quinta-feira, 16 de setembro de 2010

Siemieradzki. Szlakiem Wychodzcow. Czesc 2.

            100
Kukurydzy…….. 173.000 litrów
Kartofli ………….32.950 litrów
Słodkich batatów.175.500 litrów
Kapusty…………   24.470 litrów
           Dla porównania, jak na wzrost tej produkcyji wpływa polączenie kolejowe ze stolicą i zbyt korzystny, przytoczymy wykaz produkcyji włoskiej kolonii Sabauna, polożonej w tych samych warunkach klimatycznych. Nb. ludnośc Sabauny liczy tylko 1.370 głów. Koloniści włoscy produkują rocznie:
Kukurydzy ……… 1.000,000 litrów
Kartofli …………..1.000.000 litrów
Batatów ……………500.000 litrów
Kapusty ……………140.000 centnarów
Papryki ……………   40.000 centnarów
Pomidorów ………..   30.000 kilogramów
Kawy……………….  15.000 kilogramów
Porównanie cyfr powyższych nie potrzebuje kokoloniści, których mieliśmy sposobność pytać, byli wszyscy zadowoleni ze swego losu; skarg, do których są zazwyczaj tak pochopni, nie słyszałem żadnych, oprócz drobnych zażaleń nowoprzybyłych, nie umiejących sobie   dać rady z glebą tutejszą osadników. Oprócz herbaty, o której już wspomniałem wyżej próby uprawy bawełny, manioku i pomarańcz wypadły pomyślnie. Banany widziałem wprawdzie pięknie wyrośnięte przy domu kolonisty Niedzielskiego,   nie   zdaje   mi   się  jednak, aby w tym klimacie
owocować mogły.                                                  
Jakkolwiek ks. Wolański był ubrany po cywil­nemu, wieść o przyjeździe księdza polskiego, którego tutaj   od   roku   nie było, rozniosła się szybko: to tez.

101
ROZDZIAŁ IX.
Wycieezka do S. Carlos de Pinhal. — Campos Geraes i ich przy­roda. — Opuszczone plantacye kawowe. — Terra roxa.—Klimat wyżyny stepowej. — Region kawowy. — Miasto S. Carlos. — P. Stanisław Kruszyński. — Fazenda Sta Eudoxia. — Brazy­lijski milioner u siebie. — Uprawa kawy. — Stosunki zarobko­we na plantacyach. — Rentowność plantacyj kawowych. — Ba­wełna i trzcina cukrowa.
9-go sierpnia wieczorem byliśmy z powrotem w S. Paulo, a otrzymawszy nazajutrz telegram od p. Stanisława Kruszyńskiego, który podjął się być naszym przewodnikiem po plantacyach kawowych, 11-go zrana odjechaliśmy do miasteczka S. Carlos de Pinhal, rezydencyi p. K.
Minąwszy przy stacyi Jundiahy ostatnie wy­rostki pasma Serra da Mantiqueira, wjeżdżamy w płasko-falistą okolicę jałowego stepu, tzw. Campos Geraes, pokrytego skąpą roślinnością suchych traw, urozmaiconych tu i ówdzie kępami drzew lub zarośli mirtowych. Wśród tego stepu rozrzucone są zrzadka niewielkie wzgórza wulkanicznego pochodzenia, zdaleka już bijące w oczy ciemno-czerwoną swą barwą. Są to jedyne w tym regionie grunta, nada­jące się do kultury kawy i wskutek tego ogromnie wysoko cenione. W miarę posuwania się ku półno­cnemu zachodowi, teren coraz bardziej falistym się staje, a lesiste wzgórza czerwonej gliny (terra roxa) coraz częstszemi. Po drodze uderza stosunkowo znacz­na ilość plantacyj opuszczonych z powodu spadku cen kawy, gdyż mniejszym właścicielom cena targo­wa   tego   artykułu   nie  zwracała   kosztów robocizny.

102
Mijamy dalej miasto Campinas, jedno z największych i najruchliwszych w stanie. Campinas, zaludnione w znacznej części przez Niemców, posiada liczne warsztaty i fabryki, rywalizując w tem ze stolicą, lecz wskutek niezdrowego swego położenia na dnie kotliny nie mającej przewiewu, przedstawia dla żół­tej febry bardzo wygodne pole. W istocie też w ro­ku 1892 wymarło tutaj 3,000 ludzi, tj. szósta część ludności. Minąwszy Campinas, po niejakim czasie wkraczamy w region lasów dziewiczych, żyznej gle­by czerwonej (terra roxa) i największych dzisiaj plantacyj kawowych. Wśród puszcz świeżo wykarczowanych wyrosły jak grzyby po deszczu miasteczka kawowe, jak Sao Carlos de Pinhal, Rio Claro, Ribeirao Preto, Jaboticabal itd. Cały ten region leży o jakie 100 metrów niżej, aniżeli równina Campos Geraes, na wysokości 500-600 metrów nad poziomem morza.
Stosunki klimatyczne na stepie Campos Geraes są odmienne nieco niż w S. Paulo, a mianowicie: średnia ciepłota roczna + 19 C, największe upały dochodzą do + 31 C. w cieniu, przymrozków nie ma, najniższa temperatura obserwowana + 0,5. Opad deszczowy waha się pomiędzy 1,200 a 1,500 mili­metrów.
Po ośmiogodzinnej podróży stanęliśmy wreszcie na stacyi S. Carlos de Pinnal, w jednem z typowych miasteczek, wyrosłych wyłącznie dla wygody oko­licznych plantacyj kawowych. Miasto składa się z ła­dnego czworokątnego skweru i kilku niebrukowanych, w szachownice pociętych ulic, zabudowanych parterowemi domkami z czerwonej cegły. Widać na każ­dym kroku, że nikt tutaj nie mieszka dla własnej przyjemności, lecz jedynie dla interesów.
Jakkolwiek zarobki są tu znacznie wyższe, niż w S. Paulo, to zato drożyzna panuje niesłychana; para kamaszy kosztuje np. 30 milrejsów, ubranie kortowe 120 - 150 milr.,   łóżko 100 milr.,   szafa 250

103
milr., domek z czterech małych pokoików z kuchnią 150 milr. miesięcznie, kilo mięsa 1 milrejsa. Zaro­bek dzcienny robotnika przeciętnie 5 milrejsów.
Na dworcu oczekiwał nas p. Stanisław Kruszyński, kijowianin, sekretarz banku w S. Carlo i wy­borny znawca stosunków na plantacyach kawowych. Człowiek to w pełni sił, rzutki, przedsiębiorczy i ma­jący wielki mir i poważanie u Brazylianów, którzy nie mogąc wymówić jego nazwiska, zwą go poprostu „Dom Estahislau Polaco.” Pomimo uprzejmego zaproszenia p. Kruszyńskiego, aby wprost do niego zajechać, nie chcąc gosposi zbytniego osobami naszemi sprawiać kłopotu,  stanęliśmy w tzw. „hotelu”, a raczej lichej oberży, która wprawdzie pod względem wygód mogła rywalizować z pierwszo lepszą żydowską karczmą, ale zato cenami zawstydzić najdroższe hotele w Rio Janeiro. Spędziwszy wieczór na miłej pogawędce u pp. Kruszyńskich, nazajutrz zrana odjechaliśmy dalej jeszcze koleją do stacyi Araquara. Po drodze wszędzie widnieją rozległe plantacye kawowe. Pierwsza zaraz stacya od S. Carlos nosi nieco biblijną nazwę Babilonia i przedstawia się jako bardzo porządnie zabudowane gospodarstwo, z solidnemi murowanemi budynkami folwarcznemi i zgrabnym, choć nieco pretensyonalnym, pałacykiem właściciela. Właścicielem tym jest Rosyanin, Prokifi Dawidów, jeden z większych plantatorów tej okolicy. Po czterogodzinnej jeździe wśród plantacyj kawo­wych stanęliśmy na końcowej stacyi Araquara. Przed budynkiem stacyjnym oczekiwał nas najautentyczniejszy rosyjski tarantas (w wielkiem będący u Brazylianów użyciu), z czarnym woźnicą w poła­manym cylindrze na koźle. W niespełna pół godzi­ny dziarskie koniki zawiozły nas do fazendy Sta Eudoxia, własności jednego z milionerów tutejszych, Amerykanina p. Alfreda Ellis. Krótka ta droga wy­starczyła jednak, aby nas ufarbować na czerwono; błogosławiona terra roxa plantatorów   podczas   suszy

            104
przemienia się bowiem w niezmiernie delikatny krwawo-czerwony kurz, od którego niczem ochronić się niepodobna, przenika wszędzie, nadając nietylko kraj­obrazowi, ale ludziom i zwierzętom jednolicie krwa­wą barwę.
Pierwsze wrażenie fazendy przypomina nasze dwory obywatelskie. Murowany parterowy dom o bar­dzo skromnym wyglądzie, choć wygodnie i z kom­fortem urządzony, otaczają liczne budynki gospodar­skie, a opodal widnieje długi szereg białych, koszarowo - jednostajnych domków, wyciągniętych w jedną ulicę, w których mieszkają robotnicy plantacyjni
Na progu domu powitał nas mężczyzna średnich lat, o wielkopańskiej   powierzchowności i manierach, ubrany w nieposzlakowanego   kroju   garnitur angiel­ski,   p.   A.   Ellis,   doktor   któregoś z amerykańskich uniwersytetów, poseł do parlamentu i właściciel milio­nowej fortuny,   którą   osobiście zarządza.    Po przed­stawieniach    wzajemnych    zaprowadził   nas   przedewszystkiem do pokojów gościnnych, gdzie pół tuzina murzynów zbrojnych w szczotki i wodę w kilka mi­nut zrobiło z nas gentlemanów  możliwych do poka­zania się damom, oczekującym nas w salonie. W to­warzystwie gospodarza,   jego młodej, mówiąc nawia­sem,   bardzo   ładnej   córki, i damę de compagnie,   tej ostatniej    córki    generalnego    konsula    niemieckiego w S. Paulo, zasiedliśmy do stołu, zastawionego suto czysto   narodowemi   potrawami,   które   ks.  Wolański widział po raz pierwszy. Była więc nierozłączna z bra­zylijską kuchnią polewka czarna jak atrament, i mię­so   suszone   na   słońcu,   i mączka z tego   suszonego mięsa,  smażona na szmalcu i przemieszana z mączką maniokową;   była nieodłączna „farinha”,   którą sobie do ust wrzucają,   tak,  aby nie dotknąć łyżki, co nowicyuszom   wielki   sprawia   kłopot i wiele wywołuje śmiechu.   P.   Ellis   zapoznał   nas  snadź   naumyślnie z kuchnią brazylijską,  nazajutrz bowiem jużeśmy się znów   przy   stole   czuli   w   cywilizowanym   świecie.

105
Z sali jadalnej bezpośrednio wchodzi się do izby czeladnej, a oficyaliści jedzą przy drygim stole w przy­ległym pokoju.
Przy miłej pogawędce, która robiła jednak wra­żenie wieży Babel, gdyż ks. Wolański rozmawiał z gospodarzem po angielsku, panna popisywała się wyborną francuzczyzną, a dama do towarzystwa co chwila wpadała w dyskurs niemiecki, gwarząc potrosze o wszystkiem, nie wyłączając najświeższych ploteczek paryzkich, o których Brazylianie są znacznie lepiej poinformowani od nas, przesiedzieliśmy do pó­źnego wieczora.
Nazajutrz po śniadaniu rozpoczęliśmy przegląd fazendy. Jest to machina mocno skomplikowana, a wymaga wzorowej rachunkowości i wojskowego ładu. Przede wszystkiem tedy, dosiadłszy koni, uda­liśmy się na samą plantacyę. Krzew kawowy, przywieziony tu po raz pierwszy z Kajenny w r. 1717, przez długi czas nie był uprawianym na szerszą skalę; w roku 1800 np. produkcya kawy w całej Brazylii wynosiła zaledwie 750 kilogramów. Dziś wyrugował on jednak z podzwrotnikowej strefy tego kraju nieoplacającą się dostatecznie po zniesieniu niewolnictwa kulturę bawełny i trzciny cukrowej, a gorączka ka­wowa, nie lepsza od gorączki złotej, przyprawiła już o ruinę setki plantatorów i wywołała kilka bardzo
dotkliwych dla brazylijskich finansów krachów gieł­dowych.    
Kawa (coffea arabica) udaje się najlepiej w kli­macie nie tyle gorącym, ile niezbyt wilgotnym, dlate­go też w regionach równikowych Ameryki, z wyjąt­kiem okolic suchych, jak górskie prowincye Ekwa­doru lub wyżyna Wenezuelska, nie uprawiają jej na większą skalę; mrozów nie znosi, lecz dojrzewa nawet w klimatach bardzo umiarkowanych, jak na wyżynie Quito, na wysokości 10,000 stóp, przy tem­peraturze nie przekraczającej +20° C. w największe upały, a spadającej często do +2-3° C.

106
Od lat kilkunastu gorączkowo rozpowszechnio­no uprawę tej rośliny w stanach brazylijskich S. Pau-lo i Minas Geraes, a to do tego stopnia, iż wskutek nadmiernej' produkcyi i braku zbytu, ceny tego arty­kułu bajecznie spadły. Z bardzo malemi wyjątkami, cala produkcya jest ześrodkowana w rękach wielkich właścicieli ziemskich, uprawa bowiem jest bardzo kosztowną.
Roślina   sama   przedstawia się jako  krzew   lub nizkie   drzewko,   2—3   metrów   wysokie, o rozłoży­stych    gałęziach   i   gęstym    ciemno-zielonym    liściu. Kwiaty są białe,   bardzo aromatyczne,   przypominają nieco kwiat pomarańczowy i dostarczają poetom ame­rykańskim materyału na sonety i pieśni, jako emble­mat   świeżości i czystości.    Młode   krzewy   kawowe są tak delikatne,      nie   znoszą   najlżejszych   przy­mrozków, ani szronu. Dla ochrony od zbyt silnego promieniowania   sadzą   też   pomiędzy   niemi   szeregi kukurydzy, a w gorętszych okolicach dla cienia ka­kao lub banany.    Jedynym   nawozem   używanym są liście kawowe, które podczas zbioru zgarniają do ku­py.   W trzecim lub czwartym   roku   kawa   zaczyna wydawać owoce: są to niewielkie   czerwone  jagody, siedzące  na  gałązkach   pierścionkami   i dojrzewające bardzo   nierówno,   tak,   iż zbiór trwa kilka miesięcy, a nawet w chwili gdy zwiedzamy plantacye,   to jest przy   końcu   kampanii,   widać   jeszcze   tu  i  ówdzie świeże kwiaty obok zielonych,   dojrzałych i przejrza­łych jagód.   Każda jagoda zawiera dwie pestki; jeżeli obie są zrosłe z sobą,   kawa   nazywa   się  „mokką”, jakkolwiek nigdy Arabii nie widziała i rośnie na tym samym krzewie,   co i rozmaite   inne   gatunki,   które my w naiwności  naszej   kupujemy jako Ceylon,   Ja­wę lub Martynikę,   lubo   np.   na   Martynice od trzy­dziestu lat kawy wcale nie sadzą.   Po  16-20 latach krzewy   należy   odnowić.    Przeciętnie    jeden   krzew wydaje 350 gramów rocznie;   przy   starannej  jednak

