I to jest główny powód mojego działania. Żeby nareszcie lokalna, dolnośląska administracja zrozumiała, że to my jesteśmy gospodarzami na tym terenie. Że problemy te naprawdę istnieją. I, że nic o nas bez nas.

R.T.: A może Niemcy i Rosjanie też muszą to zrozumieć?

M.A.F.: Przede wszystkim. Bo informacje są w ich rękach. Rosjanie np. mają dość dobre informacje na ten temat. Dobrze wiedzą, czego my jeszcze nie wiemy i czego szukamy. Ale przede wszystkim pełną informację mają Niemcy. Przecież oni te dobra kultury ukrywali.

R.T.: W swoim wystąpieniu mówił Pan o drugim, podziemnym Wrocławiu, o Złotym Pociągu, szabrowanym już nie jeden raz. O zabytkowym, srebrnym kandelabrze, sprasowanym tak, aby zmieścił się w szybie wentylacyjnym tunelu, w którym stoi Złoty Pociąg. A więc ktoś już wiedział wcześniej, gdzie on jest, mimo że oficjalnie nic na ten temat nie wiadomo. O ilu jeszcze miejscach ukrycia skarbów kultury Pan wie?

M.A.F.: Odpowiedź na tak postawione pytanie nie jest możliwa. Przyjąłem taką zasadę, że tę moją wiedzę mogę i powinienem właśnie teraz weryfikować w sensie jej społecznej dostępności. Kiedy zaczynałem swoją pracę w 1997 r. miałem do czynienia z zupełnie innym otoczeniem informacyjnym. O internecie funkcjonującym w takim jak obecnie zasięgu, wtedy jeszcze nie myślano. Wykonywanie dokumentacji wideo z prowadzonych prac było wówczas całym zadaniem logistycznym. A dziś, proszę bardzo, kamera w komórce, szybki dostęp do internetu i informacja jest, prawie natychmiast, na forach światowych.

R.T.: Skoro Pan to wszystko wie, dlaczego zatem nie zainteresowały się tym inne instytucje państwowe, uniwersytety, historycy, archeologowie?

M.A.F.: To byłoby logiczne i zdroworozsądkowe. Nie zawsze jednak tego typu relacje muszą przebiegać drogą zdrowego rozsądku. Różne grupy mają przecież swoje różne interesy. Także państwa, w tym te trzy najbardziej zainteresowane, mają swoje interesy, itd. Człowiek taki jak ja, który do tych kwestii podchodzi z czysto społecznego punktu widzenia, jest dla nich niezrozumiały. Muszę więc spokojnie uwiarygodnić się w tych kwestiach. Stąd np. nasza dzisiejsza rozmowa. Moją intencją jest rozpoczęcie pewnego ciągu zdarzeń. Jeżeli zrobię to dobrze – z konieczności – uruchomię proces rozmawiania pomiędzy służbami i urzędami, i rozliczania w tej wspólnej Europie spraw, które de facto rozpoczęła II wojna. Ja nie szukam skarbów, choć satysfakcja z ujawniania i ich pokazania może być ogromna. Dla mnie to są dobra kultury, które trzeba ujawnić i zabezpieczyć.

R.T.: Słuchając Pańskiego wykładu pomyślałem sobie, że skoro ten facet tyle wie, odkrył tak wiele skrytek, to pewnie nie jest pierwszym… Że może wszystkie poniemieckie skarby już dawno rozszabrowane są przez poszukiwaczy. Władze o tym wiedzą, nikt oprócz nich o tym nie wie, dlatego tak nośne jest reklamowanie Dolnego Śląska jako krainy tajemnic i skarbów. Skarbów, których już nie ma…

M.A.F.: Zapewniam Pana, że to, co jeszcze jest do odkrycia, może być na ustach całej Europy i może stać się sensacją z pierwszych stron gazet, nie tylko w Europie. Te tajemnice są, a skoro są, to je odkryjmy.


R.T.: Nie chce Pan na razie „pokazywać palcem” miejsc, gdzie są skrytki, ale przecież wspominał Pan o sztucznym wzniesieniu we Wrocławiu, które jest zamaskowanym bunkrem zawierającym archiwum miasta. Mówił Pan o odkrytych pomieszczeniach w Zamku Książ. Niech Pan teraz coś powie o Sudetach…

M.A.F.: No dobrze. Otóż Sudety to jest m.in. Złoty Pociąg. Tam sobie stoi. Myślę, że dobrze by było pokazać to miejsce, choćby z uwagi na fakt, iż od pewnego czasu podnoszony jest problem wydrążenia tunelu pod górami, mającego połączyć Czechy z Polską. Nie trzeba go drążyć… bo ten tunel istnieje. Właśnie w nim stoi Złoty Pociąg. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie uda się to miejsce wskazać. 


