quinta-feira, 16 de setembro de 2010

Siemieradzki. Szlakiem Wychodzcow. Czesc 1.

Dr, Józef Siemiradzki
SZLAKIEM WYCHODŹCÓW
Wspomnienia z podróży po Brazylti, odbytej z polecenia   Galicyjskiego wydziału Krajowego
Z przedmową
Juliana  Ochorowicza.
(z ilustracyami).
Tom I.
WARSZAWA
A..   T.   Jezierskicgro 47. Nowy-Świat 47.

PRZEDMOWA.
Sprawa kolonij polskich w Brazylii, tak żywo interesująca nasz ogól, domagała się bliższych wyja­śnień, zwłaszcza wobec zamiaru lwowskiego Towa­rzystwa Kolonizacyjno-Handlowego wzięcia w swoje ręce kierownictwa i roztoczenia opieki nad stalą emi-gracyą ludu włościańskiego z Galicyi, prowadzoną dotychczas bezładnie, z niemałą szkodą jednostek i całych grup nieoświeconych podróżników.
Skoro się nie dało powstrzymać tej emigracji, należało przynajmniej chronić ją od wyzysku, a je­dnocześnie pomyśleć o tem, ażeby kapitałom miejsco­wym zapewnić udział w przedsiębierstwach, które zagranicznym Towarzystwom przynoszą już odpo­wiednie korzyści.
Pragnąc, ażeby czytelnicy „Biblioteki”, z pierwszej ręki zapoznali się z materyałem, niezbędnym do wy­robienia sobie pojęcia o całym tym ciekawym proce­sie emigracyjnym, uprosiliśmy prof. Józefa Siemiradzkiego, który dwukrotnie jeździł do Brazylii ze specyalnym celem zbadania miejscowych kolonij polskich
6
skich, o wypracowanie dla nas popularnego opisu ostatniej swej podróży, odbytej z polecenia i kosztem Wydziału Krajowego we Lwowie.
Sądzimy, że praca ta, dając wierny" obraz sto­sunków, z jednej strony powstrzyma ludzi niefacho­wych i nie rozporządzających odpowiedniemi środkami od wybierania się za ocean po złote runo - z drugiej zaś wskaże krajowi, coby przedsięwziąć należało, celem podtrzymania i wzmocnienia istniejących już kolonij brazylijskich.
Prof. Józef Siemiradzki urodził się w Charko­wie w r. 1858 z ojca Telesfora, rotmistrza kawaleryi, i Natalii z Friebesów.
Utraciwszy wcześnie matkę, wychował się w ro­dzinie blizkich krewnych swoich, a rodziców Henry­ka Siemiradzkiego.
Do gimnazyum uczęszcza! najprzód w Charko­wie, następnie zaś od r. 1870 w Warszawie, gdzie ukończył trzecie gimnazyum w 1878.
Zapoznał się wówczas z gronem warszawskich przyrodników, gromadzących się w pracowni ś. p. Władysława Taczanowskiego, a ciągła styczność ze znanymi podróżnikami: Dybowskim, Sztolcmanem i Jelskim, rozbudziła i w naszym autorze pragnienia dalekich wycieczek z celami naukowymi.
W r. 1878 zapisał się Siemiradzki na wydział przyrodniczy wszechnicy Dorpackiej, w rok potem został już asystentem przy katedrze mineralogii, wre­szcie w 1881 ukończył uniwersytet, ze stopniem kan­dydata mineralogii i geognozyi.
Korzystając z przygotowującej się podróży Sztolc-mana do Ameryki południowej, wyjechał razem z nim
7
za ocean (1882) i w przeciągu półtora roku zwie­dził część Ekwadoru i małe Antylle. Opis tej podró­ży, p. t. „Z Warszawy do równika”, ukazał się z dru­ku w Warszawie 1885, a w drugiem wydaniu, we Lwowie, 1893.
Był to opis popularny; naukowe zdobycze swej wyprawy przedstawił Siemiradzki w specyalnych cza­sopismach niemieckich.
Powróciwszy do kraju, w r. 1884, złożył egza­min na magistra, a w 1885 uzyskał stopień doktora w Dorpacie.
Dwa lata następne pracował w Warszawie, ogłosiwszy w tym czasie kilka rozpraw o geologii Królestwa Polskiego, drukowanych w „Pamiętniku Fizyograficznym”.    Najważniejszą   z   nich jest praca „0 geologicznej budowie gór Sandomiersko Kieleckich”.
Próbował również w tym czasie swych sił na polu belletrystyki, drukując kilka nowel w Biesiadzie Literackiej, Tygodniku Ilustrowanym, Kraju i Kuryerze Codziennym. („Pod obcem niebem”, „Modre oczy”, „Telegraf”, „Carmen", „Na morzu”, „Admirał Grau” i kilka innych).    Tłem   tych powiastek były przewa­żnie stosunki amerykańskie.
W r. 1887 przeniósł się do Galicyi, uzyskawszy stanowisko docenta geologii w uniwersytecie lwow­skim, które zajmuje dotychczas, od r. 1894 już jako profesor nadzwyczajny.
Podczas pamiętnej gorączki emigracyjnej z Kró­lestwa, Siemiradzki, łącznie z pp. Antonim Hemplem i Witoldem Łaźniewskim, wyjechał ponownie do Ame­ryki. Towarzysze jego jednak w najtrudniejszej chwili wycofali się z wyprawy i wówczas Siemiradzki, po-
8
zostawiony własnemu przemysłowi w głębi Patagonii, odbył sam dalszą całoroczną podróż po Amery­ce południowej.
Zwiedził wówczas świeżo powstałe kolonie pol­skie w Brazylii, Paraguaj, Chili, Argentynę, oraz prze­wędrował przez pustynię Patagońską od Atlantyku aż do oceanu Spokojnego.
Wyniki tej geograficznej wyprawy weszły do pomnfcowego dzieła Elizeusza Reclus: „Geographie Universelle", a drukowane by!y również, wraz z ma­pą, w Petermanna „Mittheilungen" za rok 1893.
Popularny zaś opis podróży ukazał się w języ­ku polskim p. t. „Na kresach cywilizacyi” i „Za morze” (Lwów, 1890).
W r. 1896 Galicyjski Wydział krajowy delego­wał Siemiradzkiego do Brazylii, specyalnie celem zba­dania miejscowych stosunków emigracyi polskiej. Wyniki tej wyprawy stanowią właśnie treść niniej­szego dzieła specyalnie dla nas napisanego. Z prac

naukowych, pomiędzy rokiem 1881 - 1900 ogłosił Siemiradzki około 60 rozpraw i artykułów z dziedziny geologii Polski, petrografii (nauki o ska­łach), paleontologii (nauki o skamieniałościach kopal­ach) i geografii.
Ważniejsze z nich są następujące: „Szkic geologiczny Król. Pol. i krajów przyle­głych” („Pam. Fizyogr”) „Monographische Beschreibung der Amonitengattung Perisphinces" (Monachium, Paleontographica,  1899). „Beitraege-zur Etnographie sudamerikanischer In­dianek (Mittheil. d. Antrop. Ges. Wiedeń,  1899).
9
nEine   Forschungsreise   in   Patagonien  (Pettersmanns Mittheilungen, 1893).
Mniejsze prace z dziedziny geologii i paleonto­logii ziem polskich drukował w warszawskim „Pam. Fizyogr.a, w lwowskim „Kosmosie”, w wydawnictwach Akademii Umiejęt. w Krakowie, oraz w Zeitschrift d. Deutschen Geol. Gesellschaft, Jahrbuch d. K. K. geolog. Reichsanstalt, Neues Jahrbuch f. Mineralogiej Izwiestia geołogiczeskawo Komiteta, Annuaire geologique universel i t. p.
Obecnie prof. Siemiradzki jest jednym z głó­wnych kierowników założonego we Lwowie Towa­rzystwa Kolonizacyjno-Handlowego, na którego czele stoi Kazimierz ks. Lubomirski.
Towarzystwo to przystępuje do akcyi na szer­szą skalę, celem zakupu obszarów gruntu od rządu brazylijskiego i parcelowania takowych między wy­chodźców polskich i rusińskich, bądź to już osia­dłych w Brazylii, bądź zamierzających przenieść się do stanu Parana z innych stron Ameryki.
Ze względu na bardzo nizką cenę, za jaką rząd Brazylijski odstępuje Towarzystwu wielkie obszary, ma. ono nadzieję, że członkom swoim, a względnie akcyonaryuszom, zapewni znaczne korzyścj.
Nie zachęcając bynajmniej do emigracji, Towa­rzystwo ma na celu pośredniczenie między rządem Brazylijskim, który drobnych działów nie sprzedaje, a nabywcami owych drobnych działów; i gdyby w ziemiach polskich nie zebrały się odpowiednie ka­pitały z drobnych akcyj, jest zdecydowane użyć ka­pitałów zagranicznych, byle tylko uchronić emigran­tów krajowych od wyzysku obcych ajentów.
10
W stanie Parana, w którym żywioł rolniczy juz dziś jest przeważnie polskim, czynne są, oprócz licznych drobnych przedsiębierstw parcelacyjnych, dwa wielkie Towarzystwa niemieckie, z siedliskiem w Ham­burgu i w Lipsku, każde z kapitałem 1,200,000 ma­rek, a także włoskie z siedzibą w Medyolanie i z ka­pitałem 3 milionów łirów.
Gdyby nie powstało podobne Towarzystwo pol­skie, znaczna część osadników naszych, rozrzucanych umyślnie na znacznych przestrzeniach przez pośre­dników niemieckich, utonęłaby prędzej, czy później w otaczającym ich żywiole cudzoziemskim.
Towarzystwo Kolonizacyjno-Handlowe ma za­pewnioną opiekę władz austryackich, oraz pomoc austryackiego konsulatu w Kuritibie.
Julian Ochołowicz.

11

ROZDZIAŁ   I.
Dlaczego pojechałem do Brazylii.—Stanowisko galicyjskiego sej­mu wobec masowej emigracyi włościańskiej. — Moi towarzysze podróży. — Wszędzie polityka. — „Krótka droga” w urzędach austryackich. — Hamburg.—Największe organy na świecie.—Nie-n iecka Wenecya.—Port wolny.—Na pokładzie.—Ambasador nie­miecki dr. Krauel.—Emigranci galicyjscy. — „Zwischendeck” i jego pasażerowie.—Nieporozumienia o wikt.
Pewnego pięknego ppranku majowego 1896 r, zbudził mnie służący o godzinie szóstej rano wiado­mością, iż jakiś pan chce się ze mną koniecznie wi­dzieć.
Zdziwiony tak niepospolitą godziną wizyty, w przypuszczeniu, iż ktoś z blizkich mi osób pragnie mnie wyciągnąć na poranną przechadzkę po Wyso­kim Zamku, wrzucam naprędce coś na siebie i każę
prosić.
Wchodzi jegomość przyzwoicie ubrany, więc chyba nie kandydant na emigranta do Brazylii, któ­rzy mnie niekiedy o równie wczesnej porze nacho­dzili; przepraszam tedy za negliż i proszę siadać na jednym stoiku mego kawalerskiego pokoiku. Jestem dr. Sawczak, członek Wydziału Kra­ jowego...
-Wielki to dla mnie zaszczyt; czem mogę pa­nu radcy służyć? Może cygarko?
12
-    Dziękuję, nie palę.Pauza,   podczas której nie wiemy, co sobie powiedzieć.
-    Czyby pan doktor nie zechciał   pojechać do Brazylii?— zagadnął mnie nagle przedstawiciel galicyj­skiej autonomii.
- Ja? a niby po co? przecież już tam raz by­łem i dziś opędzić się nie mogę rozmaitym My kitom. i Ostapom,   którym  się w domu pracować nie chce.
-    Otóż właśnie ta okoliczność była powodem, że   postanowiliśmy   przedewszystkiem w tej   sprawie udać się do szanownego pana.
-    Pan radca daruje,   ale słyszałem coś o tem, żeście się panowie z tą propozycyą przedemną do in­nych   moich   kolegów   Amerykanów udawali, np. do kolegi Z., kolegi D, itd.
Mój ranny gość zmieszał się nieco, nie przypu­szczając, żebym był tak dokładnie poinformowany, ale nie dał się zbić z tropu.
- Wistocie, niektórzy koledzy moi udawali się do tych   panów, ja jednak nie uważałem ich za od­powiednich kandydatów do misyi,   jaką panu powie­rzyć chcemy.
               -Zapewne żaden z kolegów   moich pojechać nie chciał?
             - No,   tak,   zapewne,   ale   możeby się jeszcze namyślili...   tylko, że, mojem zdaniem,   jest to misya poufna, z której, według opinii Wydziału Krajowego,
nikt lepiej od pana wywiązać się,nie potrafi.
             - Cieszy   mnie   niewymownie tak   pochlebna opinia   galicyjskich   władz   autonomicznych   o   mojej osobie,   żałuję   tylko, iż c.-k. władze rządowe są odmiennego   zapatrywania   i,   jak   mnie świeżo poufnie zawiadomić raczył JE. pan namiestnik, miałyby wiel­ką chętkę oddać mnie pod dozór policyjny.
-    Żart na stronę, panie doktorze, to było małe
nieporozumienie,   o   którem   dziś   już   mowy   niema, a powtarzam,   że   jeżeli pan się tej misyi podjąć nie
13
zechce, uchwała sejmowa nie będzie mogła być wy­konana.
               -A, więc jest jakaś uchwała sejmu? to zmie­nia sytuacyę.
               -A  jakże,   jest,   tylko,  że mi pan doktor do słowa przyjść nie daje; wiadomo panu, iż mamy te­raz bardzo wielką emigracyę włościan do Brazylii?
                -Wiem o niej,   niestety,   za   wiele nawet, co mi z wysokiej  strony   poczytywano za wielką winę.
                -Otóż, ponieważ okazało się, iż żadne środki administracyjne   ruchu   tego stłumić nie są w stanie, sejm   postanowił   przekonać  się, co ich tam do Bra­zylii ciągnie, i w tym   celu   uchwalił   wysłać dwóch delegatów, celem przekonania się o stanie rzeczy na miejscu, aby, stosownie do otrzymanych   informacyj, przedsięwziąć   środki   zaradcze    celem   ograniczenia, a ewentualnie ochrony od wyzysku   wychodźtwa ga­licyjskiego.
- Bardzo   rozumna   uchwała, a któż   ma   być tym drugim delegatem?
-    Ksiądz Wolański z Trembowli, jako delegat Rusinów.
-    Rozumiem,   abym   ich w Brazylii   Polakom nie wydał na pożarcie.
- Wolne żarty. Ks. Wolański będzie panu po­mocny, gdyż zna język miejscowy.
                    - A to zkąd?   czy w Trembowli   go  się nau­czył?
                    - Był   przez lat kilka proboszczem w Pensyl­wanii.

- Alboż w Pensylwanii po portugalsku mówią?
                     - No, tak... aleć zawsze to  Ameryka.   Tylko jeszcze jeden szczegół: Ksiądz W. chce jechać razem z żoną.
- Czy to młode małżeństwo?
             - Już lat kilkanaście jak się pobrali.
-    A nie możnaby jakiego nieżonatego delegata Rusinów wynaleźć?
14
-    Kiedy niema nikogo. Byłby jeden ksiądz P. także   Amerykanin,   ale   temu nie można dawać pie­niędzy do ręki, bo gotów je w ferbla przegrać. Inny
znów byłby może dobry, ale nie można ręczyć,  czy kontraktu dotrzyma.
               - A dlaczegoź to ma  być   koniecznie   ksiądz? Przecież nie brak ludzi światłych i inteligentnych po­między Rusinami, np. pp. X., Y., Z.
               - Kiedy, bo widzi pan, X. to radykał, Y. trzy­ma z Romanczukiem, a Z. należy do stronictwa „twar­dych”.
               - A cóż to ma do ich kwalifikacyj na delega­tów do Brazylii?
               - Zapewne...   ale,   widzi   pan   dobrodziej,   tu wchodzą w grę motywy natury politycznej.
               - Nie rozumiem,, co ma polityka do oglądania chłopów w Brazylii;   ale mniejsza o to, to już rzecz panów.    Pozwolę   sobie   tylko   zapytać   pana radcy, jak   sobie  wyobraża możliwość poufnej misyi dyplo­matycznej przez bory i lasy, nie posiadające żadnych
cywilizowanych  środków komunikacyjnych, w towarzystwie   pani   W.,   prawdopodobnie   wcale nieprzyzwyczajonej do podobnego rodzaju sportu?
               - To już do nas nie należy.
               - Daruje   pan   radca   dobrodziej, ale skoro za wynik wyprawy przed Wydziałem Krajowym ja mam być odpowiedzialnym, to sprawa to także moja, dla­
tego tez mam  zaszczyt oświadczyć, iż udział w wy­prawie  jakiejkolwiek   osoby, nie należącej do składu delegacyi, a tembardziej   damy,   uważam   za wysoce
utrudniający nasze zadanie i zgodzę się na niego je­dynie w tym   razie,   jeżeli   Wydział Krajowy osobną uchwalą przyjmie na siebie odpowiedzialność za ewen­tualne szkody, jakie z powodu nieuwzględnienia mo­jej opinii dla wyprawy naszej wyniknąć mogą.
             -  Jeżeli pan tego żąda...
             - Żądam i sądzę, iż ks. W. projektu   naraża­nia swojej   żony   na   trudy i niebezpieczeństwa   po droży po puszczach po dokładnej rozwadze zaniecha.

15
- Więc zgoda?                                     
- Zgoda.    Kiedy mam jechać?
         - Jak najprędzej, najdalej w końcu czerwca.
        -I na to zgoda.
Po omówieniu bliższych warunków dr. S. po­żegnał mnie, ja zaś zabrałem się do przygotowań na dłuższy wyjazd ze Lwowa, podróż bowiem miała trwać co najmniej pół roku.
W kilka dni później złożył mi wizytę mój przy szły towarzysz, ksiądz W., a gdy, pomimo moich przedstawień i ostrzeżeń przed niebezpieczeństwem takiej wyprawy, nie chciał odstąpić od warunku po­dróżowania razem z żoną, przystałem na to, złożyw­szy w Wydziale Krajowym pisemne zrzeczenie się wszelkiej odpowiedzialności za skutki tego kroku.
Biedna pani Wolańska nie przypuszczała, iż go­rącą chęć swoją nieopuszczenia męża w podróży przy wstępie na ziemię brazylijską życiem przypłacić jej przyjdzie!
Przygotowania nasze do drogi poszły znacznie szybciej, aniżeli odpowiednia korespondencya urzędo­wa w „krótkiej drodze”. Kiedy bowiem zgłosiłem się, już z biletem jazdy do Rio Janeiro w kieszeni, w gma­chu na Ballplatzu w Wiedniu, po przyrzeczone mi urzędowe polecenia do ambasady austro-węgierskiej w RioJaneiro, papierów odnośnych z namiestnictwa lwowskiego jeszcze tam nie było. Wysłałem więc tylko telegraficzne zawiadomienie do marszałka kra­jowego, nr. S. Badeniegó, iż wyjeżdżam bez urzędowych poleceń, i 22-go czerwca odjechałem do Hamburga.
Telegraficzna odpowiedź hr. Badeniegó dogoni­ła mnie w Lizbonie; kazano mi czekać na urzędowe polecenia w Rio Janeiro.
  
16
Mówiąc nawiasem, polecenia te nadeszły do ambasady w pół roku potem, na kilka dni przed moim odjazdem powrotnym do Eu­ropy. Niezwykłej tylko uprzejmości austro-węgierskiego „charge daifaires,” p. L. Callenberga, zawdzię czam, iż się bez rekomendacyi wiedeńskiej obejść mogłem.
23-go czerwca stanąłem w Hamburgu. Jakkolwiek   wiele   w   życiu   mojem   widziałem miast portowych, nie znam żadnego, z któremby Ham­burg było można porównać.
Dziwne to miasto światowego handlu, gdzie ca-Je dzielnice w śródmieściu zajmują składy hurtowne kawy i tytoniu, co drugi dom jest fabryka cygar ha-wańskich, a obok wspaniałych hoteli i pałaców no­wożytnych wznoszą się brudne, odrapane lepianki z pruskiego muru, z krzywemi oknami i wysuniętą ponad chodnik galeryą, których brudu i niechlujstwa najmniejsze z naszych miasteczek powiatowych nie powstydziłoby się. Patrząc na te dzielnice, zrozumia lą się staje epidemia cholery, która niedawno temu tyle ofiar pochłonęła w Hamburgu i Altonie.
W chwili mego przyjazdu miasto jest świąte­cznie umyte i przybrane w niezliczone flagi... chiń­skie, z powodu obecności Li-Hung-Czanga.
Najpiękniejszą częścią Hamburga są wielkie sta­wy w śródmieściu, zasilane wodami rzeczki Alster. Basen największy, tak zwany Aussen-Alster, leży już w obrębie przedmieść. Środkiem miasta jest czwo­rokątny mniejszy basen Binnen-Alster, i kanały łą­czące go z Elbą. Basen ten oddziela od Aussen-Al­ster wielka tama, po której biegnie kolej do Altonyi oraz bardzo pretensyonalny, przeładowany ozdobam, i wieżyczkami, lecz wysoce nieładny most Lombards-brucke. Dwie najparadniejsze ulice Hamburga, Alt-jungfernstieg i Alsterdamm, okalają basen
17
Binnen-Alster mieszcząc najparadniejsze hotele i magazyny miasta, jakich we właściwym, starym Hamburgu, na próżnoby szukać. Co prawda, ów stary Hamburg w trzech czwartych częściach spalił się w r. 1842, i jedyną pozostałością jego są okolice, pomiędzy Binnen-Alster i Elbą położone. Od Binnen-Alster do Elby prowadzi oddzielony szluzą szeroki kanał, czyli „Fleet". Kanałów takich jest w mieście mnóstwo i sta­nowią one jedną z osobliwości Hamburga.
Nad miastem wznoszą się wysoko w niebo strzelające wieżyce kilku kościołów, jak piękny tum neogotycki Nikolaikirche na Hopfenmarkt, wystawio­ny po pożarze przez pewnego Anglika nazwiskiem G. Scott, na miejscu dawnej spalonej świątyni. Ko­ściół ten, przypominający architekturą katedrę Świę­tego Szczepana w Wiedniu, ma 148 metrów wysoko­ści i największe w catych Niemczech organy o 101 regestrach i 5,808 rurach, z których największa do­chodzi do 10 metrów długości.
Drugą strzelistą wieżycę posiada dziwaczna Katharinenkirche w stylu Odrodzenia, wyglądająca jak kilkopiętrowy dzwonek, wsadzony pomiędzy najstar­sze i najbrudniejsze domy starego Hamburga.
Wokoło niego, na tak zw. Doren Fleet, 5 i 6-piętrowe kamienice o frontach ważkich, nieodmiennie, stosownie do dawnego prawa magdeburskiego, posia­dających tylko po 4 okna, o spiczastych dachach, wznoszą się wprost z wody, bez najmniejszego cho­ciażby chodnika, tak, iż mieszkańcy, jak w Wenecyi, tyko łodziami komunikować się mogą. Lodzi też i barek mnóstwo tu niezliczone, uwiązanych do nawpół zbutwiałych dębowych pali; z domów prowadzą schodki wprost do kanału.
Architektura domów przypomina kamienice na Starem Mieście w Warszawie; dziwnie tylko nieeste­tyczną mieszaninę przedstawiają oczom widza usta­wione tuż obok siebie kilkopiętrowe   domy  mieszkalne,
Biblioteka. - T. 183.