            107
uprawie wydajność krzewu może dojść nawet do 15 kilogramów.
Przygotowanie pola pod uprawę na dziewiczym gruncie nie jest wcale łatwem.   Kolonista, osiedlający się wśród  puszczy, nie potrzebuje i niema  zwyczaju karczować wyciętej poręby,   sadzi   swoją kukurydzę, czy manjok pomiędzy  opalonemi   pniami,   dopóki po kilku latach uprawy i corocznego wypalania „rossy” pnie   te   same z pola   nie  znikną.    Interes   kawowy zbyt jest rentownym, aby się opłaciło czekać i nale­ży   nietylko   las   wyciąć i wypalić   doszczętnie,   ale nadto oczyścić pole, jak w Europie do najstaranniej-szego siewu, a praca to nielada,  skoro zważymy, że pod płantacye wybierają się nie lekkie grunta, pokry­te łatwym   do   wykarczowania   lasem   araukuryj lub bambusów,  ale najżyzniejsze kawałki ziemi,   porosłe potężnemi pniami palisandru,   mahoniu,   canelas,   im-huyas,   cabriiwa j innych drzew twardych jak żelazo, na których   siekiery  się   szczerbią, a ogień   chwytać ich nie chce.
Fazenda, czyli plantacya, dzieli się na części po 1,000 krzewów liczące, które corocznie w sier­pniu, po ukończeniu zbioru, oddają się do dozorowa­nia tzw. kolonistom na warunkach następujących: Kolonista, tj. robotnik posiadający rodzinę, otrzymuje domek mieszkalny, kawałek, ogrodu wa­rzywnego, prawo sadzenia kukurydzy i fasoli na całym obszarze powierzonej sobie pjantacyi pomiędzy szeregami krzewów kawowych, prawo do  utrzymywania dowolnej liczby drobiu, wieprzy i bydła, dla których wypas jest zupełnie wolnym. Nie wolno mu tylko pod żadnym pozorem sadzić kawy. Wzamian za to kolonista obowiązuje się utrzymać w należytym po­rządku powierzoną sobie część ptantacyi: pięć razy do roku takową wypleć i z chwastów oczyścić, za co otrzymuje, po potwierdzeniu przez ekonoma wy­konania roboty, opłatę roczną w kwocie 90 milrej-sów od każdego   tysiąca   krzewów  (na kamienistych

108
gruntach 100 milrejsów). W niektórych okolicach płaca ta bywa 4-5 razy wyższą, zwłaszcza przy małej podaży rąk roboczych i wysokich cenach ka­wy. Po całym obszarze plantacyi rozrzucone są liczne drzewa pomarańczowe, których owoce tak są obfite, iż pomimo, że koloniści karmią niemi wieprze, całe stosy ich gniją bezużytecznie. Drzewa te należą również do kolonistów.
Kolonista otrzymuje nadto tantyemę ze zbioru, a to w ten sposób, iż na obszarze sobie powierzo­nym sam kawę zebrać musi i składa takową na ku­py pomiędzy szeregami krzewów. Dozorca mierzy ją na miejscu i poświadcza odbiór w książeczce za­robkowej kolonisty, zwózka należy do obywatela. Za każdy alkier (50 litrów=½ buszla) jagód płacą mu kwotę 700 reiss (w latach nieurodzaju więcej). Za­zwyczaj wydzielają plantacyę w ten sposób, aby część takowej była zasadzona młodemi nieowocującemi drzewkami. Tantyema od zbioru jest tedy zmienną, stosownie do cen kawy, urodzaju, oraz okoliczności, czy kolonista ma działkę wolną od krze­wów młodych, czy też pewną część, zazwyczaj jedną trzecią pni nieowocujących; w drugim wypadku po­biera wyższą  opłatę od buszla.
Jeśli naodwrót, kolonista nie jest w możności sam nadanego sobie gruntu utrzymać w porządku, delegują mu do pomocy parobków folwarcznych, którym jednak za pięciokrotne wypielenie tysiąca krzewów płaci się tylko po 39 milr. Kolonista ko­rzysta ze znacznego kredytu u właściciela fazendy, który w ten sposób chce go przytrzymać u siebie dłużej; kredytu tego udzielają sklepiki (vendy) bądź bezpośrednio we dworze urządzone, bądź pozornie niezależne od dworu, w miasteczku poMzkiem, gdzie jednak zawsze osadzonym jest człowiek zaufany oby­watela, aby uniknąć kradzieży i pokątnego sprzeda­wania kawy z plantacyi. Koloniści zazwfyczaj zawie­rają kontrakty kilkoletnie, ponieważ jednak nie mogą

109
stać się właścielami gruntu dla jego bajecznej droży­zny, zarobiwszy parę tysięcy franków porzucająt plan­tacje bądź powracając z zarobionym groszem do Europy bądź osiedlając się jako drobni przekupnie po większych miastach. P. Ellis użala się na to, iż nie może skłonić Włochów u niego pracujących, pomimo dobrego   zarobku, do dłuższego,u siebie pobytu, a nieustanna zmiana personelu, który trzeba za każdym razem na nowo uczyć, niekorzystnie wpływać   musi na porządek w plantacyi.    Próbowano zamienić   Włochów   elementem  bardziej do ziem, przywiązanym, a między innymi sprowadzono w wielkiej liczbie Szwedów i Polaków;   próby  jednak się nie powiodły,   gdyż np. Polacy   nieprzywykli do gorącego klimalu,   potrzebują   dłuższego czasu na aklimatyzację a pracują   znacznie   mniej  od Włochów, nadto nie bedąc tak biegli w rachunkach    ani  tak oszczędni jak Włosi, zbyt pochopnie korzystają z kre­dytu i zrażają się bardzo szybko niemożnością, a raczej    namiętnością    zaoszczędzenia   pieniędzy   na przyszłość     Brak   im tu najważniejszego   bodźca do wytrwałości   jaki daje im w innych prowincyach nadzieja zdobyć a sobie w przyszłości własnego kawałka ziemi.    Ceny zaś gruntów w okolicach kawowych doszły   do   tak   bajecznej   wysokości, iż najbogatszy nawet kolonista o nabyciu jej na własność marzyć nie może. Alkier (2,5 hektara) lasu, kosztuje tu do 2.000 milr., gdy w innych okolicach tego samego stanu, jak np., San Bernardo, można jeszcze nabyć alkier nieuprawnej ziemi za 20-3- milrejsow, a w stanach poludniowych najdroższe podmiejskie grunta uprawne nie przechodza 25-3- milrejsów, a w stanach południowych najdroższe podmiejskie grunta uprawne nie przechodzą 300 milrejsów za alkier. Oszczędny i zapobiegliwy kolonista może jednak sobie po kilku latach pracy na plantacjach kawy zebrać wcale znaczny fundusz, pozwalający mu potem na zakupienie ziemi w innej okolicy, lub założenie samodzielnego interesu.
            110
Koloniści polscy z Capivary pozbyli się już wstrętu do plantatorów i wychodzą do fazend kawo­wych na zarobki.
Powracając z objazdu plantacyi, wstąpiliśmy do wsi,   zamieszkałej   przez   robotników   plantacyjnych. Jest to długi szereg porządnych, białych, murowanych domków,   krytych   czerwoną   dachówką. Wewnątrz domków   mieszczą   się   zazwyczaj po dwie   rodziny kolonistów.   Każda posiada wielką i widną izbę z al­kową i kuchenką,   czysto  wybielone,   lecz bez puła­pu, jak mnie objaśniono, dla lepszej wentylacyi.   Jak­kolwiek   mieszkają   tu   słynni   z niechlujstwa   Włosi, domki utrzymane są czysto i porządnie, widocznie p. Ellis tego przestrzega.   Obok domków wszędzie chle­wy z nierogacizną,   która się tu najlepiej opłaca;   40 rodzin kolonistów trzyma nie mniej jak 500 wieprzy. To też w każdym  domu wiszą liczne połcie słoniny, używanej tu powszechnie na okrasę, a bardzo w han­dlu drogiej.   Oprócz wieprzy, koloniści trzymają wie­le   drobiu i trochę   kóz.    Bydła   rogatego natomiast i koni bardzo   mało,  jakkolwiek wypas mają bezpła­tny. Pastwiska, oddane im do użytku, są zapuszczone i krzakami   zarosłe.    Stosunek do plantatora jest pa-tryarchalnym i przypomina stosunki wiejskie po dwo­rach naszych. O dobrym stosunku dworu do służby świadczy   również   okoliczność, iż cała służba dwor­ska   składa się z dawnych   niewolników   murzynów, którzy po uwolnieniu pozostali nadal we dworze.
P. Ellis był na tyle uprzejmym, iż dał nam. do przejrzenia księgi kasowe plantacyi, z których można było się dowodnie przekonać o wysokości wypłat dokonanych i zarobku poszczególnych kolonistów. Z cyfr wynotowanych przez nas wyjmuję dwie krań­cowe: kolonista Luigi Cbidelli miał długu z poprze­dniego roku 37,200 rejsów, wybrał w sklepie na ra­chunek 74,700 reis, gotówką w ciągu roku 169,000 reis, saldo przy końcu roku wypłacone 360,000 reis, czyli razem 645,000 rejsów. Chidelli dozorował 3,000 krzewów, a rachunek jego jest ze wszystkich kolonistów najniższym.
111
Przeciwstawiam mu rachunek Giuseppe Biasona, ze wszystkich najwyższy: długu nie-miał, ze sklepu nie brał nic na kredyt, zaliczek ró­wnież nie pobierał. W końcu roku za dozorowanie 6,000 krzewów wypłacono mu kwotę 1,802,500 rejs, czyli 1,800 franków.
Kwota ta, jakkolwiek znaczna, sama przez się na życie zaledwie wystarcza, wszystkie bowiem ar­tykuły spożywcze, a jeszcze bardziej wszelkie towary europejskie, są tu niezmiernie drogie, pamiętać nale­ży np. o tem, iż mąka pszenna i kartofle należą do artykułów importowanych z Europy i uchodzą za przedmioty zbytku. W pierwszym roku kolonista, chociażby najpracowitszy i najoszczędniejszy, który nie miał jeszcze czasu znaleźć sobie ubocznych źró­deł dochodu, nietylko przeżywa całkowity zarobek, ale zazwyczaj jeszcze przy rocznym obrachunku po­zostaje dłużnym znaczne kwoty, szczególniej, iż nieprzyzwyczajony do klimatu, nie może owocować tak samo, jak dawniej przybyli osadnicy. Częstokroć i choroba, spowodowana aklimatyzacyą, wprawdzie nie groźna, ale przewlekła i bardzo wycieńczająca siły, znaczne szczerby robi w kieszeni. Jeżeli kolo­nista jest pracowity i zapobiegliwy, z łatwością może dług zaciągnięty w następnym już roku spłacić z do­chodów ubocznych, sadząc kukurydzę i fasolę dla siebie na plantacyi, hodując drób i wieprze, zwłasz­cza, iż w drugim roku pobytu nie potrzebuje w skle­piku kupować artykułów spożywczych, posiadając własne   warzywa i chleb   w ogrodzie,   oraz   własną okrasę.
Pracowici i oszczędni Lombardczycy po 5 — 6 latach odchodzą zazwyczaj z kapitalikiem 5-10,000 franków, zarobionych na plantacyi. Dla wychodźców naszych cyfry powyższe nie są jednak miarodajnemi, a to z dwóch powodów: najprzód emigrant polski potrzebuje przynajmniej trzech lat do całkowitej aklimatyzacyi,   podczas   których nie może pracować tak

112
intensywnie jak Włoch, przywykły do klimatu ju w pierwszym roku, powtóre nieobeznani z językiem i nikomu niewierzący robotnicy nasi zrażają się przy  pierwszym obrachunku rocznym, gdy zamiast spo­dziewanego zarobku, wykazują im długi; uważają to za oszustwo ze strony obywatela i porzucają pracę. W rzeczywistości, obywatele, nie mając możności zmusić robotnika do pozostania na plantacyi w cza­sie roboczym, prawo bowiem zakazuje w tym wzglę­dzie kontraktów piśmiennych, a w razie zerwania, umowy staje zawsze po stronie robotnika, usiłują zatrzymywać swoich ludzi obfitemi zaliczkami, trzy­mając ich w nieustannym długu. Włosi, umiejący rachować, na tę sztuczkę się nie łapią, nasi zaś wpa­dają w pułapkę, z której po kilkoletniej nieraz pracy bez grosza, porzuciwszy manatki, uciekają, gdzie oczy poniosą.
Ale wróćmy do fazendy i przypatrzmy się dal­szym manipulacyom, jakie przechodzą zwiezione z po­la jagody, zanim mogą być wysłane na rynek.
Poobrywane z krzaków jagody zarówno doj­rzałe, jak zielone lub uschłe i zmiecione z ziemi; zwożą do dworu wielkiemi dwukołowemi furami i wrzucają w cementowy zbiornik z bieżącą wodą. Jagody suche zostają na wierzchu i razem z wodą przechodzą do następnego rezerwoaru. Jagody świe­że, zwane „wiśniami” (cereja), toną w pierwszym zbiorniku, zwanyrrr tanque. Jagody suche, zebrane w drugim zbiorniku, po przepłukaniu wynoszą kosza­mi na tok Terreiro, gdzie schną na słońcu przez 10-12 dni. Suszenie wymaga wielkiej ostrożności i znacznej liczby robotników, którzy rozgarniają kawę płaskiemi łopatami, przewracają i w razie deszczu ca­ły tok szybko przykrywają wielkiemi płachtami z nie­przemakalnego płótna. Jagody, pozostałe w pierw­szym zbiorniku, przechodzą ztamtąd dolnym kanałem do maszyny, zwanej desputyadór. Jest to walec kau­czukowy,   połączony z podziurawioną miedzianą blachą.
113
            Jagody, wtłoczone pod walec,  miażdżą się, a ziarna wyłuszczone spływają do osobnego zbiorni­ka, w którym kawa pozostawia się dla fermentacyi przez 36-40 godzin. Po fermentacyi przechodzi do nowego zbiornika z wodą, gdzie ziarna płuczą, mie­szając łopatami, poczem rozkładają je do suszenia najsamprzód na toku cementowym przez 24 godziny, później na toku ceglanym przez 8 - 9 dni, poruszając kilkakrotnie codzień drewnianemi łopatami. Jagody z pierwszego zbiornika, przesuszone w suszarni zwanej tulha, przechodzą następnie pochyłemi korytami (ventiladór de coco), ztąd przewo­dami, jak ziarno do miewa, przenoszą się do specyalnej maszyny (descascadór), łuszczącej ziarno z uschłej jagody. Z descascadora innemi przewodami zsypuje się oczyszczone ziarno do drugiego wentylatora podwójnego ventilador dobrano. Oczyszczone w sposób powyższy, wysuszone i przewiane ziarno kawy obu gatunków, tj. jagody świeżej i suchej, każde zosobna zsypuje się do maszyny sortującej. Jest to olbrzymi walec z miedzianej blachy, podobny do sortownika do kartofli. Walec w rozmaitych swych częściach posiada odmiennego kształtu i wiel­kości dziurki; z każdego pasa dziurek pewnego kształ­tu prowadzi drewniane koryto do zasieków, gdzie już gotową do sprzedaży przesortowaną kawę pakują w worki. Najlepsze gatunki przebierają jeszcze rę­kami dla usunięcia ziarn zbyt zielonych lub zczerniałych.
Kawa brazylijska posiada ziarno spore, dość płaskie, barwy zielonawej. W handlu u nas niema prawie innej kawy, jak brazylijska, jakkolwiek ją na­zywają. W Brazylii odróżniają następujące gatunki. Najdroższym jest: cafe chato superior, najtańszym - cafe miudo. Pośrednie gatunki noszą nazwę: cafe mokka, chało grosso i chato bom.