Bursztynowa komnata.

R.T.: Ten pociąg jest już pusty?

M.A.F.: Myślę, że w większej części tak. A ponieważ instalacja tego tunelu jest gigantyczna – znam jego konstrukcję i wiem, gdzie jest wylot po stronie polskiej i prawdopodobnie po stronie czeskiej – być może jest tam coś jeszcze oprócz pociągu…

R.T.: Czy to możliwe, że Złoty Pociąg jest stale rozkradany?

M.A.F.: Nie wiem. Mówię uczciwie – nie wiem. Niech Pan pamięta, że mijają lata. Między rokiem 1997 a naszą rozmową minęło 15 lat. To jest mnóstwo czasu.

R.T.: Sudety to jednak nie tylko Złoty Pociąg. Czy coś jeszcze?

M.A.F.: Oczywiście, że coś jeszcze.

R.T.: Kilka czy kilkanaście miejsc?

M.A.F.: Jak dobrze policzyć to nawet kilkadziesiąt. Przy czym ja znam kilka. O kilkunastu słyszałem. Biorąc jednak pod uwagę tzw. zainwestowanie w teren, czyli mając świadomość, jaka była skala prac, które się tam wówczas działy, oraz analogię pomiędzy poszczególnymi miejscami ukrycia, to przy pewnym doświadczeniu i rozpoznaniu powtarzalności rozwiązań wychodzi, że są to raczej pewne rzeczy. Powiem Panu, że to nie tylko Sudety. Obszarem, który wymaga „ruszenia”, jest cały Dolny Śląsk. Na przykład podziemny Wrocław to gigantyczne założenie, budowane od połowy XIX wieku, bo Wrocław już wtedy był przygotowywany do roli twierdzy. Instalacje były logiczne, planowe, wieloletnie w realizacji, uzupełniane o najnowsze zdobycze techniki i najnowocześniejsze rozwiązania technologiczne. Między innymi znane z budowy metra.

R.T.: Mogły być użyte na skrytki dla skarbów?

M.A.F.: Technika ukrywania była bardzo różnorodna. Z tego co wiem, rzeczywiście w znacznej części wykorzystywano wcześniej przygotowane instalacje. Tak działał m.in. Grundmann, który typując poszczególne schowki, analizował stan ich zachowania i bezpieczeństwo. Historia Bursztynowej Komnaty także świadczy o tym, że została świetnie schowana na terenie Dolnego Śląska.

R.T.: Ale Pan twierdzi, że w końcu ją wydobyto…

M.A.F.: Tak. Zrobiła to na przełomie tysiącleci współdziałająca ze sobą grupa rosyjsko-niemiecka. Niemcypokazali Rosjanom gdzie ona jest i wyjęli ją wspólnie. Stąd taka feta przy pokazywaniu tej rzekomej kopii.

R.T.: Rosjanie i Niemcy porozumiewają się nad naszymi głowami?

M.A.F.: Dlatego to co teraz robię, jest próbą wymuszenia, w obecnej sytuacji, traktowania nas jako partnerów. Im bardziej samodzielnie będziemy wyjaśniać te sprawy, tym na większe zrozumienie drugiej strony napotkamy. Dopóki ci, co ukrywali razem z tymi, którzy mają na ten temat wiedzę, patrzą na nas jak na „chłopaczków” biegających po lasach z wykrywaczami metali i nic nie znajdujących, póty będą czekali spokojnie. Natomiast jeśli się okaże, że potrafimy coś pokazać, ujawnić, wówczas, moim zdaniem, zmusimy naszych przyjaciół do współpracy.

R.T.: Dlaczego nie możemy dzisiaj tam pójść?

M.A.F.: No dobrze, a jaki będzie tego efekt? Ja mogę zaraz Panu pokazać, gdzie znajduje się podziemny dworzec, z którego Grundmann wysyłał pociągi z muzealiami. Tylko co z tego wyniknie? Wie Pan, kiedy praca naszej grupy nie była już nikomu potrzebna, a kolejny Wojewoda nawet nie miał pojęcia o tym, że jego poprzednik coś takiego powołał, zacząłem korespondować z różnymi instytucjami w Polsce, prosząc o zajęcie się tą sprawą i przejęcie dokumentacji zebranej przez nasz zespół. Nie przyniosło to jednak spodziewanych rezultatów.

R.T.: Kto w takim razie jest obecnie zainteresowany tym, co Pan wie?

