terça-feira, 14 de setembro de 2010

Pan Balcer w Brazylii. Czesc 4.

 Nie wszystko ja tu powiadam z kolei,
Ale to tylko, co sobie rozpomnę.
Więc nie wiem, czyli chociaż cień tej kniei
Z słów moich padnie na czasy potomne.
— Tak gdy w wieczornych zórz złotej zawiei,
Wojsko żórawi przepływa ogromne,
Za wróble je ma wzniesiona powieka,
Iż rzecz się mieni z wielkiego daleka.
Jzć tylko oto przygrywam piosenkę,
Za wyprzednika jestem i za posła...
Zaś przyjdą, którzy mają lekszą rękę
Niż moja, co }est twardego rzemiosła.
Ci śpiewać będą pracę tę i mękę,
I będzie światem ogromna pieśń rosła,
Z której ten naród polny, te prostaki,
Wylecą w słońce, jako krwawe ptaki.
Tedy się echem rozlegnie po światu
Huk siekier, gromem bijących w te knieje,

I zdeptanemu podobne zaś kwiatu
Zamysły duszne nasze i nadzieje...
Ociec synowi, abo i brat bratu
Powiadać będzie: — Słysz, co się to dzieje! -
Tak nad swą niskość i nad chatnie dymy,
Naród ten polny wyrośnie w olbrzymy!
Tak stanie, na swej podniesieniu wiary,
I mogił swoich, i swojej prostoty,
A męka jego tak przyda mu miary,
Tak go wyświetli w huf jasny i złoty,
Że się zdumieje nad nim ten świat stary!
Bo wielkiej wojny — o żywot — są roty,
Które Bóg stawił na zgubnej pikiecie,
Palcem im pisząc po czołach: — Zginiecie! -
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Chodziły słuchy, że są kędyś Stany.
Gdzie lud się polski osiedlił i krząta,
Że chłopy noszą krakowskie sukmany,
Krakowskie bryki mają i chomonta.
Że karczma tam jest, kościół i organy,
Własny porządek od kąta do kąta,
Kancelaryja, wójt, pisarz, ławniki,
Wieś jak się patrzy, nie taki bór dziki!
Więc my tam nieraz w cichości sluchali,
Czy od nich do nas choć wiatr nie powionie...
Czy tam parobek gdzie z bata nie wali...
Wóz nie trajkocze... nie parskają konie...
Ten, ów się w twarzy zmieni i rozpali:
— Coś słychać jakby! — Coś jakby w tej stronie! -
A drudzy oczy wytężą i uszy...
Lecz tylko pustka podzwania w tej głuszy.
Nad inszych gorzał w sobie Roch Zatrata.
— Pójdę ja! Może oną wieś wytropię
Bo mi wyraźnie dym skądciś zalata,
Jak gdyby baby suszyły konopie...
Wyraźnie słyszę! cierlica kołata...
Chłop odsieb krzyka... cep wali po snopie...
Rżą źrebce... trędzle dzwonią uwiązane...
Jezu! Toć my tu od nich gdzieś o ścianę!...
Z krzykiem się chwycił oburącz za głowę,
I runął z kuźni precz, jak oszalały,
Prosto przed siebie, w te gąszcze borowe,
Tylko mu poły sukmanki wiewały.
Ani sposobu mieć jaką z nim mowę,
Bo zdał się we śnie być, choć dzień był biały.
Tak się urwała w nim owa tęsknica,
Jak chmura, kiedy lunie nawałnica.
. . . . . . . . . . . . . . . . . .
Cierpiał lud, póki soch czekał i pługa,
Jarzemnych wołów i siewnego ziarna.
Już gospodyni to jedna, to druga,
Dzieżę na chleby obmyśla i żarna.
Gdy wtem wieść gruchła, że stąd, aż do juga,
Kukurudz tylko i fasola czarna
Sadzona być ma, i że do tej pracy
Nie pługa, ale dostaniemy gracy.

— Reta! — zawrzasną chłopy. — To my po to
Ciągnęli tylim światem w te pustynie?
Graca!... Co z gracy?... Toć z taką robotą
Chłop, bez sprzężaju, jak ruda mysz zginie!
Więc nie pszenicę usiejem tu złotą?
Nie żyto nam się, jak ruta wywinie?
Kukurudz?... Czy my grzywacze?... Laboga!...-
Tu burza głosów zerwała się sroga.
Dyszkantem baby, a chłopy zaś basem,
Wszystko się naraz zaniosło okrutnie.
Jak rój to brzęczy zmieszanym hałasem,
Te pszczoły cieniej, a grubiej te trutnie.
Nad brzęk pospólny zahuczy głos czasem
Rocha, lub Maćka: (Tak właśnie trzmiel utnie)
— Co nam kukurudz?... Co graca? Fasola?...
Sprzężaju chcemy! Ziarna chcemy! Pola!
Już mnie i słuchać bolało w wątrobie.
Aż schrypły chłopy, a baby też nieco.
Zaczem się jęło przyciszać to w sobie,
Jak kiedy roje za łąki precz lecą...
Wtem Ziąba: — Nic tu po takim sposobie,
Tu rady trzeba szukać, choć ze świecą...
Krzyk dobry, jak jest kto, co krzyku słucha,
A tutże dokół co!... Toć puszcza głucha!
Szeroko powiódł ręką. Jakoż stała
Ogromna, cicha, obojętna, senna,
Od spodu bagnisk swych oddechem biała,
Nakryta żarem, a głębią — bezdenna,
Więc na wyrębie garsteczka ta mała
Naszych, o swoje krzycząca tu lenna,
Tak marna zdała się i taka licha,
Że zgroza włosy podniosła mi cicha.
Markotnie chłopy przyjmują te mowy!
Burczy gromada jeszcze i pogrzmiewa,
Szarpią się barki, rzucają się głowy,
Iż targło naród od jelit, od trzewa...
Tak kiedy w dęby wiatr wpadnie borowy,
A huknie, długo potem szumią drzewa...
Gałąź gałęzi, liść liściom podawa
Onego dreszczu, aż zwolna ustawa.
Ucichli. Stoją. Patrzają się w ziemię
Ponuro. Czasem niewiasta zabiada...
Aż Ziąba w wykrot skoczywszy, jak w strzemię,
Okraczył pniaka, i krzyknie: — Gromada!
Toć z nas żadnego nie bito jest w ciemię.
Od czegóż głowa na karku i rada?
Żeby zaś radzić! — Nie?... — Tak chłopy: — Juści! -
Poszedł głos echem w borowe czeluści.
A ów: — Tu jedna rada. Wybrać głowy
Co tęższe, ile starczy z naszej strony,
I do angielskiej niech idą królowy,
Że katolicki lud to jest krzywdzony!
Że nas wpędzili tu, w ten gąszcz borowy,
Jak stado wilków, bez pługa, bez brony,
Bez konia wołu, bez chleba, kościoła,
I że tu naród na pomoc ją woła! -