114
Wszystkie   gatunki   powyższe rosną na jednem drzewie i są tylko produktem sortowni. Różnica ce­ny pomiędzy najdroższym i najtańszym gatunkiem pozostaje w stosunku 13: 9½. Jednostką sprzedażną jest worek, mierzący 4 arrobas, czyli 60 kilo. W plantacyi przy wypłatach robocizny oblicza się kawę na aląueiry, czyli miarę po 50 litrów.
Oprócz tzw. kolonistów, do których należy jedynie uprawa i zbiór kawy, fazenda do wszystkich manipulacyj powyższych zatrudnia jeszcze całą armię parobków i rzemieślników. Parobek samotny, zatru­dniony w jednej z brygad roboczych (turmp), otrzy­muje 75 - 80 milrejsow miesięcznie, wikt i mieszka­nie;   woźnice i palacze   przy   maszynach  mają płacę. 0 10   procentów   wyższą;   rzemieślnicy    zatrudnieni w fabryce 4 - 6 milrejsow   dziennie razem z wiktem i mieszkaniem,  główny maszynista 400 milr. miesię­cznie i mieszkanie.
Ażeby dać wyobrażenie o kosztach handlowych i zyskach plantatora, podaję tu rachunek frachtowy z fazenty S. Eudoxia, odległej o 12 godzin jazdy koleją od stolicy stanu, a o 16 godzin od portu Santos.
W Santos sprzedano -15,600 kilogramów kawy rozmaitego gatunku (przeciętna norma plantacyi) w cenie od 13 - 0,5 milrejsow za 10 kilo, za łączną kwotę 18,189,000 rejs.  Koszty transportu wyniosły:
Fracht kolejowy ….1,588,000 rejs
FracKt w porcie …..  130,000   
Prowizya agenta  3%  565,670   
Razem ………….. 2,283,670 rejs
Po potrąceniu więc - kosztów, pozostaje cena netto 15,900 milrejsow za 15,600 kilogramów kawy, czyli okrągło 1 milrejs za kilo (podług kursu około 1  franka).
Wydatki roczne fazendy, posiadającej 800,000 krzewów, w czem około 30,000 młodych, nieowocujących, wynoszą przeciętnie 200,000 — 300,000 mil­rejsów.


115
W stosunku do wyłożonych kosztów, przy ce­nie kawy powyżej podanej, czysty zysk plantatora dochodzi do .30 procentów od włożonego kapitału. Przed kilku laty dochodził do 80%!
Zdawałoby się, iż tak olbrzymie zyski zape­wniają powodzenie przedsiębiorcom, tymczasem plan­tatorom grozi nieunikniony krach, a to z powodu, iż zaledwie Kilkunastu milionerów prowadzi uprawę za gotówkę własną, znaczna zaś większość żyje kre­dytem, łatwym co prawda, lecz niezmiernie drogim. Agentury handlowe i banki w Santos dają mianowi­cie plantatorom zaliczki na kawę, któremi się pokry­wa wszystkie bieżące wydatki, jednakże na 3 proc. miesięcznie, to znaczy, że przy zysku tylko 30 proc, plantator, pracujący kredytem bankowym, a takich-jest większość, jest zupełnie zrujnowanym, co też spotkało niemal wszystkich drobnych producentów bez gotówki, a zdziczałe plantacye, zarosle lasem, ja­kie się we wschodniej połowie stanu S. Paulo i w sta­nie Rio Janeiro widzi, są tego wymowną ilustracyą; kawa jest, ale niema ani czerń zapłacić robotnika, ani za co drogich maszyn kupić.
Drobny właściciel, np. kolonista, z wielu wzglę­dów uprawiać kawy nie. może, przynajmniej w S. Paulo; najsamprzód bowiem, jak już powiedziałem, cena ziemi jest bajecznie wysoką; powtóre, kolonista nie jest wstanie bez pomocy maszyn ani oczyścidj ani przesortować ziarna, oczyszczanie bowiem ręką jest niezwykle żmudne i nie może wytrzymać kon-kurencyi z jedną maszyną łuszczącą 1,000 buszli dziennie,, sortowanie bez przyrządów jest zupełnie niemoźliwem, kawy zaś niesortowanej żaden kupiec nie przyjmie. Dodajmy jeszcze, iż wielki plantator posiada w swojem ręku nietylko forsę pieniężną, ale i cały handel kawowy, gdyż większość kolejowych linij   należy   do   krezusów  kawowych,  a jasnem się

116
stanie, iż rywalizacya z nimi jest dla kolonisty wprost niemożliwą; pozostaje mu chyba ewentualność sprze­dawania swojej kawy plantatorowi po dowolnie na­znaczonej, bardzo nizkiej cenie, co stanowczo się nie opłaci.
W ogóle  jednak   stosunki zarobkowe na płantacyach   kawowych nie są wcale tak oplakanemi,  jak to przeróżni   podróżnicy   nasi starali się przedstawić,
wymagają atoli: najprzód znajomości języka, a przy­najmniej  posiadania   odpowiednich  znajomości i sto­sunków, aby nie wpaść w ręce oszustów i wyzyski­
waczy;   powtóre,   przyzwyczajenia   się   do   klimatu, zbyt dla naszych ludzi gorącego.       
Podczas   mego   pobytu w S. Paulo zamierzano zapobiedz   pierwszej   z    powyższych   niedogodności przez  założenie    w    każdym   powiecie   syndykatów rolniczych,   prowadzących   rejestr firmowy wypłacal-nych i rzetelnych plantatorów, którego odpis znajdo­wałby się do użytku emigrantów w odnośnych konsulatach europejskich w S. Paulo. Do obywatela niezaprotokółowanego wówczas, oczywiście, żaden świe­żo przybyły emigrant nie dostałby się, a na plantacyach wielkich milionerów zbyt wiele zależy na tem, aby   sił  roboczych   w  potrzebie   nie zabrakło, zbyt wielkie interesy są w grze, aby się opłaciło spekulo­wanie na wyzysk robotnika, mający ten niezawodny skutek, że po niejakim czasie plantator taki za żadne pieniądze ludzi nie znajdzie, z wyjątkiem  nowoprzy­byłych emigrantów,   nie mogących się poinformować  o wypłacalności swoich chlebodawców.
Jeżeli   powyżej   mówiłem   wyłącznie o plantacyach kawowych, pomijając milczeniem stosunki, pa­nujące   na  plantacyach   bawełny i trzciny cukrowej, to głównie   z   tego   powodu,      zarówno jedne, jak drugie   w   stanie   S.   Paulo   upadają   coraz bardziej. Warunki pracy są przy nich o wiele gorsze,   ponie­waż z powodu mniejszych zysków plantator nie mo­że tak wysokich,  jak   przy kawie,  płacić zarobków.

            117
Rodzaj zaś pracy przy plantacyach obu rodzajów jest mniej więcej podobny. Przy bawełnie trzeba pleć krzewy, sadzić młode płonki na nowinie, zbiór zaś z nizkich krzewów jest bardzo prosty i nawet małe dzieci do tej roboty użytemi być mogą. Rozpęknięte owoce oczyszczają się maszynami z ziania, które. idzie, do olejarni, włókna zaś w stanie surowym wy­syłają do -przędzalni, lub do agentur portowych na wywóz.
Trudniejszą jest praca przy trzcinie cukrowej, wymagającej nader starannej uprawy, obrywania liści zwiędłych i uschłych, co przy bujnym krzewieniu się tej rośliny wiele zabiera czasu, uprzątanie tychże liści, cięcie wielkiemi nożami i zwózka do cukrowni; wszystkie te roboty wykonywają się bądź na akord, bądź za płacę dzienną od 2 - 3 milrejsów. Dziś w stanie S. Paulo uprawiają trzcinę cukrową tylko na małą skalę, na użytek domowy, pędząc z niej wódkę i warząc cukier, który się na prostej centry­fudze odrazu rafinuje; odpadki, brunatnej barwy, bardzo aromatybzne, zawinięte w liście kukurydzy w kształcie małych, czworokątnych cegiełek, stano­wią pod nazwą „rape” ważny artykuł miejscowego handlu. Brazylianie bowiem bardzo są łakomi na wszelkie słodycze, a „rape” uchodzi za narodowy cukierek bardzo lubiany.
ROZDZIAŁ  X.
Kolej z S. Paulo do Santos.- Jej niedostateczno dla handlowe­go ruchu prowincyi. - Santos. - Żółta febra. - Ruch handlowy w Santos - Artykuły importu - Rzekomy wulkan pod miastem -  Odjazd na południe. - Cananea. - Iguape.- Zatoka Paranagua .-  Droga do Kurityby. - Las dziewiczy. - Araukarye.
14 go sierpnia wróciliśmy do S. Paulo, a że za dwa dni miał odejść   parowiec brazylijskiego Lloydu
118
na południe, nie tracąc więc czasu, spakowaliśmy rze­czy i nazajutrz wyruszyliśm}' w dalszą drCgę. Ks. Wolański do S. Bernardo, spełniając daną kolonistom obietnicę, ja zaś z rzeczami bezpośrednio do Santos, gdzie mieliśmy się spotkać na okręcie.
Po paru godzinach  podróży stanąłem na stacyi Alto da Serra, na wysokości 800 metrów nad poziom morza, położonej wśród gór nadmorskich.   Następna stacya   Raiz  da   Serra   znajduje   się już w dole nad morzem,    droga    zaś    do   niej   należy   do   arcydzieł sztuki inżynierskiej, a słynie z przepięknej panoramy, jaka  stopniowo   oczom   widza w miarę   wysuwania się z wąwozu   leśnego   ukazuje.    Prowadzą   do   niej cztery   równie   pochyłe, o spadku 104 na tysiąc, po których wagony po dwa lub trzy najwyżej spuszcza­ją linami potężne parowe windy. Jest to wprawdzie bardzo   sztuczne i ciekawe,   ale mało praktyczne dla ruchu handlowego, jaki tu panuje. Samej kawy prze­wożą tędy corocznie 150,000 tonn.   Niedostateczność tej   jedynej   linii,   łączącej   stan S. Paulo z morzem, daje się bardzo dotkliwie uczuwać kupcom, gdyż to­wary   miesiącami   leżą   na   pokładzie, nie mogąc się doczekać swojej kolei.   Zdarza się nieraz, że maszy­ny, sprowadzone do plantacyj   kawowych z Europy, potrzebują   całego   roku czasu na przebycie kilkugo­dzinnej   drogi   z   Santos   do   S. Paulo, i przychodzą mocno   uszkodzone   przez   wilgoć.   Nie   trudno   też  przewidzieć, iż wykończenie   projektowanej sieci kolejowej, która otworzy plantatorom z głębi kraju do­stęp do wygodnego i zdrowego   portu w Paranagua, będzie dla gniazda, któremu na imię Santos,   ciosem śmiertelnym.

Miasto Santos leży na obszernej bagnistej wy­spie, utworzonej przez deltę rzeki Cubatao. U pod­nóża skalistego wzgórza Monserrate, na którem bie­leje wśród bujnej zieleni kościółek, miejsce pobo­żnych pielgrzymek, rozsiadła się prawidłowa szacho­wnica   brudnych   i cuchnących   ulic,   zabudowanych składami towarów i sklepami.

119
Woń surowej kawy, trzcinowego cukru, surowych skór unosi się w po­wietrzu, pomieszana z miazmami cuchnącej wody i ścieków.
Jedynym ciekawym zabytkiem Santusu jest ko­ściółek katedralny^ na głównej ulicy, wyłożony cał­kowicie przepięknemi kaflami majolikowemi, z któ­rych wyrobu słynęli niedgdyś Sewilla i Lizbona. Wiele domów w mieście widzimy również wyłożo­nych pstrą majoliką portugalskim obyczajem, ale to już pstrokacizna nowożytna, grzesząca najzupełniej-szym brakiem smaku.
Dzisiejsze miejsce wilegiatury, przedmieście S. Vicente, należy do najstarszych osad w Brazylii. Oko­ło 30 lat po okryciu tego lądu przez Cabrala, niejaki Souza (w Portugalii jest ich tylu, co Schmidtów w Niemczech) wysadził w tem mieście kilkudziesię­ciu kolonistów, a później wzniesiono tu forteczkę przeciw napadom dzikich Indyan. Właściwie San­tos powstało jako miasto portowe w r. 1545 i do r. 1683, kiedy przeniesiono siedzibę władz do S. Pau­lo, było stolicą obszernej, bo sięgającej aż do granic Paragwaju i Urugwaju prowincyi. Przez długie łata jedynem źródłem dochodów były płuczki złota w Pi-ratininga. W r. 1566 wprowadzili tu Jezuici trzcinę cukrową z Madery. Kawę, stanowiącą obecnie alfę i omegę rolnictwa w całym stanie, uprawiać zaczę­to na większą skalę dopiero przed trzydziestu kilku laty.
Klimat Santosu upalny i wilgotny, jak wskazują następujące cyfry. Średnia temperatura roczna wy­nosi +22° C; średnia temperatura najgorętszego miesiąca (luty) +27°, najzimniejszego (czerwiec) +17,5°; najwyższa ciepłota dzienna + 36,8° C. w cieniu, najniższa + 11,3° C. Opad całoroczny 2472,8 mm; dni deszczowycli w roku średnio 167.
Gorący klimat, bagniste położenie, brak wenty-lacyi i niechlujstwo brazylijskie składają się na stworzenie
120
z Santosu gniazda nieustającej zarazy. W go­rących miesiącach nawet rodowici brazylianie ucieka­ją w góry, lub co najmniej nad brzeg morski na przedmieście S- Vicente. Załogi okrętów, przybywa­jących z Europy, zazwyczaj nie biorą udziału w wy­ładowaniu statku, lecz czekają na ukończenie tej czynności przez najętych ludzi na jednej z wysp, przy wejściu do portu położonych. Z powodu nieustan­nego niebezpieczeństwa życia, panuje tu zdzierstwo niesłychane, gdyż jedynie nadzieją wysokich zysków ludzi utrzymać tu można. Prawie co rok wybucha w Santos mniej lub więcej gwałtowna epidemia żół­tej febry, której przerażające rozmiary przypominają opisy morowej zarazy w średnich wiekach. Tak np. w r. 1892 zdarzyło się, iż na 40 okrętach, stojących podówczas w porcie, wymarła cała załoga, miasto wyludniło się zupełnie, a nie było komu grzebać trupów, które na ulicach miasta szarpały sępy. Szczątki tych okrętów, opuszczone na wybrzeżu, widziałem jeszcze wpięć lat po katastrofie. Wszelkie próby uzdrowotnienia miasta: wodociągi, dreny i t. p., dały dotych­czas wyniki bardzo wątpliwe. Santos istnieje jedynie jako naturalny port stolicy stanu, przez który wywo­żą .olbrzymie ilości kawy.
Pomimo swego fatalnego klimatu, Santos posia­da bardzo poważny ruch handlowy; suma importu wynosi podług Elizeusza Reclus 75 milionów, eks­portu zaś 300 milionów franków. Samej kawy wy­wożą ztąd  150,000 tonn.
Warto przejść się po mieście, aby się przeko­nać, _ jakie artykuły z Europy tu przychodzą. Nie zadziwią nas oczywiście przeróżne wyroby fabry­czne-natomiast z prawdziwem zdumieniem możemy zobaczyć żaglowce szwedzkie i finlandzkie, nałado­wane deskami sosnowemi-a jednak rzeczą jest oczy­wistą, że się z palisandru, ani mahoniu nie da zrobić podłogi w domu mieszkalnym, wyrobienie zaś desek z arukaaryj, rosnących w głębi kraju, z powodu braku ludzi,