M.A.F.: Jestem przekonany, że społeczeństwo. I to jest moja największa siła. Mogąc stworzyć wokół tego sprzyjającą atmosferę dla wiedzy i ustaleń, chcę doprowadzić do tego, aby ludzie się tymi tematami coraz bardziej interesowali. Zresztą, proszę przeanalizować kilka ostatnich zdarzeń m.in. dynamikę promocji Dolnego Śląska jako regionu pełnego tajemnic… Dla mnie to potwierdzenie, że moja wiedza, fakty, które mogę ujawnić, trafiają na właściwą falę. A więc być może przyszedł nareszcie czas, żeby to wykorzystać, żeby się w końcu upodmiotowić w tej sprawie. Będę się starał zrobić to rzetelnie i profesjonalnie. Nie po to, aby wzbudzać pustą sensację, tylko wskazać, że to czemuś może służyć, że jest w tym jakiś sens. Chcę wskazaniem miejsc ukrycia dóbr kultury rozpocząć proces wchodzenia społeczeństwa na swoje miejsce. Tu jesteśmy my gospodarzami. Dzisiaj na równi z samym znaleziskiem, interesuje nas proces dochodzenia do poznania prawdy. Ludzie chcą być obecni, chcą uczestniczyć w tym, co się wokół nich dzieje, a współczesna technika daje im takie możliwości.

R.T.: Czuje się Pan bezpieczny ze swoją wiedzą?

M.A.F.: Proszę o następne pytanie (śmiech). Albo, jeśli Pan pozwoli, odpowiem metaforycznie. Jest takie wschodnie powiedzenie, że jeśli ktoś gotów jest dla prawdy poświęcić swoje życie, to do niej dojdzie.

R.T.: Dziękuję Panu za rozmowę.



Mirosław Antoni Figiel jest historykiem sztuki oraz byłym przewodniczącym Zespołu do Spraw Prowadzenia Postępowań w Przypadkach Uzyskania Informacji o Miejscach Ukrycia Dóbr Kultury powołanego przy Wojewodzie Dolnośląskim.

Pełen wywiad można przeczytać w czerwcowym wydaniu magazynu Odkrywca(6/2012) 

terça-feira, 12 de junho de 2012

Krzysztof Kolumb.


"Kolumb. Historia nieznana", Manuel Rosa. Kolumb, syn Władysława

Wojciech Orliński
2012-06-12, ostatnia aktualizacja 2012-06-11 16:59

''Kolumb. Historia nieznana'', Manuel Rosa, przeł. Marta Szafrańska-Brandt, Rebis, Poznań

Odkrywca Ameryki był Polakiem - tak przynajmniej twierdzi amerykański historyk-samouk. I ma na to swoje argumenty.




"Kolumb. Historia nieznana"
Manuel Rosa
przeł. Marta Szafrańska-Brandt
Rebis, Poznań


Do tego odkrycia doprowadziła Manuela Rosę próba rozwiązania zagadki rycerza, który pojawił się na Maderze tuż po śmierci Władysława III pod Warną. Według Rosy polski król nie poległ w bitwie, ale uznał tę porażkę za karę boską za złamanie rozejmu i zrzekł się korony, by na dobrowolnym wygnaniu odpokutować za grzechy. Jego tożsamość chronili templariusze, z którymi związany był także król Portugalii, Jan II Doskonały. Syn Władysława III pod pseudonimem "Krzysztof Kolumb" na zlecenie Jana II przybył do Hiszpanii, by sabotować odkrycia geograficzne... Wierzyć, nie wierzyć - przeczytać warto, bo książka ukazuje fascynujący portret epoki, w której kształtowały się granice naszego świata.

Rozmowa z Manuelem Rosą

Wojciech Orliński: Twierdzi pan, że tajemniczy rycerz mieszkający na Maderze, zwany "Henrykiem Niemieckim", to polski król Władysław Warneńczyk i że ten rycerz był ojcem żeglarza, którego świat poznał pod fałszywym nazwiskiem "Krzysztof Kolumb". Jakie ma pan dowody?



Manuel Rosa: W obu wypadkach mamy bardzo silne przesłanki. Zacznijmy od tożsamości Henryka Niemca - od samego początku towarzyszyła mu plotka, że to Władysław III zhańbiony bitwą pod Warną, który wyemigrował na najdalszy kraniec znanego wówczas świata. Według oficjalnej wersji król zginął w tej bitwie wraz z całym oddziałem, ale w związku z tym nie było żadnego świadka jego śmierci, nie odnaleziono także jego ciała ani zbroi. Turcy rzekomo obcięli jego głowę i zabrali jako trofeum, ale skąd oni mogli wiedzieć, czyja to głowa?

Właśnie dlatego po śmierci Warneńczyka zaczęli się pojawiać oszuści podszywający się pod niego. Dlaczego mamy uwierzyć, że akurat Henryk był Władysławem III?