18
z eleganckiemi balkonikami, i również sześciopię-Irowe spichlerze i składy, do których towary ładują windami bezpośrednio z galarów i barek. O estetykę oczywiście nikt tu nie dbat nigdy. Magazyny i skła­dy, w innych miastach europejskich umieszczone na przedmieściach, tu rozpierają się, świadome, iź są sercem Hamburga, w samym środku"" miasta, w zu­pełnej zgodzie z mieszkalnemi pałacykami hambur-skiego patrycyatu kupieckiego.
Obok tej starej, hanzeatyckich czasów sięgają­cej dzielnicy, ciekawą jest dzielnica portowa i wzo­rowo urządzona przystań. Zważywszy, iż przystań tę, sztucznie w łożysku Elby wykopaną, odwiedza corocznie około 9,000 wielkich i 60,000 mniejszych okrętów ze wszystkich części świata, podziwiać na­leży wzorowy Jad, w porcie panujący.
Port wolny zaczyna się obok mostu kolejowe­go na Elbie i posiada kształt gruszki, spłaszczonym swym szczytem opierającej się o tor kolejowy. Od zewnętrznego obwodu ku nasadzie tej gruszki prze­prowadzono znaczną ilość tam, oddzielających poje­dyncze baseny, przeznaczone dla okrętów z różnych krajów lub dla pewnych gatunków towaru. Przez każdą z tam powyższych przechodzą linie kolejowe, a setki elektrycznych, parowych i hydraulicznych żó-rawj dzień i noc przenoszą miliardy centnarów towa­ru z okrętów na ląd i odwrotnie.
Najruchliwszą   część   portu   tworzą dwa kanały w północnej jego stronie: Sandthor i Grasbrook, gdzie leżą największe magazyny i spichlerze.   Podług usta­wy celnej, w obrębie wolnego portu nie wolno budo­wać domów mieszkalnych, lecz jedynie składy towa­rowe. Jakiego rodzaju   to  są magazyny, zrozumiemy ż tego   chociażby   przykładu,   iż  jeden   z większych spichlerzów na Kaiserąuai może pomieścić 15   milio­nów kilogramów towaru  na powierzchni 19,000 me­trów kwadratowych. Świst  lokomotyw,   przeraźliwy   wrzask  
19
świstawek okrętowych, zgrzyt źórawi, ładujących towary, las masztów i kominów, a wśród tego roje ogorza­łych, żylastych postaci białych, czarnych, żółtych; cała wystawa etnograficzna i wieża Babel zarazem.
Wielowiekowa rutyna kupiecka wprawia w ruch ten tak skomplikowany mechanizm z taką dokładno­ścią, że się zupełnie nie dostrzega tego, zamieszania, wrzasków i bójek, jakich portowe miasta włoskie i francuskie np. stałą są widownią.
Na przestrzeni kilkusek metrów ciągnie się tu monotonnie koszarowy szereg, jak bliźnięta do siebie podobnych, wysokich i ważkich kamienic z czerwo­nej cegły, w których się ważą losy handlu świato­wego. Skromne tabliczki na drzwiach tych koszaro­wych budynków powiadają np., iż tu, w tym pokoi­ku na trzeciem piętrze, mieści się biuro związku wszyst­kich importerów kawy, gdzieindziej kartel cukrowy, zbożowy, naftowy, skórzany, bawełniany i t. p. W każdem z tych drobnych okienek, siedząca nad grubemi księgami rachunkowemi figura, manipuluje  miliardami, normując ceny towarów na rynkach ca­łego świata.
Podobnego miasta wielkich kupców, z wyjąt­kiem Bremy i Amsterdamu, napróźnoby się szukało w Europie. Gdzieindziej są tylko kupieckie dzielnice, w Hamburgu niema nikogo, oprócz kupców; ani prze­mysłowców, ani gromady urzędników, zaludniających miasta europejskie, ani ludzi, mieszkających dla wy­chowania dzieci, lub dla własnej przyjemności, są tyl­ko kupcy i marynarze, a to tak dalece, iż o zakład iśćby można, iż pierwszy lepszy dorożkarz jest marynarzem-inwalidą, a lada tragarz lub posłaniec z pe­wnością kilka lub kilkanaście lat życia spędził na za­morskiej włóczędze.
Charakter Hamburczyków, których wielu znałem w moich wędrówkach, odbija korzystnie od innych Niemców, są niezmiernie uprzejmi, uczynni, gościnni, mają wiele naturalnego humoru i tej swobody w obejściu,
20
jaką daje włóczęga po świecie. Jako przykład uprzejmości hamburskiej przytoczyć mogę, iż bawiąc zaledwie jeden dzień w tem mieście, gdzie przed przy­byciem nie znalem nikogo, zostałem w chwili wyjaz­du zaopatrzony w całą masę listów polecających do najpoważniejszych firm kupieckich w Brazylii, a po­lecenia te okazały się daleko pożyteczniejszemi, niż rekomendacye urzędowe, na których wygotowanie w Wiedniu spotrzebowano cale pół roku.
Nieobeznanych z miastem czekają na rogach ulic niespodzianki w postaci pruskich strażników cel­nych, rewidujących przejeżdżające dorożki, a trzeba się dobrze rozumieć na przebiegu zygzakowatej linii celnej, oddzielającej „wolny port” od niemieckiego te­rytoryum cłowego, ażeby po załatwieniu jakiegoś dro­bnego sprawunku w mieście nie wpaść w powrocie do hotelu kilkakrotnie w ręce argusów celnych.
Dnia 24 czerwca parowiec „Amazonas”, udają­cy się do Rio-Janeiro i portów południowej Brazylii, podniósł kotwicę, mając na pokładzie oprócz kilku­dziesięciu pasażerów kajutowych, osiemdziesięciu wy­chodźców galicyjskich.
Nudna droga przez szare fale morza Północne­go, mgła i deszcz, wreszcie nierozłączny z pierwsze-mi dniami podróży „Katzenjammer”, zwany chorobą morską, od której się człowiekowi mózg w głowie, jak orzech w łupinie tłucze, czyniąc go niezdolnym ani listu napisać, ani nawet myśleć logicznie, zapędziły mnie do mojej kajuty, z której dopiero po dwóch dniach wyjrzałem na światło dzienne i zapoznałem sie z towarzyszami podróży. Najbliższym   moim   sąsiadem   przy   stole i największą „rybą”   wśród pasażerów był ambasador niemiecki w Rio Janeiro, dr Krauel, który przez patryotyzm pojechał   powolnym   i  pozbawionym   komfortu
21
parowcem hamburskim, zamiast korzystać ze znacznie szybszych i dogodniejszych okrętów angielskich lub francuskich, czego sobie przez całą drogę nie mógł darować; pomimo bowiem, iż ekscelencya opłacał sam jeden dwie całe kajuty, a miał apetyt wilczy, jak zwy­kle na morzu, maitre hotel obdarza! nas tak homeopatycznemi porcyami, żeśmy nieraz głodni wsta­wali od stołu, lub chodzili ze skargą do kapitana, który, człek gładki i miły, przyrzekał najsolenniej wpłynąć na kucharza, aby dawał większe porcye, ale skutku namacalnego  to   platoniczne oświadczenie nie odnosiło.
 Z powodu powolności okrętów hamburskich, zu­żywających dwadzieścia kilka dni na podróż do Rio Janeiro, którą inne szybkie parowce odbywają w 15 dniach, jedyną publicznością; podróżującą niemi, są Niemcy; komu bowiem pilno, lub kto może sobie na kilkadziesiąt franków od osoby więcej pozwolić, je­dzie na Southampton, Bordeaux lub Genuę. Towa­rzyszami podróży mojej są też wyłącznie młodzi kup­cy niemieccy, udający się do niemieckich kolonij w Brazylii, kilka sentymentalnych „Fraulein” i jakiś komiwojażer czeski. Niemcy, niezmiernie łatwi w za­wiązywaniu stosunków towarzyskich, zapoznali się z sobą bardzo szybko, a rezultatem były co wieczór wrzaskliwe śpiewy chóralne przeróżnych modnych podówczas w Hamburgu i Berlinie kupletów z reper­tuaru głośnej Pauli Menotti, któremi bardzo umiejęt­nie nudy długiej podróży zabijano.
Trzeciego   dnia po wyjeździe   z Hamburga zrobiłem   wycieczkę   na przód   okrętu,   w towarzystwie młodego   i   bardzo   sympatycznego   lekarza   okręto­wego.
Natłoczeni na dziobie parowca, naokoło czwo­rokątnego otworu, prowadzącego do tak zw. „Zwischendeck'u”, pasażerowie podpokładowi tworzyli ma­łe gromadki w najrozmaitszych pozach: jakiś flegmatyczny Niemiec żuł prymkę, spluwając z wielką wprawą
22
za pokład do morza, kilku chłopów podolskich żywo rozprawiało przy burcie o tem, co się któremu śniło w nocy wyjazdu i, jako biegłą znawczynię „sennika egipskiego” wzywano jakąś Paraszkę, która tymczasem ciężko jeszcze jęczała, a w przekonaniu, że choroby morskiej nie przeżuje z pewnością, przeklinała swoją dolę nieszczęsną żałośliwie. Dwóch, wyrostków, położywszy kurtkę na beczce, grało zapamiętale w ferbla. Większość emigrantów leżała na pokładzie, gdzie i jak kto się potrafił umieścić, po­desławszy pod siebie kożuchy i serdaki. Dzieciarnia,
tylko nic sobie nie robiła z okrętu i morza, goniąc się z piskiem i wrzawą, lub bawiąc w „chowanego” wśród pak, lin i beczek, nagromadzonych na pokładzie.
Na samym przodzie statku, wśród stosów, lin skręconych, dziegciowanych beczek i pordzewiałego żelaztwa, zwracała uwagę gromadka kilkunastu osób płci obojga, w malowniczych strojach włościan po­dolskich, z odkrytemi głowami, z bezgraniczną jakąś czysto wschodnią rezygnacyą wpatrujących się; w spie­nione bałwany, które co chwila, rozpylane o burty parowca, zlewały kraśne chusty i barwiste „zapaski” słonym deszczem. W pośrodku gromadki wysoki, barczysty chłop w brunatnej sukmanie, z resztkami siwych włosów, spadających na kark, założywszy okulary, nosowym głosem odczytywał psałterz, a to­warzysze jego co chwila podchwytywali chórem dzi­wnie jękliwą i żałosną nutę suplikacyj; „Hospody pomyłuj!”
Zagadnąłem jednego z wychodźców po polsku. Chłop spojrzał na mnie z podełba i mruknął coś nie­wyraźnego. Zbliżyli się inni, a pośród nich jeden, którego widziałem kiedyś we Lwowie. Ten przeła­mał lody, oświadczając towarzyszom: To nasz pan ze Lwowa. Teraz cała gromadka ścisnęła   nas   z doktorem tak szczelnie,   iż   ruszyć się było   trudno,   zasypując
23
gradem pytań: a jak daleko do Brazylii? a czy „arcyksiążę Rudolf tam już panuje? czy prawda, że tam ludzie są czarni? że chodzą do góry nogami? że"kawę jak fasolę tam sieją i t. p. Uspokoiłem ich obie­tnicą, iż codziennie do nich na pogawędkę zaglądać będę, oraz poleciłem aby w razie jakichkolwiek nie­porozumień ze służbą: okrętową udawali się do mnie, i wycałowany po rękach, ku wielkiemu zgorszeniu nieoswojonych z tego rodzaju objawami czułości Niemców, powróciłem do saloniku.
Tak zwany „Zwischendeck”, tj. przód okrętu, zajęty na parowcach zbytkownych przez kajuty dru­giej klasy i mieszkania oficerskie, przedstawia kilka nizkich sal sypialnych, zastawionych prostemi łóżka­mi w dwa piętra. Z małą dopłatą można dostać dla pojedynczej rodziny prowizoryczną kajutę, wydzielo­ną z ogólnej sali za pomocą przepierzenia z tarcic. Pościeli i naczynia dostarcza kompania okrętowa. Blaszane miski, a na statkach bremeńskiego Lloyda także koce wełniane, rozdawane emigrantom, pozo­stają ich własnością i są wliczone w cenę przejazdu, wynoszącą razem z utrzymaniem po 125 marek od osoby dorosłej.
Każdy pasażer, płacący całkowity bilet, dostaje osobne łóżko, dzieci zaś mieszczą po dwoje i troje razem. We dnie jedynie chorzy pozostają w łóżkach, zdrowi spędzają czas na pokładzie, w razie niepogo­dy lub upału przysłoniętym płóciennym dachem.
Na niektórych statkach emigranckich, zwłaszcza na słynnych z niechlujstwa okrętach włoskich, sale sypialne międzypokladowe bywają co rano oczyszcza­ne w sposób bardzo radykalny, otwiera się kran od pompy i zalewa cały „Zwischendeck” wodą na kilka cali grubo; woda ta, spływając po pochyłości po­dłogi, zmiata do morza wszystkie nagromadzone w przeciągu dnia śmiecie, ale też zarazem i nieo­strożnie   zapomniane   na podłodze   drobiazgi i części
24
garderoby    emigrantów.    Na   okrętach    bamburskich wystarcza zamiatanie i szorowanie codzienne.
Pasażerów podpokładowych od klas uprzywile­jowanych oddziela cafa środkowa część okrętu, z ma­szyną, rzeźnię, kuchnią, stajniami, oborami, kurnika­mi itp., przesiąkła zapachem starej oliwy i kuchen­nych odpadków. Przejście pomiędzy obu połowami stat­ku jest tak wązkie, iż całkowita izolacya przedniej, emigranckiej połowy okrętu od reszty nie przedstawia najmniejszych trudności, co, zwłaszcza w razie wy­buchu jakiej epidemii pomiędzy emigrantami, bywa rzeczą konieczną. Wstęp na górny pokład spacero­wy, oraz na tylną połowę parowca, jest pasażerom trzeciej klasy bezwarunkowo wzbronionym.
Minęliśmy szczęśliwie kanał La-Manche przy dość niespokojnem morzu i silnej mgle, i pijąc cien­ką kawę poobiednią, debatowaliśmy w saloniku nad sposobami przekonania kucharza, aby ze trzy ziarnka więcej tego artykułu do cykoryi dodawał, kiedy ober-kelner mi zameldował, iż jacyś ludzie chcą się wi­dzieć ze mną, a czynią to tak natarczywie, iż służba sobie z nimi rady dać nie może.
Na korytarzu, obok kilku certujących się z nim stewartów, stał sążnisty mazur w białej płótniance, mnąc olbrzymią baranią czapę w ręce, przy nim dwie baby w kożuchach, od których zapach barani­ny sięgał daleko po za obręb korytarza.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
       - Na wieki wieków, a czego chcecie, moi kochani?
         - A to, przepraszam jelemoznego pana, wedle wiktu...
Cichaj! - przerwała jedna z bab, w łokieć go szturchając - ja lepiej powiem. Bo to, prosę jele-moznego pana, te sielmy Miemcy som głupie: gadam
25
im od samego rana, jaze mi język spuchł, zęby ich-wciórności, jak do ludzi, a te ino ślepie trzeszczą i zębiska wyscerzają, jakby nie rozumieli; a dyć przecie jak do ludzi, po polsku, dokumentnie im gadam!
- Cichaj, Jagna, ja powiem.
- E, abo ty potrafis?
       - A przeciek pytlujes juz ze dwa pacierze, jesceś nie pedziala.   
       - A toć powiem,   ino   chcę wsyćko dokumen­ tnie od samego pocontku opowiedzieć.  
        - Ano,   to   gadaj   se - i   chłop   pogardliwie splunął.   
       - Bo to, prose łaski jelemoznego pana kuncylarza - zaczęła znów baba, wysuwając mi pod nos-wielką blaszaną   miednicę,   napełnioną do połowy fa­solową polewką - przeciek ja nie gorsa od Walentowej, a tyło   mi   pół   misy   dali, a Walentowej, że to-zęby do Śwabów   scezy i po miemiecku   śwargować potrafi, to nalali po same  brzegi!    Toć doprasam się laski   pana   kuncylarza,   coby mi krzywdy  robić nie dali...
- A gdzież ta Walentowa?
- A dyć jo,, prosę jaśnie dziedzica - odezwała się milcząca dotychczas druga baba, obalona, pomimo-kilkunastu stopni ciepła, bardzo szczelnie w biały ko­żuch i grubą ctiustę na głowie.

- Hm, a dla iluż wikt bierzecie
- A dyć lo siebie, lo mego, lo Walka, lo dziobatej Kaśki i lo Jagny kowalichy.
- No, a wy?
- Doprasam się łaski jelemoznego   pana   kun­cylarza,   kiej ona łże,   bo   dziobata Kaśka to z Jantkiem razem jada.
- No dobrze, ale ile was jest do tej misy?
- Ano jo, mój i dziecisków troje.
Widząc, że się z dalszej rozmowy niczego wię­cej nie dowiem, zawezwałem powaśnione strony, aby,
26
zabrawszy z sobą corpus delicti, czyli ową misę z fa­solową zupą, poszli ze mną do komisarza okręto­wego.
Sprawa okazała się bardzo prostą, ale nie było najmniejszej możliwości wytlómaczenia jej rozindy­czonym babom, które sobie do oczu skakały, stara­jąc się wzajemnie przekrzyczeć. Podług przyjętego na statkach emigranckich zwyczaju, komisarz podzie­lił pasażerów na grupy po pięć osób, z których je­dna, zaopatrzona w odpowiedni kwitek na przynale­żną ilość porcyj, w godzinie obiadowej przychodzić miała do kuchni. Ilość wydawanych porcyj odpo­wiada ilości opłaconych całkowitych biletów przeja­zdu. Walentowa zatem, odbierająca wikt na 5 osób dorosłych, dostawała porcyj 5, gdy para skarżąca ra­zem z dziećmi, opłacając tylko 3 bilety, taką też ilość jadła miała sobie przeznaczoną. Ten system wiktowania okazał się z chłopami nassemi niepra­ktycznym, każdy bowiem delegat, raz złapawszy mi­sę, uważał takową za własność, i reszcie współbie­siadników, zwłaszcza nie należących do rodziny, przystępu do jadła nie dawał.
Powstawały z tego takie swary i bójki, iź wy­jednałem u komisarza zamianę przyjętego zwyczaju na system inny - to jest podział na rodziny, których głowy otrzymywały kwitki obiadowe, bezżenni zaś parobcy i niezamężne dziewczęta przypisywały się do rodzin znajomych. System ten okazał się praktyczniejszym, a gdy jeszcze udało mi się wyprosić u kapitana zamianę zbyt szczupłych porcyj chleba na rozporządzenie wydawania tegoż d discretion, na ka­żde żądanie emigrantów, zapanował spokój zupełny i zgoda.
Pasażerowie podpoktadowi na wszystkich okrę­tach emigranckich otrzymuią wikt na równi z majtkami załogi. Na okrętach niemieckich zatem zrana wodnistą kawę, a raczej cykoryę z bułką lub sucha­rami, w południe   obiad z dwóch   dań, z których je dno
27
mięsne, wieczoremherbatę z chlebem. Komu wikt powyższy nie wystarcza, można gosobie uzu­pełnić po umiarkowanych cenach w okrętowej kan­tynie.
ROZDZIAŁ II.
Wybrzeża   Asturyi. — Ujście Tagu. — Lizbona i jej mieszkańcy.— Nadobne rybaczki. — Tragarze. — Avenida da Libertade. — Walki byków.
Trzeciego dnia podróży ukazuje się niewyraźna smuga wśród mgły: to skaliste wybrzeża Asturyi. Mglista smuga wynurza się coraz bliżej, coraz wyra­źniej rozpoznać można czerwonawe skały, poplamio­ne tu i ówdzie płatami żółtawej, spalonej przez skwarne słońce południa trawy; to przylądek Fini-sterre, nadstawiający granitową pierś swoją mężnie potężnym ciosom bałwanów, któfe, mieniąc się wszystkiemi odcieniami szafiru od ciemnego lazuru oceanu do seledynowej barwy swych czubów, z hu­kiem do wystrzałów armatnich podobnym, rozbite na drobny pył o granitową zaporę, w zdradliwej poko­rze cofając się, liżą stopy skały. Kruszą ją też uda­ną pokorą swoją o wiele skuteczniej, aniżeli przez ślepe razy, otwarcie w pierś skalnego olbrzyma wy­mierzone.
Na stoku skały bieleją śnieżne mury hiszpań­skiej wioski, z panującą nad niemi dzwonnicą wiej­skiego kościółka, zielenią się winnice i pola uprawne.
Pasażerowie z nastawionemi lornetami nie mo­gą oczu oderwać od prześlicznego krajobrazu. Dla „szczurów lądowych” ziemia, nawet ten groźny z powodu nieustannej prawie mgły, o wiele groźniej­szy od wzburzonego oceanu przylądek, omijany sta­rannie przez marynarzy w czasie niepogody,  wydaje

28
się bezpieczną przystanią,   synonimem stałego gruntu pod nogami.
Skalisty skrawek lądu zasuwa się mgłą sinawą, coraz  głębiej   tonie w morzu   wystający   cypel Finisterre,   wreszcie   znika   zupełnie.    Mamy przed sobą znów bezbrzeżne morze,   koloru roztopionego lazuru. Nazajutrz od rana   widzimy już nieustannie   na wschodzie   białawą smugę skalistego   wybrzeża   Por­tugalii,   na   którem   przez   lunetę   rozpoznać   można liczne wioski, zielone winnice i sady owocowe.    Mi­nęliśmy w nocy ujście Douro i słynne ze swego wi­na Porto.    Na widnokręgu sinieją zębate szczyty gór Serra da Estrella.
28 czerwca po południu „Amazonas” wpłynął do ujścia Tagu. Po lewej stronie wznosi się biały, upięty festonami ciemnej zieleni, poszarpany mur wa­pienny gór Cintra, na którego szczycie leży rozrzu­cone malownicze przedmieście Belem, ulubione miej­sce wycieczek mieszkańców stolicy, słynne z bardzo-cierpkiego czerwonego wina, t.zw. „vinho-verae” którem się delektują Portugalczycy. U stóp skał Cintra leży mała wysepka, ze starożytną czworokąt­ną basztą strażniczą w maurytańskim stylu.
Wązki kanał, od Belem na przestrzeni około dwóch mil w górę Tagu się ciągnący, rozszerza się nagłe w obszerny liman, tworzący wyborny port na­turalny. Liman ten, o wodach pięknie lazurowych, zwany Mar de paeha (słomiane morze), przeszło dwie mile szeroki, zajmuje powierzchnię około 25,000 hektarów.
Na prawym skalistym brzegu Tagu leży przed nami Byzancyum Zachodu, Lizbona, jak Rzym staro­żytny, zbudowana na siedmiu pagórkach.
Miasto,    liczące   około   250,000    mieszkańców, tworzy   smugę nie szerszą nad pół wiorsty, lecz zato blizko   dwie   mile   długą,   piętrzącą   się  na ksztalt amfiteatru po stromych urwiskach wybrzeża.  Ponad białe   domki o płaskich    dachach i niezliczonej   ilości