— Racja! — zakrzykną chłopy. — A ów zasię:
— Niechże uczyni rozsądek tu jaki:
Albo, siednięte na letkim popasie,
I do odlotu gotowe my ptaki,
Aboli naród, co w ziemię tę ma się
Wkorzenić tutaj i puścić tu znaki
Potu krwawego, jak ten przygwałcony
Jasion, co puszcza korzenia, z korony. -
Odsapnął, czoła otarł i nuż oczy
Obracać, ktoby się tu godził w posły?
A już się koło w gromadzie zatoczy,
Szepcą... Już z szeptów pogwary urosły,
Kiedy wtem Jasiek z nagłości przyskoczyv Ku mnie, jakoby go pióra uniosły.
— Majster! — zakrzyknie — A to na karczunku
Przytuła wisi! — Tak wrzasnął -— Ratunku! -
Jako więc buhaj łbem huknie we wrota
Płonącej szopy, aż trzasną wierzeje,
I w świat, — a za nim pożoga się złota,
Żywego ognia, jak rzeka wyleje,
Tak ja uderzę w ścisk, a cała rota
Za mną, bez drogi, przez haszcze, do knieje...
Poprzedzie chłopak, jak wiatr, i tak burzą
Lecim, tylko nam te czuby się kurzą.
Dopadlim... Chwytam, trzęsę — nic! Po czasie...
Już tam nie było i pary w tem ciele...
Sztywny już, wisiał nieszczęśnik na pasie,
Swoim zielonym, co brał go w niedziele,
W toż samo drzewo zatknięty był zasie
Topór z rozmachu i wiórów niewiele,
Pod nim, ot tyle, co w trumnę pod głowę...
Jakże nie ryknę: — Rany Chrystusowe
Otwarte! Tegożeś tu dożył końca,
Bracie!... Takążeś śmiercią... sam... bez pory...
Takżeś się umknął w cień wieczny z pod słońca!..
Takiżeś wpisał toporem w te kory
Testament!... — Stała gromada milcząca
Odkrywszy głowy. Jako więc w nieszpory
Jeruzalemskie, gdy dzień się przyniża,
Podnieśli ciało my z pod męki krzyża,
I zaraz mu tam ręce tych tułaczy
Dół wymościły wiorzyskiem foremnie.
Lecz choćbym sto lat... ej, co sto lat znaczy?...
Choćbym więc oślepł, — zostanie się we mnie
To wielkie, zimne spojrzenie rozpaczy,
Co mówi niebu i ziemi: — Daremnie. -
I tam, i tutaj, i gdzie pójdę, — wszędzie
Tak patrzeć i tak mówić do mnie będzie.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Hej puszczo, puszczo niezgłębionych borów,
Stanęłaś ty nam w drodze czarną ścianą,
Na której kartę ognistych kolorów
Widziałem, ręką Boga wypisaną!...
Skroś ciemnej nocy, skroś mroku wieczorów
Widzę cię, w gwiazdy i kwiaty utkaną...
W cichości stoisz. Naraz z ciebie bucha
Krzyku jęk, przekleństwo... I znów cisza głucha.

Hej, puszczo, puszczo! Zeszli my się społem,
Jak te dwa wichry z zachodu i wschodu.
A ty się ostrym stawiłaś nam kołem,
Przeciwna rzeszom onego narodu,
Co spadł na ciebie lecącym sokołem,
I piersi jego przebiłaś od spodu...
I posypało się skrwawione pierze,
Którego Bóg sam, choćby chciał, nie zbierze.
Hej puszczo, puszczo! Połknęłaś ty rosy
Krwawe, po których gdy ziemia zarodzi,
Słyszane będą westchnienia i głosy,
Jak kiedy z płaczem po lasach kto chodzi!
Otrzęśli my się o ciebie, jak kłosy,
Gdy je w sto cepów grad tęgi ugodzi...
I padło ziarno pieniste a śweże,
W ugory twoje i w twoje rubieże.
. . . . . . . . . . . . . . . . . .
Chciałem krzyż... Stoją w milczeniu ponurem.
A Kos: — Samobójl Toć u nas tam taki
Nie na cmentarzu leży... gdzieś za murem...
Kamień mu... Kupę chrusta, dla poznaki...
A wtem Horodziej zastuka koszturem:
— Ty co?... Adwokat? Ksiądz?... Patrzcie go, jaki
Spowiednik! Będzie tu człeka spowiadał,
Co się z nim Ojciec Niebieski już zgadał! -
Dalej! Bierz duchem, kto topór, kto struga!
Nie będzie tego mówiono, że leży
Chłop z Obrytego, Podlasiak, z nad Buga,
Jak zakopane bydlę, na rubieży! -
Chwycą się. Przeszła godzina niedługa,
Już na wzgóreczku krzyż żółci się świeży...
Horodziej podszedł, przewiązał go pasem
Onym, przeżegnał! — Śpij z Bogiem tymczasem! -
Jeszcze my stali, gdy mrowia czerń sroga
Ruszyła, niby piechotne kolumny,
I sama sobą szła ta czarna droga,
Na ono wzgórze, na ciało bez trumny...
Pełznie... Już wpełzła. do połowy stoga...
Już go nakryła... Już chrzęst słychać szumny...
Już piach przewierca... Już się po nim toczy...
Znikła... Piach rusza się... Zakryłem oczy.
Dzień gasnął. Gwiazdy migały już w niebie,
Jak kiedy złote ściegi kto przewleka,
Milczkiem szły chłopy nie mówiąc do siebie,
Tak w gardle żal im połknięty dopieka.
A wtem zakraka sęp i zakolebie
Czarne skrzydliska nad nami... Zaszczeka
Szakal gdzieś od gór, zawyje, a z drzewa
Żbik z wrzaskiem paszczę zgłodniałą rozziewa.
Idziem tak, aż mnie nagle przejmie mrowie
I wiater przykry od bagna zaleci.
Spojrzę, na bagnie, przez trzciny, sitowie,
Miga coś, coś się porusza, coś świeci...
Tak myślę: — Czart jest, alboli zwierz, kto wie? -
A już się we mnie strzelecka chuć nieci.
Zaciągam wiatru i nadstawiam ucha...
Chrzęstło... — Zwierz! — myślę, a w bagnie coś plucha.