- W odróżnieniu od oszustów, on nigdy nie twierdził, że nim jest. Przeciwnie, wypierał się. Zidentyfikowała go m.in. grupa polskich mnichów, która przybyła na Maderę. Mamy dwa bardzo solidne dowody. W 1472 roku rycerz Nicolau Floris napisał do mistrza zakonu krzyżackiego, że Władysław III ma się dobrze i żyje z nim na portugalskiej wyspie. Drugi dowód: w 1584 kronikarz Henrique de Noronha napisał, że spadkobiercy Henryka Niemieckiego przedstawili królowi dokumenty, zgodnie z którymi Henryk był to właśnie Władysław III. Król sam je widział i uznał za wiarygodne.

Ale Henrique de Noronha mógł się mylić, spadkobiercy mogli kłamać, Nicolau Floris mógł chcieć zaimponować swojemu mistrzowi...

- List Florisa przypadkowo odkryto w XIX w. w krzyżackich archiwach, nikt nie miał interesu w fałszowaniu go ani wtedy, ani w XV wieku. Z dostarczenia przez Florisa fałszywych informacji zakonowi nie wynikałyby dla niego żadne korzyści czy przywileje. Co do spadkobierców Henryka Niemca - oni rzeczywiście mieli powody, żeby sfałszować królewskie pochodzenie, bo było to w okresie, w którym Portugalia straciła niepodległość i hiszpańskie władze zażądały od całej szlachty potwierdzenia tytułów. Tylko że Henrique de Noronha takich dokumentów widział bardzo wiele, więc jeśli on jakieś uznał za autentyczne, to powinniśmy mu wierzyć tak, jak dzisiaj wierzymy najlepszemu ekspertowi. Zdrowy rozsądek podpowiada, że jeśli ktoś chce sfałszować pochodzenie, powinien raczej wymyślić coś prostego, a przecież także Henrique de Noronha uważał tę historię za niesłychanie dziwną i dlatego poświęcił jej tyle uwagi w swojej kronice.

To wszystko jednak ciągle tylko przesłanki. Co o tym człowieku wiemy na sto procent?

- O wielu postaciach z XV w. wiemy bardzo mało, a jednak uważamy je za historyczne. Mediewistyka to układanie łamigłówki ze strzępków informacji. Co wiadomo ponad wszelką wątpliwość? Że na Maderze, wyspie odkrytej i zaludnionej kilkadziesiąt lat wcześniej, kilka lat po rzekomej śmierci Władysława III pojawił się rycerz, który cieszył się szczególnymi względami króla. Dokumenty królewskie nie wymieniają jego imienia ani pochodzenia, mówi się w nich zawsze tylko o "rycerzu z zakonu św. Katarzyny". Przydomek "Niemiec" nadali mu później sąsiedzi. Król utrzymywał z nim stosunki towarzyskie, osobiście wyswatał go ze szlachetnie urodzoną damą i był świadkiem na ich ślubie. To jest feudalne średniowiecze, król nie mógł tak traktować byle jakiego szlachcica. Z całą pewnością więc wiadomo, że Henryk Niemiec musiał pochodzić z jednego z europejskich rodów królewskich. Czy to musiał być akurat Władysław III, tego nie mogę udowodnić na sto procent, ale właśnie to najlepiej wyjaśnia wszystkie zagadki.

Załóżmy, że pan mnie przekonał. Ale to dopiero połowa roboty, bo jeszcze muszę uwierzyć, że Kolumb był jego synem...

- Kolumb wielokrotnie kłamał na temat swego pochodzenia, narodowości i statusu społecznego - to kwestia bezsporna. Typowe wyjaśnienie jest takie, że był albo Żydem, albo pochodził z gminu, a więc musiał udawać szlachcica, żeby móc rozmawiać ze szlachetnie urodzonymi, bywać na dworze królewskim i nie spłonąć na stosie, na którym kończyli wtedy przechrzczeni Żydzi.

Moim zdaniem, te wyjaśnienia zawodzą po przyjrzeniu się, jak w praktyce wyglądały te kłamstwa. Okazuje się, że to sami szlachetnie urodzeni pomagali Kolumbowi zacierać ślady. To nie jest tak, że on kłamał, żeby dotrzeć do królów, bo sami królowie pomagali mu w kłamstwie. Prawdziwe przyczyny maskarady musiały być więc inne.

Królowie traktowali go jak równego sobie, swatali jego dzieci ze szlachetnie urodzonymi, dawali im państwowe stanowiska i pozycje na dworze. Są dowody na to, że królowie znali prawdę o Kolumbie, bo pomagali mu ją ukrywać i jednocześnie uważali go za osobę szlachetnie urodzoną.