29
oplecionych bluszczem balkonów, uczepione nakształt gniazd jaskółczych na zboczach białych skał nad­brzeżnych, wystają smukłe minarety i koronkowe gzemsy prześlicznych budowli w stylii maurytań­skim, których tu pełno. Tu i ówdzie grupę domów przerywa biała ściana nagiej wapiennej skały lub wiszące ogrody, upięte festonami bluszczu i wina, uwieńczone bujnemi koronami palm i drzew poma­rańczowych.
Po załatwieniu zwykłych formalności portowych otacza nasz okręt wrzaskliwa zgraja przewoźników, ofiarujących się za odpowiednią ilość tysięcy rejsów na odległy zaledwie o parę  staj ląd nas wysadzić.
Łodzie ich ozdobne, o wysokim przodzie, w kształcie gondoli weneckich, o masztach mocno w tył pochylonych i olbrzymich trójkątnych żaglach (brygantyny), daleko większych od masztów samych, jak białe ptaki przelatują po żółtej fali Tagu. Twa­rze ogojzałych, czarnych od słońca przewoźników, są do siebie dziwnie podobne, z powodu zwyczaju jednostajnego golenia zarostu: wszyscy gołą sobie wąsy, noszą natomiast sute, lecz krótkie faworyty. Dodajmy jeszcze, iż strój ich jak uniform jest jedno­stajnym, składając się nieodmiennie z czarnej bluzy, czarnego pasa i czarnej szlafmycy na głowie, a zro­zumiemy, iż nie przy z wy czaj one oko z trudnością ich od siebie rozróżnić potrafi.
Ponieważ mamy pozostać w Lizbonie z powo­du świąt przez całe 4 dni, a na okręcie, zwłaszcza podczas ładowania węgla, wytrzymać niepodobna, wybieramy się więc do miasta w towarzystwie kilku osób, znających język portugalski. Wytargowawszy się z pół godziny z całą zgrają, która stopniowo z nieprawdopodobnej ilości tysięcy rejsów zeszła na zwykłą skromną taksę, zamawiamy sobie łódkę na cały czas pobytu w Lizbonie i przebrawszy się w le­tnie garnitury, wyładowujemy na prześlicznej Praza do Gomercio, z konnym  posągiem  któregoś z królów
30
z dawnych dobrych czasów Portugalii, okolonym szeregiem lekkich i zgrabnych budowli rządowych. W środku wewnętrznej ściany czworoboku, za posą­giem królewskim, wznosi się olbrzymia brama try­umfalna, tworząca jedną całość z przyległemi do niej budynkami.
Portugalczycy od sąsiadów swoich Hiszpanów różnią się jak niebo i ziemia. Znakomici marynarze i kupcy, przebiegli i sprytni w handlu, w życiu co-dziennem powolni i leniwi, a dowcip ich lekkością mógłby śmiało z dowcipem Ipm. Rocha Kowalskiego współzawodniczyć. Sam typ rasy iberyjskiej, prawdo­podobnych autochtonów półwyspu, jest całkowicie odmiennym od mieszaniny Gotów, Basków, Katalończyków, Maurów i Żydów, zwanej rasą hiszpańską; są rośli, barczyści, o twarzy szerokiej, krótkiej, przy­pominającej rysy ludów celtyckich, zwłaszcza Bretonów.
Kto się chce przypatrzeć typom ludowym, udać się musi na targowicę rybną. Naród kupców i ry­baków jest tam u siebie, a gwar targowicy podtrzy­mują liczne baby, one bowiem głównie rybami han­dlują.
Ubiór rybaczek, prosty i bezpretensyonalny, przy­pomina cokolwek strój wieśniaczek z Włoch półno­cnych; fałdzista, czarna spódniczka, jedwabna chu­steczka skrzyżowana na piersiach, na głowie fular, sposobem bab naszych zawiązany, i wielki filcowy kapelusz bretoński; od święta barwisty fartuszek i pas jedwabny, bardzo nizkc wokoło bioder okręcony. Do tego śnieżnej białości koszula z krótkiemi szerokiemi rękawami i sznur korali na szyi. Bucików nigdy nadobne rybaczki lizbońskie nie używają. Ciężary noszą zawsze na głowie, co, jak u Wenecyanek, nadaje ich figurze przedziwną elastyczność i gracyę ru-chów.   Dodam   jeszcze,   iż   mają   prześliczne czarne czy bardzo ładne, gładko zaczesane włosy. Dopóki   słońce   nie  zacznie zbyt silnie przypiekać,

31
psując szybko nietrwały towar, gwar na targo­wicy panuje straszliwy, a zapach słonej wody unosi się z płaskich koszów, w których migocą wszystkiemi barwami tęczy najdziwaczniejsze ryby morskie. Po mieście roznoszą ryby przekupnie rodzaju męzkiego, przyczem charakterystyczną osobliwością tutej­szą jest sposób noszenia wszelkich ciężarów, zawie­szonych w dwu koszach na końcach długiego drążka, przerzuconego przez ramię.
Owe   drążki   do   dźwigania ciężarów są tu tak dalece w użyciu, iż nawet tragaże  dźwigają wielkie-paki i meble w podobny   sposób,   zawieszając je za pomocą   sznura   na   środku   drążka,   którego   końce jakby jarzmo, kładą sobie na plecy.
Najpiękniejszą częścią miasta jest niezaprzeczenie Avenida da Libertade, wspaniały bulwar, pnący się w górę, ozdobiony szeregami palm, oraz wiąlkiemi klombami kwitnących oleandrów i rododendro­nów, które ocieniają liczne wodotryski i strugę kry­ształowej górskiej wody, płynącą w cementowem ło­żysku przez środek ulicy. Na dole, obok prześliczne­go, jak biała brabancka koronka wyglądającego dwor­ca centralnego, utrzymanego w stylu maurytańskim, stoi obelisk Wolności, nadający nazwę całej ulicy.
Nadzwyczaj górzyste położenie Lizbony wywo­łało potrzebę niezwykle rozgałęzionej sieci tramwajo­wej. Przeważnie są to małe, lekkie wózki, zaprzę­żone w 3 lub 4 mocne muły, przebiegające galopem górzyste dzielnice we wszystkich kierunkach. Tam, gdzie prostopadła skała nawet dla tego rodzaju lokomocyi jest niedostępną, urządzono linowe tramwaje elektryczne lub kolejki trybowe.
Z Avenida da Libertade dostajemy się framwajem elektrycznym na szczyt stromej skały, na mały okrągły taras, pokryty kępami oleandrów i bambu­sów, oplecionych zwojami bluszczu i pasiflory, ponad które wystrzelają wielkie pierzaste liście palm. Z pla­cyku   tego   mamy   najpiękniejszy   widok   na   miasta i port Lizbony.

32
Na żółtych i mętnych wodach Tagu, odcinających się ostro od lazurowej toni „słomianego morza” kołyszą się okręty wszelkich narodowości, a lustrzane tafle przebiegają we wszystkich kierun­kach lotne barki rybackie. W oddali, na lewym brze­gu Tagu, widnieje kilka wiosek, koszary i fortyfikacye portowe, oślepiająco białe w promieniach połu­dniowego słońca.
Za czasów kolonialnej potęgi Portugalii Lizbona była w przeciągu jednego stulecia największem mia­stem handlowem na świecie. Straszliwe jednak trzę­sienie ziemi w sam Dzień Zaduszny 1755 r. obróciło miasto w perzynę, grzebiąc w jego gruzach przeszło 20,000 ludzi. Odtąd gwiazda Portugalii zgasła, tra­cąc jedną kolonię po drugiej, i Lizbona nigdy już nie powróciła do dawnej świetności.


Na rogach ulic olbrzymie kolorowe afisze za­powiadają na dzień jutrzejszy walkę byków, którą Portugalczycy lubią równie namiętnie, jak ich hisz­pańscy sąsiedzi, chociaż urządzają ją w zupełnie od­mienny i mniej krwawy sposób.
Całe towarzystwo okrętowe, z wyjątkiem zbyt wrażliwych dam niemieckich, wybrało się na wido­wisko. Zakupiliśmy kilka lóż w „cieniu,” i punktual­nie o oznaczonej godzinie południowej, wysiedliśmy z tramwaju na Praza dos toros, położonej po za mia­stem w stronie przedmieścia Belem.
Ogromna, odkryta, okrągła arena, przyozdobio­na flagami Portugalii, zapełniła się wkrótce po brzegi. Miejsca dzielą się tu na dwie kategorye: droższe — w „cieniu” i tańsze - w „słońcu.” To też tablice z palcami wskazującemi nie mówią nic o stronie pra­wej i lewej, lecz opiewają na „sol” i „sombra.” Lo­że wokoło nas zapełniają strojne damy w jasnych, letnich   tualetach;   migocą z pod czerwonych parasolek czarne oczy,

33
przysłonięte dlugiemi rzęsami, sze­leszczą jedwabie, ożywioną rozmowę prowadzą oczy i... wachlarze; woń żywych kwiatów i ambry unosi się w powietrzu. Od strony demokratycznej, słone­cznej, gwar i hałas rośnie.
Nareszcie, po kwadransie oczekiwania, w loży królewskiej ukazuje się pulchny blondynek, z pod-kręconemi do góry wąsikami i oczyma bleu - fayence, opięty w czarny tużurek, z wielką gardenią w kla­pie surduta. To król don Luis. Publiczność powsta­je z miejsc, tu i ówdzie ludzie uchylają kapeluszy,, muzyka gra hymn narodowy.
Król   siada i daje znak rozpoczęcia widowiska.
Po chwili otwierają się naroścież wrota cyrku i cały orszak toreadorów w malowniczych grupach wysuwa się na arenę. Na czele czarno ubrany „al-guazfl” na pięknym, wspaniale ubranym rumaku; da­lej czwórkami pojedyncze „cuardille” toreadorów hi­szpańskich, każda w kurtkach innego koloru. Migo­cą w słońcu bogate, złociste hafty „ruchachos” i „banderilleros;” pośród nich grupy portugalskich wolarzy, w zielonych kurtach, białych pończochach i zielonych kołpakach, kształtu szlafmycy. Dalej, pobrzękując niezliczonemi dzwoneczkami, wbiega zaprzęg mułów, mających uprzątać zabite w walce zwierzęta, orszak platoniczny, gdyż w f&ftugalii byków nie zabijają.
Cały orszak rdjjfetępuje się naraz w szpaler. Teraz wjeżdżają boHaterowie dnia, toreadorzy konni, specyalność portugalska. Wysuwają się dwójkami, przybrani w bogate stroje koniuszych z XVIII wieku: aksamitne, zlotem haftowane kaftany, koronkowe ża­boty, trójgraniaste kapelusze, „wysokie buty i pudro­wane peruki.” Pod nimi rosłe, prześliczne rumaki andaluzyjskie w starohiszpanskich, kapiących od złota rzędach. Dwójki wjeżdżają w środek areny, trawer­sują na boki i rozwijają się z precyzyą jeźdźców wyższej szkoły w jedną linię; trójgraniaste kapelusze

34

„noszą się w górę, „alguazil” zamiata pióropuszem po ziemi przed lożą królewską. Don Luis rzuca mu wielki klucz, sygnał rozpoczęcia walki.                                               
Środkowa dwójka jeźdźców tanecznych krokiem t zw. w języku ekwitacyi „piaffach,” cofa się tyłem ku drzwiom, sąsiedzi ich z obu stron szlusują, po­wtarzając tę operacyę i tak dalej, aż wszyscy ośmiu z miarowym, charakterystycznym tupotem „piaffujących” koni znikają w otwartej bramie. Za mmi zni­ka reszta towarzystwa, pozostaje tylko „cuardilla, przeznaczona na pierwszy występ.”
Otwiera się boczna furtka i z niej wypada, ol­śniony blaskiem i widokiem ludzi, byk pięknej rasy hiszpańskiej, prawie czarny, o rudych chrapach i uszach, zgrabny i elastyczny w ruchach; lśniące, czarne, rozłożyste jego rogi, jak para bagnetów nad łbem mu się jeżą.
Podniósł głowę do góry, łbem niespokojnie kil­ka razy   rzucił,   jakby   chcąc się zoryentować w sy-tuacyi, wreszcie jednym - susem znalazł się pod prze­ciwną   ścianą   areny, z szalony   siłą uderzając przed siebie. Byłby   niezawodnie   przygwoździł    stojącego tam toreadora,   lecz ten, jak kot zwinny, znalazł się w tejże chwili po za wysoką na dwa metry baryerą i wysunąwszy się przez baczne drzwiczki, znów by­ka czerwoną płachtą drażnić  zaczął.  Po kilku nieu­danych   próbach   byk   zrozumiał wreszcie o co cho­dzi,   bo   zamiast   bić   bezskutecznie rogami w ścianę w miejscu, gdzie na niego czekał toreador, w  chwili gdy ten skakał przez baryerę,   skoczył tą samą dro­gą za nim z lekkością kozy,   tak blizko, że w wązkim korytarzyku, oddzielającym baryerę od lóż, przy­gniótł go racicami. Niefortunnego   toreadora   wydo­byto   bez   szwanku,   byk   zaś   dostał szalone brawo, zrozumiał je zapewne, bo wypadłszy znów na arenę, fiknął   parę   razy z fantazyą i wysoko w górę roga­mi podrzucił czerwoną płachtę, porzuconą przez swe­go przeciwnika. Hiszpana oczywiście wygwizdano.

35

Przyszła kolej na „mozos" portugalskich, czyli owych pastuchów w czerwonych szlafmycach i zie­lonych kurtach. Ci zabawiali się z bykiem w spo­sób niewinny, z kocią zręcznością chwytając rozju­szone zwierzę za ogon, lub wieszając mu się po kil­ku naraz na rogach. Jeden, wyborny gimnastyk, drażnił się z bykiem dopóty, aż ten na niego nie na­tarł, a w chwili uderzenia, ze zręcznością cyrkowego akrobaty przeskakiwał przez niego, posługując się ro­gami, jak trampoliną i stawał na równe nogi po za ogonem zwierza, zdumionego nagłem zniknięciem przeciwnika.
Ostatni wystąpili hiszpańscy „banderilleros,” któ­rych zadanie polega na zatknięciu w kark bydlęcia jednocześnie dwu t.zw. „banderillos,” czyli chorą­giewek. Chorągiewki te, zakończone cienkiemi szpil­kami, nie są zbyt bolesnemi, wbijają się bowiem w za­rosły grubo tłuszczem kark byka, ile niepokoją go szelestem i migotaniem zdobiących je wstążek.
Dano wreszcie hasło zakończenia walki; przez otwartą naoścież bramę wpadło z brzękiem dzwo­neczków kilkanaście krów razem z kilku konny­mi pastuchami, zbrojnymi w długie bambusowe lan­ce. Zmęczony byk ukrył się w stadzie i razem z niem dał się zapędzić do zagrody.
Po kilku jeszcze „corridas” podobnych przyszła kolej na toreadorów konnych. Wypuszczono znów świeżego byka i rozdrażniwszy go, o ile się dało czerwonemi płachtami i krzykiem, przygotowano do popisu.
Teraz wjechał na arenę ulubieniec publiczno­ści, toreador Silva, na prześlicznym andaluzyjskim-bułanku, z grzywą i ogonem zaplecionemi w barwne wstążki. Skłoniwszy się królowi i publiczności, spiął konia i rozpoczęły się harce. Obojętnemu widzowi zdawałby się mogło, iż to dziecinna igraszka, z taką precyzyą i lekkością był wykonanym każdy ruch toreadora, a jednak najmniejsza   niezręczność groziła

36

śmiałemu jeźdźcowi co najmniej kalectwem. Najzwy­klejszy manewr polegał na tem, iż, stojąc na miej­scu jeździec dawał się bykowi zbliżyć w całym pędzie tak bardzo, iż prawie rogami boków konia do­tykał i w tej chwili błyskawicznie wykonanym pirue­tem lub skokiem naprzód z przed rogów rozjuszonego bydlęcia usuwał się. Rozentuzyazmowana publiczność wyła poprostu. W końcu jeden z „muchachos” po­dał mu parę „banderillas” dłuższych znacznie, niż używane do pieszej walki. Teraz rozpoczęła się naj­ciekawsza gonitwa. Jeździec stanął tyłem do byka, o metr zaledwie od jego rogów i odległość tę przez spokojne „cabriole" utrzymywał nieustannie, pomimo gwałtownych wysiłków byka, aby go dosięgnąć. Na gwałtowne skoki zwierzęcia rozumny bułanek odpo­wiadał silnym szczupakiem naprzód, a przy powol­niejszym napadzie zadowalał się cyrkowemi *ca-briolami," lecz odległość pomiędzy nim a rogami by­ka nie zmniejszała się ani o jedną piędź.
Nagle jeździec, upatrzywszy stosowną chwilę, obrócił się na siodle, przechylił calem ciałem wstecz i, z dokładnością-maszyny, zatknął obie „banderillas” w tłusty kark zwierzęcia. Byk, oszołomiony dozna­ną zniewagą, staną! jak wryty, mrucząc ze zdziwie­nia na podobną bezczelność. Grzmot oklasków, deszcz cygar, pomarańcz i kapeluszy zasypał zwycięzcę; zwyciężonego w zwykły sposób wygnano z areny.

ROZDZIAŁ III.
Odjazd z Lizbony. — Jak się zabija czas na okręcie, — Pierwsze ryby latające. — Fosforescencya morza, —Burzyki — Wyspa S. Vicente.—Drogocenna woda. —Nurkowie.—Przez równik. — Pierwszy ląd brazylijski  Pernambuco.
Drugiego lipca po południu „Amazonas"  podno­si   nareszcie   kotwicę.    Zgrzytnęły   łańcuchy, czarne
37
ciało parowca po czterodniowej drzemce zadrgało pod uderzeniami śruby, a po dwóch godzinach czarowna panorama Lizbony znikła nam z oczu.
Na pokładzie przybyło wiele nowości: trupa toreadorów, którą podziwialiśmy przed dwoma dniami, z całym aparatem swoim jedzie do Rio Janeiro, za­brawszy z sobą nietylko konie wierzchowe, ale i tu­zin dzikich byków górskich, zdaniem ich bowiem bydło brazylijskie, jakkolwiek do tej samej należące rasy, tylko pod jarzmo jest zdatnem. Ciemno-zielone klatki w kształcie wagonów, któremi je przewożą, szczelnie obite deskami, aby oko ludzkie zawartości ich dojrzeć nie mogło, ustawiono na przednim pokła­dzie ku wielkiej ciekawości dziatwy, w najlepszym razie mogącej dostrzedz końce racic. Konie wierzcho­we jechały o wiele wygodniej, w skrzyniach staran­nie materacami wyłożonych, z których wystawały tylko ich głowy i grzbiety. Poczciwe, nadzwyczaj łagodne te zwierzęta znoszą podróż morską wcale dobrze, nogi im nieco tylko brzękną, ale kilkogodzinna przechadzka po przybyciu na ląd stały przywra­ca je do normalnego stanu. Przybyło również, oprócz toreadorów i ich służby kilkudziesięciu emigrantów hiszpańskich, z powodu których ciasnota na przednim pokładzie doszła do niemożliwych granic, ale zato do dotychczasowego wiktu emigrantom dodano dziennie po pół litra wina.
Zabijamy czas, jak umiemy, czytaniem, rozmo­wą, grą w „palet” i ciskaniem kółka do tarczy, wie­czorami nieodmiennie koncerty chóralne lub „gry niewinne.” Morze, jak oliwa, spokojne, ciemno-lazurowe; temperatura umiarkowana, nie przewyższa 23° C. Coraz liczniej zaczynają się pojawiać latające ryby. Dziwne te zwierzątka, wielkości dużego śledzia lub nieco większe, o srebrzystej łusce, posiadają przednie płetwy niezwykle rozwinięte, co daje im możność utrzymywania się przez dłuższy.czas nad powierzch­nią   wody i to w warunkach,   wskazujących na rzeczywisty lot,
38
mogą bowiem dowolnie zmieniać jego kierunek, a znaczne przestrzenie (do 200 metrów), jakie przelatują po powietrzu, wykluczają przypu­szczenie, iż utrzymują się one nad wodą jedynie silą potężnego skoku. Zresztą niejednokrotnie widziałem, jak rybki te w powietrzu płetwami poruszały, zmie­niając przytem nachylenie ciała i kierunek lotu. Dwie ryby takie ku uciesze emigrantów spadły na przedni pokład. Zanim poszły do kuchni, od fotografowałem jedną z nich.
Wieczorami za śrubą parowca ukazuje się szlak mlecznej białości, świecący niezliczoną ilością iskierek i kul zielonkawo fosforyzujących. Trzeciego dnia po opuszczeniu Lizbony po raz pierwszy spostrzegamy na widnokręgu konstelacyę Południowego Krzyża.
Szlak nasz snadź mało uczęszczany, a brzegi marokańskie niegościnne, bo statków prawie nie spotykamy po drodze. Monotonię lazurowej spokoj­nej toni morskiej urozmaica zaledwie tu i ówdzie stado delfinów, zrzadka biała mewa skrzydłem w słoń­cu błyśnie, a kilka burzyków chwyta z piskiem dro­biazg wody w poruszanej śrubą okrętową białawej smudze piany. Ktoś z pasażerów wyzyskuje ich żarłoczność, rzuciwszy na wodę kawałek papieru na długiej nitce. Jeden z nieostrożnych ptaszków noga­mi uwikłał się w nitkę i z tryumfem na pokład wy­dobytym został. Ptaszek to malutki, wielkości i kształ­tu jaskółki, czarny, z białym brzuszkiem, posiada dziób mewy, a pałce połączone płetwą. Francuzi nazywa­ją te ptaszki hirondelle de mer, bardziej jednak są zna-nemi pod nazwą „petreli,” gdyż jak św. Piotr, cho­dzą po powierzchni fali, utrzymując się w równowa­dze skrzydłami.
Minąwszy nocą wyspy Kanaryjskie, 7-go lipca dostrzegamy znów ląd przed sobą: wysepkę San Vicente, należącą do grupy wysp Zielonego Przylądka. Wyspa ta, jedna z najważniejszych stacyj węglowych Atlantyku,   sztucznemi   jedynie sposobami mogł