121
bajecznej drożyzny robotnika i wysokich frachtów kolejowych wypada znacznie drożej, aniżeli przywóz gotowego budulca z Europy lub Stanów Zjednoczonych. W samem Santos, od czasu założe­nia tartaków na koloniach okręgu San Bernardo, stosunki w tym względzie zmieniły się nieco, lecz w innych portowych miastach Brazylii po dawnemu budulec sprowadzają ze Szwecyi. Przy budowie ko­lei z Paranagua do Kurityby pokłady sprowadzono aż z Chile, o 20 dni drogi parowcem.
Dalej przywożą tu w znacznej ilości mąkę pszen­ną z Nowego Yorku, jakkolwiek w sąsiednim stanie Minas Geraes wielu kolonistów sieje pszenicę, dającą do 30 ziarn, lecz całkowity brak młynów i środków transportowych uniemożliwia konkurencyę z Europą. Nawet kukurydzę, dającą tu 200 ziarn prawie bez żadnej uprawy, miasta portowe sprowadzają z Euro­py. Kartofle dowożą się tu z Hiszpanii i Portugalii, a hamburskie cygara tu, w ojczyźnie najlepszego ty­toniu, olbrzymi mają odbyt. Sprowadzają nawet ru­dę żelazną do jedynej .w Brazylii huty rządowej w Ipanema, ilustrującej dosadnie brazylijskie niedo-łęztwo; huta wspomniana leży obok góry, złożonej z wybornej rudy, znajdowanej bezpośrednio na po­wierzchni, mimo to jednak taniej wypada sprowadzać ją z Europy. Widziałem również w porcie wielki pa­rowiec austryackiego Lloyda, naładowany solą i mą­ką węgierską.
Największą cyfrę importu stanowi jednak wę­giel angielski, dzięki któremu Anglicy są panami tu­tejszego rynku pieniężnego. W drugim rzędzie po Anglikach idą Niemcy ze swą tanią tandetą jarmar­czną.
Dzienniki brazylijskie z ostatnich dni przepeł­nione były wiadomościami o rzekomym wybuchu wulkanu w Santos. Telegramy o wybuchu, który miał się wydarzyć przed kilku dniami, podawały sensacyjne szczegóły i szczególiki, rzecz jednak sama

122
z góry mnie, jako geologowi, wydawała się nieprawdopodobną, zważywszy brak chociażby dawnych śladów wulkanizmu na calem brazylijskiem wybrze­żu. Podług opisu reporterów, wulkan ów miał wybu­chać co kilka minut, 'zionąc ogniem i dymem na wy­sokość kilku pięter, a to bezpośrednio na jednem z przedmieść Santosu. W mieście jakoś nie znać było popłochu, jaki byłby chyba usprawiedliwionym wobec bezpośredniego sąsiedztwa niebezpiecznego zja­wiska, a co więcej, mało kto wogóle, oprócz osób czytujących gazety stołeczne, o wulkanie owym wie­dział, tak, iż zaledwie po długiem wypytywaniu się, trafiłem wreszcie na przewodnika, który mnie na miejsce doprowadził. Wśród rzadkiego lasu, przyle­gającego bezpośrednio do miasta od wschodu, tuż w pobliżu morskiego brzegu, widniało .małe źródełko błotnistej wody, na powierzchni którego co chwila z dna lejkowatego otworu ukazywały się duże bąble. Z tej „belkotki” wydobywał się gaz błotny, zapala­jący się błękitnym płomieniem za zbliżeniem zapaki do -powierzchni zdroju - i nic więcej. Podobno pierw­szego dnia po ukazaniu się tej bełkotki, świadczącej o blizkości pokładów naftowych, ale bynajmniej nie wulkanicznych, płomień był znacznie silniejszym i bu­chał na kilka metrów wysoko si fabuła vera. Tak wyglądał wulkan, urodzony w bujnej wyobraźni dziennikarskiej. Pokłady naftonośne są zresztą od dawna znane w górach nadmorskich południowej Brazylii, a próbki ropy i wosku ziemnego, zebrane w dolinie Parahyby, oglądałem w zbiorach muzeum narodowego i komisyi geologicznej w Sao Paulo.
Kolonia polska w Santos jest nieliczną, składa­jąc się w małej tylko części z rzemieślników tu sta­le osiadłych; w przeważnej zaś większości z przygo­dnych elementów, zarobników dziennych, pracujących jako tragarze w porcie lub pomocnicy murarscy, za­rabiający z trudnością na życie, a częste choroby po­chłaniają mozolnie zgromadzone oszczędności.

123
16-go sierpnia o południu znaleźliśmy się na. pokładzie parowca w Santos, udającego się do Para-nagua i dalej na południe.
Obszerna zatoka Santosu ku morzu zwęża się bardzo znacznie, po obu brzegach kanału widnieją, malownicze wille, kępy kwiatów i wysmukłe palmy,, wystrzelające ponad ciemne gąszcze mangowców. Dalej bagniste brzegi porastają już tylko zarośla ry-zoforowe, a na lewej stronie wznosi się nawpół roz­walona forteczka bardzo malowniczo przysłonięta festonami mchów i pnących się roślin. W mętnej wo­dzie zatoki unoszą się stada meduz, robiących wraże­nie galaretowatych jarmułek szarych lub różowych z pękiem długich macków u spodu.
Kiedy   wjechaliśmy   na   pełne   morze,   był   już. wieczór, a  podobnie wspaniałych efektów kolorystycznych, jakie tu widzieć można o zachodzie słońca,, niejeden pozazdrościłby mi malarz; niebo jest barwy pomarańczowej i odcina się z niezrównaną czysto­ścią od konturów czarnych, koronką lasów uwień­czonych gór i zielonej powierzchni spokojnego mo­rza, mieniącej się fioletowemi blaskami.
O świcie okręt nasz wpłynął do ważkiego ka­nału, zwanego Małetn morzem (Mar Peąueno). Na stałym lądzie widnieje rzucone na brzegu małe brudne miasteczko Iguape na tle wysokich gór granito­wych, od strony morza mamy nieskończenie długą, ławicę piaszczystą, ciągnącą się aż do miasteczka, portowego Cananea, które podupadło od czasu prze­prowadzenia kolei z Santosu do Sao Paulo. Podnieść je może jedynie wybudowanie projektowanej drogi, żelaznej aż do prowincyi Matto Grosso. Cananea jest; zresztą wygodnym portem, dostępnym dla wielkich okrętów, którym dostarcza dostatecznej osłony skali­sta wysepka Bom Abrigo. Nawprost tej na półopuszczonej mieściny kanałem pomiędzy wspomnianą, ławicą piaszczystą a skalistą wyspą Ilha Cardoso wyplywamy na pełne morze.

124
O południu zbliżamy się znów do lądu Po za archipelagiem nizkich, bagnistych wysepek, porosłych zaroślami ryzoforowemi, widnokrąg zasłania olbrzy­mie półkole lasem dziewiczym porosłych gór, którego średnica zajęta jest przez zatokę Paranaguajską i jej od­nogi na niemniej jak 66 kilometrów.
 Zarośla ryzoforowe nie przypominają w niczem swoich braci z okolic podrównikowych, których ko­nary i olbrzymie korzenie powietrzne tworzą pra­wdziwe kosze, gdzie się podczas odpływu jeździec razem z koniem schować może, lecz są raczej podobnemi do naszej wikliny: skarłowaciały na swej po­łudniowej granicy.
Minąwszy po'kolei dwie takie bagniste wyspy llha das pecas i Ilha do Mel, na której wystającym cyplu umieszczono latarnię morską i lichy fort bro­niący jakoby wejścia do przystani, wchodzimy do obszernego basenu Bahia das Larangeiras. Basen ten rozgałęzia się ku północy na trzy odnogi w pobliżu rybackiej wioski Guarakessawa, jedynej osady ludz­kiej u podnóża bezludnej i całkowicie nieznanej ścia­ny gór Serra Negra, zamykających widnokrąg od północy.
Na południowym końcu Bahia das Larangeiras (zatoka pomarańcz), zamaskowane całkowicie przez dwie wyspy Ilha rasa i Ilha da Cotinga, leży wej­ście do długiej i ważkiej zatoki Paranaguajskiej, sta nowiącej ujście kilku krótkich, lecz bystrych rzek górskich, jak Guaraguassu, Ypiranga i inne. Na po­łudniowej stronie zatoki leży miasto portowe Para-nagua, oraz szereg kolonij rolniczych, przeważnie włoskich, u podnóża gór Srebrnych (Serra da Prata), na końcu zaś wschodnim u stóp gór Serra do Mar dwa inne miasta portowe, Antonina i Morretes, do­stępne jednak tylko dla mniejszych okrętów z powo­du silnego zamulenia zatoki, podczas gdy przy jej ujściu mogą bezpiecznie stać na kotwicy nawet wiel­kie parowce zanurzone   poniżej   10 metrów. 

125
Całkowita długość zatoki wynosi około 35 kilometrów, szerokość średnia 4 - 5 kilometrów, głębokość 5 - 10 metrów. Penieważ ujście rzeczki Itaberi, przy którem le­ży Paranagua, jest zamulonem, parowce pasażerskie zatrzymują  się o dwa  kilometry  dalej,   pod   osłoną, wyspy   llha   da   Cotinga, okręty zaś kupieckie wyła­dowują się w przystani Rocio;   położonej nieco dalej wgłąb zatoki, i będącej zarazem towarową stacyą tu­tejszej kolei.          
            Wsiadamy do łodzi,   powożonych przez dwóch tęgich murzynów, i po kwadransie jazdy, ominąwszy zasłaniający widok zielony cypel, stajemy odrazu na najparadniejszej   ulicy   miasta,   ciągnącej   się  wzdłuż,
porządnie granitowemi ciosami ocembrowanego brze­gu   rzeki  Itaberi.    Miasteczko   malutkie,   składa   się z dwóch,   czy   trzech  ulic   równoległych do brzegu..
Znać na niem ślady dawnych lepszych czasów, wie­le na wpół   rozwalonych   kamienic i stare   kolegium jezuickie   w   gruzach,   które   było   niegdyś  głównem centrum misyj tego zakonu w Paranie.    Na wybrze­żu, porządnie   wybrukawanerri i czystem,   stoi   kilka, dość marnych zajazdów, szumnie hotelami zwanych,- a zdobi  je   kilka   bardzo ładnych palm królewskich Miasto posiada nadto kawiarnię,   stacyę   kolei, urząd celny,  komisarza policyi,   kilka domów komisowych, będących zarazem   konsulatami państw europejskich, oraz   nieproporcyonalną,   nawet  na   miasto portowe, ilość   szynków,   które   tłomaczy   tylko   chyba   okoli­czność, iż w pobliżu miasta rośnie trzcina cukrowa
akcyza zaś w Brazylii nie istnieje. Hotel do commercio, jeden z najlepszych,   jest piętrowym budynkiem, złożonym z sali jadalnej, pełnej much i śmiecia, i sa­
loniku z balkonem, zkąd roztacza się rozległy widok na zatokę i góry okoliczne; naokoło salonu, lekkiem tylko przepierzeniami z bambusu oddzielone, mieszczą
się malutkie, ciemne alkowy dla pasażerów.

            126
Ten typ spotykamy   zresztą we wszystkich mniejszych miastach brazylijskich.
Po drugiej stronie rzeki widnieją czerwone da­chy ukrytych wśród zieleni domków poblizkiej kolo­nii włoskiej. Po rzece snują się lekkie pirogi ryba­ckie, z jednego pnia mahoniu wydrążone i duże bar­ki żaglowe, t. zw. „chatas” pełniące wzdłuż płytkich i niedostępnych dla wielkich okrętów zatok brazylij­skiego wybrzeża służbę kabotażową.
Pomiędzy miastem a brzegiem zatoki ściele się obszerny wygon dla bydła, rojący się od ptactwa wodnego i błotnego. Myśliwy spotkać tu może wy­borne dubelty (gallinago Paraguaiae), czekoladowe ibisy, miryady mew, stada czarnych kormoranów {phalacrocorax brasiliensis) i czujne prześliczne czaple białe, których pióra są tak cenione na pióropusze do kołpaków i ozdoby damskich kapeluszy.
Na słonym gruncie ryzoforowego bagna, zale--dwie z grubszego osuszonego przez kilka rowów, za­padamy się co chwila w nory krabów, których tu są miryady. Zabawnie wyglądają te jaskrawo zabar­wione zwierzątka, uciekające bokiem na nasz widok do najbliższej nory. Ponad poziom bagna wznosi się ciekawy nizki pagórek, złożony całkowicie ze skorup mięczaków, dziś jeszcze żyjących w morzach brazy­lijskich. Najliczniej znajdują się okazy ostraea puelckana Orb. Venus (cryptogramma) flexuosa i Lucina Jamaicen.us. Podobne nagromadzenia muszli spoty­kają się dość często na wybrzeżach brazylijskich i są znane pod nazwą sambaąuis. Zdaniem uczonych bra­zylijskich sambaquis są identyczne z duńskiemi kjok-kenmóddings, czyli odpadkami kuchennemi pierwotnych ziemi tej mieszkańców, a archeologowie miejscowi robią w nich skrzętne i dość skuteczne poszukiwa­nia, znajdując od czasu do czasu broń kamienną i kości ludzkie.
Od północnego końca miasta do wyżej wspo­mnianej   przystani w Roscio   prowadzi brzegiem morza wśród   zarośli   ryzoforowych,   tramwaj parowy.