Więc Rocha, w pobok co szedł przy mnie, trącę
I szepnę: — Coś ta siedzi w onem błocie...
— Gdzie? — Mignę głową, a wtem, pałające
Dwa ślepia, całe w krwawniku i w złocie,
Błysną z ćmy, jakby z chmury dwa miesiące.
Tak ścisnę pięście: — Hej, dałźebym krocie
Za strzelbę! — kiedy nagle w te latarnie
Ostrym ładunkiem ktoś z kupy wygarnie.
Chlupnęło w bagnie, jakby cisnął saka,
Zagasły ślepia zdmuchnięte od ręki.
Po świście kulki poznałem Kurpiaka,
Żuka z Zielonej rodzica Jelenki.
Ten się swojego nie puszczał szturmaka,
I w obrzydzeniu miał loft, i szrut cienki...
Tak krzyknę: — Wiwat Kurpie! — A już kupa
Naszych się wali i po trzcinach chlupa.
Nuż hukać, ognie krzesać u wiszora,
I przeć się w bagno zarosłe tą chaszczą.
Tygrys był! Jeszcze drgał, tego ozora
Skąsiwszy, własną ukrwawioną paszczą.
Tak Żuk przymierzy lufy, gdzie komora...
Huknie... Zwierz skoczył, padł. A już go taszczą
Za łeb, za ogon, za uszy, za łapy,
A ów posokę wylewa przez chrapy.
Więc zaraz my tam palili ognisko
U bagna, gdzie legł kawał gołoborza.
Nuż dziw! Bo zwierz był, jakoby kocisko...
A na nim w pręgi pisana ta koża.
Pchają się, wszyscy chcą go widzieć blisko,
Patrzą, macają, lecz Żuk dobył noża,
I ściągnął skórę, napruwszy jej kęsa.
Ścierw my cisnęli precz, bo cuch szedł z mięsa.
Hej, że tez ciebie nie było tam, czarko
Żytniówki naszej, poczciwej siwuchy!
Człowiek nie bachus, a przepiłby miarką,
U ognia siedząc pod noc miedzy druhy...
Ale gawęda i tak poszła szparko:
Ten łże, ten zgada, nastawia ów słuchy.
Nad wszystkich Kurpie trzymają prym w mowie,
Majstry na zwierza w wszelakim obłowie.
Wnet, jakby żywe, stanęły nam lasy
Nasze na oko, z tą mroźną ponową,
Ten obrus śnieżny, jak białe atłasy,
Ta okiść, srebrną wisząca posową...
Już słyszym łomot chrustu... psów hałasy.
Już jelon bieży, staje, kreci głową
Koronną... Słychać gdzieś chrząkanie dzika...
Wtem błysk! Huknęła strzelba kłusownika.
Więc jak gach, w cudza wkradłszy się komorę,
Cichuchno stąpa i tchem ledwo szepce,
Tak ów się czai po zdobycz w tę porę,
Bacząc, czy suszki trzeszczącej nie zdepce.
Zaiczem przyciąga sanice tam spore,
Pokurcia zgwizdnie, co w śniegu krew chłepce,
Utroczy zwierza, gałęźmi nakryje,
I w bór, nos na wiatr podając i szyję.

Słuchają chłopy, śmieją się... Znać z twarzy,
Iż im ta powieść znajoma i miła.
A cóż? Toć borom sam Bóg gospodarzy,
Zwierza w nim chowa i na strzał posyła.
Z pradziada było tak! A mówią starzy,
Że wszelka knieja pospólna wpierw była,
Nim usypała szlachta one kopce,
Co mówią: — Potąd twoje, a tam — obce. -
Lecz Paweł Koźbiał trząsł ręką i brodą,
— Co mi tam knieja! I co mi tam bory!
Ja sobie siedzę nad rzeką, nad wodą,
Gdzie w trzcinach krzyczą cyranki, kaczory.
Człowiek aż głuchnie, jak do dnia zawiodą
Wrzaskuny owe, lub w ciepłe wieczory.
To z leda kija człek w szuwar wygarnie,
I ma co w miasto nieść, abo w spiżarnie.
Więc zaraz w dwoje rozhukną się głosy:
Ci chwalą wodny łów, a ci borowy.
Już Bartki, Maćki, Bugaje i Kosy
Odrzucą w strony kapoty i głowy,
Już brzęk, szum, jak gdy poruszy kto osy...
Tedy ja, widząc zawziątek takowy,
Nuż strzelbę chwalić. Żuk na to: A pstrzyka
Niezgorzej! Z dziada mam ją, nieboszczyka.
Ojciec mój takoż strzelał z niej. Już z rodu
Kochamy się tak w łowiectwie, my Żuki.
Com lisów natlukł, co wilków za młodu,
Tą kozią nogą! — Myślałem, że wnuki...
Nieprawda! Poszła z mojego ogrodu,
Na bożą grzędę dziewka! Dziś my kruki
Samotne z matką... — Tu ból uwiązany
Targnął się we mnie, zawył, rozdarł rany.
A wtem się podniósł wichr. Zrazu padołem
Rotszeptał trawy, rozszumiał byliny,
Zaś się zamachnął szeroko, a kołem
Trzask i syk poszedł łamiącej się trzciny.
Aż wzmógł się, zebrał w sobie, gruchnął czołem
W odwieczne stołby borowej głębiny,
Zatrząsł pnie, wzleciał, urwał się ze smyczy,
I po wierzchołkach świsnął w tysiąc biczy.
Zawyła puszcza. Huk poszedł po kniei,
Jakby sto gromów trzasło. Już świst dziki
Leci przez wzdęte struny tej zawiei,
Jak przez syczące wężowe języki.
Już zgrzyt, szum, łoskot, nie patrząc kolei,
Buchnęły w jeden gwałt! Aż z tej muzyki
Przeciągłe wyszły jęki i lamenty,
Od ziemi, aż po nieba fundamenty.
Bór ożył. Drzewa wyciągają ręce,
Załamią z trzaskiem je i trzęsą niemi.
Insze, w śmiertelaej skoczyły się męce,
Wiją się, głową uderzą po ziemi,
Te ryk rozpaczy mają: te — dziecięce
Głosy rzewliwe, z skargami cichemi...
Insze stanęły z wyciągniętą szyją
I jak psi na mór, lub na wojnę — wyją.