39
się stać mieszkalną dla ludzi. Tworzą ją rozpalone nagie skały bazaltowe, bez śladu jakiejkolwiek roślin­ności; na całej wyspie ani jednego zdroju, ani jedne­go strumyka, a deszcze padają raz na lat kilka. Starą jednak jest prawdą, iż niema na ziemi zakątka niezamieszkałego, to też i najdziksze pustynie posia­dają swoją florę i faunę. Z prawdziwem zdumieniem oglądać przychodzi na szczerym piasku nadmorskim gaj, karłowatych wprawdzie i koszlawych, lecz osy­panych kwieciem zielonkawo-szarych tamaryszkow.
Malutka mieścina nie wygląda zachęcająco, zwła­szcza, iż postój tu krótki, kilka godzin zaledwie, a morze niespokojne i do brzegu daleko. Zresztą znam już to miejsce z poprzedniej podróży i wiem, że nie jest ciekawem. Największą osobliwością mia­sta jest wodociąg, przeprowadzony olbrzymim nakła­dem ze szczytu najwyższej na wyspie góry, z które­go wodę, starannie na klucz zamkniętą, wydają tylko za kwitami magistratu w ściśle oznaczonej ilości. Wszystkie artykuły codziennej potrzeby sprowadzają tu z Europy.
Uboga ludność murzyńska żywi się rybami i ślimakami, oraz wyżebranym od okrętowych pasa­żerów chlebem, uchodzącym tu za najcenniejszy spe-cyał. Nieunikniona w\każdej afrykańskiej stacyi wę­glowej czereda nurków, chwytających w wodzie rzu­cane sobie miedziaki, poluje na nieobeznanych jeszcze z tym sportem pasażerów; murzyni tutejsi pływają jak ryby, większą część dnia spędzając w wodzie, a pod względem natręctwa nie mają sobie równych; spychani z burtów parowca przez majtków do wody, w jednej chwili wdrapują się jak koty na pokład i znów zaglądają do kajut, żebrząc, kradnąc, lub ofiarując na sprzedaż bezwartościowe upominki z muszli. Najlepszym popytem cieszą się u nich stare spo­dnie, których używają bardzo często jako surdutów; ktoś z pasażerów za artykuł ten mocno   przechodzony

40
nabył   od jednego z drapichrustów   wcale   ładny sznur korali.
Wieczorem podnosimy kotwicę. Z oddali wy­spa św. Wincentego przedstawia, jak nasz Giewont, profil leżącego człowieka, w którym krajowcy chcą dopatrzeć profilu Napoleona.
Spokojne, jak oliwa, morze zaczyna swą mo­notonią nużyć. Zwłaszcza w pasie ciszy widzimy przed sobą gładką, jak lustro, ciemno-lazurową taflę, falującą tak wolno, iż się tego ruchu prawie nie do­strzega.
  10-go lipca, przed samem przebyciem równika, na przedzie okrętu jest wieikie gaudium: przybył świa­tu jeden więcej obywatel galicyjski.
Jakkolwiek lekarz zakazał surowo wchodzić do kajuty, przeznaczonej dla chorej, zastaliśmy tam tu­zin bab na wesołej pogawędce, tak, iż musieliśmy się uciec do energicznej interwencji majtków, aby chorą od natręctwa przyjaciółek uwolnić. Widziałem jednak, że miano nam to bardzo za złe, a konferencya kumoszek przeniosła się do okienka kajuty, na co już żadnego nie mieliśmy sposobu. Zdrowa chłop­ska natura wytrzymała to jednak, a w trzy dni po­tem młoda matka była już na pokładzie razem z re­sztą towarzystwa.
12-go lipca od rana wielkie czyszczenie klamek, malowanie burtów i smarowanie maszyny wskazują, iż się zbliżamy do lądu. W istocie, około południa dostrzegamy nizką smugę, z rozrzuconemi na niej grupami palm kokosowych. Noc całą lawirujemy przed Pernambuco, nie mogąc wejść do przystani z powodu spóźnionej pory.
Od wczesnego ranka wszyscy pasażerowie są na nogach. Słychać powszechne narzekania i mniej parlamentarne przekleństwa na brazylijskie władze portowe, które się pomimo wywieszenia sygnałów, z wizytacyą okrętu naszego wcale nie śpieszą. Spera um  pouco (zaczekaj trochę), to chyba najczęściej uży­wany w Brazylii frazes.

41
Przed nami długa na kilka kilometrów, prosta jak struna, rafa skalista, niby naturalna tama, oddzie­lająca port zewnętrzny od Zacisznej przystani we­wnętrznej. Rafa ta, zaledwie wystająca z wody pod­czas przypływu, należy do osobliwości miasta i jest w swoim rodzaju geologicznym unikatem, opisanym zresztą dokładnie w podróży Darwina. Do portu we­wnętrznego (Mosqueiro) wchodzić mogą tylko okręty o zagłębieniu nie większem nad 4½ metra; nasz „Amazonas”  należy do ich liczby.
W głębi zatoki widnieje porządne, po europej­sku zabudowane miasto, o architekturze domów, zdra­dzającej dawne panowanie holenderskie. Na lewo nieskończony las palm kokosowych pokrywa płaskie wybrzeże, na prawo starożytna, na wpół rozwalona forteczka, pamiętająca czasy holenderskie, do której kamień ciosowy przywieziono z Europy, dalej szereg domów i willi, ginących w zieleni lasów palmowych. W oddali naprawo wznosi się na wysokim cyplu skalistym stary klasztor i miasteczko Olinda.
Nareszcie, coś około południa, ukończono nu­dne formalności celne i okręt nasz zarzucił kotwicę w zacisznej przystani wewnętrznej.
Na kajucie kapitana ukazuje się kartka, zapo­wiadająca odjazd parowca za dni trzy. Ponieważ mamy tu wyładować materyały kolejowe w wię­kszej ilości, zgrzyt windy i łoskot wydobywanego z dna okrętu żelaztwa jest tak okropnym, iż wszyscy pasażerowie kajutowi, nie wyłączając oficerów załogi, postanawiają na te trzy dni wynieść się na ląd do hotelu.
Nazwa Pernambuco, pod którą miasto to zna­czy się w atlasach geograficznych, w rzeczywistości stosuje się do położonej znacznie dalej ku północy odnogi morskiej (Paranambuk w języku Tupinambasów), oddzielającej od stałego lądu wyspę Itamaraka,
42
jedną z najstarszych w Brazylii osad holenderskich. Stolica stanu nosi właściwie urzędową nazwę Recife (rafa) od wspomnianej wyżej naturalnej tamy, i skła­da się z czterech połączonych z sobą miast, liczą­cych razem około  120,000 mieszkańców.
Założone  w r. 1503 przez Duarto Coelho stare, miasto   na   górze, panującej nad okolicą od północy, nosi   nazwę   Olinda.    Odległe o kilka kilometrów od przystani,   miasto   to   przedstawia   dzisiaj   już  tylkoj malownicze   ruiny   dawnych   pałaców   i  klasztorów. Na początku XVI wieku Olinda przeszła na kilkadzie­siąt lat pod panowanie holenderskie.
Wysiadłszy z łódki w przystani Mosqueira,, znajdujemy się w pierwszej, handlowej dzielnicy mia­sta, na wązkim cyplu Recife. Dwa piękne mosty na arkadach prowadzą przez ujście rzeki Beberibe do śródmieścia, czyli Santo Antonio, założonego w w. XVII przez ks. Maurycego Nassauskiego pod nazwą Mauritstad. Widnieją tu jeszcze gdzieniegdzie ślady budowli holenderskich. Miasto ma zresztą wygląd nowożytny: szerokie ulice, gmachy publiczne w stylu koszarowym i kilka kościołów jezuickich.
Dwa dalsze wiadukty prowadzą, z S. Antonio przez wpadającą do poprzedniej od południa rzekę Capibaribe do położonej już na stałym lądzie dzielni­cy Boa Vista, zkąd wzdłuż dolin obu rzek wspo­mnianych rozciąga się nieskończony szereg willi, to­nących w zieleni palm i mangowców.
ROZDZIAŁ IV.
Wycieczka do Olindy. — Roślinność podzwrotnikowa. Cristofuro Polaco — Stosunki klimatyczne. — Handel w Pernambuco. — Najmniejsze na świecie listy zastawne, jako moneta zdawkowa. — Tratwy  rybackie. — Jak wygląda  .Faust"  na sce nie w Pernambucc. — Bahia. — Noc podzwrotnikowa.— Handel niewolnikami i dzieje zniesienia niewolnictwa w Brazylii. — Rolnictwo w prowincyi Bahiańskiej. —.Botokudzi.
43
Zjadłszy pierwszy obiad tropikalny, ze świeżemł ananasami i bananami na wety, rozglądamy się po mieście, jakby czas do odejścia okrętu najlepiej spę­dzić. Na początek proponują wycieczkę do Olindy. Wsiadłszy do wagonów malutkiej kolejki wicynalnej, po kwadransie jazdy wśród gęstych dżungli, przery­wanych tu i ówdzie podmiejskiemi willami, znajduje­my się na miejscu, w brudnej i odrapanej mieścinie murzyńskiej, u stóp dość wysokiej góry, uwieńczonej nawpół zrujnowanemi murami starego klasztoru.
Pod przewodnictwem naszego okrętowego lęka rza, który w czasie podróży zdążył się z jedną z pa­sażerek zaręczyć, zaczynamy się wdrapywać po wąz-kiej ścieżce. Upał niesłychany, połączony z nad­mierną wilgocią powietrza, od której ubrania nasze wyglądają, jakby, je z wody wyjęto, robi wrażenie dusznej atmosfery cieplarnianej. Ale cóż to za raj dla roślinności! Nie będąc botanikiem, nie umiem nazwać tej masy różnobarwnego kwiecia, tych pęków i girland najrozmaitszych odcieni zieloności, ja­kie nas zewsząd zwartym otaczają murem. Nie ma piędzi ziemi niezarośniętej i nieukwieconej. Z pni , olbrzymich bombaksów (j»'aineira) zwieszają się gru­be, jak ręka ludzka, Philodendrony; żółtawo-zielone gąszcze bambusów przerywają polanki porosłe wiel-kolistnemi muzami i helikoniami, Draceny są chwa­stem najpospolitszym; każdy kawałek wystawionej na promienie słońca skały okrywa kwitnący kobie­rzec begonij, a pnie palmowe oplatają zieloną siatką wspaniałe passiflory.
Śród gąszczu, tu i ówdzie szałas murzyński, zaledwie zasługujący na miano mieszkania ludzkiego: płaski dach palmowy na czterech bambusowych słup­kach i nic wjęcej.
Nareszcie   z   pośród  zieleni wynurza się kawał

44

szarego muru klasztornego, jesteśmy na szczycie gó­ry i u celu wycieczki, zkąd rozległy i barwny ma­my widok na lazurowy ocean i rzucone, jak pstra plamka w morzu zieleni u stóp naszych, Pernambuco.
Nasyciwszy oczy nasze ładnym widokiem, a spra­gnione usta szklanką „Kulmbachera” w poblizkiej kawiarni, powróciliśmy do Pernambuco.
W starych kronikach brazylijskich miasto Olinda łączy się ze wspomnieniem niejakiego Cristoforo Po-laco, który, jako holenderski admirał, dokazywał tu cudów waleczności. Legenda powiada, iż ów Cri­stoforo, pragnąc się osobiście przekonać o stanie fortyflkacyj Olindy, dat się pochwycić portugalskiemu żołnierzowi do niewoli. Uradowany z tak dobrej zdobyczy żołdak, odebrawszy od nieprzyjacielskiego wodza szpadę, zaprowadził go pod same mury twier­dzy. Obejrzawszy to, czego pragnął, Cristoforo, jak powiada legenda, goią pięścią tak niedelikatnie por-tugalczyka po głowie pogłaskał, iż mu roztrzaska! hełm z głową razem i do swoich powrócił. Legen­darnym tym Polakiem był znany za Jana Kazimierza awanturnik, który po powrocie z Holandyi dowodził „armatą koronną” i brał udział w obronie Lwowa przed Chmielnickim, Imp. Krzysztof na Arcinie Arciszewski,
Stan Pernambuco, liczący 1,150,000 ludności na przestrzeni 128,391 kilometrów kwadratowych, czyli po 9 ludzi na 1 kil. kw., uchodzi za jeden z naj-ludniejszych w Brazylii i jest zarazem jednym z naj­ważniejszych centrów produkcyi cukru trzcinowego, którego uprawie sprzyja niezmiernie klimat gorący i wilgotny (średnia temperatura roczna wynosi-j-25,7 C, opad atmosferyczny =: 2,95 metra, a na trzy dni wypadają co najmniej dwa deszczowe).
Recife   jest  też jednym z najważniejszych punhandlowych Brazylijskiej republiki, wartość rocz­nego   obrotu handlowego wynosi 200 milionów fran- ków,   ruch   okrętowy   około   1,000   statków,  o poje­mności 1½, do 2  milionów ton.


45

Panami rynku są przedewszystkiem Anglicy, za nimi dopiero idą Francuzi, a w trzecim rzędzie Niemcy t Amerykanie. Artykułami handlu wywozo­wego są: cukier (23,000 tonn), bawełna (2.500 tonn), kawa, tytoń, skóry, drzewo farbierskie (t. zw. fernam-buk). Natomiast importują przez port Recife z Euro­py: wino (5,000 beczek), koniak, oliwę, masło (16,000 baryłek, przeważnie z Francyi), mąkę pszenną (z Wę­gier około 140,000 beczek), cebulę hiszpańską, kar­tofle, tkaniny wełniane.
Przy sposobności nadmienię, iż w grodzie tym, bardzo handlowym, podziwialiśmy po raz pierwszy widome znaki finansowej nędzy Brazylii: kurs papie­rowych milrejsów spadł był poniżej wartości miedzi i niklu, wskutek czego drobna moneta znikła całko­wicie z obiegu, a chcąc zaradzić jej brakowi, ludność posługuje się biletami tramwajowemi lub pocztowemi markami zamiast zdawkowej monety. Koroną wszyst­kiego są jednak wydane przez rząd stanowy listy zastawne wielkości dłoni, o wartości nominalnej 100 reisów, czyli okoio 10 groszy. Ciekawe te listy, kursujące również jako moneta zdawkowa, zaopatrzo­ne są w 5 kuponów, po 10 reisów każdy, płatnych co dwa   lata, ponieważ mniejszej nad 10 reisów monety
wcale nie ma.
Recife w dziejach ostatniego stulecia poszczycić się może szeregiem wybitnych szermierzy za ideę zniesienia niewolnictwa, której zacięcie bronili ich sąsiedzi z Bahia i Rio Janeiro. Wśród Brazylianów Pernambukańczycy mają sławę ludzi obrotnych i przed­siębiorczych. Miasto jest ogniskiem znacznego ruchu umysłowego, posiada pomiędzy innemi instytut geo­graficzny i jedne z dwu brazylijskich akademij pra­wniczych, w której się wychowało wielu działaczy politycznych młodej rzeczypospolitej. Mieszkańcy   Recife   są   odważnymi   żeglarzami.

46

Do osobliwości tutejszych należą oryginalne tratwy (jangadas) rybaków, wzorowane na tratwach dawno zaginionych indyan Tupinanibas, niegdyś władców tych wybrzeży. Tratwy te są zbudowane z kilku związanych z sobą kloców lekkiego jak korek drze- wa (Ochronią piscatoria), posiadają w tyle ławeczkę dla sternika, na przedzie malutki maszt i wielki trój­kątny żagiel, w środku nizką budkę do osłony od promieni słonecznych, szerokość ich nie przenosi je­dnego metra, długość zazwyczaj około 4 metrów wy­nosi. Pod ciężarem człowieka, siedzącego u steru, lekka tratwa zanurza się całkowicie w wodzie. Mimo to odważni rybacy zapuszczają się na tych kruchych łupinkach daleko na otwarte morze, a nawet dojeż­dżają do Rio Janeiro. Modele tych tratew przynoszą rybacy na sprzedaż pasażerom, przejeżdżającym przez Recife parowcami.
Ponieważ, oprócz wycieczek do Olindy, Pernambuco nie przedstawia zresztą żadnych rozrywek, a pobyt nam się dłużył, z nudów postanowiliśmy pójść do miejscowego teatru, afisze bowiem zapowia­dały „Fausta” i to dawanego przez „najsłynniejszą na świecie operę włoską”. Gorzkiem było nasze rozczarowanie. Teatrzyk wprawdzie ładny i czysty, w lożach wydekoltowane i mocno ubrylantowane damy, panowie we frakach i białych krawatach, ale na scenie! Boże odpuść! Małgorzatą była sucha i wysoka Włoszka, licząca co najmniej 60 wiosen życia, Faust i Mefisto nadrabiali włoską gestykutacyą braki wokalne, mimo to niewybredna publiczność peruambukańska zasypała Fausta, który był benefisantem, kwiatami i upominkami. Co do nas, nie docze­kawszy końca, po aryi z klejnotami uciekliśmy z tea­tru. Zwłaszcza muzykalni Niemcy trzęśli się z obu­rzenia na podobną parodyę klasycznej opery.
Wszystko ma swój koniec, doczekaliśmy się też nareszcie odjazdu z Pernambuco, gdzie groziło nam roztopienie się z gorąca lub utopienie z nudów.

47

Nareszcie 15 lipca podnosimy kotwicę.
Na południe od Pernambuco wybrzeże tworzy szereg wydm piasczystych oślepiającej białości, jakby dla kontrastu upstrzonych ciemną zielenią jakichś kar­łowatych krzewów. Po za wydmami widać w głębi żyzną   okolicę,   pokrytą   dziewiczym   lasem i gajami
palmowemi.
Nowej rozrywki dostarczają pasażerom dość częste w tych szerokościach wieloryby. Panie zwła­szcza nie odejmują lornetek od oczu, oczekując po­nownego ukazania się sygnalizowanych w pewnym kierunku przez wprawniejsze oczy marynarzy mor­skich olbrzymów.
16 wieczorem zbliżamy się do Bahia; urwisty brzeg granitowy, okryty bujną zielenią gajów palmo­wych i gęstych zarośli, spada stromo ku morzu.
Zrzadka tylko podmyty świeżo brzeg juka żuje nam charakterystyczną krwawo - czerwoną barwę tutejszej gleby. Z pośród gajów kokosowych migają białe
zabudowania plantacyjne, wieżyce licznych, choć prze­ważnie opuszczonych klasztorów, blado zielone pola trzciny cukrowej i ogrody słynne z zielonych poma­rańcz bahiańskich.
Minąwszy cypel skalisty z bielejącą na szczycie latarnią morską, wpływamy do olbrzymiej zatoki Bahia dos todos os Santos (zatoki Wsz. Świętych), której skaliste wysokie brzegi nikną w sinawej od­dali.
Wąziutka smuga lądu u stóp skalnego urwiska, na którem stoi miasto Bahia, jest prawie całkowicie zajętą przez zabudowania celne i portowe. Miasto samo schodzi wprawdzie, czepiając się skały, aż do samej przystani, oprócz jednak toru tramwajowego, nie ma ani jednej ulicy dostępnej dla wozów, która-by łączyła przystań ze śródmieściem. Domy są jak gniazda jaskółcze przylepione do prostopadłej ściany granitu, przeplatane bukietami zieleni. Domy te, to wysokie i wązkie, białe, lub jaskrawej barwy, kaflami

48
zwyczajem portugalskim wyłożone pudla, czerwoną kryte dachówką. O estetykę dba tylko matka przy­roda potężnem tchnieniem swojem szybko niszcząc dzielą ludzkie, aby na gruzach murów zaszczepić malownicze kępy i girlandy bujnej zieleni.
Komunikacyę pomiędzy miastem i przystanią obsługuje winda parowa, przypominająca mi zjazd do kopalni Wielickich, oraz tramwaje linowe.
Wydostawszy się na górę, 2najdujemy się na-wprost nowego zgrabnego ratusza i jesteśmy za brudy i zaduch portowej dzielnicy sowicie wynagrodzeni widokiem, jaki się z tego miejsca na całą zatokę roztacza. Zmrok szybko zapada. W kilka minut po zachodzie słońca mamy już zupełną zmianę dekoracyi: brzegi zatoki znikły w cieniach nocy, niebo ró­żowe i fioletowe odbija się jak w lustrze w spokoj­nych wodach zatoki, ląd zaś zlewa się w jednolitą atramentowo - czarną masę, rysującą się na świetlanem tle purpurowem ostremi konturami domów, wy­smukłych palm i gajów mangowych.
Jeszcze chwila i pozostaje już tylko czarne nie­bo, czarna woda i czarne miasto, usiane miejsca­mi gwiazd, światełek okrętowych i ogni w domo­stwach.
Po skwarnym dniu nastała piękna, urocza noc podzwrotnikowa. Rozkoszujemy się nią w całej peł­ni w ogrodzie jakiegoś klubu, wdychając woń balsa­miczną kwiatów, która świeży wietrzyk od strony morza przynosi. Nad nami niebo południa migoce miryadami swych oczu świetlanych, roje świecących owadów bez szmeru, jak błędne ogniki, unosząc się w powietrzu, migają wśród drzewnej zieleni, zapalają się i gasną naprzemian. Tysiące małych żabek drze­wnych o głosach jak srebrne dzwoneczki, wydzwa­niają swoją melodyjną gamę; wesoło świerszcza cy­kady, a lekki wietrzyk przynosi od morza głuchy ło­skot fali, rozbijającej się o skały nadbrzeżne. Zatoka Bahiańska   była   jednym   z pierwszych punktów, od

49
krytych przez Portugalczyków w kilka lat po wy­lądowaniu Cabrala w miejscowości S. Cruz, nieco na południe od Bahii. Piękną zatokę odkryta w roku 1503 wyprawa Krzysztofa Jaques i Amerigo Vespucci. Założycielem pierwszej osady europejskiej był Diego Alvarez w r. 1510. Miasto powstało znacznie pó­źniej, gdy w r. 1549 król Jan III polecił ówczesne­mu gubernatorowi Brazylii, Tomaszowi de Souza, przenieść tu siedzibę władz kolonialnych.
Bahia była też stolicą aż do r. 1763.
Glównem źródłem bogactwa Bahii był handel niewolnikami, zmonopolizowany przez portugalskich korsarzy. Ohydny ten handel trwał, pomimo zaka­zów i prześladowań do połowy XIX wieku, a coro­cznie sprzedawano na targu bahiańskim po 60,000 ludzi. Obok niewolników przybywali z Afryki tak­że i wolni murzyni, zwłaszcza znani ze swej przed­siębiorczości Krumeni, których potomkowie tworzą dziś w Bahii odrębną kastę, tzw. Minas, liczącą w swojem gronie najroślejszych mężczyzn i najpię­kniejsze, oczywiście nie w pojęciu europejskiem, ko­biety.   
W dyalekcie bahiańskim spotykamy mnóstwo wyrazów z murzyńskich narzeczy yoriba i kabinda, często słyszeć można piosnki afrykańskie, a murzyni używają do zaklęć i czarów dotychczas języka swoich praojców.
Handel niewolnikami zniesiono wprawdzie urzę­dowo jeszcze w roku 1826, ulegając naciskowi An­glii, jednakże dekret ten pozostał na papierze; dopóki bowiem cena jednego niewolnika w Gwinei wynosiła tylko 100 franków, a w Bahii płacono za nich przeciętnie po 400, handel ten. był zbyt korzystnym, aby go się w imię jedynie idei humanitarnych wyrzec miano. W r. 1845. „bill Aberdeen” upoważnił An­glię do ścigania własnemi okrętami statków niewol­niczych   nietylko na otwartem   morzu,   ale i w portach