127
Na końcu linii widzimy kilka wielkich szop na skła­dy towarowe,   dworzec   towarowy kolei, kilka szyn­ków i gospodę   rządową dla emigrantów,   wystawio­ną tu po zburzeniu   ruiny bez   dachu  \i okien,   jaką dawniej za przytułek wychodźcom naszym w samem Paranagua     służyła. Przystań    urządzono    bardzo pierwotnie: kilka długich drewnianych pomostów bez poręczy prowadzi z błotnistego brzegu tak daleko do wody,   jak   sięga   nadbrzeżna   mielizna,   towary zaś wszystkie   przynoszą  na   plecach   ludzie, biegając ze zręcznością   akrobaty   po   wąziutkich    deskach    po­mostu.
Ruch handlowy w porcie paranaguajskim wzma­ga się z każdym rokiem wskutek zaludnienia kraju przez wychodźców europejskich, wzrostu miast i po­trzeb mieszkańców, dawniej w stanie napół dzikim siedzących po puszczach, zanim przeprowadzenie ko­lei i europejski ruch osiedleńczy nie wyrwały ich ż apatyi. Głównym artykułem wywozu pozostaje i dziś jeszcze herva matę, której wywozi się średnio w   ostatr.ich   latach   około  20 milionów kilogramów,
0  wartości około 8 milionów franków. , Podług spra­wozdań   austro-węgierskiego konsulatu   w   Kuritybie, zaczynają   już w ostatnich czasach wywozić ztamtąd również artykuły spożywcze, jak wino, mąkę, nabiał itd.,   dotychczas   niewystarczające  na   własne po­trzeby.
Do portu Paranagua zachodzi corocznie około 400 okrętów, przeważnie drobnych, z parowców osobowych, odwiedzają go oprócz statków brazylijskich, jedynie parowce niemieckie z Hamburga. 18-go sierpnia pociąg unosi nas dalej w głąb kraju, do głównego centrum osad polskich, Kurityby. Pociąg leci wśród zupełnie płaskiej, napływowej równiny; naokół bagna, bambusem, mimozą i palma­mi porosłe, gdzieniegdzie nędzna lepianka brazylij­skiego osadnika, sklecona z ustawionych w kształcie

            128
częstokołu cienkich pni palmity (Euterpe), a wyglą­dająca raczej na psią budę, aniżeli mieszkanie ludzkie. Gdzieindziej świeci wśród bujnej zieleni czerwony dach włoskiego kolonisty, okolony uprawnemi łanami trzciny cukrowej, bananów, kawy, manioku, ryżu, tytoniu, kukurudzy i warzyw. Są to szczątki kolonii Aleksandra, nieudanej próby kolonizacyjnej, przed kilkunastu laty podjętej przez tcwarzystwo: „Com-pania metropolitana do Parana", która, pochłonąw­szy przeszło 6 milionów franków, zrobiła kompletne fiasco.
U podnóża gór nadmorskich, w miejscu, dokąd przed wybudowaniem kolei zwożono herva matę na mułach z głębi prowincyi, leży miasteczko Morretes przy ujściu rzeczki Ypiranga (Nhundiaguara) do za­toki Paranaguajskiej. Miasto to stało się obecnie głównym środkiem przemysłu cukrowniczego i gorzelanego w stanie Parana, zbywając wyroby swoje, t. j. surowy, licho na centryfudze oczyszczony cu­kier i fuzlówkę z trzciny cukrowej, zwaną kaszasem, do kolonij wewnątrz kraju. Osiedli tu wyłącznie nie­mal Włosi i Murzyni, znoszący z łatwością gorący klimat pomorzą. Od Morretes oddziela się bocznica do portowego miasteczka Antonina, dostępnego jedy­nie dla małych statków, zanurzonych na 4 - 5 me­trów.
Od Morretes aż do stacyi Porto da Cima po­ciąg wznosi się zwolna do góry, ginąc wśród nie­zmierzonych plantacyj bananów i pomarańcz, któ­rych wyborne owoce stanowią przedmiot korzystnego handlu z Kuritybą i dalszemi miastami górskiemi, gdzie zwłaszcza banany, zawiezione do południowej Ameryki z podzwrotnikowych okolic Gwinei, nie doj­rzewają, wyrastając jedynie w ogrodach jako roślina ozdobna.
Wkrótce pociąg niknie w podzwrotnikowym lesie, pędząc wzdłuż doliny potoku Nhundiaguara, w   nieskończonych   kaskadach spadającego po granitowych

129
towych głazach wśród bujnej zieleni. W dole ściele;, się zwarta masa krzewów anturyi, wielkie postrzę- . pione liście muz i heliconij ocierają się o koła wago- k* nów, a wśród zielonego kobierca świecą barwne pla­my kwitnących begonij, crotonów itd. Z pośród gąszczu wystrzelają potężne pnie bigonij, ficusów, bombaksów, omszone dlugiemi kosmykami mchu, spowite od stóp do szczytu delikatnym, blado-zielonym płaszczem pnącego się bambusu (Chuskea), a wśród, tego tła upstrzone całym światem pasorzytów: tillandsyj czerwono kwitnących, storczyków, bromelij, ka­ktusów i różnobarwnych paproci. Ze szczytu leśnych olbrzymów spadają całe kaskady gęstej zieleni, zwie­szając się jak długie węże, lub przeskakując z drze­wa na drzewo wspaniałemi girlandami potężnych ljan, najczęściej wielkolistnych philodendronów, które ze swej strony upstrzone są również miryadami kwi­tnących pasorzytów. Na tle powyższem błyszczy, jak delikatna koronka, sieć innych cienkich ljan, jak liny zwieszających się z sękatych konarów, liany te wiszą bądź luźnie, kołysząc się za najlżejszym po­wiewem wiatru, bądź skręcone po kilka razem w po­tężną linę, zdają się przywiązywać drzewo do ziemi; bądź znów przerzucają się z drzewa na drzewo, dźwigając na sobie długie snopy „brody Abśalona” (Usnea barbata). Tu i ówdzie smukłe astracarye odbijają swemi lekkiemi złotawemi pióropuszami na ciemnem tle dziewiczej puszczy, lub wystrzela z gą­szczu misterny, jak srebrzysta koronka, bukiet drze­wiastej paproci.
Im wyżej wznosi się kolej, tem potężniejszą i dzikszą staje się puszcza, tem dziwaczniejsze widzi­my postacie rosochatych konarów.
Naraz po lewej stronie dostrzegamy prostopadły mur granitowej nagiej skały, wznoszącej się na wy­sokość 1,430 metrów ponad poziom zatoki. Pociąg znika   w   tunelu, góra granitowa (Morumby) ukazuje

130
się co chwila z innej strony; nieprawdopodobieństwo wdrapania się na prostopadłą ścianę, staje się jednak rzeczywistością: pociąg, ciężko sapiąc, wije się gzy-gzakiem ponad przepaściami, zakreśla na szalenie pomyślanych wiaduktach i mostach śmiałe łuki i ósem­ki, ginąc co chwila w tunelach.
Nareszcie od pół góry las na prawej stronie toru zbiega nam pod nogi, odsłaniając oczom naszym rozległy i urozmaicony krajobraz:
Wokoło na olbrzymiej przestrzeni, jak okiem dojrzeć, piętrzą się wysokie szczyty, sinawą mgłą przysłonięte, w dole zaś, jak na dnie olbrzymiego lejka, zielona równina. Głęboko wrzynające się w ląd skalisty rozgałęzienia zatoki, migają jak srebrzyste jeziorka na tle czarnych skał i wysepek. Las bez­brzeżny, jak zielone faliste morze ściele się pod na­sze stopy. Tylko na najdalszym końcu najgłębiej wrzynającej się w ląd zatoki paranaguajskiej bieleją domki i wieża kościelna miasteczka Antonina.
Od wspaniałego wiaduktu, rzuconego przez prze­paść, na której dnie pieni się potok  S. Joao, kolej wspina się coraz śmielej po skalach, a spadek toru miejscami dochodzi nawet do 5 na tysiąc. Przez spadające na kilkaset metrów pionowe urwisko Pico do Diabo przecięto tunel, po za którym znów tor prowadzi przez przylepiony do gładkiej skały grani­towej żelazny wiadukt; rodzaj olbrzymiego balkonu, jak gniazdo jaskółcze zawieszonego nad bezdenną przepaścią. Skacząc ze skały na skalę, jak kozica, przerzucając się co chwila przez wijące się w wężo­wych skrętach łożysko potoku S. Joao, pociąg znika poraź ostatni w tunelu i po chwili oczom naszym ukazuje się naraz zupełnie odmienny krajobraz: kolej przekroczyła na wysokości 1,050 metrów grzbiet gór nadmorskich, i pędzi teraz po równinie przez las, dziewiczy wprawdzie, ale jakże odmienny od tego, jakiśmy powyżej opisali. Ljany, palmy, pasorzyty, wszystko   to   znikło w jednej chwili, a natomiast po obu stronach drogi,
            131
obu stronach drogi, wznoszą się równe jak struna, gładkie jak palmy, araukarye, zakończone koroną gładkich konarów, robiących wrażenie olbrzymiego świecznika. Odległość od morza do szczytu gór wy­nosi zaledwie 86 kilometrów.
Las staje się teraz coraz rzadszym, ukazują się tu i ówdzie wielkie płaty łąk torfowych ze sterczą-cemi gdzieniegdzie wśród kęp wysokiej, ostrej trawy (herva cortadera) nikłemi palmami. Zamiast wijącej się trzciny, podszycie lasu tworzy zwykły bambus brazylijski (tacuara). Pociąg leci wśród płasko fali­stej okolicy, około 900 metrów nad poziom morza wzniesionej, jeszcze przez 25 kilometrów. Krajobraz przypomina nasze pola i gaje: sosnowe lasy, rozległe bagniste taki, gdzieniegdzie pole świeżo zorane lub ruń młodego żyta, stada bydła pasące się w oddali, białe, drewniane domki kolonistów ze słomianą strze­chą, okolone na sposób argentyński płotem z kolcza­stego drutu, zdradzają, że jesteśmy na swojskim gruncie. Osadnikami są istotnie Szlązacy i pruscy Mazurzy, najdawniejsi w tych stronach koloniści.
ROZDZIAŁ XI.
Kurityba dawniej i dziś. — Dzieje kolonizacyi południowych sta­nów. — Polacy w Kuntybie. —  „Gazeta Polska w Brazylii”.— Redakcya „Beobeachtera”. — Ksiądz Słupek. —  Podolskie wesele w Brazylii. — Baraki emigranckie. —  Niemcy w Paranie.
W cztery i pół godziny po odjeździe z Paranagua stanęliśmy w stolicy stanu, Kuritybie, położonej w kotlinie na wysokości około 1,000 metrów nad poziom morza. Po pięcioletniej niebytności, nie po­znałem jej poprostu: z lichej i nędznej mieściny uro­sła na porządne miasto, nie ustępujące w niczem stolicom   innych   zamożniejszych  i starszych stanów brazylijskich.
132
Wzrost szybki tego miasta datuje się od początku imigracyi europejskiej do stanu Parana, przed laty kilkunastu bezludnego prawie.
Trudno dzisiaj napewno podać liczbę rosnącej z dniem każdym ludności. Reclus w swojej geografii podaje takową na 6,000. Cyfra to prawdopodobnie poparta urzędowym dawnym spisem ludności, gdyż nawet w dniu otwarcia kolei do Paranagua, tj. w r. 1886, podaje Jonin 10,000, za mojej poprzedniej bytności w roku 1893 liczono 15,000, a dzisiaj na więcej niż 30,000 bezwątpienia szacowaćby takową należało; sądząc z rozległości, ruchu ulicznego i go­rączki budowlanej, która w ciągu kilku lat stworzyła całe ulice porządnych kamienic, a nawet na dalszych przedmieściach, gdzie przed pięciu laty nierogate stworzenia rozkosznie w błocie się tarzały, dziś stoją porządne kamienice. Plac przed katedrą, który był błotnistym śmietnikiem, zamieniono na elegancki skwer, urządzono ogród spacerowy ze stawami, mostami, klombami itp., rozszerzono sieć tramwajów, a całe miasto oświetlono elektrycznością. Nie należy zapo­minać, że jednocześnie z Kuritybą osady takie jak: Rio Negro, Palmeira, Pounta Grossa itd., z kilku walących się lepianek również na miasta handlowe urosły, a metamorfoza, spowodowana osiedleniem się kilkudziesięciu tysięcy kolonistów polskich na bez­ludnej przedtem puszczy, bardziej jeszcze w oczy uderzy.
Ażeby należycie zrozumieć stopień zaniedbania tych okolic aż do ostatnich czasów, nie od rzeczy będzie przypomnieć tu kilka szczegółów z dziejów kolonizacyi brazylijskiej wogóle.
Przesiedleńcy hiszpańscy i portugalscy, udający się do południowej Ameryki, nie uciekali z kraju wła­snego ani wskutek wojen domowych, ani prześlado­wań religijnych, nie szukali dla siebie nowej ojczy­zny, lecz szli tam gnani żądzą łatwego zbogacenia się i gorączką złotą.
133
Szukali tedy bądź złota i srebra, jak w Peruwii i Meksyku, bądź też towarów kolonialnych, korzeni i roślin farbiarskich, które w wiekach ubiegłych sprze­dawano w Europie na wagę złota. O ile w Amery­ce północnej europejscy koloniści dążyli do stałego w niej osiedlenia i do obrony własnej pracy od na­padów dzikich, w krajach południowych przybysze myśleli przede wszystkiem o ujarzmieniu ludności tu­bylczej, celem użycia jej jako siły roboczej do eksploa­towania bogactw naturalnych podbitego kraju. Szczu­pła liczba przesiedleńców, występujących od pierwszej chwili nie w roli kolonistów, lecz panów i władców podbitego narodu, z którego uczynili swoich niewol­ników, wytworzyła społeczeństwo feodalne, złożone z samych wielkich właścicieli, gospodarkę opartą na niewolnictwie, system plantowania jak najkosztowniej­szych produktów, rękami obróconej w niewolę miej­scowej ludności, jak w Peruwii, Meksyku i Chile, a gdzie się bitne plemiona miejscowe do tego nagiąć nie dawały, rękami sprowadzonych z Afryki niewol­ników. Wytwórzyła się arystokracya krwi, stopniowana ilością domieszki europejskiej rasy. Każdy, kto był lub uważał się za białego, poczytywałby sobie za hańbę największą jakąkolwiek pracę, uważając natomiast urzędy publiczne za słusznie należne sobie synekury. Pewien mieszkaniec Ekwadoru najnaiwniej w świecie zapytywał mnie, czy to prawda, że w Euro­pie nie ma Indyan, ani Murzynów? na moją zaś twierdzącą odpowiedź, zapytał mnie znów: więc któż tam pracuje, przecież nie biali? A był to człowiek wykształcony, doktor praw i adwokat.
Do  jakiego  absurdu system podobny doprowa­dzić może,   świadczy przykład pseudo-republikańskiej Brazylii,   gdzie   lada  obdartus,   niby biały, choć ma .    w swoich żyłach trzy czwarte krwi murzyńskiej, jest markizem, vicomtem lub hrabią.

            134
Nic przeto dziwnego, iż plantatorowie bawełny, trzciny   cukrowej   i   kawy,   a   innych  mieszkańców Brazylia nie posiadała przed zniesieniem niewolnictwa, nie osiedlali się nigdzie po za granicami klimatycz-nemi tych roślin. Do początku XIX stulecia miasto Santos i północna część stanu S. Paulo były najdal­szym kresem siedzib ludzkich w Brazylii; dalej była pustynia, wyniszczona ogniem i mieczem przez bra­zylijskich łowców na niewolników i przez krwawe wojny pomiędzy Portugalczykami i Hiszpanami o ich posiadanie. Za czasów panowania portugalskiego cały płat kraju na południe od rzeki Paranapanemy poło­żony, t.j. przestrzeń wielka jak Francya z Hiszpa­nią razem, były prawie bezludne, a nieliczni przyby­sze europejscy handlowali tam hervą małe i półdzikiem bydłem. Jedyne siedziby ludzkie stanowiły dro­bne osady nadmorskie, założone przez wielorybników lub zwykłych zbiegów kresowców. Cały płaskowyż natomiast był ziemią nieznaną i nominalnie tylko należał do Brazylii.
Dopiero w połowie XIX wieku okoliczności zmu­siły rząd brazylijski do zwrócenia uwagi na te rozle­głe i całkowicie zaniedbane kraje. Właściwej potrze­by rąk roboczych Brazylia podówczas nie odczuwała, dostarczały jej bowiem o wiele dogodniejszego żywe­go towaru okręty niewolnicze z Afryki. Ale siostra cesarza dona Francisca wychodziła zamąż za księcia Joinville, a parlament brazylijski, pragnąc okazać się hojnym, ofiarował jej na wiano kilkadziesiąt mil kwa­dratowych nieużytków nad zatoką S. Francisco w prowincyi Sta Catharina. Prezent ten bez odpowiedniej ludności nie przedstawiał podówczas wartości żadnej, ale znalazło się w Hamburgu towarzystwo kapitali­stów, które je zakupiło za tanie pieniądze, osiedliwszy na tej przestrzeni kilka tysięcy kolonistów niemieckich i polskich. Pas rozkolonizowanej ziemi, gorący i nie­zdrowy, nie różnił się zresztą od innych zaludnionych okolic Brazylii, a jedyną zmianą, jaka tu zaszła w ustroju feudalnego państwa, było poraź pierwszy wprowadzenie   europejskiego  elementu w roli kolonistów,