Kolumb musiał więc pochodzić z jakiegoś rodu królewskiego. Ale jakiego? Zachodnioeuropejskie dynastie odpadają, bo to byłoby bardzo dziwne, że nikt go nie rozpoznał, nie próbował wykorzystać pokrewieństwa do budowania wpływów w Nowym Świecie, że żaden zachodni ród nie zdradził tej tajemnicy choćby w formie rodzinnej legendy. Najlepiej pasuje to do potomków Władysława III, którzy musieli ukrywać przed całym światem swoje królewskie pochodzenie.

Ale mówimy o czasach wojen dynastycznych, w których ród konkurenta wycinano do ostatniego potomka, żeby nie przetrwał żaden pretendent do tronu. Europa musiała być pełna ludzi, którzy woleli się nie przyznawać do swojego książęcego pochodzenia w obawie o życie.

- Zgoda, dlatego moja książka nie jest zatytułowana "zagadka rozwiązana". Przedstawiam hipotezę, która wydaje mi się najbardziej prawdopodobna, ale w ostatnim rozdziale przedstawiam badania, jakie mogłyby ją teraz potwierdzić albo obalić. 

W pańskiej książce najbardziej zachwyciła mnie globalna skala tych intryg, rozpiętych między Wilnem a Maderą, Warną a Islandią. Jakby Europa już wtedy była zjednoczona i zglobalizowana.

- Portugalski król Jan II był moim zdaniem pierwszym Europejczykiem, który myślał globalnie. Jako pierwszy władca europejski mógł spojrzeć na swój kraj i cały kontynent w globalnym kontekście, bo po prostu żaden inny władca nie dorównywał mu wtedy znajomością geografii. Nie chciał podbijać świata, miał raczej wizję, aby oplatały go szlaki handlowe, oczywiście z centralą w Portugalii. Oczywiście rozumiał, że będzie miał konkurentów, tworzył więc globalne intrygi, żeby chronić odkryte przez siebie szlaki przed innymi. Jeśli przyjrzeć się, ile wysiłku Portugalczycy włożyli w to, żeby ukryć przed Hiszpanami swoje odkrycia dotyczące prawdziwej drogi do Indii oraz do nowo odkrytej krainy za Atlantykiem - wysłanie do Kastylii szpiega, który celowo pokaże władcom hiszpańskim błędną drogę do Indii i opóźni ich postęp o wiele lat, wydaje się logiczną konsekwencją.

Akurat to mi się w pana teorii podoba. Chyba każdy, kto uczy się w szkole o podróżach Kolumba, przyjmuje to w pierwszym odruchu z niedowierzaniem: jak można wziąć wyspę za kontynent? I uważać, że półdzikie plemiona to mieszkańcy bogatego królestwa Indii?

- Portugalczycy w XV wieku byli nie tylko odkrywcami, ale także "zakrywcami". Mistrzowsko potrafili kłamać co do natury swoich odkryć i dawać fałszywe wskazówki tak, żeby ten, kto spróbuje powtórzyć ich podróż, przepadł. A jeśli nie przepadł, to był mordowany. Taki był rozkaz Jana II - wszyscy cudzoziemcy przyłapani na południe od Wysp Kanaryjskich mieli zginąć. Kolumb zresztą też zabijał konkurentów. Jego okrucieństwo na Hispanioli w 1500 r. stało się przyczyną jego aresztowania i mało co nie kosztowało go głowy. Wszystkie te rzekome błędy i zaniedbania stają się zrozumiałe, jeśli założyć, że Kolumb był portugalskim agentem celowo próbującym odwrócić uwagę Hiszpanów od prawdziwej drogi do Indii i od prawdziwej krainy za Atlantykiem. Zadaniem Kolumba nie było odkrycie Ameryki ani drogi do Indii, tylko zakrycie jednego i drugiego.

Więcej... http://wyborcza.pl/1,75475,11910872,_Kolumb__Historia_nieznana___Manuel_Rosa__Kolumb_.html#ixzz1xZiA8y5U

quarta-feira, 28 de setembro de 2011

Ratujmy Polskie Pamiatki.


Szczecińska policja zarekwirowała około trzystu dzieł sztuki, w tym grafikę skradzioną w 1945 roku z muzeum w Katowicach.

materiały policji
materiały policji
materiały policji
materiały policji
materiały policji
materiały policji
Policyjny film. Grube na pół metra betonowe drzwi uchylają się po lekkim pchnięciu. Zakurzone obrazy leżą na podłodze, część jest oparta o ponadmetrowe ściany. Konserwator zabytków próbuje złożyć w całość jeden z nich, który rozpadł się na kilkanaście kawałków. Wokół jakieś śmieci, graty, brud. Ujęcie z zewnątrz. Dwupiętrowa, szara betonowa budowla na tyłach domku jednorodzinnego na Gumieńcach. W małych oknach grube kraty. Oto skarbiec Antoniego M. - 92-letniego murarza ze Szczecina.