50
mimo   to   w   Bahii po dawnemu sprzedawano corocznie 50.000-80.000 murzynów,    w czasie   od 1826 - 1851, w którym to roku nareszcie rząd bra­zylijski uznał okręty niewolnicze za statki korsarskie czem ostatecznie handel ludźmi powstrzymano   przy­wieziono do Brazylii   wbrew   prawu   półtora  miliona murzynów.   Liczba niewolników wynosiła w r   1851 na   całym   obszarze   Brazylii   2,200,000    w r.   1871 stopniała do  1,500,000.    Jakim   był   los   tych   ludzi jest rzeczą powszechnie znaną: baty, kaidany, łańcu­chy,   kolczaste   obroże i przeróżne narzędzia średnio­wiecznej tortury były w powszechnem użyciu, a pra­wo nie wzbraniało wcale  sprzedawać   osobno   męża żony i dzieci więcej dającemu.
Pod presyą opinii publicznej coraz liczniejszemi stawały  się  uwolnienia.    Tak np. w r.  1866   zakon Benedyktynów uwolnił wszystkich swoich murzynów w liczbie  1,600. Szpitale i instytucye   publiczne poszły za ich przykładem. W r.  1871   ogłoszono pra­wo   o emancypacyi    stopniowej:    murzyni    urodzeni w Brazylii po tym terminie byli już wolni,   lecz   pozostawać   mieli   do 20 roku   życia pod opieką  swego pana lub mogli   być   odstąpieni   rządowi za wypłatą odszkodowania w kwocie   1,800   franków     Tym sa mym dekretem nadawano   wolność   osobistą   wszyst­kim niewolnikom państwa i korony.    Pomimo   silne­go oporu plantatorów, niewolnictwo zniesiono ostate­cznie w dniu 13 maja 1888.    Przewrót,   tem wywo­łany, spowodował upadek cesarstwa. Dekret ten był zarazem ciose, który zrujnowach Bahię,  z wielką trudnością  przychodzą jedynie do równowagi w zmienionych  warunkach swego istnienia. W obecnej chwili dawna stolica państwa liczy około 200,000 mieszkańców, a stan,   którego jest stolicą - około   2   miliony na przestrzeni 426.427 kilometrów kwadratowych. Bahia jest miastem kościołów i murzynów: pierwszych jest tu 100, pomiedzy niemi słynie z bogactwa kościół na przedmieściu Bom Fim, posiadający obraz Matki Boskiej

51
całkowicie osypany dyamentami. Murzyni zaś, którzy tu po zniesieniu niewolnictwa tłumnie osiedli, tworzą cztery piąte ludności, co spowodowa­ło nawet pogardliwe przezwisko miasta - Velha-mulata (stara mulatka). Do charakterystycznych typów miasta, które spotkać można, oprócz Bahii, jeszcze tylko w Rio Janeiro, należą czarne przekupki owo­ców, niezwykle otyłe i wspaniałe, które za młodych swych czasów musiały w oczach znawców za pię­kności uchodzić. Ubrane w malowniczy strój kreolski, napół wschodni, z białemi zawojami na głowach, noszą częstokroć na twarzy i ciele głębokie bruzdy, na całe życie pozostałe ślady okrucieństw swych da­wnych panów.
Zniesienie niewolnictwa było dła plantatorów tutejszych ciosem śmiertelnym, gdyż niepodobna by­ło zwabić żadnemi obietnicami białego robotnika do tych zapowietrzonych krain, a murzyni, uwolnieni z wiekowego jarzma, uciekli wszyscy do miast. Bra­zylijscy „fazendeiros” zapominają i dziś jeszcze zbyt często, że prawo z dnia 13 marca 1888 roku ode­brało im na zawsze władzę batoga nad robotnikami; ztąd liczne nadużycia i częstokroć krwawe zajścia pomiędzy nieumiejącymi się przystosować do nowych warunków pracodawcami a robotnikami, coraz wię­kszy ubytek sił roboczych i coraz większy upadek wielkiej własności ziemskiej, ratującej swoje istnienie sztucznem ściąganiem emigracyi europejskiej i wyzy­skiwaniem pracy nowoprzybyłych, nieobeznanych z warunkami miejscowemi emigrantów. Ponieważ jednak Włosi i Hiszpanie, z których się rekrutują tu­tejsze warstwy robotnicze, coraz trudniej oszukiwać się dają, w roku 1891 rząd brazylijski postanowił sprowadzić robotników chińskich. Dekret ten jednak, o ile mi wiadomo, z powodu zmiany rządu i wybu­chu rewolucyi nigdy nie był wykonanym.
Bahia,  jako miasto   par   exellence  murzyńskie, jest   niemożliwie  brudnem.

52
Oprócz ratusza i nowo zbudowanej szkoły normalnej, niema w całem mie­ście ani jednego gmachu, któryby odpowiadał wyma­ganiom estetycznym. Sowicie to wynagradza urocze położenie i bogactwo podzwrotnikowej roślinności. Drożyzna życia, jak w Rio Janeiro, bajeczna.
Prowincya Bania, jedna z najludniejszych i najdawniej zamieszkałych w Brazylii, dzieli się na trzy regiony: wybrzeże (reconcavo), gdzie uprawiają cu­kier, kakao i kawę już od trzech wieków, wnętrze kraju (sertao), obfitujące w łąki i wodę, gdzie, -miesz­kańcy oddają się przeważnie hodowli bydła, oraz lesiste południe, graniczące z dziką prowincya Espiritu Santo, siedzibą Botokudów, w którem powstają w ostatnich latach coraz liczniejsze kolonie rolnicze wtoskie, uprawiające trzcinę cukrową, kakao i owoce południowe.
Dawniej jedynym produktem wywozu był wy­łącznie cukier trzcinowy, którego dziś jeszcze wywo­żą rocznie 11,320 ton, przesilenie cukrownicze zmu­siło jednak plantatorów do przerzucenia się na inne pola produkcyi - kawę, kakao i tytoń, posiadający dziś narówni z Hawaną ustaloną sławę. Tytoniu wywozi się obecnie z Bahii za 17 milionów franków rocznie.
Bahia jest jednym z najważniejszych portów Brazylii i suma rocznego importu dochodzi do 50 milionów, eksportu zaś 44 miliony franków. Coro­cznie odwiedza port bahiański około 8,000 okrętów  o pojemności  1,700,000 tonn.
 Do otwartej zatoki morze corocznie zanosi oko­ło 50 wielorybów, które oddawna tu się poławiają, a nawet miasto było dawniej oświetlone tłuszczem wielorybim. Na odwiedzanej przez wielorybników wyspie Itaparika widział jeszcze w roku 1815 książę wied całe ogrodzenia, zbudowane z kości wielo­ryb ich.
Wspomniałem wyżej o Botokudach.    Ciekawy narod,  którego niektóre szczepy w okolicy Bahia

52
pełnią funkcye przewoźników i tragarzy, jest jednym z przedstawicieli najstarszej rasy aborygenów amery­kańskich: wysocy i barczyści, o cienkich nogach, mają rysy twarzy wybitnie mongolskie, lecz czaszkę wyraźnie długogłową. Ślady istnienia tej rasy pier­wotnej napotykamy w całej Ameryce Południowej od Ziemi Ogniowej i Patagonii aż po Kolumbię; później przybyłe szczepy karilów, tupi, kiczua itd. wy­parły tych autochtonów w głąb puszcz niedostępnych. Stoją oni dziś jeszcze na najniższym szczeblu kultu­ry, odpowiadającej okresowi kamienia łupanego, nie znając użytku metali, ani umiejąc polerować kamien­nych narzędzi, które tak kunsztownie wyrabiają ich sąsiedzi ze szczepu karibów i tupi.
ROZDZIAŁ V.
Wjazd do zatoki Rio Janeiro. — Panorama portu. — Stosunki klimatyczne. — Miasto i ruch uliczny. — Dzielnica portowa. — Han­del.— Komunikacya tramwajowa.—Ogrody publiczne —Ludność.— P. konsul Rambiera i jego „wzorowe” raporty. —   Polacy w Rio Janeiro.
O północy, opłaciwszy odpowiednią ilością ty­sięcy rejsów uśpienie argusowej czujności strażnika portowego, mającego surowy nakaz niewypuszczania nikogo z miasta po godzinie 9-tej wieczorem, powró­ciliśmy na pokład parowca, który też wkrótce potem podniósł kotwicę, pozostawiając na gładkiej czarnej tafli zacisznej zatoki ognistą smugę iskier fosfory­cznych.
Zatrzymawszy się na parę godzin w przystani Victoria, gdzie wysadziliśmy na ląd emigrantów hi­szpańskich, przeznaczonych do stanu Espiritu Santo, 19 lipca przy prześlicznej pogodzie mijamy wysoki na paręset metrów stożkowy cypel, spadający prostopa­dle do morza.    Nagą   gładką   ścianę   aż   do szczytu prawie wypolerowały bijące w nie bałwany.


54
Szczyt cypla od strony lądu okrywa rzadka i żółtawa ro­ślinność to Cabo Frio, zkąd sygnalizują przybycie statków zamorskich do Rio Janeiro.
Mamy ztąd jeszcze około 100 mil morskich do stolicy. Parowiec zwraca ku zachodowi i odtąd su­nie wzdłuż szeregu dzikich skalistych wysepek, tu i ówdzie uwieńczonych grupą bombaksów lub palm kokosowych. Około południa z pomiędzy skał wy­suwa się stożkowy nagi cypel głośnego Pao de assucar (głowa cukru), strzegący wejścia do uroczej za­toki Rio de Janeiro. Pao de Assucar nie jest zresztą odosobnionym, charakterystyczną właściwością kra­jobrazu są owe góry w kształcie gładkich ostrokręgów, jakich napróżnoby szukać w umiarkowanym klimacie; tworzące je granity nie wietrzeją, jak u nas, krusząc się na niezliczone odłamy, lecz równomiernie wciągają w siebie olbrzymią ilość wilgoci powietrznej, przeobrażając się w czerwoną glinę (terracoza), którą częste i gwałtowne deszcze natychmiast ze stromej pochyłości spłukują do morza.
Wysoki spiczasty stożek Itaipu, o stoku gład­kim i lśniącym, wznosi się po prawej stronie, oto­czony grupą małych wysepek, noszących nazwy oj­ca, matki i dzieci. Dopiero po okrążeniu tego cypla odsłania się przed oczyma naszemi panorama jednej z najpiękniejszych zatok na ziemi. Na lewo rozpo­znajemy góry Corcovado i Tijuka, reszta znika w chaosie niezliczonych szczytóww, iglic i grzbietów, to nagich, to zieleniejących sie plamami lasów i pól uprawnych, to bielejących grupami domów. Dalsze plany, coraz silniej przysłonięte lazurową mgłą od­dalenia, rysują się na siniejącem na widnokręgu tle gór Serra da Estrella i dziwacznych iglic Serra dos Orgaos.
Krajobraz, z blizka widziany, jest dziki i surowy; nic w nim nie zdradza blizkiego sąsiedztwa wielkiego miasta;   oko nasze błądzi po nagich skałach,   ciemnych przepaściach i puszczach zielonych.
55
Wśród tych skał dzikich i niegościnnych otwiera się wązkie przejście, którego z dwóch stron strzegą dwie nagie skały: na lewo Pao de asucar, na prawo Pico de Santa Cruz, z wykutemi w skale bateryami, strzegącemi wejścia do portu. Pao de asucar ma kształt stożkowy, jedynie od wschodu widziany, z innych stron ma raczej wygląd leżącego sfinksa z wyciągniętemi przed siebie łapami. Niegdyś wejście na szczyt tego wysokiego na 385 metrów stożka było prawie niemożliwem, dziś ułatwiono takowe znacznie przez wbicie kilku klamer w najtrudniejszych przej­ściach.
Przed nami obszerna, zaciszna zatoka o wodach szmaragdowych, zewsząd okolona górami, a na jej brzegach i wzgórzach poblizkich rozsiadło się na kil-komilowej przestrzeni, przeplatane zielenią pięknych ogrodów miasto, liczące około pół miliona miesz­kańców.
Gdyby nie pióropusze palm kokosowych, wy­strzelające ponad domy nadbrzeżne, i nie małpie, czarne twarze uwijających się wokoło nas maryna­rzy, możnaby mniemać, że się znajdujemy na jednem ze szmaragdowych jezior tyrolskich,; dotknięciem różdżki czarodziejskiej przeobrażonem w przystań morską.  
Olbrzymia ta zatoka, usiana archipelagiem 300 wysp, ma 429 kilometrów kwadratowych powierz­chni, a tak dobrze jest zamaskowaną od strony mo­rza, iż indyanie Tapuya, dawni panowie tej okolicy, nazwali ją Nicterohy, co w języku ich znaczy „woda ukryta.” Dziś nazwę tę zatrzymało jedynie przed­mieście na wschodniej stronie zatoki, będące zara­zem stolicą stanu, od czasu uznania Rio za stolicę federacyi brazylijskiej. Nazwa Rio de Janeiro po­wstała wskutek pomyłki Portugalczykow, którzy uwa­żali zatokę za ujście rzeki, a że odkryto ją w sty­czniu, więc też „rzeką styczniową” nazwano.

56
Owo piękne położenie posiada wszakże ważną stronę ujemną, a jest nią zupełny brak wentylacyi, skutkiem czego żółta febra stale grasuje w mieście. Jakkolwiek Rio leży pod 22°54' szerokości południo­wej, termometr wskazuje zaledwie +11 stopni ciepła (najwyższa temperatura w cieniu wynosi tu +39C, średnia roczna +22,42, najniższa +10,2 C).
Zanim jeszcze zdążyliśmy załatwić nudne for­malności sanitarne i celne, otoczyła nas zgraja prze­woźników czarnych i białych, bombardując pasaże­rów blaszanemi numerami swoich łódek.
Parowce zaatlantyckie stają na kotwicy daleko od brzegu, naprzeciwko wyspy Ilha das cobras. Ło­dzią potrzeba pół godziny, aby się z pokładu na wybrzeże przy placu 15 de Novembro dostać. Po drodze mijamy na malutkiej wysepce (Ilha dos ratos) fadny nowy budyneczek w kształcie zameczku, nale­żący do urzędu cłowego. W głębi zatoki, na jednej z wysepek, dostrzegamy ruiny fortu Villeguignon, zburzonego przez powstańców podczas świeżo ukoń­czonej rewolucyi. Fort ten, założony w XVI wieku przez francuskich hugonotów, nosił niegdyś nazwę fortu Coligny.
Znalazłszy szczęśliwie bez długich poszukiwań pokój w hotelu,   wyszedłem na włóczęgę po mieście.
Czworokątny plac 15 de Novembro uważać można za środek handlowej dzielnicy. Od niego roz­chodzą się główne ulice do commercio i Ouvidór; je­dną ze stron czworoboku zajmuje główna poczta, o kilkadziesiąt kroków od placu leży giełda, a od wschodu widnokrąg zasłania wzgórze Castello, z któ­rego szczytu sygnalizują wchodzące do portu okręty. Obok placu leży również targowica miejska, oraz przystań do wyładowywania lodzi i barek.
Tu w straganach rozsiadły się czarr.e przekupki owoców i przysmaków krajowych, jak ciastka koko­sowe, marmolada z goyawy itp., a obok nich, siadłszy na wywróconych  do góry   dnem   łodziach, z jednego kloca wyciosanych (canoa), przekupnie ryb i ostryg obrali sobie siedlisko.

57
Dzielnica handlowa, najstarsza w Rio, jest  ściśniętą na małej przestrzeni zaledwie 2 kilometrów kw., pomiędzy wzgórzami S. Antonio i Castello od południa, a S. Bento i Cońceicao od północy. Od gmachu akademii medycznej na S. Lucia aż do Prainha, zkąd odpływają statki krajowe, ciągnie się tu najpierw jeden szereg doków i składów towa­rowych. Smrodliwa ta dzielnica, jakby na urągowi­sko, nosi miano „zdrowia”  (saude).
Od placu 15 de Novembro na północ aż do arsenału marynarki przechodzi wązka Rua do Com­mercio, mieszcząca magazyny cłowe; podobnego ści­sku wozów, zaledwie mogących się rozminąć, podo­bnego zaduchu i brudu niełatwo znaleźć gdzieindziej, z wyjątkiem chyba najobskumiejszych miasteczek portowych. Zapach okowity, surowych skór, suszo­nego mięsa, woń rynsztoków, zgniłej ryby i odpad­ków wyrzucanych na ulicę zlewa się w coś nie ma­jącego nazwy, a dla europejskiego nosa jest wprost nie do wytrzymania. Wszelkie, oddawna czynione obietnice asenizacyi tej dzielnicy do dnia dzisiejszego pozostają w projekcie.
W tej samej części miasta leżą wspaniale doki, wykute w granitowej skale, długie na 175 metrów, które przez zamknięcie szluzami mogą być całkowicie osuszone, pozwalając na naprawę największych okrę­tów zaatlantyckich. Budowa tych doków kosztowała podobno przeszło 7 milionów franków.
Prostopadle do Rua do Commercio, pomiędzy Cafe do Globo a giełda, przechodzi najważniejsza ulica stolicy - Rua do Ouvidór.
Na rua Ouvidór znajdują się najbogatsze skle­py, kawiarnie, konsulaty i biura okrętowe, a jakkol­wiek szerokość jej nie przewyższa 5-ciu metrów, słu­ży ona za punkt zborny dla wszystkich, mających interesy do załatwienia - rodzaj giełdy pod otwartem niebem.

58
Z tej przyczyny jest to jedna z niewielu ulic śródmieścia, przez które nie przechodzi tramwaj, a ruch wozowy'jest tu do 10-tej wieczorem wstrzy­many.
Nad drzwiami sklepów i balkonami sterczą, oby­czajem amerykańskim, niezliczone drążki do zawie­szania chorągwi, które powiewają z nich przy lada sposobności, a co kilkadziesiąt kroków przerzucone są przez wązką ulicę luki z rur gazowych, które wieczorami oświetlone, ukazują nam w formie trans­parentów reklamy przeróżne lub szyldy teatrów ka­wiarni i t. p.
Rio Janeiro jest, na równi z Bahią i Pernambuco ważnym portem, a suma rocznego obrotu handlowe­go dochodzi tu do 765 milionów franków.
Corocznie wchodzi tam i wychodzi około 5 000 okrętów, o pojemności  5,(300,000  tonn.    Najważniej­szym artykułem importu jest węgiel angielski    które­go tu sprowadzają rocznie 446,720 tonn.   Oprócz tego, Rio importuje z Europy wyroby galanteryjne   go­towe   ubrania,   tkaniny   wełniane   i jedwabne,   wino i wszelkie   artykuły   spożywcze,   jak   mąkę pszenną, ryż i mięso suszone. Wywozi zaś przeważnie kawę (236,000 tonn) do Ameryki północnej.  Panami giełdy są Anglicy-Francuzi i Niemcy idą w drugim rzędzie. Od starej dzielnicy handlowej miasto stopniowo się rozrosło,   wciskając na stoki  wzgórz, okolicznych rozpościerając wzdłuż brzegów  zatoki aż do morza na przestrzeni 28 kilometrów w linii prostej,   pomię­ty krańcowymi   punktami   Gavia i Caju.    Kogokolwiek stac na to, aby nie mieszkać        w zapowietrzonej dzielnicy portowej, wynosi się na przedmieścia, które zaludniły się nieskończoną ilością pałacyków  i willi, tak iż Rio nie robi wrażenie wielkiego miasta, lecz czegoś w rodzaju Riviery, gdzie pomiędzy grupy domów i eleganckie pałacyki wsuwa się tu i ówdzie naga skała lub niezabudowany lesisty pagórek.

59
Napróżnobyśmy szukali w Rio Janeiro pięknych, lub stylowych starożytnych budowli, miasto ma wy gląd koszarowy, a charakter kosmopolityczny. Usta­nowione dopiero w r. 1763 stolicą państwa, Rio jest znacznie mniej brazylijskiem, aniżeli np. Bahia. Zre­sztą, jak na stolicę kraju przystało, posiada Rio kilka szkół wyższych (akademię medyczną, politechnikę, konserwatoryum, szkołę sztuk pięknych, marynarki, kilka szkół średnich dla obu płci, szkołę głuchonie­mych i ociemniałych i t. p.), wzorowo urządzone szpitale, muzea etc.
Niema może na świecie drugiego miasta, posia­dającego tak wzorowo urządzoną sieć tramwajową, co ze względu na odległość dzielnicy handlowej od przedmieść, na których większość ludności mieszka, jest rzeczą nieodzownej potrzeby. Tramwaje te, czyli, jak je w całej Ameryce południowej nazywają: „Bondy”, zarówno elektryczne, jak konne, tworzą rozgałęzioną do najdalszych przedmieść sieć, o łącznej długości 350 kilometrów, do której obsługi służy ta­bor 7,000 mułów, a rocznie przewozi się niemi 60 milionów ludzi.
Z czterech kompanij tu czynnych, najciekawszą jest kompania tramwajów ogrodu botanicznego, łączy bowiem tramwaje elektryczne i konne w sposób, go­dny naśladowania we wszystkich wielkich miastach. Na placu Carioca widzimy o każdej porze dnia całe pociągi, złożone z wozów zarówno elektrycznych (o przewodzie podziemnym), jak konnych. Na ka­żdym wozie napis końcowej stacyi, do której dąży. Co kilka minut pociąg z 8 - 10 wagonów odchodzi z placu, przystając, pomimo szybkiej jazdy, na każde zawołanie. Na każdym przystanku węzłowym od­czepiają wagon ostatni, idący na bocznicę, a jeżeli niema na niej przewodów elektrycznych, zaprzęgają doń jednego lub dwa muły. Tak samo z powrotem, na każdym przystanku doczepiają do elektrycznego wagonu, idącego z najdalszej stacyi, coraz nowe wozy

60
pociąg więc rośnie coraz bardziej w miarę zbli­żania się do końcowej stacyi. Cena jazdy wynosi od 100-300 reisów, stosownie do odległości. W miej­scach, gdzie góry są zbyt dla tramwajów strome, urządzone są windy i równie pochyłe, np. winda na górę Sta Theresa, zkąd z werandy hotelowej ma się najlepszy widok na zatokę Rio Janeiro.
Jeżeli Rio nie może się poszczycić żadnym wy­bitnym gmachem - dumę miasta stanowią jego prze­śliczne ogrody.
Najbliżej śródmieścia,  na granicy dzielnicy han­dlowej  i nowego   miasta,   obok   centralnego  dworca kolei  leży ogród,   zwany   dawniej „da Acclamacao”, dziś  przechrzcony  na ,„largo da republica.”    Staran­nie utrzymany,   wielkości   ogrodu   Saskiego w War­szawie, jest to raczej wielki skwer z szerokiemi żwirowatemi   ulicami i rozrzuconemi tu i ówdzie  klom­bami podzwrotnikowej zieleni.    Całe klomby  bambu­sów,   kwitnące kity agawy i yukki,   gaiki   cienistych mangawców i latanij,   starannie   utrzymane trawniki, a   w  jednym   z   kątów    ogrodu    prześliczna   grota, z przepływającym przez nią potokiem;  wierne naśla­downictwo jednej z jaskiń   podmiejskich.    Wszystkie mostki i poręcze   w   ogrodzie   wyrobione z cementu, naśladują   skamieniałe pnie sękatych   drzew. W gą­szczach biegają oswojone złotowłose aguti i długono­gie kurki wodne.
Obok ogrodu mieszczą się koszary straży ognio­wej,  mogącej służyć za wzór dla tego rodzaju instytucyj   europejskich;   na znak   alarmu,   bramy   stajen i koszar   otwierają   się   automatycznie,   wytresowane muły, w pełnej uprzęży,   galopem   wypadają ze staj­ni,   ustawiając   się   przy   dyszlach   swoich wozów, aw minutę po zaalarmowaniu   straż jest gotową do wyjazdu.
Piękny posąg cesarza   Dom Pedra I-go, twórcy ljskiej konstytucyi, zdobiący dawniej ogród wyżej wspomniany, przeniesiono na mały placyk Largo da constituição.