135
którzy jednak tak samo, jak plantatorowie, upra­wiali   cukier, kawę i bawełnę bez wielkiego pożytku ani   dla   siebie,   ani   dla   kraju,   zbogaciwszy jedynie kieszenie   akcyonaryuszów   hamburskich.     W   góry, pomimo   zbudowania   wspaniałej drogi kołowej, nikt, oprócz odwążniejszych awanturników, iść się nie od­ważył, z obawy botokudów, do dziś jeszcze grasują­cych   na   południe   od   Rio   Negro,   na   górach   zaś w   umiarkowanym   i zdrowym klimacie otwierało się naprawdę nowe i właściwsze, znacznie pole do pracy dla   europejskiego   rolnika i hodowcy.    Atoli Niemcy hamburscy   od   gorącego pomorza ani na krok jeden nie   posunęli   się w głąb kraju.    Początek nowej ery dla   tych   pięknych   i   żyznych   okolic   dali   dopiero w   drugiej   połowie bieżącego wieku dwaj właściciele ziemscy w stanie Parana, senatorowie: Sinimbu i Correa.    Niemców   tutaj   zwabić  nie zdołano,  natomiast agenci   hamburscy   przysłali kilkadziesiąt rodzin gali­cyjskich   Mazurów,   za nimi przyszli Włosi, a potem około roku 1870 Niemcy, menonici z nad Wołgi, któ­rzy   wysiedlili   się z powodu wprowadzenia w Rosyi powszechnej   służby   wojskowej, lecz po kilkoletnim pobycie   w   Brazylii, zrażeni stosunkami tamecznemi, przenieśli   się   prawie   wszyscy do Argentyny, gdzie też   utworzyli    kwitnące    dzisiaj    kolonie    Olavarria i Hinojo.
Odtąd już główną masę wychodźców do Para­ny stanowią Polacy z Prus i Galicyi, a od pamiętnej gorączki emigracyjnej w roku 1891 także z Króle­stwa Polskiego. Szczegóły tej emigracyi polskiej po­damy dalej, teraz zaś wróćmy do Kurityby.
Z ładnych gmachów miasto posiada jeden tylko prześliczny pałacyk w styla włoskim, tuż obok dwor­ca kolejowego, otoczony klombami cyprysów - to gmach sejmowy; inne, nie wyłączając pałacu guber­natora i kościołów, są wielce pierwotne, nie odzna­czając się niczem od architektury innych miasteczek portugalskich:   te same nizkie parterowe domki o jaskrawo pomalowanych

136
pseudo-maurytańskich gzym­sach, czerwoną dachówką kryte; te same czworo­kątne podwórka; to samo niechlujstwo na ulicach i w domach, gdzie służbę asenizacyjną pozostawiono całkowicie na opiece wielkich czarnych sępów (urubu), których tu setki spacerują sobie swobodnie po uli­cach lub razem z drobiem grzebią się w śmietnikach prywatnych domów. Charakterystyczną cechą tego miasta, które jest zbyt nowem, aby własny typ sobie wyrobić, jest brak wogóle wszelkich cech właści­wych, oraz bardzo jeszcze mieszany, napływowy typ ludności. Ażeby się o tem przekonać, dość wyjść na plac targowy. Najwięcej bijącą na nim w oczy osobliwością są polskie baby z sąsiednich kolonij, sprzedające nabiał, drób i warzywa, mazurskie wasągi i krakowskie chomąta. Pośród nich widnieją tu i ówdzie olbrzymie tzw. „krakowskie” bryki frachto­we, ładowne „hervą matę”, lub wielkie, płótnem po­kryte, wozy brazylijskie, zaprzężone w kilka par wołów o rozłożystych rogach. Konni poganiacze brazylijscy, przeważnie półkrwi Indyanie lub murzy­ni, z długiemi lancami bambusowemi w ręku, uwijają się przy wozach, a brykami frachtowemi znów po­wożą z kozła koloniści Niemcy. Dodajmy gromadki włóczących się bez celu po targowisku Włochów, paru obdartych policyantów i od czasu do czasu napuszystą minę brazylijskiego oficera lub urzędnika, a obraz będzie kompletnym. Trzecią część ludności Kurityby stanowią Niemcy-kupcy, przemysłowcy i rze­mieślnicy, zorganizowani silnie w kilka stowarzyszeń, i odgrywający już dzisiaj poważną rolę w politycznem życiu kraju, wysyłając kilku deputowanych na sejm prowincyonalny, co dla cudzoziemców w Bra­zylii jest bardzo do osiągnięcia trudnem z powodu matactw wyborczych rządzącej partyi, zwłaszcza, iż dyety' poselskie, bardzo wysokie, stanowią łakomą synekurę. W stanie Parana dyety te wynoszą po 20   milrejsów,   w   Santa Catharina 15, w Minas Gegais i Sao Paulo 40, w Rio Janeiro 75 milrejsów dziennie.
            137
Wieść o naszem przybyciu do Kurityby rozeszła się z błyskawiczną szybkością: ktoś z partyi emigran­tów,   przybyłej   z  ks.   Wolańskim,   zobaczył  go na ulicy,   i   zaledwie zdążyliśmy nieco wytchnąć po po­dróży,  gdy pojawili się w hotelu najprzeróżniejsi in­teresanci. A galerya to była ciekawa.   Jednym z pier­wszych   ludzi,   jakich   poznaliśmy, był niejaki ksiądz Michalewicz, Rusin galicyjski, który, wbrew wyraźne­mu  zakazowi   biskupa,  osiadł był sobie, nie pytając nikogo o pozwolenie, na kolonii Prudentopolis, razem ze  swoją,   a właściwie cudzą żoną, którą rozmaitym ludziom   raz jako siostrę, raz jako żonę, to znów ja­ko   osobę   obcą  przedstawiał.    Otóż zarówno ksiądz M.,  jak i jego rzekoma żona  (prawdziwa żona księ­dza M. pozostałą   we Lwowie),  przyszli prosić mego towarzysza   o   protekcyę   do biskupa, aby na to pu­bliczne   zgorszenie  przez palce patrzył  i nie sprzęciwiał   się powrotowi ich na kolonię, którą tymczasem objął już był w zarząd nowy proboszcz unicki, ksiądz Nikon Rozdolski, przysłany umyślnie ze Lwowa przez metropolitę Sembratowicza na życzenie parafian. Je­dnocześnie miły duszpasterz zaczął rozpisywać listy z  przeróżnemi propozycyami do ambasady rosyjskiej w Rio-Janeiro, które ten miały skutek, iż na żądanie ambasadora  austro-węgierskiego i nuncyusza w Rio, polecono tego pana wytransportować jak najrychlej po za  granice   Brazylii; obecnie jest kapelanem w Wie­dniu i podobno studyuje medycynę, aby niewdzięczny zawód kapłański porzucić.  Potem przyszło kilku cu­chnących   wódką   obdartusów, meldujących   się   na szumnych biletach wizytowych, ozdobionych herbami, jako   „nauczyciele” i wynurzających swoje głębokie oburzenie  na   niewdzięczność rodaków w Kuritybie,
            138
którzy ich poświęcenia nie umieli ocenić i z posad zajmowanych usunęli. Przy tej. sposobności panowie ci opowiedzieli nam „poufnie” rozmaite okropne rze­czy o kilku, na szczęście osobiście mi znanych zupeł­nie z innej strony, osobistościach i zakończyli oczy­wiście prośbą o maleńką „pożyczkę” na „parę dni”. Pozbywszy się tych miłych gości, udaliśmy się przedewszystkiem do „prasy”,  oczywiście z pominięciem gazet brazylijskich.
W   redakcyi   „Gazety  Polskiej   w Brazylii” na Praca do   Rosario   zastaliśmy wielką wojnę: Dawny właściciel gazety, p. Szulc, który do Lwowa przysy­łał   mi   grube   foliały   pełne epitetów nieparlamentar­nych pod adresem nowych właścicieli, epitetów zwy­kłych  zresztą w prasie polsko-amerykańskiej, zakwestyonował   prawo  redakcyi do używania tytułu „Ga­zeta   Polska  w  Brazylii”, jako firmy do niego nale­żącej;   akcyonaryusze, którzy podobno bardzo wygó­rowanej   ceny kupna za zniszczoną maszynę drukar­ską   p.   Szulcowi nie chcieli, czy nie mogli zapłacić, znaleźli   się   nagle   bez   prasy, gdyż im takową pan Szulc   przyaresztował.    Zecer   i właściwy wydawca, p.   Smokowski,  któremu  się kilkaset tnilrejsów nale­żało, a nie miał ich z kogo ściągnąć, urządził strajk, a   ówczesny   redaktor   (w   ciągu   kilku miesięcy już czwarty),   p.   Janicki,   pakował manatki,  zamierzając szukać   chleba  jako  subiekt w jednej   z kolonii nad Iguassu.
Przez   czas   jakiś   nie wychodziła żadna gazeta polska   w   Kuritybie,   potem   zaczęły   wychodzić aż trzy naraz.    Wreszcie dawna „Gazeta Polska”, zmie­niwszy paru redaktorów, ostatecznie pognębiła swoje rywalki.   Wszystko to stało się znacznie później,  na razie  jednak   zastaliśmy   redaktora   dumającego nad tem,   jak   się   dostać do   zamkniętej  na  klucz  pra­sy drukarskiej,   bez  której   dla   braku czcionek   pol­skich  w innych drukarniach nie można było numeru wydać.
       139
O towarzystwo polskie imienia Kościuszki, istniejącem od lat kilką, dopytać się nie mogłem, prze­chodziło ono również ciężkie przesilenie po rewolucyi, która spokojnych przedtem obywateli tak za­cietrzewiła, że się sami na „kaskudó” i „Maragato” podzielili, o czem wyżej przy polityce brazylijskiej mówiliśmy.
Od prasy polskiej udałem się do niemieckiej, w osobie p. Schneidera, niegdyś krawca, obecnie zaś właściciela najlepiej redagowanej gazetki niemieckiej Der Beobachłer. W domku parterowym, ukrytym w malutkim ogródku w pobliżu stacyi kolei, zastałem pana redaktora przy robocie: nizkiego wzrostu brunet, kulawy, z długą brodą i bardzo dobrotliwym uśmie­chem, stał pan Schneider, a raczej kręcił się nieustan­nie przy kaszcie drukarskiej, jest bowiem w jednej. osobie współpracownikiem, redaktorem, wydawcą i zecerem swojej gazetki o kierunku socyalistycznym, i, co dla nas ważniejsza, bardzo życzliwym dla Po­laków. Jest to zjawisko bądź-co-bądź ciekawe, iż Niemcy w Kuritybie, żyjący wyłącznie niemal z wiej­skiej klienteli polskiej, przy każdej sposobności mani­festują swoje dla nas sympatye. Zdaje się jednak, iż nastrój ten zmieni się z chwilą, gdy Polacy orga­nizować się sami zaczną i wyłamią się z pod nie­proszonej opieki niemieckiej. P. Schneider, który jest rzeczywistym przyjacielem naszym, a przytem wy­bornym mówcą, prawdopodobnie wówczas pozostanie w mniejszości.
Po odbyciu obowiązkowej wędrówki po wszystkich przebywających podówczas w Kuritybie przed­stawicielach naszej inteligencyi, których reprezento­wał jeden dentysta, jeden zecer, jeden majster rzeźniczy, jeden i pół tuzina nauczycieli „chwilowo” bez zajęcia, dowiedzieliśmy się, iż rezyduje tam stale przy kapitule biskupiej ksiądz Metody Słupek, którego wi­działem we Lwowie. Odwiedziliśmy go tedy również i przyznać muszę, iż wprost nie poznałem w eleganckim i dystyngowanym abbe

140
 potulnego Bernardyna z   przed   lat   paru.    Ksiądz   Słupek uważał sobie za obowiązek  przedstawić   nam wszystkich znanych mi zresztą   osobiście   kapłanów   polskich   w Paranie  za skończonych   łotrów,   siebie   zaś   za niewinnego mę­czennika  ich   intryg, choć po wyglądzie męczeństwa tego  trudno   się   było   dopatrzeć, i w strasznie czar­nych barwach malował nam stosunki, panujące w kra­ju. Ponieważ ks. Słupek bawił się także piórem i pi­sywał  liczne korespondencye do dzienników polskich zarówno   w Europie,  jak  w Ameryce, nie szczędząc osobistych   napaści   na   wiele osób, które mu się nie miały   szczęścia   podobać,   niech   mi więc wybaczyć zechce, że jego sylwetkę tutaj kreślę w sposób nieco żartobliwy,   ktoby   bowiem    uwierzył    bezkrytycznie czarnym obrazom korespondencyj ks. Słupka-, dziwić-by   się   musiał,   dlaczego   wszyscy   polscy koloniści, którym się zresztą wcale niezgorzej dzieje, nie poszli za przykładem księdza S. i nie uciekli jak jeden mąż z tego padołu rozpaczy, jakim, według tego korespon­denta, ma być stan Parana.
Po kwadransie etykietalnej wizyty mieliśmy już odejść,   kiedy   z   placu   przed   kościołem doleciał nas dźwięk   swojskiej   muzyki   i   śpiewy.     Wyjrzeliśmy oknem:   przed   drzwiami  probostwa stato całe podol­skie   wesele   w   uroczystych  strojach, to znaczy, po­mimo  dwudziestokilko-stopniowego  upału, we wspa­niałych białych kożuchach i srogich baranicach, baby nadto   z grubo namotanemi barwistemi chustkami na głowach.  Dziewczęta wszystkie ze wstążkami w war­koczach   i   bukietami   leśnych kwiatów we włosach; w żółtych wysokich butach i barwistych samodziało­wych zapaskach. Muzyka, złożona z harmonii i skrzy­piec,   rżnęła ognistą kołomyjkę, a druchny zawodziły przy tym akompaniamencie rzewne pieśni obrzędowe. Gromadka   Brazylianów   przypatrywała  się temu wi­dowisku, jakby maskaradzie ciekawej, ale snadź oswo­jeni z tym widokiem, zachowują się bardzo spokojnie,

            141
zerkając  tylko   na  ładne  mołodyce i dziewuchy, na które, jak mówi Sienkiewicz, takie to takome, jak kot na szperkę.
Po odbytej ceremonii cała drużyna weselna po­dążyła z powrotem do baraków emigranckich, gdzie­śmy ich w godzinę potem odnaleźli w bardzo wesołem usposobieniu, mocno podochoconych kaszasem i tańczących wśród niesłychanej ciżby i ciasnoty ko­łomyjkę z wielkim zapałem.
Baraki   te, to długa nizka szopa, podzielona na kilka wielkich izb wspólnych, w których natłoczonych było   podówczas   kilkuset   emigrantów   galicyjskich. Część  z  nich  pomieszczono, o ile starczyło miejsca, na   prostych   drewnianych pryczach, gdzie się każdy urządzał   jak   mógł   i   umiał,   reszta roztasowała się wprost   na   ziemi,   rozłożywszy swoje ubogie rucho­mości.   Ciasno tu było i brudno wprawdzie,  ale bez porównania   lepiej,   aniżeli podczas mojej poprzedniej bytności, na pamiętnym straszliwą swą śmiertelnością baraku Nr. 3, pod zarządem  smutnej pamięci mulata Gabryela.    Wikt   wydawano   w   naturze, baby same sobie gotują.  Panem samowładnym jest tutaj tłómacz mazur, jak się okazało, nie lepszy od innych kolegów po fachu, korzystając bowiem z nieznajomości języ­ka   emigrantów, nietylko skargi ich do wyższej wła­dzy, dość często tu zaglądającej, przedstawiał w świe­tle   wręcz   przeciwnem,   pewny zupełnej bezkarności, ale nadto  pod pozorem urzędowych niby opłat, wy­łudzał   od   wychodźców   znaczne kwoty, obdzierając biedaków   i z tej reszty gotówki, jaką przed pożądli­wością agentów emigracyjnych w Europie ukryć zdo­łali. Nominalnym   zwierzchnikiem   imigrantów jest wprawdzie dyrektor kolonizacyi, a właściwie minister robót   publicznych,   p. Candido Abreu, ale dostać się do niego niełatwo, a rozmówić bez pomocy tłómacza niepodobna, bo po polsku ani słowa nie umie.   Emi­grantów   galicyjskich,    którzy    pomimo   natłoczenia, w   barakach zwykłych, wcisnąć się nie dali, umieszczono