Czasem upadał wichr, jakby od gromu,
A puszcza niema stawała i głucha,
Tak matka, gdy jej trumnę syna z domu
Niosą, na progu zmartwieje i słucha...
Aż znów się zrywał jęk, świst, huk, trzask łomu,
Znów trzęsła borem dzika zawierucha,
Skroś której wyły tak okropne głosy,
Jakby świat tarzał się i darł za włosy.
Tak to wichr w onych ostępach powtarza
Odwiecznem echem płacz stary cstowieka,
Płacz najpierwszego boleści włodarza,
Adama, kiedy z Ogrójca ucieka...
Tak wtórzy jękom otchłańca Łazarza,
Gdy na poczęcia noc swego wyrzeka...
Tak grzmi przestrachu sądnego żałobą:
— Góry! Pagóry! Przykryjcie nas sobą! -
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Siedzim tak milcząc, a serca nam głusza
Ciężka obeszła, jak woda, jak morze.
Wtem Roch: — Toć nie co, tylko tu się dusza
Pokutująca po tym tłucze borze... -
Więc wszyskich nas to niemile zaruszą,
Iż żle wspominać rzecz taką w tej porze.
A Kos:i — Ha któżby?... Nieborak Przytuła...
Wichr dmie, bo ziemia wisielca zaczuła! -
Lecz ku borowi głowę dzierżąc Żuk, — A
Cicho! — zaszepta. — Ja tu coś miarkuję...
Słyszcie-no, jak tam coś po drzewach puka...
Nie dzięcioł! Dzięcioł nigdy tak nie kuje...
O!... Teraz!... Znowu!... Teraz tam!... To sztuka
Jakaś! To dwóch się po głosie zgaduje! -
Spojrzę, gdzie chłopak? — Jasiek! — krzyknę, Jeszczem
Nie wiedział czego, już wstrząsłem się dreszczem.
Tak targnę wąsa, splunę: — Tfu! Do grzechu!
Będę turbował się lada stukotem?
Lecz jak nóż utknął strach we mnie, i dechu
Nie puszczał z piersi. A chodził słuch o tem,
Że dzicy... Chryste!... Jakże się w pośpiechu
Nie porwę! Zimnym, jak nie spłynę potem!
Chcę biedz — i nagle staję skamieniały:
Światło! Wyraźniem usłyszał świst strzały!
Wtem, jako piorun, co nim grzmi, wpierw błyska,
Widzę, od bagien leci to nieboże...
Bez tchu, bez głosu doleciał ogniska,
Powietrza chwycił przemowić nie może...
Ręką u piersi płótniankę zaciska...
Chwycę go, Krzyknął. Krew... Całe krwi morze...
Wyprężył mi się, rękoma uderzył,
Zwisnął, zaszeptał, głową rzucił — nie żył.
Zdarłem płótniankę z piersi. Drobna rana
Czarna, jak gwiazda żywota zgaszona.
A od niej siedmiu drogami wysłana,
Śmierć jadowita szła, znacząc promiona.
Modre, jak węże... Piórkami utkfana
Strzała tam tkwiła... Tak z oczu mi słona.
Łza spadła na to pacholęce ciało,

Co zaświatowe kolory już brało.
Runęły chłopy w bór. Tak krzyknę: — Wara!
Kogo tu będziesz szlakował i gonił?
W tej puszczy siedzi noc głucha, i stara,
Której sam pan Bóg te oczy zasłonił
Ślepe! W co bić chcesz?... Dość jedna ofiara!
Już źle tu z nami, gdy Bóg jej nie bronił...
Już nam się czarna, godzina tu mości... -
Wtem ryknę, srogiej nie mogąc żałości.
— Wiejcie więc teraz, wy wichry pustyni!
Krzyczcie więc w niebo jęczące wy głosy!
Niecił się tu koniec wszystkiemu uczyni,
Niech — jako psi kość — tak zgryzą nas losy!
Lecz ciebie, Chrystus o krew te obwini,
Ziemio ty co ta takie pijesz rosy,
Co milczkiem strzały wypuszczasz w pisklęta
Bezpióre, w puchu jeszcze... Bądź przeklęta!