61
Drugi, mniejszy ogród publiczny. Passeio publico) w pobliżu śródmieścia, mamy na Praia de Lapa, Jest to prześliczna cieplarnia pod otwartem niebem, z rozległym tarasem, z którego ma się bardzo ładny widok na zatokę.
Na przedmieściu Boa Vista, graniczącem z pla­cem wyścigowym, leży prześliczna willa niedyś ce­sarska, wśród cienistego ogrodu, urozmaiconego kil­ku czysto utrzymanemi stawami. Do eleganckie­go tego pałacyku przeniesiono przed kilku laty bogate muzeum narodowe, z brudnej i ciasnej nory, w której mieściło się dawniej przy placu da Accla­macao. Najbardziej godnym uwagi jest tu bogaty zbiór etnograficzny przeróżnych szczepów indyjskich z nad Amazonki, oraz obfity zbiór roślin, zwłaszcza drzew i owoców krajowych.
Prawdziwą perłą Rio Janeiro jest jednak słyn­ny ogród botaniczny, który porównaćby można je­dynie z ogrodem podobnym w Buitenzorg na Jawie. Ogród ten leży o 12 kilometrów od śródmieścia, u stóp pionowej skały, w pobliżu przedmieścia Gavea. Jedzie się tramwajem blizko godzinę malowniczemi, za-budowanemi przeważnie przez eleganckie wille i zamiej­skie hotele,  z mnóstwem bogatych ogrodów, przed­mieściami Lapa i Botafogo, potem u stóp Corcovarlo brzegiem, zatoki Rodriguez Freitas. Na chwilę tram­waj tonie w nizkich dżunglach bagnistego ujścia rzek Rio da Cabeza i Rio dos macacos, i bez wstępu za­trzymuje się przed wspaniałą, długą na przeszło kilo­metr, jedyną na świecie aleją palmową.
Ogród botaniczny zajmuje ogromną przestrzeń 600 hektarów u podnóża wznoszącej się na 300 me­trów pionowej ściany Corcorado. Zaledwie jednak jedna dziesiąta tej powierzchni jest porządnie utrzy­maną, reszta to nietknięty prawie ręką ludzką las i zarośla bambusowe, z przeciętemi tylko tu i ówdzie

62
ścieżkami przez gąszcza nieprzebyte, co jednak doda­je jeszcze-większego uroku temu miniaturowemu obrazowi brazylijskich puszcz dziewiczych.
Przez ładną bramę wchodzimy na placyk, oko­lony  wiekowemi   drzewami, z których zwieszają się w długich festonach szaro zielone girlandy t. z. Bro­dy   Absalona   (Usnca   barbata).    Wokoło   starannie utrzymane,   banalne  klomby kwiatowe. Wprost nas nieskończona    aleja    olbrzymich    palm    królewskich (Oreodoxa),   prostych  i równych   jak   słupy,   uwień­czonych na jakie 20 metrów od ziemi bujnemi, zielonemi pióropuszami pierzastych swych liści.    Pnie ich w środku beczkowato zgrubiałe, a kora siwa i gład­ka.   Nieco opodal, otoczona   sztachetami   z odpowie­dnim napisem, wznosi się samotna palma tego same­go gatunku, wysoka na 30 metrów, którą w r.  1806 własnoręcznie zasadził król Jan VI.   Od tego drzewa pochodzą  wszystkie,   bardzo   dziś   pospolite   w całej Brazylii Oreodoxy.    Przy   końcu   alei   palmowej   wi­dnieje   wspaniały   wodotrysk;   na prawo,  wśród sta­rannie  utrzymanych   trawników, wznoszą się   grupy  latarij,    astracaryj,   mangowców,   kępy   bambusów. Na lewo, właściwy ogród botaniczny, w którym mo­żna spotkać   cenne   drzewa   meblowe, jak palisander (jacaranda), przekręcony z hiszpańskiej nazwy:   palo santo (święte drzewo),   dalej Barkuri (platania   insignis), Sulcopirassu (Bowdichia major) o drzewie  szarem, pięknie żyłkowanem. Drzewo łukowe, z które­go twardego   rdzenia  Indyanie wyrabiają swoje łuki: Piqui (Caryocar brasiliensis) o rdzeniu jaskrawo żół­tym, Massaranduba, ciemno czerwona, Genipapo, barwy perłowo szarej, Muiracotiara (Centrolabium), żółta w czarne   pręgi;   Muirapiranga (Phytelephas   macrocarpa)   z  nad   Amazonki,   którego   owoce   całemi okrętami  odchodzą   do Europy,   jako   roślinna   kość  słoniowa.
Wielką  osobliwość   ogrodu   stanowi   cieplarnia  roślin,   którym   nawet w Rio Janeiro   jest za zimno, oraz w osobnym domku na kryształowym- po­toku' czerwony kwiat wspanialej   Victorii  regii.

    63
Nie zdarzyło mi się nigdzie na świecie widzieć min tak napuszystych i pewnych siebie, jak u oby­wateli Rio Janeiro, zwących siebie „Fluminenses”, chociaż zaprawdę nie wiem, z czego tak bardzo du­mnymi być mogą.
Ubrani w nieposzlakowanego kroju   czarne  tużurki  i  cylindry, pozostające w rażącej sprzeczności z   tutejszym   klimatem,   z   mnóstwem   kosztownych pierścieni na palcach, nawet u małych dzieci, z bry­lantami w krawatach,   brelokach,   spinkach i wogóle wszędzie,  gdziekolwiek tylko  je   przyczepić   można, mimowoli przypominają karykatury tzw. „rastaqoueres” w humorystycznych pismach francuskich. Przytem buta niesłychana.   Pewien  brazylijski porucznik zapewniał mnie   z najpoważniejszą miną,   iż Rio Ja­neiro jest stolicą świata, a przekonałem się niejedno­krotnie,   iż  skromne to  mniemanie   podziela   bardzo wielu Brazylianów,   którzy   osobiście nie byli w Eu­ropie.
Kobiety, o których   „kreolskiej”   piękności   ma­my w Europie przesadne wyobrażenie, zdradzają bo­wiem zbyt silną domieszkę krwi murzyńskiej,   posia­dają   wiele   wdzięku,  piękne, czarne,   wilgotne   oczy i zalotność, przekraczającą granice dozwolone w Eu­ropie, Rumunii  nie wyłączając, jeżeli  można   je  są­dzić podług zachowania  się  bohaterek najpoczytniejszych powieści brazylijskich, w których 14-letnie pa­nienki z dobrych   domów   przyjmują po nocy kawa­lerów   swoich w buduarach   z taką swobodą,   jakby to było rzeczą najnaturalniejszą w świecie (zob. Macedo: „a moreninha”). Że wskutek obyczajów  podobnych w towarzystwie  flumineńskiem  nie brak   „des demoiselles avec tache”, nie potrzebuję dodawać, zresztą

64
nie przeszkadza to im bynajmniej do wyjścia za mąż, nikt tego bowiem, z wyjątkiem „zacofanych” europejczyków,  nie poczytuje im za złe.
Pierwszą urzędową wizytę moją w Rio skiero­wałem oczywiście do austrowęgierskiego konsulatu i mając w świeżej pamięci słowa dyrektora departa­mentu konsularnego w Wiedniu, który zapewnił mnie, iż w osobie generalnego konsula znajdę wybornego znawcę spraw emigracyjnych, na dowód czego słu­żył gruby zwój nadesłanych w tej sprawie raportów.
Przeszedłszy przez biuro bremeńskiego „Lloyda”, nad którem mieścił się podówczas konsulat, do­stałem się przed oblicze pana Bambiery. Widziałem już raz tego pana w Genui, gdzie poprzednio pełnił obowiązki wice-konsula.
  Ach, jak to dobrze,   żeś pan przyjechał, bo ja tu sobie  już   literalnie rady  dać  nie mogę z tem bydłem galicyjskiem, któremu   się  „wydaje, że ja nic innego   nie mam do roboty,   jak   słuchać  ich żalów, z których ani słowa nie rozumiem!
  O  ile   wiem,   mają   prawo   do   żądania   od swego konsulatu opieki, a na   porozumienie się z ni­mi znalazłby się przy dobrej woli sposób; chciej pan tylko udać się do tutejszego Towarzystwa polskiego, a z pewnością pomocy   swojej w tym względzie nie odmówi.
  Niewymownie   mnie   ta   wiadomość   cieszy i nie omieszkam z niej skorzystać;   pozwoli pan,   że sobie zanotuję adres tego klubu.
  Przyszedłem   prosić szanownego pana o ła­skawe udzielenie mi urzędowych wiadomości   o licz­bie i losach wychodźców galicyjskich,   oraz   o zapo­znanie mnie z przedstawicielami  urzędu kolonialnego ministeryum rolnictwa.
Stawia mnie pan w trudnem położeniu, gdyż od władz  brazylijskich   nie sposób jest czegokolwiek się dowiedzieć.

65
   Ale przecież cyfry ogólne wychodźtwa mu­szą być panu ze statystyki portowej wiadome?
   Nie wiem nic zgolą i nie widzę sposobu do­ wiedzenia się czegoś o tej sprawie.
   W Wiedniu pokazywano mi jednak przepeł­nione cyframi raporty pańskie...
   Daty   tamte  czerpię   z dzienników   miejsco­wych.
   Pozwoli   sobie   pan konsul  zwrócić  uwagę, iż, o ile mi wiadomo, istnieje bardzo   prosty  sposób zasiągnięcia   źródłowych   informacyj   o wychodźtwie, a tem jest: zażądać  w drodze urzędowej wypisu z bar­dzo starannie   prowadzonych   ksiąg urzędu immigracyjnego, i gdybym posiadał do tego prawo, z pewno­ścią nie śmiałbym trudzić pana tą sprawą.
   Wie   pan,   że   to doskonały   pomysł!   panieMoryc! Na to wezwanie pojawił się żydek, kancelista.
   Panie Moryc, pójdź pan natychmiast do urzę­du emigracyjnego i zażądaj dat statystycznych o wy­chodźcach austro-węgierskich.   Po otrzymaniu prześlę je panu natychmiast do hotelu i, o ile to leży w mo­jej mocy,: będę się starał być panu pomocnym.
   Ale, a propos! Czy wiadomo też panu kon­sulowi,   że  jutro wejdzie do portu parowiec bremeńskiego „Lloyda z 800 galicyjskimi   emigrantami   na pokładwe? - o tem nie słyszałem.
   A jednak ogłoszenie o tem wisi  już.  od ty­godnia w urzędzie portowym, a wczorajsze dzienniki podały już nawet imienną   listę pasażerów.    Żegnam pana. Do widzenia,   kochanemu panu,   jutro panu żądane wiadomości do hotelu prześlę.

              66
Nawiasem mówiąc, na spełnienie tej obietnicy czekam do dnia dzisiejszego.
Złożywszy tego dnia wizyty dwom najpowa­żniejszym przedstawicielom tutejszej kolonii polskiej, pp. Krauzemu z Warszawy, właścicielowi fabryki po­wozów, i Poznańskiemu, najstarszemu wiekiem, spę­dziłem wieczór na ożywionej pogawędce w Towarzy­stwie polskiem „Zgoda”. Polonia tutejsza składa się prawie wyłącznie z rzemieślników i robotników fa­brycznych, wogóle elementów ruchliwych, wskutek czego skład osobisty Towarzystwa zmienia się nieu­stannie. Towarzystwo „Zgoda” oddaje nieocenione usługi rozproszonym po mieście rodakom, udzielając im oprócz szczupłego zasobu książek i dzienników, wiadomości użytecznych i pośrednicząc w wyszuki­waniu pracy.
Dwóch zacnych założycieli tego Towarzystwa, niestrudzonych opiekunów włościan naszych podczas gorączkowej emigracyi 1891 r., pp. inżynierów Kwa-kowskiego i Rybkowskiego, nie zastałem już przy ży­ciu. Polskim obyczajem, pomimo szczupłej garstki ro­daków w Rio, Towarzystwo „Zgoda” nie łączy w so­bie wszystkich Polaków; istnieje oczywiście także drugie, dla ironii chyba nazwane „Jednością”, ponie­waż w owym czasie posiadało tylko jednego członka.
ROZDZIAŁ VI.
Okręty emigranckie — Przyjazd pp. Wolańskich. — Wyspa kwia­tów. _ Ciężka dola emigrantów polskich. — Nietakt i złodziejstwa administracji brazyljskiej. — Petropolis. —Ambasador austro-węgierski p. Callenberg — Statystyczne dane o emigracyi do Brazy­lii.— Polityka  imigracyjna rządu brazylijskiego.
Dnia 21  lipca sygnalizowano   z Morro  Castello przybycie   parowca   bremeńskiego   „Lloyda”, na którego pokładzie znajdowali się pp. Wolańscy razem z partyą 800 wychodźców galicyjskich,
67
Wynająwszy łódkę, wyjechałem na ich spo­tkanie.          
Okręt był emigrancki, to znaczy, iż H wyjąt­kiem kilku kajut oficerskich, składał się wyłącznie z „Zwischendecku”. Przez małe okrągłe luki czarne­go olbrzyma wyglądały konopiaste czupryny dzieci i czerwone chusty bab. Na pokładzie roiło się mro­wie odświętnie, to znaczy w kożuchy i baranicę przy­branych chłopów z tobołkami w rękach, oczekują­cych wysadzenia na ląd po przeszło trzytygodniowej podróży. W Brazylii jednak nikt się nie spieszy. Pa­rę godzin trwały formalności sanitarne, zanim lekarz portowy po odpowiednim poczęstunku uznał, iż mo­żna okręt zwolnić od kwarantanny; minęło drugich parę godzin, zanim załatwiono formalności celne i wy­sadzono na ląd pasażerów zwyczajnych.
Tymczasem uwijał się pomiędzy wychodźcami mały człowieczek o śniadej cerze, z miną skończone­go szubrawca, w czapce urzędowej z galonem i ko­kardą urzędu imigracyjnego. Towarzyszył mu zezo­waty rudy tłómacz. Dygnitarze ci, odebrawszy listę emigrantów od kapitana, dozorują wylądowania na specyalne barki, mające odwieźć wychodźców do przy­tułku na „Ilha das Flores”.
W parę dni później zwiedziliśmy ten przytułek razem z ks. Wolańskim, w towarzystwie urzędnika brazylijskiego. Jest to prześliczna wysepka, położona w pobliżu przedmieścia Niterohy, była niegdyś wię­zieniem, w którem trzymano świeżo przywiezionych z Afryki niewolników, przed wyprowadzeniem ich na targ. Po zniesieniu niewolnictwa baraki przebudo­wano na nowo i użyto na pomieszczenie emigran­tów. Urządzenie przytułku dziś jest wzorowem, lecz podkreślam wyraz dziś, gdyż jeszcze w styczniu 1896 r. działy się tu rzeczy, od których włosy na głowie powstają, a których   ofiarą   padli   wychodźcy galicyjscy.  
68
W przytułku, mogącym pomieścić wygodnie 2.000  osób,   natłoczono   ich 5.000   i   trzymano przez całych pięć miesięcy w zaduchu i brudzie, na­mawiając ich, ażeby zaniechali  zamiaru  wyjazdu do Parany, a natomiast   poszli   do   roboty na plantacye kawowe.  W zaduchu i upale wybuchnęła wśród wy­chodźców zaraza żółtej febry  i  tyfusu, opieka lekar­ska nie wystarczała,   brakło  wody do picia i prania. Ktoś nareszcie podał wiadomość o rozpaczliwem po­łożeniu emigrantów do dzienników.  Energiczne wda­nie  się   w tę   sprawę  austryackiego charge d'affai-res, p. L. Callenberga, spowodowało wreszcie same­go  prezydenta   rzeczypospolitej   do stwierdzenia oso­biście okropnego nieładu na Wyspie Kwiatów i szyb­kiego zaradzenia złemu. Cały personel przytułku usu­nięto, emigrantów galicyjskich   odesłano  natychmiast do Parany i przedsięwzięto  bezzwłocznie cały szereg robót, celem poprawienia stosunków sanitarnych wy­spy, przeprowadzono   obfity   wodociąg,   zbudowano szpital,   spalono   pościel   niechlujną i graty,  wreszcie zakazano trzymać wychodźców na wyspie dłużej nad dni kilka, do  odejścia  najbliższego statku.    Przy pa­nującym atoli bezładzie administracyjnym nie   można ręczyć za to,   że  się dawne opłakane stosunki kiedy znów nie powtórzą.
Wylądowawszy na Wyspie Kwiatów, widzimy przed sobą szereg wielkich szop, podzielonych na sale, mogące pomieścić po 500 osób każda. Mebli, żadnych, pościeli, brazylijskim obyczajem, także nie­ma, emigranci śpią na podłodze. Po bokach sali urządzono niewielkie loże na pomieszczenie „porzą­dniejszych” rodzin i kobiet. Dwie takie sale, zasta­wione mnóstwem małych marmurowych stolików i drewnianych ławek, służą za refektarz. Osobny bu­dynek przeznaczono na szpital, pod dachem wodo­ciągu urządzano granitowe zbiorniki wody do prania bielizny.

69
Wychodźcy    otrzymują    tu    wikt    bezpłatnie: dwa razy dziennie gotowaną strawę, zrana kawę z bułką, codziennie świeże mięso z czarną fasolą, ry­żem lub mąką manjokową farinha. Wydalać się z wyspy nie wolno, zresztą niema możności, gdyż żadna łódka,   oprócz   szalupy urzędu emigracyjnego, przybić tu nie może.
Podczas pobytu w przytułku emigrant do trzech dni musi oświadczyć, do którego stanu rzeczypospo­litej pragnie się udać i czy zamierza osiąść jako ko­loni sta, czy też szukać sobie innego zarobku. Zarobnicy rzemieślnicy, nie udający się na kolonię, mo­gą pozostawać w przytułku tylko 8 dni od daty przy­jazdu, poczem pozostawiają ich własnemu przemy­słowi. W tym czasie pojawiają się też agenci, plan­tatorów, poszukujących robotnika.
Kolonistów wysyłają najbliższą  okazyądo sto­licy stanu, obranego   przez   nich  na osiedlenie, zkąd  już rząd stanowy dalszym ich transportem   na   obra­ne miejsce   stałego   pobytu  się  zajmuje     Zdarza się jednak często, a miało  to   miejsce   przede wszystkiem z wychodźcami polskimi,   iż rząd  stanu,   do którego chcą się udać, nie jest przygotowanym  na   ich osie­dlenie, nie posiadając funduszów potrzebnych na prze­prowadzenie dróg  dojazdowych i wym.erzenie grun­tów. Wówczas starają się wszelkiemi sposobami po­zbyć emigrantów z Wyspy Kwiatów, nąmawiając ch do wyjazdu do stanów   Minas   Geraes i San   Pauo,  lub do wynajęcia się  do   roboty na plantacyach ka­wowych    W podobnych  wypadkach  urząd   emigra­cyjny nie może wprawdzie odmówić odstawienia emigranta   na   obrane przezeń   miejsce,   a   intorwencya konsulatu bywa zawsze uwzględnianą, jednakże w tym wypadku urząd   kolonizacyjny   nie   odpowiada   zato, jeżeli emigranci po przybyciu na miejsce przeznacze­nia będą zmuszeni czekać dłuższy czas na wyznacze­nie sobie gruntów. Dla Polaków, udających się wy­łącznie do południowych stanów   zastrzeżenie to nie ma żadnego znaczenia,   gdyż  od  r.   1897 wszystkie kolonie rządowe zostały tam skasowane.

70
Zdarza się niekiedy, iż partya emigrantów, zwabionych podstęp­nie do innego stanu, niż sobie życzyli, odmawia po­słuszeństwa i żąda odesłania na miejsce przez nich obrane. W takim razie wyniknąć mogą poważne komplikacye; tak np. na wiosnę 1896 roku partya wychodźców galicyjskich, złożona z 75 rodzin, zwer­bowana podstępem przez agenta Cergoleta w Udine do Espiritu Santo, odmówiła wylądowania w porcie Victoria, żądając odstawienia do Paranagua. Rząd sta­nu Espiritu Santo odmówił wskutek tego ich przyję­cia i kazał kapitanowi okrętu kompanii „Veloce od­stawić emigrantów z powrotem do Europy. Kapitan, porozumiawszy się telegraficznie z dyrekcyą, wolał zawieźć ich do Rio, zkąd, wynajętym na swój koszt statkiem, odesłał ich do Parany. Odtąd wszakże kom­pania „Veloce” wychodźców galicyjskich wcale przyj­mować   nie   chce.
W parę dni po przyjeździe ks. W. udaliśmy się do Petropolis, celem przedstawienia się w ambasadzie. Petropolis jest to wielka i zamożna kolonia niemiecka, założona w górach, o kilka godzin drogi koleją od stolicy, w sąsiedztwie dawnej rezydencyi cesarskiej. Prześliczne położenie i zdrowy klimat tej miejscowo­ści spowodowały przeobrażenie się dawnej kolonii na rodzaj Wersalu brazylijskiej stolicy, gdzie mieszka wielu dostojników krajowych, oraz wszyscy bez wy­jątku ambasadorowie europejscy. Podróż do Petropolis należy do najpiękniejszych wycieczek w okolicy Rio. Najkrótsza droga prowadzi parowcem przez ma­lowniczą zatokę do Maua (3 godziny), a ztamtąd, mając wciąż malowniczą panoramę zatoki przed oczy­ma, koleją górską wspinamy się po stromej pochyłosci, przekraczając grzbiet gór Serra da Estrella na wysokości 835 metrów. Petropolis leży już w do-rzeczu Parahyby, na pólnocnym  stoku  gór wymienionych.