        142
opodal w murach niedokończonej kamienicy, bez drzwi i okien, bez podłogi, ani nawet najprost­szej pryczy do spania. Ponieważ teraz tutaj zima, wiatry są ostre i przejmujące, a oprócz dachu sie­dząca w błocie lub kurzu rodzina emigrancka żadnej nie posiada osłony, o zaziębienie bardzo łatwo, a dzie­ci umierają często, tembardziej, iż z trudnością tyłko przywykają do miejscowej strawy, złożonej z suszo­nego mięsa, czarnej fasoli, ryżu i kawy.
Podług ustaw obowiązujących każdy emigrant ma prawo wyboru dowolnego miejsca osiedlenia w granicach stanu; w praktyce jednak dzieje się ina­czej: miejsce osiedlenia wyznacza zazwyczaj tłómacz. W miarę możności, wysyłają emigrantów partyami do okołic przez nich oznaczanych pod przewodnic­twem agenta; każda rodzina otrzymuje żywność przez czas trwania podróży, która odbywa się stosownie do miejsca przeznaczenia, koleją, parowcami rzecznemi, łodziami, na furach lub pieszo.
Nieład w administracyi powoduje przytem czę­sto przykre zawody; i tak np., ad ministra cya obowią­zana jest odstawić bagaże emigrantów z komory cel­nej w Rio Janeiro aż na miejsce przeznaczenia wy­chodźców, tymczasem zdarza się niestety zbyt czę­sto, iż całe transporty bagaży, liczące po kilkaset kufrów, giną gdzieś w drodze i jakkolwiek nikt ich nie ukradł, gniją w składach w Rio niekiedy po roku i więcej, koloniści żaś po wielu bezowocnych reklamacyach zmuszeni są wreszcie wysyłać swoich ludzi zaufanych z powrotem do Rio, celem odszukania za­ginionych rzeczy. Widziałem biedaków, którym w ten sposób cale mienie przepadło, a było ich wielu, bar­dzo wielu.
Dziś jedynymi niemal emigrantami do Parany są Polacy, przed kilku jednak laty jeszcze byli to Niemcy i Włosi.

143
Nie zawadzi podać tu kilku szczegółów o ży­wiole niemieckim w stanie   Parana,   wyjętych z wy dawanego przez redakcyę gazety Der Beobachter nie­mieckiego kalendarza za rok 1895.
Liczba Niemców w stanie Parana wynosić ma podług redakcyi 10,000, choć należy dodać, iż w liczbie powyższej wliczeni są również koloniści polscy ze Szlązka i Prus, i o ile władają niemieckim językiem, a jednak przypływ tego żywiołu do Para­ny datuje się od roku 1828,. Ci pierwsi przybysze niemieccy zostali osiedleni przez rząd ówczesny w Rio Negro, na pograniczu stanu Sta Catarina, a ich po­tomkowie dziś mówią już po portugalsku. W Kuritybie pierwszym Niemcem był niejaki Műller, kowal z zawodu, który, przybywszy tam w roku 1838, umarł dopiero w r. 1895. W parę lat po nim przybyło kilka rodzin rzemieślniczych. Niejaki Buddelmayer pierwszy posiał tu żyto. Głównem jądrem nie­mieckiej kolonizacyi w Kuritybie byli zbiegowie z kolonij hamburskich w dona Francisca, a z nimi też przybyli i pierwsi Polacy. Ta szczupła garstka ludzi, nie tworząca podług najoptymistyczniejszych obliczeń ani 5% ludności stanu, rozproszyła się po wszystkich miasteczkach, zagarniając w swoje ręce handel i rze­miosła, z których dopiero napływ rzemieślników war­szawskich powoli wypierać ich zaczyna. W samej Kuritybie istnieje 9 towarzystw niemieckich, z któ­rych 3 posiada własne wcale kosztowne gmachy. Przedewszystkiem jeden z najstarszych „Sangerbund” -łączący w sobie kilka danych towarzystw i klubów pod wspólnym dachem gustownego pałacyku na rua do Serrito, dalej towarzystwo „Thalia”, utrzymujące teatry amatorskie, w okazałym budynku, wzniesionym przez miejscowego krezusa, Hauera. Gmina ewange­licka posiada własną szkołę ł ładny kościółek. W Ku­ritybie wychodzą również dwie gazety niemieckie.

144
ROZDZIAŁ XII.

Polacy w Paranie. — Dzieje polskiej kolonizacyi w tym stam Wycieczka do S. Jose dos Pinhaes. — Ksiądz Władysław Smoi. cha. — Kartki z dziejów ostatniej  rewolucyi.
W samem mieście Polaków prawie niema; kil­ku rzemieślników, kilkunastu robotników, po niemie­ckich warsztatach rozrzuconych, rzeźnik p. Waberski, kupiec p. Szulc, dwóch właścicieli szynków i nieustannie zmieniająca się garstka czasowo tylko w mieście przebywających nauczycieli ludowych lub inteligentnych ludzi bez określonego zajęcia, próbują­cych zazwyczaj sil swoich w redakcyi jednej z to­czących z sobą wojnę śmiertelną gazet: „Gazety pol­skiej w Brazylii” lub „Kuryera parańskiego”, wyczer­puje ich listę. Żywioł polski w zwartej masie spo­tkać można dopiero za rogatkami miasta, gdzie się zaczynają kolonie rolnicze.
Pierwsi osadnicy polscy przybyli do Brazylii podczas kolonizacyi hamburskiej w stanie Sta Catharina, w r. 1868. Po niefortunnej próbie osiedlenia ich na opuszczonej przez Irlandczyków kolonii Sixteen Loots w okręgu Brusque, 16 rodzin Szlązaków, idąc za wskazówkami księdza Zielińskiego i p. inży­niera Zaporskiego, uciekło w góry i przeprawiło się wpław przez rzekę Rio Negro, pod gradem kul, na szczęście dla wychodźców, licho strzelających żołnie­rzy brazylijskich; pozostawiwszy żony i dzieci, do­tarli do Kurityby, malutkiej podówczas, zabitej de­skami mieściny, odciętej od świata wysokiemi gójami. Na wstawienie się pana Zaporskiego magistrat wydzielił im po jednym aląueire, czyli po dwa i pół hektara gruntu w pobliżu miasta. Za pierwszymi zbiegami z kolonij hamburskich przyszli dalsi, i tak powstała w odległości 3 kilometrów od miasta pier­wsza kolonia polska Pilarzinho.   
145
W roku 1873 przy było tą samą drogą do Kurityby 64 rodziny wy­chodźców z Prus Zachodnich, których osiedlono w po­bliżu pierwszych, o 5 kilometrów od miasta, na ko­lonii Abranchez.
Pomiędzy rokiem 1876-78 zaczyna się napływ silniejszy, wskutek agitacyi agentów hamburskich, Freitag i Bendaszewski, na rachunek rządu brazylij­skiego, który postanowił popierać imigracyę rolników europejskich do południowych stanów. Duszą tej agitacyi był ówczesny gubernator prowincyi Parana, p. Lamenha, i bardzo ruchliwa jego żona, Candida. Wychodźców, którzy pochodzili z Prus i Galicyi, a po części z Włoch, osiedlano również w pobliżu Kurityby, wydzielając im jednak nieco większe dział­ki, po dwa do dwóch i pół alqueires. Powstały pod­ówczas kolonie: Lamenha, o 9 kilometów od miasta (155 rodzin polskich z Prus), Santa Candida, o 8 ki­lometrów (77 rodzin szlązkich), Santo Ignacio, 3 kilo­metry od miasta (70 rodzin z Prus i Galicyi), Orleans, o 15 kilometrów (50 rodzin z Prus), Reviera, o 16 kilometrów (100 rodzin ze Szlązka i Prus), Dom Pedro, o 17 kilometrów od miasta (25 rodzin z Prus Zachodnich), Dona Augusta, o 14 kilometrów (44 rodziny z Prus), Thomas Coelho, o 15 kilome­trów od Kurityby (750 rodzin mazurskich z Galicyi). Kolonie powyższe tworzą jednolity pierścień naokoło Kurityby,   noszący urzędową nazwę „Nova polonia.”
W latach 1885 - 1887 powstał nowy cykl osad polskich w pobliżu Kurityby:   Antonio Prado (40 ro­dzin szlązkich), Presidente Farria, Zacharias, o 28 ki­lometrów   od miasta w okręgu S. Jose  dos Pinhaes (28 rodzin z Poznańskiego), Muricy, o 30 kilometrów od  stolicy w tymże   okręgu   (109   rodzin z Poznań­skiego i Szlązka), Inspecktor Carvalbo,  Accioli, Joao Alfredo,   Sao Lourenco,   Botiatuba, o 16 kilometrów od   stolicy   (22   rodziny   galicyan),   Christina i Alice w pobliżu   miasteczka Campo Largo (75 rodzin mazurskich z Galicyi),

146
Nova Pampina, o 30 kilometrów (75 rodzin galicyjskich). Z liczby powyższej większość stanowiły kolonie rządowe, kilka zaś powstało drogą prywatną i przez rozkupienie od dawnych wła­ścicieli parceli za gotówkę lub na wypłaty.
W tym samym czasie powstały drobne kolonie polskie i polsko-niemieckie w okolicach miasteczek Ponta Grossa i Castro, są to: Guarauna, Tacuary, Rio Verde, Emilia, Adelaida, Butuąuara, Floresta, Ita-iacoca, Mohema, Tibagy, Santa Leopoldina i Santa Clara. W roku 1889 liczbę Polaków osiedlonych w Paranie urzędowe źródła podawały na 12,000.
W latach 1890 i 1891 przybyło do Brazylii kil­kadziesiąt tysięcy wychodźców z Królestwa Polskie­go, z czasów pamiętnej gorączki emigracyjnej. Na stałe w Paranie z tej ruchawki osiedliło się podług urzędowych źródeł brazylijskich około 15,000 ludzi, a co najmniej dwa razy tyle rozproszyło się po ko­loniach w stanach Sta Catharina i Rio Grande do Sul. Z tej pamiętnej ruchawki przypomnę tu jeden epizod, który się jeszcze swego Homera nie doczekał, choć na to zasługuje. Oto 6,000 Polaków urządziło exodus wzdłuż brzegów morza, wyszedłszy z Santos, doszli szczęśliwie aż do Montevideo i Buenos Ayres, gdzie się nimi grono inteligentnych Polaków zajęło. Mnóstwo drobnych dzieci, które nie mogły znieść trudów tej podróży, posprzedawano w drodze za ży­wność murzynom, a dziś bardzo często widzieć mo­żna takich adoptowanych dzieciaków całkowicie zbrazylianionych.
W czasie gorączki emigracyjnej z lat 1890 - 91 powstał szereg kolonij polskich od miasteczka Palmeira wzdłuż prawego brzegu rzeki Igucassu: Santa Barbara, Cantagallo, Rio dos Patos, Agua Branca, Sao Matheus, Rio Claro, Barrafeia, oraz na południe od Rio Negro, na pograniczu indyjskich terytoryów -  Lucena.

147
Wreszcie w ostatnim czasie wiatach 1895 – 96 przybyło do Parany 25,000 galicyan. W tym cza­sie przedłużono linię kolonij nad Iguassu do Porto Uniao da Victoria, a ztamtąd dalej ku granicy stanu Rio Grande (Jangada), oraz założono kolonie: Prudentopolis w dolinie rzeki Ivahy, Agua Amarella nad Rio Negro i Castelhano w górach nadmorskich, Ypi-rauga i Guajuvira w pobliżu   Tomas Coelho.
Urzędowe źródła brazylijskie, nie grzeszące do­kładnością, podawały w r. 1896 całkowitą liczbę Po­laków w stanie Parana na 52,000, przekonałem się jednak osobiście, iż wiele kolonij niegdyś niemieckich lub włoskich i jako takie zapisanych w regestrach urzędowych, miało ludność przeważnie lub wyłącznie polską, albowiem spisy urzędowe nie uwzględniają wcale ani zwykłego przyrostu na koloniach pod Ku-
ritybą, wynoszącego (według ksiąg parafialnych) 5% rocznie, ani też kolonistów polskich, przybyłych z innych stanów brazylijskich, a tych jest spora liczba.              
Widziałem w stanie Rio Grande całe osady kilkotysięczne,  przed pięciu laty   czysto   polskie, gdzie już   ani   jednego Polaka nie zostało, a ruch koncen­tracyjny   polskiego   żywiołu ku Paranie z rozproszo­nych po całej Brazylii   placówek   staje się coraz sil­niejszym.    Nie   przesadzę   też z pewnością,   podając przypuszczalną   cyfrę   ludności  polskiej  i   rusińskiej w Paranie na 75,000, tj. około 25% całkowitej cy­fry   ludności w stanie.    Stosunek ten wskutek coraz większej koncentracyi polskiego żywiołu w tym stanie i wysiedlania się Włochów dawniej tu osiadłych bądź do Earopy, bądź do stanu  Sao Paulo, Niemców zaś   rosyjskich, zwanych tu Rosyanami, do Argenty­ny, coraz korzystniejszym stawać się musi, ponieważ żywioł   brazylijski,   miejscowy,   jest nadzwyczaj nie­licznym   i  nie   zasila  się  wcale   nowym dopływem z Portugalii, ani z innych stanów brazylijskich.
Pierwszą wycieczką  naszą po za obręb Kurityby,   mającą   być zarazem generalną próbą zdolności

148
kawaleryjskich mego towarzystwa, o których miałem poważne powody powątpiewać, była wyprawa do odległego o trzy mile drogi miasteczka Sao Jose dos Pinhaes, w którym proboszczem był galicyanin, ksiądz Władysław Smołucna, deportowany tam za udział w rewolucyi z kolonii S. Mateus, gdzie się był pier­wotnie osiedlił.
Okolica równa i nudna, po za przedmieściami stolicy prawie pusta. Wypiwszy o milę za miastem po szklance wina w oberży, utrzymywanej przez ja­kiegoś Mazura, skręciliśmy na wschód ku widnieją­cym w oddali górom nadmorskim. Muły szły raźno, tylko ksiądz Wolański wciąż twierdził, że jego wierz­chowiec, najpoczciwsze zresztą stworzenie, już ustał, i musi jechać stępa. Było też dobrze już po połu­dniu, kiedy ujrzeliśmy przed sobą małe, dość schludne miasteczko, ze spiczastą wieżycą murowanego kościoła, wyciągniętego w dwie, czy trzy zaledwie ulice.
Zajeżdżamy tedy przed kościół, mniemając z pewnemi pozorami słuszności, że się tam najłatwiej o mieszkaniu proboszcza dowiemy. Kościół zamknię­ty, ani żywej duszy w pobliżu, widocznie wszyscy odbywają południową siestę. Pytam jakiegoś wło­skiego obdartusa, wyglądającego na dziada kościelne­go; odpowiada mi mrukliwie, iż nie wie o niczem, inny znów powiada, że nie tutejszy. Błąkamy się tedy z jednego końca miasta na drugi, nie mogąc w tym wielkim grodzie odszukać plebanii, i rozmy­ślamy o sposobie wyjścia z nieprzewidzianego kłopo­tu, gdy wyrywa nas z zadumy głos donośny, dola­tujący kędyś z po za krzaków:
- Jasiek, kanalio, a zapędź-no kobyłę z ogrodu!
Zwracamy nasze długouche rumaki w stronę owych krzaków i po chwili ukazuje się nam ukryty za wysokim żywopłotem  domek drewniany z ogródkiem,  