Więcej... http://wyborcza.pl/1,75248,10367175,Obrazy_warte_miliony_euro_w_bunkrze_na_Gumiencach.html#ixzz1ZH4nBcHR

Historia tego niezwykłego odkrycia zaczyna się w lipcu tego roku. Do szczecińskiej policji zgłasza się 56-letnia kobieta z dwiema córkami. Twierdzi, że ktoś z rodziny okrada jej 92-letniego męża, który przeszedł dwa udary i prawie nie mówi. Łupem padają dzieła sztuki. Kobieta przekazuje płytę DVD ze zdjęciami kolekcji. Płyta trafia w ręce policjanta z Komendy Wojewódzkiej Policji w Szczecinie, który zajmuje się przestępczością związaną z zabytkami. Funkcjonariusz Marek Łuczak odkrywa, że ma do czynienia z wyjątkowym zbiorem. Na niektórych obrazach dostrzega muzealne sygnatury. Przekazuje zdjęcia kolegom z Komendy Głównej Policji, a ci rozpuszczają wici. Po kilku dniach jest pierwsza reakcja. Ministerstwo Spraw Zagranicznych informuje, że na zdjęciach jest co najmniej jeden obraz figurujący na liście polskich strat wojennych poniesionych w czasie II wojny światowej. Chodzi o litografię Józefa Czajkowskiego z 1903 roku "Cmentarz Ojców Reformatów w Krakowie", która w ostatnim roku wojny znikła z Muzeum Śląskiego w Katowicach.

Prokuratora wydaje nakaz przeszukania i zabezpieczenia całej kolekcji, która trafia do depozytu w Muzeum Narodowym w Szczecinie. To blisko 300 obiektów. Malarstwo od wczesnego renesansu, poprzez barok niemiecki. Najstarszy obraz pochodzi z 1532 roku.

O zbiorze Antoniego M. od dawna krążyły w środowisku kolekcjonerów legendy. Ktoś widział u niego Cranacha. Podejrzewano, że może mieć nawet Rafaela. Ponoć po obrazy przylatywali do niego panowie helikopterami. - Nie handlował z nami - mówi jeden z antykwariuszy. - Nie ta liga.

Nikt dziś nie jest w stanie oszacować wartości tego, co miał Antoni M. Fachowcy, z którymi rozmawialiśmy, mówią o "milionach euro".

M., choć samouk, imponował w środowisku wiedzą z historii sztuki. W domu ma fachowy księgozbiór. Do Szczecina przyjechał zaraz po wojnie. Skąd taka kolekcja? Krążą różne wersje. Pierwsza: od pewnego Żyda, który zajmował się handlem sztuki, odkupił willę, w którym pozostały obrazy. Za jeden mały obrazek, który sprzedał, dostał tyle, co za miesiąc pracy cała brygada murarzy. Druga: w latach 60. M. przez przypadek odnalazł skrzynie z muzealnymi zbiorami ewakuowanymi przez hitlerowców.

Co dalej z kolekcją M.? - Szukamy właścicieli tych zabytków - mówi Marek Łuczak, przyznając, że to trudne i czasochłonne zadanie. Policja przy pomocy ekspertów chce też zidentyfikować nieliczne rzeźby i kościelne wyposażenie znalezione w bunkrze.

Od wyników pracy policji zależy, czy obrazy wrócą do Antoniego M., czy nie. Jak na razie tylko sprawa grafiki Czajkowskiego jest oczywista. Jako będąca na liście polskich strat wojennych jest własnością skarbu państwa i wróci do katowickiego muzeum.

Tymczasem jedna z córek Antoniego M. uważa, że działania policji i zdeponowanie zbioru w muzeum uderza w dobre imię ich ojca i jest działaniem "przeciwko Kulturze Narodowej". Tak wynika z zamieszczonego w internecie i rozesłanego do szczecińskich antykwariuszy listu zatytułowanego "Przez całe życie Kolekcjoner Sztuki, a na koniec Paser".

Blog córki Antoniego M.



- Najgorsze jest to, że on teraz nie mówi i nie może się bronić [porozumiewa się pojedynczymi wyrazami - red.] - mówi Oliwia Mazur, druga z córek. - A przecież dla siebie nie czerpał z tego żadnych korzyści. Wiele tych obrazów jest w złym stanie, ponieważ to on je w takim stanie kupował, żeby je uratować. Po prostu kochał sztukę.