71
Wyprawa   nasza   do   Petropolis tym razem jednak nie doszła do skutku, gdyż na przystani w Maua spotkaliśmy cały korpus dyplomatyczny, udający się do Rio na urzędową recepcyę u prezydenta, a po­między nimi mój znajomy z pokładu „Amazonas”, dr. Krauel. Przedstawiony przez niego p. Callenbergowi, który w nieobecności hr. Tevery zastępował ambasadę austryacką, wróciłem do Rio. Dzięki nie­zwykłej uprzejmości p. Callenberga, który, nie cze­kając na .nadejście z Wiednia urzędowych poleceń, gorliwie zajął się naszą misyą, zapoznałem się ze wszystkiemi osobami w ministeryum rolnictwa i ro­bót publicznych, które mi były potrzebne do uzyska­nia urzędowych dat o wychodźtwie, oraz uzyskałem polecenia z ministeryum do gubernatorów południo­wych stanów.
Za serdeczną uprzejmość i życzliwą pomoc w mojej pracy niech mi będzie wolno w tem miej­scu podziękować p. Callenbergowi, który umiał połą­czyć obowiązki urzędowe z ludzkością, będąc w każ­dym wypadku gorliwym obrońcą słabych i pokrzyw­dzonych. Żałować mi tylko należy, iż tak dobry przykład nie znalazł naśladowcy w p. konsulu gene­ralnym, który obowiązki swoje względem „galicyj­skiego bydła” zupełnie inaczej pojmował. Z przy­jemnością zaznaczam, iż w następnym roku p. Bambiera otrzymał pomocnika, władającego językiem pol­skim, z wyraźnym obowiązkiem zajmowania się wy­chodźcami z Galicyi.
Razem z p. Callenbergiem udałem się przede-wszystkiem do dyrektora urzędu emigracyjnego, p. Carvalho. Z ksiąg i raportów urzędowych, jakie mi tam przedstawiono, pozwolę sobie w tem miejscu przy­toczyć niektóre  cyfry.
Do roku 1873 roczna liczba emigrantów do Brazylii nie dochodziła nigdy do 20,000. Odtąd aż do roku 1887 wzrasta stopniowo, doszedłszy w tym roku do liczby 54,990.

72
Odtąd nagle podskakuje: w roku 1888   przybyło   131,745,   w   roku 1891, po ogłoszeniu znanego dekretu   prowizorycznego   rządu, ułatwiającego imigracyę -218,930  ludzi. Podług narodowości przybywa rocznie   (średnia z lat 10-u):
Niemców ............................    2.150
Francuzów.........................          478
Austryaków  (przed r. 1892)       819
Hiszpanów........................       5.175
Portugalczyków..................... 20.997
Włochów...........................     28.633
W ostatnich latach nastąpił zwrot w tym ruchu, mianowicie niepomierny napływ Włochów (w r. 1891 przybyło ich 116,561, gdy w r. 1882 tylko 10,562), powolny, lecz stały przyrost emigracyi Austrowęgier­skiej, oraz pojawienie się na widowni emigracyi pol­skiej, która w przeciągu lat kilku opanowała prawie bezludne przedtem ptaskowzgórze stanów Parana i S-ta Catharina.
Oczywiście nie wszystkie stany olbrzymiej rzeczypospolitej korzystają w równej mierze z tego na­pływu, jak też i nie wszystkie wogóle dla europej­skiego osadnictwa są odpowiedniemi.
Jednym z pierwszych aktów rządowych młodej rzeczypospolitej po obaleniu cesarstwa był dekret rzą­du prowizorycznego, nadający znaczne przywileje europejskim emigrantom, zapewniający wychodźcom bezpłatny przejazd przez morze i utrzymanie na koszt rządowy do pierwszego żniwa, oraz zupełną swobodę wyboru miejsca osiedlenia. Dekret ten, dzisiaj już zniesiony, wszystkie reklamy agentów podają jako zachętę do emigracyi. W związku z tym dekretem generała Deodoro da Fonseca pozostawał kontrakt, zawarty z niejakim Fioritą w Genui o dostawę na koszt rządu federalnego w przeciągu 10 lat miliona emigrantów rolników z rozmaitych krajów Europy.

74
Kontrakt ten przed upływem terminu, w dniu 1 Stycznia 1897 r. został rozwiązanym i odtąd żadnych przejazdów bezpłatnych na koszt rządu federalnego niema, a tem samem ustały wszelkie przywileje, do wspomnianego wyżej dekretu przywiązane.
Atoli jednocześnie z rządem związkowym rządy stanów bogatych, potrzebujących rąk roboczych, jak Sao Paulo,   Minas Ceraes i Espiritu Santo,   pozawierały na własną rękę   umowy o dostawę   emigrantów dla siebie, z wyraźnem   zastrzeżeniem,   iż wychodź­com tym osiedlić się   wolno tylko w tym   stanie, na którego   koszt   przywiezieni   zostali.    Powstał  zamęt tem  większy, iż częstokroć   agentury były połączone w jednem biurze i tak np. adwokat Gavotti w Genui był jednocześnie   agentem   rządu   federalnego,   rządu stanu Sao Paulo i prywatnej spółki   plantatorów Sociedade promotora de immigracao w S. Paulo. Wielu emigrantów naszych, w przekonaniu,   iż jadą do Pa­rany, wysadzano w Santos  lub   Victorii,   a zdarzało się, iż ludzi, jadących na koszt własny, wysyłano ra­zem z zakontraktowanymi robotnikami   na  „plantacye” i kazano   odrabiać   rzekomo   wypłacone  im zaliczki. Zaliczki te zazwyczaj   zabierał   agent   w   Udine   lub Genui.
Od czasu ostatniej rewolucyi rząd federalny zrzucił z siebie ciężar kolonizacyi, składając go na barki poszczególnych stanów, których fundusze nie wystarczają na koszty osiedlenia napływających tam dobrowolnie wychodźców. Rząd związkowy przewo­zi ich tylko z Rio Janeiro do stolicy stanu, obranego przez emigranta. Rząd zaś stanowy ma obowiązek odstawić wychodźców na miejsce zamieszkania. Obe­cnie bezpłatnych przejazdów, oczywiście z zastrzeże­niem obowiązkowego osiedlenia się w obrębie stanu, udzielają   tylko   S.   Paulo,   Minas   Geraes  i   Espiritu Santo.
Ścisłej liczby wychodźców polskich niepodobna zestawić, gdyż statystyka urzędowa uwzględnia prze-i ważnie przynależność państwową, więc Polacy z Królestwa Polskiego umieszczeni są w jednej rubryce z Łotyszami i Niemcami z nad Wołgi, wychodźcy z Poznańskiego i Prus figurują jako Niemcy, a Galicyanie zapisani są razem z Włochami i Dalmatyńcami, jako Austryacy. Dopiero bliższe rozpatrzenie list imiennych w urzędach emigracyjnych na prowincyi dozwala się w tym chaosie zoryentować i ocenić w przybliżeniu cyfrę wychodźców polskich.  
Do roku 1891 liczba Polaków w Brazylii nie przenosiła kilkunastu tysięcy. Byli to wychodźcy z Prus i Galicyi, osiedleni w okolicy Kurityby i Sao Bento. Pamiętna gorączka emigracyjna z Płockiego i Kujaw zagnała tutaj blizko 80,000 ludzi, z których kilka tysięcy wymarło lub wróciło do kraju, 6,000 pieszo przedostało się z Santos do Argentyny, a około 60,000 osiadło na koloniach. Z Galicyi podczas naj­większej gorączki emigracyjnej od stycznia 1895 do końca lipca 1896 przybyło 30,000 ludzi. Nadto co­rocznie przybywa około tysiąca Polaków z różnych okolic. Można zatem w przybliżeniu liczbę Polaków, w Brazylii osiedlonych, obliczać conajmniej na 100,000.
ROZDZIAŁ   VII
Historya Brazylii od chwili obalenia cesarstwa do dzisiaj. - Rewolucya Riograndeńska i powstanie floty. - Marszałkowie Fonseca i   Peixoto
Od chwili obalenia monarchii w dniu 15 listo­pada 1889 młoda rzeczpospolita brazylijska przeszła tyle przewrotów wewnętrznych, po bezkrwawej pro-klamacyi republiki, tyle krwi na całym obszarze nowej federacyi w imię „polityki” przelano, że dla na­leżytego zrozumienia chaosu, panującego tam od lat kilku, niezbędnem jest zapoznać się z dziejami ostatniej rewolucyi, której przebieg bardzo jaskrawo oświetla rozkład wewnętrzny  brazylijskiego   społeczeństwa
75
i silne odśrodkowe tendencye południowych demokra­tycznych stanów, w przeciwstawieniu do plantator­skich prowincyj gorącej  północy.
Stronnictwo t. zw. staro-repubublikasńkie, które wywołało przewrót i ujęło w swoje ręce rządy kraju, pomimo najliberalniejszych haseł, wprowadziło właści­wie dyktaturę wojskową i policyjną, ubraną w szu­mnie brzmiące paragrafy konstytucyi, tak samo jak za dom Pedra istniejącej tylko na papierze, jedynem bowiem prawem, panującem naprawdę w Brazylii, jest prawo pięści, któremu bardzo szeroko zakreślona w teoryi autonomia prowincyonalna obszerne daje do działania pole. Wyklucza ona bowiem mnóstwo spraw publicznych z pod wszelkiej kontroli, jako na­leżących do kompetencyi prowincyonalnych zarządów i sejmów, do których wybory odbywają się zazwy­czaj przy pomocy bagnetów.
Pierwszą czynnością prowizorycznego rządu marszałka Deodoro da Fonseca było usunięcie wszy­stkich urzędników w całem państwie, aby zastąpić ich stronnikami partyi „historyczno-republikańskiej”.  Następnie rząd prowizoryczny proklamował kilka ważnych reform, jak: reforma sądowa, podwyższenie ceł o 50 — 8o%, powszechne prawo wyborcze, po­wszechna naturalizacya cudzoziemców, bez względu na czas ich przebywania w kraju, rozdział kościoła od państwa, śluby cywilne, autonomia prowincyonal­na i t. d.
Celem zatwierdzenia tych dekretów, rozpisano wybory do kongresu, złożonego z dwóch izb: izby posłów i senatu. Każdy stan miał wybrać po trzech senatorów i po jednym pośle na każde 20,000 mie­szkańców. Wybory te odbyły się pod niesłychaną za czasów cesarstwa presyą, a gubernatorowie stanów, mianowani przeważnie z pomiędzy wojskowyph, używali .w tych razach środków bynajmniej nie par­lamentarnych. W skład kongresu, złożonego z 60 senatorów i 124   posłów,   weszli,   dzięki temu systemowi, sami „historyczni republikanie”.

76

Opozycyę zorganizowaną w klub „unii republikańskiej,” stłu­miono w zarodku środkami policyjnemi; wyborcy mieli jedynie prawo oddać kartki z nazwiskiem rzą­dowego kandydata, inne uważano za nieważne. Innemi słowy, „republikański” rząd zrobił z wyborów szopkę i wprost mianował nietylko urzędników, ale i posłów do kongresu. Zawczasu jednak, aby usu­nąć szkodliwy dla tego procederu wpływ osób w kra­ju poważanych, rząd prowizoryczny skazał na wy­gnanie cały szereg wybitnych ludzi ze stronnictwa monarchicznego, jak wice hrabiego de Ouro Preto, Alfonsa Celso, Gaspara Silveira Martins itd. Wy­słańcom tym, dla osłodzenia pobytu w Paryżu, wy­znaczono sute pensye.
 „Wybrany” w powyższy sposób parlament obrał prezydenta na pierwszą kadencyę, zatwierdzając oczy­wiście na tem stanowisku prowizorycznego prezyden­ta Fonsekę, opracował konstytucyę, żywcem skopio­waną z konstytucyi Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, i uchwalił adres dziękczynny dla armii i marynarki, jako jedynych twórców przewrotu, do­konanego w samej rzeczy, jak zwykle w Ameryce południowej, bez udziału ludu, jedynie jako wojsko­we „pronunciamento.” Panowie deputowani uchwalili sobie dalej skromne dyety po 75 milrejsów dziennie, pensye prezydenta i wiceprezydenta. Dochody z ceł przekazano do skarbu związkowego, poszczególnym, stanom pozostawiając opłaty konsumpcyjne i dodatki do podatków w formie podwyżek celnych:
Po pięciomiesięcznej czynności parlament się rozjechał i przystąpiono tą samą metodą do wybo­rów do sejmów prowincyonałnych. Wybory oczy­wiście wypadły po myśli rządu, ledwie tu i ówdzie w. stanach południowych, w których świeżo natura-lizowani wyborcy europejscy stanowili poważną więk­szość, przemycono po kilku posłów opozycyjnych, przeważnie   Niemców. 
 
77
Sejmy na krótkiej sesyi wy brały sobie gubernatorów i uchwaliły szczegóły sa­
morządu, poczem zebrał się znów kongres w Rio Ja­neiro. W dniu 20-go listopada 1891 r. przedstawio­no prezydentowi do sankcyi uchwałę tego parlamen­tu, mocą której nie ministrowie, lecz prezydent oso­biście miał być odpowiedzialnym za wszystkie czyn­ności ministrów i wszelkie pogwałcenie konstytucyi, przez urzędników dokonane. Prezydent, oczywiście, dekretu nie podpisał i rozwiązał parlament.                  
„Wybuchnęła burza.” Posłowie oburzyli się na „ zamach stanu,” wojsko odmówiło prezydentowi posłu­szeństwa, a dowódca floty, admirał Custodio de Mello, rozpoczął nawet bombardowanie, szczęściem nie­szkodliwe, stolicy. Wobec buntu wojska i floty marszałkowi nie pozostało nic innego, jak złożyć godność prezydenta w ręce swego zastępcy, również marszał­ka, Floryana Peixoto.
Nowa miotła znów mieść zaczęła. We wszyst­kich stanach rzeczypospolitej zrzucono gubernatorów, obranych przez sejmy, siłą, a na ich miejsce zamianowano zwolenników Peixota, przyczem nie obeszło się bez rozlewu krwi. Sejmy rozwiązano, zastąpiw­szy je mianowaną z urzędu „prowizoryczną” juntą rządzącą (Junta Governativa); urzędników wszystkich znów wypędzono, aby zastąpić ich nową falangą gło­dnych karyerowiczów.
W wielu stanach, jak Matto Grosso, Rio Gran­dę do Sul, Rio Janeiro, S. Paulo, Pernambuco, Bahia, Piauhy, etc, próbowano stawić zbrojny opór po­dobnej gospodarce, ale go rychło stłumiono. Prawo musiało przed siłą ustąpić. Bohaterem dnia był ad­mirał Custodio de Mello.
Parlament zaczął znów obradować, atoli już po kilku tygodniach, ukazała się w pierwszych dniach kwietnia 1892 r. w Rio Janeiro odezwa, podpisana przez 10 generałów i admirałów, wzywająca rząd, aby w myśl konstytucyi natychmiast przystąpił do wyboru prezydenta. 

78
 Ponieważ jednak rządowi to nie było ną rękę, marszałek Peixoto, w odpowiedzi na generała proklamacyę, ogłosił stan oblężenia w okrę­gu Rio Janeiro. Autorów odezwy razem z wielu wybitnemi osobistościami aresztowano i wywieziono na granicę Boliwijską, wgląb zabójczych bagien Amazon­ki. Pomiędzy skazanymi byli generałowie: Piragime, Lima, Aguiar, admirał Wandenkolk; posłowie: Seabra, Jaltób Ourique, Ludwik Murat, dziennikarz Jose Patrocinio etc. Posłuszny kongres nietylko zatwier­dził wyrok, ale nadto uchwalił zmianę konstytucyi w tym duchu, iż nowe wybory prezydenta uznano za zbyteczne aż do upływu terminu urzędowania wi­ceprezydenta. W senacie jednak rząd spotkał się z ostrą opozycyą i jednomyślną uchwałą, domagającą się amnestyi dla skazanych, którą też, pomimo opo­ru, wreszcie i izba deputowanych zawotowała. Wy­gnańcy powrócili do Rio Janeiro po czterech miesią­cach, generałów spensyonowano, niektórzy zmienili barwę i przystali do partyi rządowej. Marszałek Peixoto podwyższył płacę oficerom, w celu przywią­zania ich do siebie i uniemożliwienia na przyszłość wojskowego rokoszu, oraz stłumienia ruchawek, za­powiadanych codziennie przez prasę coraz w innem miejscu.
Tymczasem na prowincyi „historyczni republi­kanie” przy pomocy bagnetów zrobili wszędzie po­rządek. Przeprowadzono nowe wybory przy bardzo słabym udziale wyborców, unieważniono wszystkie uchwał poprzednich sejmów i proklamowano nowe ustawy samorządu.
W stanach południowych, zwłaszcza w Rio Grande do Sul, wrzało jak w ulu; jawnie robiono przygotowania do otwartego buntu. Stronnictwo libe­ralne odbyło w mieście Bage kongres, pod przewod­nictwem generała Tavares, na którym nie uznano zamianowanego przez rząd gubernatora generała Leite, a natomiast obrano prezydentem stanu świeżo przybyłego z Europy   wygnańca,   Silveira   Martinsa.

79

Uchwalono również na tym kongresie bronić orężem konstytucyjnych praw Rio Grande. Wskutek  tej uchwały kanonierka Marajo zbombardowała miasto Porto Allegre, podczas gdy inne okręty wojenne, sto­jące w porcie, pozostały nieutralnemi i wkrótce razem z całą flotą przyłączyły się do rewolucyi.
Głównem siedliskiem rewolucyi był stan Rio Grande do Sul, oddawna dążący do niezależności. W Porto Allegre, stolicy stanu, w przeciągu 8 mie­sięcy zmieniło się 15 gubernatorów. Dopiero przy­jaciel Peixota, dr. Juliusz Castillo utrzymał się. przy władzy i energicznie tłumić zaczął objawy niezado­wolenia. Oficerowie zbuntowanych oddziałów i ucznio­wie szkoły kadetów zostali rozrzuceni po pułkach na prowincyi, w mieście przedsięwzięto szereg areszto­wań i mordów politycznych. Między innymi, zamor­dowano kupca niemieckiego, Henzla, którego pod­czas prowadzenia na policyę zastrzelono z tyłu. Wszystkie rozporządzalne pułki z całego państwa do Porto Allegre skierowano, celem stłumienia lada chwi­la mającego wybuchnąć powstania. Obsadzono zwła­szcza silnie granicę Urugwaju, gdzie na niedostępnych stepach formują się zazwyczaj oddziały powstańcze przy   jakiejkolwiek  rewolucyi w  jednem   z   państw ościennych.
Wódz „federalistów,” Silveira Martins, założył główną kwaterę swoją w Montevideo, gdzie się też przygotował wybuch otwartego rokoszu. Pomiędzy przywódcami tego ruchu wymienić należy: braci Gumercindo i Aparicio Saraiva, dwóch braci Tavaresów, Jose Castillos (przezwany Juca Tigre) i t.d. Zacią­gnąwszy pożyczki na zastaw swoich dóbr w ban­kach Buenos Aires i Montevideo, komitet rewolucyj­ny zakupił zapasy broni i amunicyi i przystąpił do formowania oddziałów w pogranicznem miasteczku Rivera. Wszelkie dyplomatyczne przedstawienia bra­zylijskiego rządu nie odniosły żadnego skutku.

80
Uru­gwaj jawnie-sprzyjał powstaniu.
Specyalny pełnomocnik brazylijski w Montevi­deo, Victorino Monteiro, zarządzi! jedynie rozbrojenie dwóch własnych brazylijskich pancerników „Bahia” i „Tiradentes,” podejrzewając załogę ich o sprzyjanie rewolucyi: W Matto Grosso wybuchnął tymczasem ro­kosz, na którego uśmierzenie wysłano całą flotę rozporządzalną w górę La Płaty. Rewolucya ta jednak bez żadnego wystrzału była zażegnana w drodze brzęczących argumentów, tylko pancernik „Bania” w drodze na niedoszłą wojnę zatonął razem z 900 ludźmi załogi, a na nim cala kasa, przeznaczona na wypłacenie wojsku zaległego żołdu. Złośliwe oba fakty łączyli z sobą w przyczynowym związku.
Przypadek zrządził, iż bawiąc podówczas w Pa­ragwaju, na pograniczu stanu brazylijskiego Matto Grosso, byłem świadkiem naocznym jednego z tragi­komicznych epizodów tej „rewolucyi.” Powstańcy w Cuyaba, rozporządzając wcale pokaźną flotą wo­jenną, właściwie nie potrzebowali się obawiać naja­zdu floty pancernej, wysianej przeciwko nim przez rząd federalny, najsamprzód chociażby z tego powo­du, że wielkie okręty nie mogły tak wysoko w górę rzeki Parany się dostać, a łatwo było im drogę tor­pedami zagrodzić. Ale wieść sama w wysłaniu prze­ciwko nim niezwyciężonej armaty wystarczyła, aby dzielni Cuyabańczycy stchórzyli, i oto jakiego chwy­cili się sposobu, aby się z honorem wycofać z tej imprezy.
Pewnego ranka ujrzeliśmy płynącą od północy nowiutką kanonierkę pancerną pod czerwoną flagą powstańców. W przystani Asuncion, jak zwykle w portach nadgranicznych, stała jakaś stara brazy­lijska rudera z kilkunastu ludźmi załogi, więcej dla reprezentacyi, niż dla rzeczywistej obrony. Stare pu­dło groziło rozpadnięciem się lada chwila, a mała spiżowa armatka na pokładzie wyglądała raczej na dziecinną zabawkę,   niż na działo wojennego okrętu.

81
Kanonierka   powstańcza   zbliża się szybko, słychać choć z brzegu głosy komendy, trąbkę sygnałową, po pokładzie biegają czarni marynarze w granatowych kurtkach. Chwila jeszcze, parowiec stanął dziobem na kilkadziesiąt kroków przed burtem rządowej kanonierki, poruszyli się ludzie, przy wielkiej armacie, ustawionej przy przodzie, i... znów zaczęła się muzyka na trąbce sygnałowej. Dowódca brazylijskiego statku, który był w klubie, podąża na pokład, prze­pływając tuż pod burtem nieprzyjaciela i wydaje roz­kaz maszyniście, aby w piecu pod maszyną zapalił. Oczywiście trwało to z pól godziny, zajętej koncer­tem na trąbkach ze stron obu. Kanonierka powstań­cza z galanteryą. iście rycerską czeka, aż przeciwnik będzie gotów do walki. Nareszcie buchnął ogień z komina, podniesiono kotwicę. Zgrzytnęło koło sterowe i mała armatka, jak piesek pokojowy, szczerzący zę­by na buldoga, skierowałała się w stronę nieprzyjaciela. Z brzegu, gdzie się zebrał tłum ciekawych, słychać głosy podniesione, portugalskie łajania, znów sygnały na trąbce, ale proch widocznie obu okrętom zamókł...
Od brzegu tymczasem odbija mała łódka pod paragwajską flagą, wioząc kapitana portu, brazylij­skiego konsula i ministra spraw zagianicznych, Lopeza.
Po długich pertraktacyach dyplomatycznych po­wstańcza kanonierka poddała się. Zdrada była oczy­wistą. Jeden tylko młody porucznik, pomocnik ka­pitana, dowodzącego kanonierka, oświadczył, iż sobie raczej życie odbierze, niżby miał szpadę „tym łajda­kom” z Rio Janeiro oddać. W imię neutralności te­renu minister Lopez zażądał wypuszczenia tego ofi­cera na wolność i tego samego dnia odstawiono go parowcem paragwajskim do granicy. Odjeżdżając, klął „zdrajców” i przysiągł, że za dwa tygodnie wró­ci z całą eskadrą pomścić tę hańbę.