[edytuj]Księga III

[edytuj]V

Szedł czas. O postach już mowy nie było.
Ostańczuk smołę pędził w swym bajdaku.
Serce się jakoś w narodzie ściszyło,
I znów po dawnym robota, szła szlaku.
Lecz powierzch tylko, bo z oną mogiłą
Gardłowa sprawa zawisła na haku,
Którą lud w wnętrznej rozsadzał cichości:
Wracać, czy tutaj położyć mu kości? -
Więc u pustego siedzący ogniska,
Myślałem sobie, że sama nas dola
Nagli, popycha, przygwałca, dociska,
W powrotną drogę na własne te pola.
I nieraz, kiedy cicha, gwiazda błyska
Westchnę ja w duszy; — Ha! Bądźże twa wola!
Wracać, to wracaćl — I zaraz w tej męce
Folgę poczuję i wąsa pokręcę.
A na świat padły deszcze. Iż tam czasy
Takie przychodzą, że leje, jak z cebra.
Więc stają wtedy puszczyńskie te lasy
We mgle, jak gdyby nadmuchał w nie srebra.
Tylko się po nich bieleją te rasy,
Tylko się drzewom dym kurzy przed żebra,
Tumanem sinym. Tak je tam ta stota
Okadza, jakby popy carskie wrota.
Wypełzły z borów gady, iż im płuźy
Taka pogoda mokra na pomioty.
Gdzie stąpisz, żmij się jako powróz dłuży,
Czerniejąc, modrząc się, lub czyniąc złoty.
Przejdziesz! — Twe szczęście! Lecz niechże unurzy
W stopie żądlisko, — już nic do roboty
Na świecie nie masz... Wszystkiemu waleta...
Bo śmiertelnego jest pieczęć sygneta.
Ochmurniał naród tą długą ulewą,
Z której mu oschnąć nie dała i chata.
Ale się zawziął już i precz ciął drzewo,
Iż niemasz — jak sam człek jest sobie — kata.

Biją topory we mgle, w prawo, w lewo,
Na każdym dziale siekiera kołata...
Alić, kto chłopa zna, a w huk się wsłucha,
Czuje, że w ostrzu tem, już niema ducha!
Tak kiedy bije na boru chłop w sosny,
Na zręby chaty, na belki, na deski,
Topór mu w garści furczy, jak ptak z wiosny,
Głos dawa jasny, szeroki i rześki,
A kiedy na dom ostatni, żałosny.
Tarcice ciesze pod krzyż ten niebieski,
Siekiera w rękach mdlejących ustawa,
I — jak grudź ziemi o trumnę — głos dawa.
Bogdajbym zełgał i tym był prorokiem,
Co pod drzewiną w słoneczku se siedział,
A tak się jednem smaczno zdrzemnął okiem,
Że zmiłowania bożego nie wiedział, -
Ale tak myślę, że wielkim się krokiem
Bliżył ten doli sądzonej nam przedział,
Gdzie wszystkie więdną i gasną nadzieje,
A człowiek mówi: — Niech co chce się dzieje!...
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Jakoś w tym czasie przyciągło niemczysko
W bory telegą, pykając fajeczkę.
Zaciągnął budę, przed budą bób z miską,
Piwa na, ligar wytoczył też beczkę,
Kram gotów. Baby latają, że blisko.
Ta mydło, ta nić targuje, ta świeczkę;
Więc świeżych wieści, jak z pieców tam chleba
Szło przez dzień, że i piekarni nie trzeba.

W tydzień coś jaki czy we dwa — nowina!
Leci Bartkowa Jaga z tej kramicy.
Nie doleciała, już krzyczeć zaczyna!
— Panszczyznę jadą pisać urzędnicy! -
Jeszcze ta pierwsza nie zaschła jej ślina,
Już od granicy bór wre do granicy...
Cisną topory chłopy, i jak stali,
Tak cała kupa do kuźni się wali.
Kipi lud, jako więc ten ukrop w garku.
A tutże jedzie wóz, drugi i trzeci...
Urząd! Tak dalej z każdego folwarku, -
(Folwarkiem zwali murzyńskie te kleci!)
Trzy dni przez tydzień spisować szarwarku,
Na chłopa, a dzień na baby i dzieci,
Z faszyną. Stoi gromada, Jak niema...
Aż huknie, niby z moździerza: — Nie chcema! -
I zaraz noga od nogi, iż w kroku
Chłop chce być pewny, gdy idzie na pięści...
Już żywy ogień zajarzy się w oku,
Już garście w kułak, już twarda, kość chrzęści.
Zasiekli zęby, stoją, A zaś z boku
Baby. Tak wojsko wódz dzieli na części:
Pod pierwszy ogień front, a dla przygody
Na skrzydle sobie szykuje odwody.
Przed nami, niby taborem nogajce,
Wozy od drogi stanęły w półkole.
Wtem tłomacz zacznie dłubając po fajce!

— Tu nie o chcenie idzie, nie o wolę...
Lecz Roch w rzecz wpadnie: — A rajce! A zdrajce!
To wy nas tutaj przedali w niewolę?....
To my w pańszczyznę tu szli? Na odróbki?
To tak?... — W garść plunął: — A dalej, parobki! -
Świsnęło w kupie. Jak w puste żołędzie.
W kłąb się zwinęli wrzący; prą się, pchają...
Widzę, że o krew czynić się tu będzie,
Tak huknę: — Hola! Posłów nie wieszają!
Kto poczciw, w mojej stawaj tu komendzie.
My nie cygany! Nie zbójców my zgrają
Przyszli tu! My tu emigracja polska!
Nie luza jakaś zbójecka, warcholska! -
Tak chłopy: — Stać! Stać!... Pan Balcer niech gada.
A tłomacz na wóz myk, jak do fortecy...
(Komisarz na nim, pisarz, — wszystko wsiada).
Aż gdy poczuje za sobą już plecy,
— Co? — krzyknie. — Napaść?... Komisję napada
Hałastra chłopska?... Bunt?... Ja się tej hecy
Nie bojęl Ja tu z urzędu! My mamy
Prawo za sobą! A wy tu co, chamy?... -
Tak stąpię krokiem: — Z respektem tam! Hola!
— Pokręcę wąsa i obrócę śliny -
— Tu nie bunt! Tutaj jest gromadzka wola!
Kolonja tutajl Nie chamy, murzyny...
Zgoda, to zgoda! A nie, to do pola!
(Tu machnę ręką ku drodze w bór siny.)
— My pod pańszczyznę nie damy tu karku,
I nie będziemy odrabiać szarwarku! -