Policja odpiera zarzuty o to, że robi z Antoniego M. pasera. Mężczyzna nie ma postawionych zarzutów. Współpracuje z policją. - Policja wspólnie z prokuraturą wyjaśnia wszystkie wątki dotyczące pochodzenia i obrotu poszczególnymi dziełami sztuki - mówi Przemysław Kimon z biura prasowego KWP w Szczecinie. - Do czasu wyjaśnienia sprawy zabytki muszą być zabezpieczone.

W sprawie domniemanej kradzieży zgłoszonej przez żonę Antoniego M. prokuratura prowadzi odrębne postępowanie.

Więcej... http://wyborcza.pl/1,75248,10367175,Obrazy_warte_miliony_euro_w_bunkrze_na_Gumiencach.html#ixzz1ZH2zfE7R

segunda-feira, 27 de junho de 2011

? - kto w koncu odkryl Brazylie?




Gaspar da Gama - odkrywca Brazylii z Poznania

Radosław Nawrot
2010-12-19, ostatnia aktualizacja 2010-12-17 19:03

Gdy na początku września 1499 r. u brzegów Lizbony pojawiły się maszty portugalskich okrętów, król Manuel I Szczęśliwy nakazał bić w dzwony. Wszak to z wyprawy do Indii wracał Vasco da Gama. Z ledwie 55 ludźmi i resztkami floty, ale udało mu się! Obok niego na mostku okrętu "Sao Gabriel" stał ubrany w białe płótno pewien poznaniak imieniem Kacper. Gdyby nie on, Vasco da Gama nigdy by nie wrócił.

Kiedy się urodził około roku 1450, Portugalczycy - najlepsi żeglarze tej epoki - dotarli właśnie do Wysp Zielonego Przylądka i odkrywali dalej nowe lądy. W 1482 r. dotarli do Kongo. W 1488 r. byli na Przylądku Dobrej Nadziei i płynęli na wschód, ku Indiom, z których pochodziły warte krocie przyprawy i inne skarby.