82
Po upływie dwóch tygodni wrócił istotnie na pokładzie pancernika, który po odbyciu takiej samej komedyi z koncer­tem na trąbkach, poddał się również brazylijskiemu prezydentowi za odpowiednią oczywiście ilość argu­mentów brzęczących.
Przybyła w kilka dni później eskadra brazylij­ska nie miała już potrzeby narażać się na trudy że­glugi w górę rzeki; flota powstańcza sama się jej w ręce oddała.
W całem państwie przedsięwzięto formacyę od­działów ochotniczych i gwardyi narodowej dla walki z lada dzień spodziewaną inwazyą powstańców od strony Urugwaju. W stanie Rio Grande do Sul strze­gło długiej granicy około 10,000 wojska przeróżnego autoramentu. Tymczasem do rewolucyi przystąpił jeden z byłych ministrów prowizorycznego rządu, admirał Vanden Kolk, pożegnawszy przed odjazdem do Montevideo prezydenta Peixota otwartym listem, pełnym ostrych wyrzutów, a krok ten sympatyczne­go marynarza pociągnął za sobą wkrótce rewolucyę całej floty.
Wojska powstańcze przekroczyły granicę w lip­cu 1892 r. w liczbie około 2,000 ludzi, przeważnie półdzikich gauchosów stepowych, pod naczelnem do­wództwem generała Gumercindo Saraiva.
Tymczasem admirał Van den Kolk nie próżno­wał również, lecz uzbroiwszy w Buenos Aires trans­portowy parowiec „Jupiter,” ukazał się 9-go lipca na wodach brazylijskich, usiłując stworzyć flotę powstańczą. W krótkim czasie rozporządzał już 12 okrętami, a w ich.liczbie kilku statkami wojennemi, które się do niego- przyłączyły. Minister marynarki wysłał przeciwko powstańczej flocie korwetę „Republica.”
Już w dniu 25-go lipca korweta przyprowadzi­ła z sobą wszystkie dwanaście okrętów, które się poddały bez   wystrzału   razem z admirałem Van den Kolkiem.

83
Jeńców zamknięto w twierdzy Santa Cruz, u wejścia do zatoki Rio Janeiro. Minister marynar­ki, Custodio do Mello, zwyciężył bez wystrzału. Parę tygodni przedtem w twierdzy Santa Cruz rozegrał się .był osobliwy i tylko w poludnio-amerykańskich pań­stewkach możliwy epizod.
Pewien   sierżant   artyleryi,    imieniem   Sylvino, urządzi   sobie   małą   rewolucyjkę  na   własną   rękę, i pozamykawszy oficerów do kazamatów,  wysłał do rządu ultimatum, żądając abdykacyi prezydenta w prze­ciągu   24   godzin, w przeciwnym   razie grożąc bom­bardowaniem   stolicy.    Rozpoczęto   układy, które je­dnak spełzły na niczem,  dzielny Sylvino nie ustępo­wał.    Musiano   zdobywać   twierdzę   siła.    Kilka   dni trwało ostrzeliwanie fortu i okrętów i odwrotnie,  nie przyczyniając   nikomu szkody, a przebieg tej osobli­wej bombardacyi robił na widzach wrażenie operetko­wej sceny;   tak,   ją   też  opisała w liście do „Figara” głośna Sara Bernhard,   znajdująca się podówczas na pokładzie    okrętu   w   porcie    Rio   Janeiro.    Dopiero szturm batalionu  piechoty od strony lądu zmusił za­łogę po dzielnej obronie do poddania się, gdy komendant Sylvio  został ciężko rannym.    Rannych odwieziono do wojskowego szpitala, innych uwięzione wprawdzie, ale po kilku dniach wypuszczono na wolność wszyst­kich uczestników rewolucyi fortecznej.
W Rio Grande  trwały   wciąż   drobne utarczki pomiędzy federalistami i „castillistami,” z niewyraźnym skutkiem, tak,   iż   w   rozsyłanych   biuletynach   obie strony   przypisywały sobie zwycięztwo. W ogóle je­dnak wojska radowe  traciły jedną pozycyę za dru­gą.    W początkach   marca   1893 r. powstańcy   zdo­byli dwa ważne miasta nadgraniczne, Bage i Alegrete. Rząd   federalny   przysłał generała Telles z upo­ważnieniem do układów; powstańcy jednak nic o nich słyszeć   nie  chcieli.
   
84
Powstańcy   rośli   w siły i zna­czenie, a nie brakło i elementu romantycznego w po­staci niejakiej donny Gabrielli, trzydziestoletniej wdowy, która cały swój majątek oddała na cele rewolu­cyjne i sama stanęła w szeregu w roli adiutanta ge­nerała Juca Tigre, niegdyś rzeźnika z San Gabriel. Wiele innych kobiet wstąpiło w szeregi powstańcze, pielęgnując rannych, lub walcząc z bronią w ręku.
W stanie Santa Catharina rzeczy również nie szły po myśli rządowej. Przy ogólnem rozpędzeniu gubernatorów, usunięto również gubernatora tego sta­nu dra Lauro Mullera, który jednak ustąpił dopiero pod groźbą bombardowania miasta, a na jego miej­sce zamianowano młodziutkiego porucznika, nazwi­skiem Machado. Federalna zaczynali zagrażać już granicom tego stanu, przeniesiono tedy z Kurityby pułkownika Serra Martins z ciężkiemi działami dla obrony wybrzeży od najazdu.
Usunięty jednak gubernator Miiller wywołał ruchawke w miasteczku Blumenau. którego mieszkańcy proklamowali gubernatorem niejakiego Hercilio Luz i ogłosili zarazem przeniesienie stolicy stanu do Blu­menau.
  Wysłany dla przywrócenia porządku oddział 200 ludzi przywitali Niemcy ogniem rzęsistym, a wypę­dziwszy ich, udali się zbrojno do Desterro, proklamując i tam również nowego gubernatora. Machado nieczekając, uciekł. Załoga zaś wojskowa nie prze­szkadzała w niczem niemieckiej ekspedycyi do Desterro. Po czterech dniach dopiero, otrzymawszy instrukeye z góry, komendant miasta poradził nowemu prezydentowi, aby sobie do Blumenau powrócił. Ucze­stników blumenauskiej rewolucyi już w dniu 7 sier­pnia amnestyonowano. W Rio Janeiro wybuchnęło przesilenie ministeryalne: dwóch ministrów, a pomiędzy nimi minister marynarki, Custodio De Mello, poszło precz, natomiast ruch rewolucyjny szerzył się coraz bardziej, tak, iż rząd widział się zmuszonym ogłosić stan oblężenia w Rio Janeiro, oraz w stanach S. Paulo, S. Cathari­na i Rio Grande do Sul.

85
Usunięci ministrowie przystąpili niezwłocznie do opozycyi  czynnej.    Były   minister   marynarki wsiadł w dniu   6-go   września na pokład   najlepszego   pan­cernika   brazylijskiej marynarki „Aquidaban” i ztamtąd   wezwał   prezydenta do natychmiastowego złoże­nia swego urzędu, co gdyby się nie stało,  flota wo­jenna,   zgromadzona   w   porcie   Rio   Janeiro, dopóty będzie   bombardowała stolicę, aż Peixoto ustąpi.    Na nieszczęście dla siebie, wojowniczy admirał zaniedbał opanować zawczasu panującego nad wjazdem do zato­ki fortu Santa Cruz, wskutek czego flota znalazła się zamkniętą   w   zatoce Rio,   bez możności wyjścia na otwarte   morze.    Wszystkie   okręty  wojenne, stojące w Rio Janeiro na kotwicy, przystąpiły do rewolucyi, która nie miała nic zresztą wspólnego z podjętą w imię zasad   federalnych   rewolucyą stanów południowych, lecz  jedynie   osobistą zemstę admirała Mello na pre­zydencie  Peixoto. W Ameryce   południowej jednak tego rodzaju   powody-są najzwyklejszemi motywami nagłych zmian i przekonań   politycznych  i   wybuchu wojskowych pronuncyamentów.
Dnia 8 września okręty powstańcze rozpoczęły istotnie bombardowanie miasta. Z dwunastu fortów i bateryj, broniących miasta i zatoki, jedynie fort Villeguignon przyłączył się do rewolucyi, z innych od­powiedziano ostrzeliwaniem okrętów powstańczych. Strzelanina ta, zresztą dość nieszkodliwa, trwała z małemi przerwami aż do połowy marca, więc blizko pół roku, dopóki pozostałe jeszcze w porcie okręty po­wstańcze (większość ich sforsowała ogień fortów i wy­szła na południe), nie zostały z braku amunicyi opu­szczone przez załogę, która, schroniwszy się na okrę­ty portugalskie, odpłynęła do Europy, zagwoździwszy uprzednio swoje działa i zatopiwszy okręty. Admirał Mello, pozostawiwszy dowództwo nad pozostałą w Rio flotą admirałowi Saldanna de Gama, dyrektorowi szkoły marynarki, który się tymczasem razem ze swymi uczniami do powstania przyłączył, odpłynął na pokła-

86
dzie pancernika „Aquidaban” na południe, zdobył beż wystrzału Desterro, zabrawszy stojące tam na kotwi­cy statki wojenne, i wcieliwszy w swoje szeregi zna­czną część załogi, przygotował się do ataku na Paranaguę. Atak ten powiódł się szczęśliwie dzięki zdra­dzie  broniących wejścia do portu artylerzystów, ci bowiem d. 11 stycznia, skoro się ukazały okręty po­wstańcze w przystani, zamiast na nieprzyjaciela, skie­rowali armaty na miasto, skutkiem czego załoga ucie­kła w popłochu.
Od południa tymczasem nadciągały lądem woj­ska generała Gumercindo Saraiva i po kilku krwa­wych bitwach wkroczyły do Kurityby. Wojska rządowe zmykały wszędzie bez oporu. Zwycięzcy federaliści postanowili iść dalej na północ do stanu Sao Paulo, gdzie się mogli spodziewać dobrego przyjęcia, formowano nowe bataliony ochotnicze z cudzoziem­skich kolonistów, pomiędzy niemi polski i niemiecki, poczem wyruszono do granicy stanu S. Paulo pod dowództwem generała Piragibe. Powodzenie zdawało się sprzyjać powstańcom na wszystkich punktach, gdy naraz w łonie dowódców wynikły niesnaski, pla­nu pierwotnego zaniechano i rozpoczęto odwrót na południe, pozostawiając nowomianowane władze w Paranie i Santa Catharina na pastwę zemście po­wracających wojsk rządowych.
Korzystając z zamieszania wśród nieprzyjaciół rząd związkowy w Rio wytężył wszystkie siły na stworzenie nowej floty wojennej, i istotnie, pościągawszy okręty nieobecne z za granicy i zakupiwszy statki transportowe od prywatnych towarzystw, zgromadził w połowie lutego 13 okrętów. Przy pomocy tej floty i dzięki nieudolności powstańców, rząd stopniowo opanował znów wszystkie miasta portowe a reszta powstańczych statków zawinęła do Buenos Aires, gdzie je rząd argentyński przyaresztował. Dnia   29   kwietnia 1893 r. weszli  do Kurityby ponownie żołnierze armii rządowej.
87
Generał   Gumercindo   Saraiva, pobity na głowę przy przeprawie przez rzekę przy Passo Fundo, gdzie zginął dowódca oddziału  polskiego Kośminski, cofnął się   w głąb   prowincyi   Rio Grande do Sul  i   zginął w jednej z potyczek.   Z jego śmiercią rewolucya się skończyła.    Resztki   rozbitych   oddziałów   i  wszyscy , ludzie skompromitowani politycznie uciekli do Argen­tyny, oczekując   ztamtąd  na ogólną amnestyę,   która też   niebawem   nastąpiła.    Znienawidzony   marszałek Peixoto ustąpił po skończeniu kadencyi, a miejsce jego   zajął  dr. Prudente da Moraes,   pierwszy  prezy­dent obrany konstytucyjnie od chwili proklamowania republiki.  Powstanie wobec tego utraciło racyę bytu, pochłonąwszy   kilka tysięcy ofiar ludzkich   i   zrujno­wawszy na długo finanse państwa. Tylko   w   dawnem   ognisku  rewolucyi,   w Rio Grande, nurtuje   wciąż  ukryte   niezadowolenie:  połu­dniowcy, ustawicznie krzywdzeni   przez rząd federalny   w Rio   w  swoich   najżywotniejszych   interesach, dążą jawnie do niepodległości, a sam widziałem licz­ne wojskowe   rzędy końskie z kutego srebra, bardzo modne, z wypisaną na nich wymowną dewizą:    Republica Riograndense.    Walka   ta  trwa nie od dziś i powtórzy się jeszcze nieraz, a jeżeli Riograndenczycy  zdołają   pozyskać sobie   współudział   neutralnych dotychczas kolonistów cudzoziemskich, oderwanie się południowych   stanów od federacyi   brazylijskiej   bę­dzie nieuniknionem.            . .
Ale   wróćmy   z  szerokiego   morza  brazyliskiej polityki do przerwanego wątku naszej podroży.
ROZDZIAŁ VIII.

Wycieczka na Corcovado. - Smierć pani Wolańskiej.-Dolina Parahyby. - Przytułek dla emigrantów w Pinheiro. - Znów dolina Parahyby.-S. Paulo.-Włosi.- Muzeum w Ypiranga   - Mamelucy – Nieco geografii – Klimat, -Polacy w Sao Paulo – Colonia polska w Capyvary i Rio Pequeno.
W oczekiwaniu   na   polecenia urzędowe do gubernatorów    które    nam    przyrzeczono,    zwiedzamy tymczasem dalej malownicze okolice Rio, jak przecudne przedmieście Tijuca, z mnóstwem ukrytych bujnej  zieleni   willi,  ogród   zoologiczny z klubem gry w piłkę   zwanej „pelota”. Wreszcie   wybraliśmy się na szczyt Corcovado.    Z   przedmieścia prowadzi   na   szczyt   góry   wijąca   się wężykowato wśród   przepysznego lasu   droga kołowa, oraz długa 4  kilometry kolej trybowa. Kolej ta, której pochyłość wynosi   miejscami   do   30   stopni,   przecina  najsamprzód        trzy lesiste parowy, przez  które   przerzucono  wiadukty,  na wysokości dochodzącej do 70 metrów. Od środkowej stacyi, przy której   wybudowano wygodny hotel dla amatorów górskiego powie­trza,  kolej wie się samym brzegiem otchłani na której dnie widnieje ogród botaniczny. Na samym szczycie wystawiono wygodną altankę, zkąd rozlega się niezrównanej piękności panorama na rzucone u stóp widza miasto , zatokę i ocean bebrzeżny. Obłoki płynace pod naszymi stopami  zmieniają co chwila  oświetlenie obrazu, a spowodowana tem gra barw nie da się opisać. Pod nami urwisko nagie, spadające pionowo na 300 metrów, czarną swoja otchłanią tworzy rażący kontrast z oślepiającym blaskiem morza, soczystą zielenią ogrodu botanicznego  i jego dzikiej okolicy.Kolej na Corcovado przed kilkunastu laty wybudowało przedsiębiorstwo angielskie, olbrzymim kosztem półtora miliona franków, na czem oczywiście zbankrutowało, odsprzedawszy kolej za czwartą część kosztów właścicielowi hotelu na górze. Corcovado ma 710 metrów wysokości nad poziom morza. Powróciliśmy pieszo, aby napawać się w całej pełni czarem wieczoru w tej cudnej okolicy.

89
Nazajutrz po wycieczce na Corcocado p. Wolańska, kobieta silna i zdrowa, zaczęła się użalać na silny ból głowy i dreszcze. Wieczorem miała już 40 stopni gorączki i musiała położyć się do łóżka.
Ponieważ ukończyłem wszystkie urzędowe czyn­ności moje w Rio, a choroba pani Wolańskiej miafa wszelkie symptomaty żółtej febry, która w najlepszym razie mogła pociągnąć za sobą kilkotygodniową rekonwalescencyę, dnia 3-go sierpnia odjechałem do San Paolo sam. W dwa dni potem pani Wolańska spoczęła na cmentarzu w Rio Janeiro, przypłaciwszy życiem swoją odwagę.
Kolej, prowadząca do Sao Paulo, wije się jak wąż, wspinając się na szczyt pasma Serra Oriente, two­rzącej razem z Sefra dos Orgaos przedłużenie pasma Serra do Mar. Mamy wciąż przed oczyma prześli­czną panoramę gór, porosłych lasem dziewiczym, z rozrzuconemi tu i ówdzie plantacyami wielkolistnych bananów, o postrzępionej przez wiatr koronie, i ciemnozielone sady kawowe.
Wśród lasu na tle zieleni rysują się, jak białe kreski, wysmukłe, gładkie pnie drzewa tratwowego (Ochroma piscatoria) i bujne kity agawy. Im wyżej się wznosimy nad poziom morza, tem niklejszemi stają się palmy królewskie, a na ich miejsce ukazują, się coraz obficiej wspaniałe koronkowe pióropusze drzewiastych paproci. Na najwyższem miejscu kolei, u wylotu wielkiego tunelu, aneroid wskazuje 600 metrów; palmy skarłowaciały do rozmiaru krzaków, termometr wskazuje + 24° C. Lecimy na dół; nieskończony szereg plantacyj kawy i trzciny cukro­wej pokrywa stoki góry. Na stacyi Barra do Parahy jesteśmy już na dnie wielkiej doliny rzeki Parahyby, płynącej na przestrzeni 950 kilometrów od południo­wej   granicy   stanu S. Paulo,   równolegle   do   morza
90
wzdłuż północnego stoku gór Serra do Mar i wpadającej do Atlantyku dopiero w pobliżu granicy stanu Espiritu Santo. Od Barra do Pirahy, położonej na wysokości 450 metrów oddziela się kolej, prowadzą­ca do największego ze stanów brazylijskich, Minas Geraes.
Stan ten, słynny ze swych bogactw mineral­nych, a zwłaszcza z wyczerpanych i prawie zanie­dbanych kopalni złota i dyamentów, zaczyna się szyb­ko podnosić, dzięki napływowi emigrantów szwajcar­skich, którzy nauczyli krajowców racyonalnego cho­wu bydła i gospodarstwa nabiałowego, do czego się szczególnie nadaje górzyste położenie i obfitość pa­szy. Dziś Minas Geraes zaopatruje stolicę w mięso, nabiał i owoce europejskie.
Odtąd jedziemy już ciągle doliną Parahyby, wznosząc się łagodnie ku wyżynom Sao Paulo. Do­lina przedstawia się jako starannie utrzymany szereg przeważnie drobnych plantacyj kawy i trzciny cu­krowej. O 3 mile na zachód od Barra leży na wy­sokości 480 metrów stacya Pinheiro, przy której mie­ści się drugi centralny przytułek dla emigrantów. W przytulisku tem w r. 1892 trzymano wychodźców polskich przeszło rok przed wysłaniem ich na ko­lonie.
Zwiedziłem przytułek w Pinheiro bardzo szcze­gółowo i mogę stwierdzić, iż będąc urządzony w ten sam sposób, co Wyspa Kwiatów, odbija od niej ko­rzystnie nietylko zdrowym swym klimatem, ale i zna­cznie lepszą służbą sanitarną. Zakład posiada dwóch stałych lekarzy i wygodny szpital z pawilonem izo­lacyjnym dla chorób zakaźnych, podczas gdy na Wy­spie Kwiatowej, pod pretekstem odsyłania chorych do szpitala w mieście, nic prawie nie zrobiono.
Odległość Pinheiro od stolicy wynosi 130 kilo­metrów, które pociąg przebywa w 4 godziny. O kil­ka stacyj dalej, w pobliżu Campo Bello, znajduje się u stóp   największej   góry   tych okolic Itatiaya (skała płomienna).

91
Olbrzymia iglica strzela ku niebu, dąsięgając wysokości 3,000 metrów, gdy podnóże jej zaledwie 7,000 metrów jest wzniesionem. Parahyba tworzy w tem miejscu liczne katarakty przybiera od północy malowniczy dopływ Rio Preto wpieniących się kaskadach, spadający ze szczytu Itatiaya.
Odtąd wjeżdżamy już w granice stanu Sao Pau­lo. Na stacyi Cruzeiro, z której oddziela się odnoga kolei w głąb stanu Minas Geraes, na wysokości 700 metrów   rosną banany obok kawy, trzciny cukrowej i manioku.
Banany, cechujące strefę gorącą, ze zdziwieniem widzę jeszcze   na wysokości 800 metrów.  Wpływa na to zasłonięte  od   wiatrów   położenie doliny Parahyby, którą   od  zimnych regionów górskich oddziela wysoki mur Serra da Mantiqueira.    Pomimo, iż sier­pień w tych okolicach odpowiada lutemu u nas, ter­mometr wskazuje + 32° C, a upał  w wagonie pa­nuje wprost duszący.   Okolica  utraciła już charakter doliny rzecznej,   lecz  tworzy falistą  równinę, ograni­czoną z dwóch stron przez dwa pasma górskie: Ser­ra do Mar i Serra da Mantiqueira; znikły bujne lasy dziewicze, tylko tu  i ówdzie rzucona  widnieje kępa mirtów lub kwadraty plantacyj kawowej i trzciny cu­krowej. Siwa   gleba  stepowa porasta kępami ostrej krającej trawy (yerba cortadera).. Wysokie góry Ser­ra da Mantiqueira   oddalaj   się   coraz bardziej.   Od stacyi Sao Jose dos Pinhaes   mamy   przed   sobą już tylko   charakterystyczny   krajobraz „Kampu”,   z rozrzuconemi po stepie gajami araujkaryj.    Pomimo wy­sokości 860 metrów, rośnie tu jeszcze w obfitości ka­wa, a o zachodzie słońca termometr wskazuje 27 sto­pni C.
Pomiędzy stacyami Guararema i Mogy das Cruces przekraczamy nareszcie dział wodny pomiędzy Parahybą a źródłowiskami rzeki Tiete, należącej już do dorzecza Parany, na wysokości

Nenhum comentário:

Postar um comentário