— Jużci! Nie będziem! — odhukną mi chórem
Chłopy, i łbami wyrzucą, jak tryki.
Tak stąpię krokiem znów, (ci za mną murem).
— Co my tu mamy? — krzyknę. — Jak te dziki
Siedlim w tej kniei! Łatwo skrobać piórem,
Ale żyć trudno! — Tak za, mną znów krzyki:
— Nijak, żyć! Dobrze pan Balcer powiada.
Jak on, tak za nim i my też — gromada!
Duch powiał po mnie żarem. Więc tak prawię:
— Tu bez odrobków jest dosyć ciężkości!
Przelecieliśmy, jako te żórawie
Przez morze, swoich puścwszy się włości...
Miał tu nas kraj ten potykać łaskawie,
Obiecowali przeróżnych dobrości,
Aż jak za nami zatrzasły się wniki,
To my nie ludzie już? Nie katoliki? -
— O chrzest napróżno dzieciątko się prosi,
Bez ślubu idą dziewki w poniewierkę,
Duszę obrudził człek, i tak ją nosi
W sobie — tu splunę — tfu! jako tę ścierkę!
Mór po nas, jakby po tej trawie kosi,
Z ciał chrześcijanskich ma zwierz tu wyżerkę,
Gdzie padniesz, tam ci cmentarz i mogiła,
A rząd nas tutaj w szarwarki obsyła?
— W pańszczyzny? W tłoki?... Z nas tłoki wybiera
Głód, pożar słońca, robactwo i nędza...
Strzęście nas, czy tu kto ma choć halera!

Jak psi my w budach! Jak bydło bez księdza!
Do garści prawie przyrosła siekiera...
Niechaj więc nas tu w odrobki nie pędza
Nikt! Bo nam nie lza, tylko paść i zginąć...
A prawa swego nie damy tu minąć! -
Zatknę się, bo mi dech w piersiach zaparła
Okrutna pasja, i żałość zbyt sroga.
A za mną chłopy, co który ma garła:
— Nie damy! Nie chcem nad sobą batoga! -
Nuż tamci z wozów w swą. I tak się darła
Po drugiej stronie rozżarta załoga,
Aż huknę: — Ciszej! Tu jeszcze tej mowy
Nie koniec! — Zmilkli. Więc ja znów w te słowy:
— Cierpielim. Chcielim dobyć z tej pustaci
Ornego pola, pod zboża, pod sioła...
Chcieliśmy tutaj za synów, za braci,
Ziemi tej, ludziom być... Kipiały z czoła
Śmiertelne poty przez borów połaci...
Dość! Niech nikt na nas o więcej nie woła!
Bo tu są wichry, co takie sekwestry
Krwią wpisać mogą w tel puszczy regestry!
— Kośćmi my swemi mościli te szlaki,
Co do tej czarnej przywiodły nas bramy.
Kto przyjdzie, już ta po nas najdzie znaki:
Gościńce trupie, mogilne te jamy...
Z piór my się tutaj otrzęśli, jak ptaki...
— Toć jest nasz szarwark! Inszego — nie damy!
A teraz — precz stąd, dopókiście cali,
Bo ogień bochnie z nas i bór ten spali! -

— Huu!... — Chłopy nagle zawyją, jak stado,
I w niestrzymanym zaniosą się pędzie...
Tak stanę, ręce przed oną gromadą
Rozkrzyżowawszy: — Stój! Przez Boga — sędzię!
Bezpieczni przyszli, bezpieczni odjadą.
Włos jeden z głowy im tutaj nie zbędzie!
Na sobie trzymam ich, i na swem słowie.
— Ruszaj! — ku wozom krzyknę — Chcesz mieć zdrowie!
Jako więc owcarz gna owce przed burzę
Z góreczki, w kupę zbite i tętniące,
A tu za niemi już pola się kurzą,
Już wicher kręci trawami po łące,
Już grzmot, już się te błyskawice mrużą,
Oblatujące niebo w oba końce,
Tak z nawałności tej i z rebelii,
Pędziły wozy, na złamanie szyi.
Ale jak stado stłoczone we wrota,
Upali piorun i udrze mu runa,
Tak wozy babska dopadła piechota,
I gruchła o nie, na podób pioruna.
Ciągną, drą worki... Już świeci z nich złota
Kukurudz, niby błyskawiczna struna,
Już jako chmura ulewa ciężarna,
Z szumem fasola sypnęła, się czarna.
Prażą ci z wozów kijami i biczem,
Ciskają grace, co wieźli nam — w baby.
Lecz się rozjadły, nie straszą się niczem.

— Precz, krzywdziciele! — wrzeszczą — Precz, wy szwaby!
Tak i rozpalonym od gniewu obliczem,
Ta się rozwory chwyta, a ta draby,
Kamieńmi, piachem walą, ciągną siano..
Aż dech im zaprze i krzyku, więc ustaną.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
— Ha! — rzekę, gdyśmy o wieczornej chwili
U ognia siedli, — to już i po kramie!
To już my bierki po stole rzucili...
To już i stoim w powrotnej tej bramie. -
Wtem Kos: — To pójdziem od mili do mili!
Możeć nas jeszcze ta bieda me złamie... -
A insi: — Pójdziem! Jak do Częstochowy,
Pójdziem! — Tu oczy podniosą i głowy.
A gwiazdy gęsto po niebie rzęśniały,
Jakby te żółte kwiatuszki po łące...
Aż nagle, w rańtuch owinięta biały,
Wstanie staruszka od ognia, i drżące
Ręce rozwiedzie. — Powiały... Powiały
Wichry... — zanuci — Poniosły tysiące,
Przez wielkie morze... precz... od swego płota.
— Jakoż was najdę, ja ziemia — sierota?...
Ten jeden tysiąc — zatonął do morza...
Ten drugi tysiąc — polegnął od moru...
Ten trzeci tysiąc — zaprzepadł w bezdroża,
Ten czwarty padnął kamieniem u boru.
Na wielkiej drodze stoi męka boża... — Czekajże, ziemio — sieroto, wieczoru!...
Czekała ziemia, aż przyszły te posły,
Powiały wichry, garść prochów przyniosły!
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Stoi tak, cała, rozchwiana w swym śpiewie,.
Opadły z głowy podniesionej chusty...
Już zcichła? jeszcze sama o tem nie wie,
I bezdźwięcznemi niemo rusza usty...
Tak westchnę, wstanę, ogarnę zarzewie,
(Niemasz cię, Jaśku, coś nosił mi chrusty!)
A jakom wziął tę komendę swą mocą
Tak rzekę: — Jutro wyruszym przed nocą.