Hiszpanie ruszyli na zachód i w 1492 r. Kolumb dotarł do Ameryki. To wie każdy, kto miał z historii choć dostateczny. Podobnie jak i to, że Portugalczycy w 1498 r. odpowiedzieli odkryciem morskiej drogi wokół Afryki do Indii. Znalazł ją Vasco da Gama. To była bardzo ryzykowna podróż. Miał płynąć jego brat, Pedro da Gama, ale nagle zmarł. Przed wyruszeniem 8 lipca 1497 r. Vasco da Gama modlił się całą noc w Belem. Bał się. Wziął trzy karaki o nazwach "Sao Gabriel", "Sao Rafael" i "Berrio", statek transportowy oraz 170 ludzi, głównie ochotników i skazańców, którym obiecano wolność po powrocie. W grudniu flota wpłynęła na wody, na których nigdy nie było Europejczyków. Minęła Afrykę i w maju 1498 r. dotarła do zachodnich Indii. Tam, w porcie Goa należącym do Sułtanatu Bahmani odwiedził ich pewien tajemniczy człowiek z białą brodą i w turbanie. Nie był Azjatą. Znał języki europejskie, łacinę i włoski. Twierdził, że nazywa się Yusuf Adil i jest niewolnikiem wziętym z Europy w jasyr przez Saracenów. Ma 40-tysięczną armię, która może służyć przybyszom. Proponował, by ci zeszli na ląd ją zobaczyć. Da Gama połapał się jednak, że to pułapka. Tajemniczy posłaniec został pojmany. Vasco da Gama kazał go torturować, aż przybysz powie, kim jest naprawdę. Kacper podawał najrozmaitsze wersje, ale Portugalczycy znali się na torturach. W gorącym oleju, ze szczypcami na palcach w końcu powiedział. Portugalczycy zanotowali w księgach: „judeu do Reyno de Polonia da cidade de Posna”, czyli Żyd, poddany Króla Polski z miasta Posna. Tak wyjęczał im na mękach i taka wersja znajduje się w przekazie portugalskiego urzędnika królewskiego Damiao de Góis. A był to poseł, który w Polsce bywał wielokrotnie, także w Poznaniu - mieście wtedy kwitnącym. Nie pomyliłby nazwy miasta, więc wersja, która zakłada, że szpieg z Indii podał jako miejsce pochodzenia „Bosna” (czyli Bośnia) jest mniej prawdopodobna. Żyd z Poznania przyznał portugalskim katom, że nie jest niewolnikiem, lecz człowiekiem wolnym, który w Indiach mieszka od lat. Miał misję, by rozpoznać i zaatakować Portugalczyków. Znał się bowiem na żegludze i wojowaniu. Znał się znakomicie. Jako małe dziecko musiał z rodzicami zbiec Polski przed przymusową zmianą wiary. Przez Palestynę i Egipt trafił do Indii. Taką wersję podał jeden z marynarzy Vasco da Gamy zwany Alvaro Velho. Spisał ją później portugalski historyk Joao de Barros, ale zapewne coś przekręcił. Chodzi prawdopodobnie o rok 1454, kiedy faktycznie wielu Żydów opuściło Poznań, ale nikt nie zmuszał ich wtedy do zmiany wiary. Vasco da Gama najpierw go torturował, a potem chciał powiesić na rei jak zdrajcę. Zmienił zdanie, gdy zorientował się, że przybysz znakomicie zna Indie, tutejszą mowę, zwyczaje i okoliczne wody. Zamiast stryczka zaproponował współpracę. Warunkiem miało być jednak nawrócenie się, chrzest i wyznanie wiary w Chrystusa. Jeniec się zgodził. Ochrzczono go na pokładzie „Świętego Gabriela” i nadano mu imię Kacper, gdyż w turbanie przypominał króla ze Wschodu. Portugalczycy zapisują to imię niekiedy jako Kaspar bądź Gaspar. Ojcem chrzestnym Kacpra był sam kapitan. Wkrótce ten niezwykły człowiek, znany w portugalskich źródłach także jako Gaspar de Lemos bądź Gaspar d'Almeida, stał się najlepszym portugalskim przewodnikiem w Azji, ale okazało się, że jeszcze lepiej zna wybrzeża Wschodniej Afryki. Bywał tam wielokrotnie na indyjskich statkach, a Portugalczycy nie mieli pojęcia o tej części oceanu. Zawsze ubrany w białe płótno, w turbanie, z białą brodą, przeprowadzał ich przez trudne wody, ułatwiał dyplomację. Dotarł z nimi do Jawy i Celebesu, potem dzięki jego nawigacyjnemu mistrzostwu udało się przyprowadzić resztki floty Vasco da Gamy do Portugalii. Niemal wszyscy marynarze zapadli na szkorbut i stracili zęby. Kacper był jednym z nielicznych zdrowych. Vasco da Gama pokochał go jak brata - Pedra, którego mu brakowało. Przedstawił Polaka królowi Manuelowi jako tego, który odwagą i doświadczeniem ocalił portugalską flotę na wodach Afryki. Król uczynił Kacpra dworzaninem i nadał mu tytuł „cavaleiro de sua casa” (Kawaler Królewskiego Domu), a Vasco da Gama dał mu swoje nazwisko. Choć Portugalia miała wielu wybitnych żeglarzy, trudno było znaleźć lepszego nawigatora niż Gaspar da Gama. Król poprosił go, by poprowadził kolejną portugalską wyprawę, która wiosną 1500 r. ruszała do Indii wokół groźnych brzegów afrykańskich. Była to jedna z najbardziej tajemniczych wypraw tej epoki. Na jej czele stał Pedro Alvares de Cabral, a towarzyszył mu Bartolomeo Dias, odkrywca Przylądka Dobrej Nadziei. U brzegów Zachodniej Afryki flotę zaatakował wielki sztorm. Ponoć to właśnie Gaspar da Gama doradził zmienić kurs na zachodni, by uciec przed szkwałem. Czy wiedział, że niedaleko jest tam ląd? Niektórzy historycy twierdzą, że tak - może od Arabów, może od Chińczyków, może z pism fenickich, które znalazł w Lizbonie, a może po prostu z obserwacji ptasich lotów. Że chciał w ten sposób ubiec Hiszpanów, którym lądy na zachód od Wysp Zielonego Przylądka należały się na mocy potwierdzonego przez papieża traktatu z Tordesillas z 1494 r. To jedna z ciekawszych zagadek epoki wielkich odkryć. Portugalska flota dotarła w ten (nie)przypadkowy sposób do dzisiejszej Brazylii. Portugalczyk Nicolau Coelho i poznaniak Gaspar da Gama byli pierwszymi Europejczykami, którzy dotknęli stopą jej ziemi i ogłosili jej przyłączenie do królestwa Manuela Szczęśliwego. A potem cała flota popłynęła do Indii, gdzie Kacper był przez lata doradcą dwóch portugalskich wicekrólów - Francisca Almeidy i Alfonsa d'Albuquerque. W latach 1502 i 1505 odkrywca Brazylii pływał jeszcze do Indii z Vasco da Gamą. Ślad po poznańskim żeglarzu urywa się w 1510 r. Dokładnie 500 lat temu. Joachim Lelewel, badacz dziejów Gaspara da Gamy, napisał o nim w 1858 r.: "Bez Żydka z Poznania po Indji krążącego, a chrztem Gaspard da Gama zwanego, Vasco da Gama 1498 i Kabral 1500 nie mieliby tego powodzenia w swych wyprawach, jakie on im zjednał".