[edytuj]Księga IV

Inwokacja. Skroś borów. Kolonja umarłych. Pozew Piotra Bugaja. Przemowa Horodzieja. Pan Balcer o stepie powiada. Chwytanie bawoła. Uczta. Sierota z Radzynia. Ciężkości drogi. Widzenia. Pan Balcer oświadcza się przeciw widowaczom. Góry. Zwątpienie. Rozpacz Zatraty. Marychna Dudkowa, O świcie. Śmierć Horodzieja. Nowe wrażenia. Pan Balcer o przyszłości rozmyśla. Pożar trzciny. Strzał Zagajnego. Na plantacyi. Niechęć do murzynów. Pan Balcer broni Marychny. Pojedynek Zatraty z Królikiem. Bitwa. W zapamiętaniu. Krzyż. Spowiedź księdza Błahoty.
O utęsknienie! O duszny ty głodzie,
Którego cudzym nie utłumić chilebem!
Żaglu, co nosisz obłąkane łodzie,
Oceanowych dróg pienistym żlebem!
Wietrze, wiejący ku miłej zagrodzie
Na każdą chwilę, i pod każdem niebem!
O bystre skrzydło, na którem się ptaki
Ku gwiazdom noszą śródniebnemi szlaki!
Tyś to nam było gościńcem i drogą,
Którą się nasza rzuciła, gromada
W świat, niedeptany jeszcze ludzką nogą,

Gdzie nic po swemu do człeka nie gada,
Gdzie nijak, o nic, nie pytać nikogo...
Tyś to nas, jak te zórawiane stada,
W powrót poniosło pod zorzy obłękiem,
Obwołujących, się żórawim jękiem!
. . . . . . . . . . . . . . . . . .
Dotąd ja widzę ordynek nasz cały:
Młódź bystra poprzód, za nią Roch Zatrata,
Toż Kuba, Ziąba Wawrzon, dwa Koźbiały,
Pietr Bandys, Bugaj, Kacper zwan Harmata,
Dalej, w starości swej zeszłej struchlały
Horodziej, drepce, włos za nim polata
Mleczny, jako więc łabędziowe pióra,
Za Horodziejem Szczęśniak, Lis, Sekura.
I ciebie widzę, Marychno Dudkowa,
Dzieciątko swoje tuląca w chuścinie,
Drżąca, czy Bóg je weźmie, czy zachowa...
I ciebie, Dudku, i ciebie, Marcinie
Srokaczu! Twoja ogolona głowa,
Jak żywa, tak mi widna w tej godzinie...
Tuż Zagajnego widzę, widzę Struga,
I ciebie, święta staruszko z nad Buga!
Stajała nasza kupa, jak śnieg taje,
Kiedy go słońce marcowe obświeci.
Huk ludu ciągało na one wyraje,
A teraz ostał co drugi, co trzeci...
I oto znowu na ścieżaj nam staje
Droga, przez którą ptak z trudna przeleci,
Niebo i ziemia... A my między niemi,
Ani z pod nieba tego, ni z tej ziemi.
O, ktoby mi dał, iżbym tę gromadę
Mógł wymalować, ku ludzkiej pamięci!
Idą. Dech świszczy. Wychudłe i blade
Twarze. Pod węzełkami idą zgięci.
Stopy ich broczą krwią... Tu więc ja kładę
Rękę, w te ślady, w te krwawe pieczęci,
Iżby nabrała koloru tej męki,
Choć wiem, że nigdy nie zmyją już ręki.
A zaś opowiem wszystko, i wypiszę
Aż do ostatka tułackie te drogi.
Bo mi się serce na wichrach kołysze,
Jak sęp rybołów, nad morskie rozłogi.
Ode dna, wielkie glosy biją w cisze,
Narzekające, i widać tłum mnogi
Mar, z których każda wspominania żąda,
I śniadem licem skroś fali przegląda.
A ja, na mary owe patrząc z góry,
I jęku głosów tych nabrawszy w duszę,
Rozciągam skrzydła, zakrzywiam pazury,
I pierze rdzawe krwią, na piersiach puszę.
Zaś spadam, błyskiem bijąc w mar tych chmury,
Cały rozwiany w lotu zawierusze,
A ile chwycić i unieść mam mocy,
Tyle ich falom wyrywam i nocy.
Lecz one, wisząc u piór moich końca,
Ociekające deszczami srebrnemi,

Wołają! — Ty nasz zbawca! Ty obrońca!
Ty imię nasze zachowasz na ziemi,
Iż wygładzone nie będzie z pod słońca!... -
A wtem je smętność grobowa oniemi,
Bowiem przypomną, że nie wrócą żywo,
Lecz jak rozwiane echo, i słów szkliwo.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Rzucili my się skroś borów. A było
Tego, jak morza przed nami. Te drzewa,
Te krze, to się to aże bałwaniło
W sobie, jak fala gdy falę wlewa.
Więc tego ludzką nie przebrodzić siłą,
I wyjść stąd żywo niech się nie nadziewa
Żaden, bo mu ta puszcza pierworodna.
Nie pofolguje, i musi iść do dna.
Ale że było rozruchu niemało,
Zanim to sobie naród dał przełożyć.
Bo się każdemu z przodku wydawało,
Ze tylko iść, a iść, a kroku sparzyć,
A łbem przebijać gąszcze one śmiało,
To musi bór ten na świat się otworzyć.
A nikt nie liczył — o czem iść? Choć letce,
Co miał, na plecach uwiązał w płachetce.
Wiedziałem, jako tu gdzieś bliższą drogę
Przez step, do rzeki można, pod wschód słońca.
Lecz za borami naród trzymał srogo,
Jako ze owe pożary gorąca
W leśnych nas kniejach tak łatwie nie zmogą.
Więcem już swego nie przeparł do końca,
Bo się niewiasty, dzieciątka co miały,
Też bardzo pilno przy borach ozwały.
Tak my się darli dzień, i drugi darli,
Przez bór ten. Jak przez okrutne boisko,
Gdzie społem żywi prą się i umarli,
I gdzie od trupa pod nogą jest ślizko...
Lecz my. Jak raz się w gęstwinę tę wparli,
Tak szli, nie wiedząc — daleko czy blizko,
I ślepo się w tej płatając obieźy,
Gdzie i ten pień ci wróg, co gnijąc leży.
Naprzód, a naprzód! Hej, są takie moce,
O których, człowieka że je ma, nic nie wie.
Aż gdy nim dola, jak pies zaszamoce,
W kościach mu ono zajarzy zarzewie...
Na gniazdo lecąc ptak z cicha świegoce,
I wielkie morze przemija w tym śpiewie...
Tak dusza w ludzie czyni się skrzydlata,
Gdy wie, że miłej krainy dolata,
Aż pod noc trzecią — stój! Golaźnia była
Niegwałtem wielka, a na niej szałasy
I krzyż. Pod krzyżem ziemia się czerniła
Jak kopczyk chrustów wygasłych za czasy.
Ruszym my bliżej, aż ona mogiła
Jak się nie porwie, nie wrzaśnie na lasy!
Jak nie zakrąży nad nami chmurzyskiem
Z okrutnym skrzydeł łomotem i piskiem!

Spojrzę ja, — żywe Chrystusowe rany!
A toć tu na żer padła sępów kupa!
Toć tutaj leży człek niepogrzebany,
W płótniance, w kierpcach, nasz!... Więc się do trupa
Rzucim. Baby w płacz, niby w organy,
A ówże, nakształt krzyżowego słupa
Rozkrzyżowany, śmiejący się niebu
Nagiemi kośćmi szczęk, i bez pogrzebu...
Bo śmiał się. Ten trup — śmiał się. Ta kość sucha,
Śmiała się oną śmiertelną rozpaczą,
Co z szczęk otwartych bez głosu wybucha,
I z oczodołów pustych, co nie płaczą.
Mróz poszedł po mnie... Ha, jeśli Bóg słucha
Śmiechu tej kości, nad którą tu kraczą
Sępy, to w niebie spać nijak nie może,
Chociaż gwiazdami wysiane ma łoże!
Na krzyżu napis: Polska Kolonija.
Rok osiemsetny dziewięćdziesiąt cztery.
A zaś poniżej: — Jezus i Marya! -
Kozikiem, grubo wyrżnięte litery...
Krzyż przez ramiona różaniec obwija,
A pod różańcem nacięcia siekiery!
...Raz, dwa, trzy... dziesięć... dwadzieścia... Tak głowy
Padłe tu, liczył ostatni karbowy.
Wkoło mogiłki, a po nich się czerwie
Mrowi, z szelestem suchym, naskroś piasku.
Sęp to zapadnie, to znowu się zerwie,
W potężnych szumach, i w czarnych, piór blasku.
Nie znać, co świeżo sypane, co pierwie,
Bo wszędy górki padają się, w trzasku
Spękanej ziemi, i wszędy kość biała
Sterczy, do naga obrana już z ciała.
Na kościach widne siermięgi, kapoty
Podlaskie, szyte taśmami czarnemi,
Chusty, rańtuchy niewiast, i włos złoty
Dzieciątek, z onej wygrzebany ziemi.
Więc uderzyły na mnie zimne poty,
A żadnej ślozy nie czułem za temi
Oczyma, com je wbił w one mogiły,
Twarde a zimne, jak lodu dwie bryły.
Poklękły baby: — Wieczne spoczywanie!...
Szepcą, wzdychają... A juź się ktew we mnie
Rzuciła warem... Tak krzyknę ja na nie:
— Ciszej tam!... Co tu gębę psuć daremnie!
Tutaj nie cmentarz! Tu kruki i kanie
Wyżar swój mają! Tu ziemia nikczemnie
Zdradza swe trupy przed sępów oczyma,
A spoczywania żadnego tu — niema!
Więc płacz tem cięższy buchnął. — Ot ci dola!
Ot, panowanie, bogactwa, wolności!
Ogolonego z boru szmatek pola,
I te psie budy, i nagie te kości!
— A niechże tam już!... Niech boska już wola!...
Niechże już świecim tym borom, w jasności
Tych białych czaszek, co są, jak miesiące
Zaryte w ziemi, a w niebo patrzące!...

Chcieli iść ludzie w szałasy, — nie dałem.
Kto wie, jakie tu po nich biły mory...
Wiec tylko nad tem niegrzebanem ciałem
Gorzeć my piasku usypali spory.
Zaczem leżącą siekierę porwałem,
I dawszy zacios ostatni przez kory
Krzyża, by regestr głów dopełnić Bogu,
Szedłem w gorzkości precz z onego stogu.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A patrz! Tak wszystkie serca się ustały
W tych łzach, jak kłosy obciążone rosą,
Kiedy się po nich przechodzi wiatr mały,
A one za nim lekuchno się niosą.
Wiec gdym wstecz ruszył, i chłopy krok dały
Za mną z nawrotem. Czuł naród, że to są
Wrota, co tutaj zatrzasły się same,
I że nam nie lża przez czarną tę bramę

Nenhum comentário:

Postar um comentário