149
a na  ganku   wesoła,   rubaszna   postać w Su­tannie.
-    Gdzieżeście to bywali przez tyle czasu,   toć możnaby już było dwa razy od rana tam i napowrót obrócić. Ale   śpieszcie   się, bo obiad wystygnie. Ja­
siek! a gdzież się ten szelma znów podział,   sam tu konie zabierz!
Na to wołanie jak echo odpowiedział z głębi domu piskliwy głos niewieści:
-    Jasiek, a leć-że   duchem,   kiej cię jegomość wołają!
I po chwili bosy wyrostek z rozczochraną czu­pryną i zaspanym wyrazem twarzy wysunął się z za węgła, muły nasze do płota przywiązał i rzucił im wiązkę siana.
Ucałowawszy się z dubeltówki z zacnym księ­dzem Władysławem, weszliśmy za nim do plebanii. W pierwszym pokoju, gdzie się mieściła kancelarya parafialna, stał stół, zasiany białym obrusem, na kredensie widniała baterya butelek przeróżnego kształtu. Obok mieścił się skromnie umeblowany salonik z kil­ku kilimkami na podłodze - typowy pokój probo­stwa polskiego, z szafką na książki, krucyfiksem i obra­zem Matki Bozkiej Częstochowskiej na ścianie. Kilka oleodruków i portretów królów polskich, parę reprodukcyj obrazów znanych naszych malarzy dopełniało urządzenia saloniku.
Gospodarz znikł na chwilę w dalszych poko­jach, słychać było jakby krótkie słowa komendy, a niezadługo korpulentna niewiasta w białym prze­krzywionym czepku, pełniąca funkcyę gospodyni, wniosła na tacy wódkę i przekąski.
Ksiądz   Władysław nalał spory kielich gorzałki.
- W ręce pańskie, aby nam się dobrze działo, para matar o lisziu, jak Ju mówią.
- Zdrowie księdza, proboszcza.
Palnęliśmy anyżówki raz i drugi, bo ksiądz gospodarz  twierdził,   że człowiek na dwóch nie na jednej chodzi nodze,

            150
a tymczasem pojawił się dymią­cy barszcz z wieprzowiną, bardzo apetycznie pachną­cy po trzymilowej przejażdżce.
Gospodarz, jowialny i wesoły, wina nam tylko wciąż dolewał, twierdząc, że to dar Boży, którego marnować sie nie godzi, a szkło jest naczyniem, ko­ło którego czysto chodzić należy. A że wino, mó­wiąc nawiasem, miejscowego wyrobu, było wcale dobre, języki nam się rozwiązały i koło szkła wciąż czysto chodzono, choć coraz to nowa butelka poja­wiała się na stole.
Ksiądz Władysław, jak już wyżej wspomniałem, został do Sao Jose przeniesiony za karę za czynny udział w rewolucyi brazylijskiej, stopniowo też roz­mowa zeszła na brazylijską politykę i dzieje nie­dawnej krwawej wojny domowej.
- Bo to uważacie moi drodzy - mówił ksiądz Smoiucha - przyjechawszy z Galicyi przed kilku laty, osiadłem sobie spokojnie na św. Mateuszu, mia­łem sobie kawał lasu pod miasteczkiem, ogródek przy plebanii, poczciwych parafian, i było mi jak u Pana Boga za piecem, kiedy tu naraz trzask prask Brazyliany zrobiły rewolucyę. Ano dobrze, niech się sobie biją, powiadam, mniej łajdaków będzie na świe­cie. Ano-dobrze... Ale trzeba wam wiedzieć, że tu w Brazylii, są dwie partye, jedna konserwatywna ni­by, która rządzi obecnie, druga liberalna, która mia­łaby ochotę rządzić także, ale Bogiem a prawdą nie wiem, czy jest między nimi inna różnica. Tedy jak tylko rewolucya wybuchnęła w Rio Janeiro, tak tutejsi Brazylianie, a jest ich tam po lasach kilkunastu, da­lej się dzielić na partye, dalej przezywać się wzaje­mnie: powstańcy konserwatystów od „paskudów” (cascudo), i „picapanów" (picapau - dzięcioł), tamci znów powstańców od maragatów (stary dziad), za­częli się pruć nożami przy lada sposobności, a nas  wciąż się   dopytują,   do  jakiej   my należymy partyi.

151
A pies  tam   ich wiedział!   na co nam tego,   myśmy nie Brazyliany, do żadnej partyi nie należymy i tyle. Aliści zaczyna się robić gorąco i u nas. W Kuritybie ludzi tuzinami   rozstrzeliwają. W Rio coś im tam się nie powiodło,  więc nakazali formacyę gwardyi narodowej,   a że to nasi   nie  mają się gdzie po­skarżyć na nadużycie, bo to ani konsula swego, jak Włosi,  ani innej   opieki przed bezprawiem nie mają, więc kazali   brać naszych Bartków   w rekruty,   choć jako nienaturalizowani, nie mieli   obowiązku służenia w. gwardyi   narodowej.  Pewnego tedy wieczora od­prawiałem właśnie pacierze, aby pójść do łóżka, gdy wtem hałas wielki   z   ulicy   i dobijanie się do drzwi plebanii,  tupot kopyt końskich i brzęk szabli  doszły moich uszu. Wiedząc z doświadczenia, że żołdactwo brazylijskie, niekafne  i  rozzuchwalone,   do ekscesów jest skorem, zgasiłem światło i tylną furtką wymknąłem się do lasu, a ztamtąd   do nauczyciela Kośmińskiego na naradę,   co robić.    Zastałem   w szkole już kilku innych, rozprawiających gorąco. Dowiedziałem się   więc najsamprzód,   że przybył  mały oddział kawaleryi z poleceniem zabrania pod karabin całej listy kolonistów, pomiędzy któremi znalazła się cala miej­scowa podejrzana   o   nielojalność inteligencya, a i ja między nimi. Kośmiński, że  to był chłop w gorącej wodzie   kąpany   i   świeżo  dopiero  zdobył  gwiazdkę porucznika   w   wojsku austryackiem,   postawił wnio­sek,   przyjęty  jednomyślnie,   aby  się   nie dać   i siłą patrolu się pozbyć.  Poszły tedy wici po kolonii przez noc całą, a kiedy nazajutrz porucznik dowodzący od­działem   rozkazał   przystąpić   do poboru,   Mateuszaki stanęli kupą, zbrojni w strzelby, kosy  i cepy i po­mimo pogróżek i wywijania szablami,  sromotnie kawalerzystów ze wsi wygnali.
Można było być pewnym, że Brazylianie po­wrócą w większej liczbie, a raz zdecydowawszy się na opór zbrojny, należało być konsekwentnym, gdyż Brazylianie tylko siłę uszanować umieją.
   
152
Po długiej naradzie stanęło tedy na tem, że skoro już bić się trzeba, to lepiej pójść do powstania, które słusznej broniło sprawy, bo się domagało wykonania w prak­tyce ustroju federalnego, który ma istnieć w Brazy­lii na papierze, o ile gubernatorowie poszczególnych prowincyj nie przeszkodzą temu jue caduco, a że w Mateuszu istniało towarzystwo strzeleckie, zorga­nizowane przez pańskiego brata, Konstantego, kiedy tutaj grunta dla Mateuszaków wymierzał a i nie brak też było wśród kolonistów weteranów z wojny tureckiej, co się prochu nie obawiali, uformowano pułk z kilkudziesięciu ludzi, ubrało strzelców w czer­wone rogatywki i uzbrojono czem było można: tro­chę strzelb pojedynek kapslowych, trochę kos na sztorc osadzonych, reszta dostała lance bambusowe z czerwono - białemi chorągiewkami. Pułkownikiem zamianowano miejscowego kupca, Antoniego Bodziaka, który tyle miał wyobrażenia o sztuce wojennej, co ja naprzykład o chińskiej gramatyce, ale mimo to zobowiązał się był wobec głównego wodza powstań­ców, generała Gomercindo Saraiva, sformować legion kilkutysięczny z Polaków, co mu się, nawiasem mó­wiąc, wcale nie udało.
Ale czekajcie chwilę, bo mi w gardle zaschło, a już dno widać; Jasiek! Jasieeekl... a gdzież ten szelma siedzi znów? Zamiast Jaśka wsunęła się głowa gospodyni w białym czepku.
- Moja  jejmość,   a   dajże   nam  jejmość   tego wina, co to wiesz.  .
-  Którego? mata-bisziu?
- Ano, tylko żwawo, bo mi w gardle zaschło. Gospodyni   coś mruczeć zaczęła,   licząc oczami puste butelki pod stołem, ale na energiczne kiwnię­cie głową księdza proboszcza znikła i wróciła nieba­wem z pożądaną butelką.
Ksiądz Władysław nalał,   pod   słońce popatrzył

153
na  obrączkę,   skosztował i z miną   znawcy   mlasnął językiem.
- No i cóż? smakuje wam, co?
-Dobre - powiadamy   razem - ale jakoś nie możemy dojść, co to takiego?
- Mata-bisziu u mnie się nazywa, niby po portugalsku  tyle, co   środek   na   zalanie   robaka,  a co to jest... hm,   to widzicie, mój własny wynalazek.    Jest tu jeden Włoch kolonista, mówiąc nawiasem, wielki szelma, ale wcale dobre wino wyrabia, tylko że kwa-skowate nieco, dodałem mu trochę starego tokaju, a teraz wiecie, więc pijcież, bo szkło czystość lubi. Wypiliśmy mata-bisziu  i poprosiliśmy księdza Władysława o dalszy ciąg opowieści.
- Ano dalszy ciąg nie był wesoły.    Brazylianie wrócili   w znacznej sile   i to   z dwóch stron:   lądem i rzeką.  Bodziak głupio  ludzi  swoich rozstawił:   na jednym   froncie  tedy   atak kawaleryi   zwycięzko od portót kiedy tymczasem przybyła na parowcu piecho­ta z tyłu nam zaszła.   Wzięci we dwa ognie,   prze­graliśmy sprawę: kto mógł, w las uciekł,   kilkunastu utonęło w rzece, kilku potem wyłapali i okrutnie po­mordowali „paskudy,” reszta z Kośmińskim i Bodziakiem przedostała się  do wojsk generała   Gomercindo i z nim całą odbyła kampanię, o czem kto inny wam może opowie, bo mnie tam nie było.
- A cóż się   z pozostałymi w Mateuszu stało?
         - Ano,   pastwili  się  Brazylianie   swoim zwy­czajem nad bezbronnymi; spalili parę chałup, narżnęli bydła jak Tatarzy jacy, zbili płazami pozostałe baby,
a kogo mogli pochwycić z mężczyzn, mnie pomiędzy innymi, zabrali do niewoli   i popędzili   do   Kurityby. Tam   zamknięto   nas razem   z   innymi   politycznymi
więźniami w sali miejskiego teatru,   a dnia nie było, aby  kogoś   nie  rozstrzelano.- Zginął podówczas po­między  innymi   zacny   obywatel  baron  SerroAzul
i kilku innych   wybitnych   ludzi.
   
154
Z miasta kto zdo­łał uciec, drapnąl do Argentyny lub Urugwaju, a przy znam się wam, że po raz drugi nie chciałbym tych czasów przebywać, kiedy nie wiedziałem dnia i go­dziny, czy mi szyi nie utną bez sądu, gdyż były wypadki, iż w naszych oczach kogoś z więźniów na rozkaz dowodzącego wartą jak barana zarzynano szablami. Coś podobnego w Europie od czasu rewolucyi francuskiej byłoby chyba niemożliwem, ale tutaj, to chleb powszedni przy każdej ruchawce, a było ich już kilka od czasu wygnania cesarza.
Wreszcie, kiedy wypuszczono mnie z więzienia, biskup Camargo Barros, ulegając presyi rządowej, przeniósł mnie z Mateusza tutaj, a jakkolwiek to ni­by awans, bo to większa i lepsza niby parafia, prze­cież mi moich Mateuszaków brak i niejako na wy­gnaniu się tutaj czuję.
- A gdybyśmy tak, księże proboszczu, razem do Mateusza się kopnęli?
- Dobrodzieju łaskawy, a toż się ślicznie skła­da,   bo ja się tam   w tych czasach wybierałem isto­tnie, to już wybierzmy się razem, boć zawsze to eks-
pedycya na dni kilka, a nie wiem, jak tam woda na rzece, coś słyszałem, że parowce nie chodzą, bo wo­da bardzo spadla.
- Jakoś damy sobie radę.    Więc zgoda.    Kie­dy w drogę ruszamy?
- Czekajcie-no:  jutro . nie   mogę,   ale pojutrzespotkamy się na stacyi.
Wieczór się już robił, więc wypiwszy jeszcze po kieliszku mata-bisziu strzemiennego, wyruszyliśmy z powrotem do Kurityby, gdzie też bez przygód do­brze z północka stanęliśmy. Tylko ksiądz Wolański nie wytrzymał próby ekwitacyi i połowę drogi szedł biedak pieszo, ciągnąc swego muła za uzdę z całych sił, bo leniwe zwierzę bez ostróg wcale się spieszyć nie miało ochoty.
KONIEC TOMU
155
OD REDAKCYI.
Pomimo kilkakrotnych ostrzeżeń, wciąż odbiera­my rękopisy powieści, przeznaczonych na konkurs, . a niewypełniających objętości jednego tomu. Zwra­camy więc ponownie uwagę osób interesowanych, że powiastki półtomowe nie będą mogły otrzymywać nagrody. Rękopis powinien zawierać co najmniej trzy­sta kilkadziesiąt stronic ścisłego pisma, nie jest to bo­wiem konkurs na nowelle, lecz na powieści, a przy-tem nie możemy pod pretekstem konkursu dawać to­mów o połowę mniejszych. Nadmieniamy tylko, że niektóre z tych utworów, o ile się zbierze paczka większej wartości, wydrukujemy razem w jednym tomie, z prawem do honoraryum, ale nie do na­grody. Przypominamy   wreszcie,   że  termin nadsyłania
rękopisów upływa z d. 1-ym lipca r. b.
Pani M. W. w Kamieńcu Podolskim. „Biblioteka" wy­słana, ale swoją drogą zwracamy uwagę, że za szybkość ekspedycyi tylko wtedy odpowiadać możemy, gdy prenumerata przy­słana była wprost do Redakcyi.
Jednemu z prenumerat6v6v) z Kijowa. Czyż koniecznie wyraz „zmartwychwstanie" ma być   brany w dosłownem, a nie

156
przenośnem znaczeniu? Sz. P. twierdzi, że ponieważ w powie­ści Tołstoja nikt nie umarł, przeto należało ją zatytułować „Od­rodzenie,” a nie „Zmartwychwstanie.” Jesteśmy innego zdania. Przedewszystkiem, gdyby wyraz „zmartwychwstanie" miał się stosować tylko do ludzi, którzy umarli, a potem wstali z grobu, toby między ludźmi wcale nie miał zastosowania. Powtóre, je­żeli „nikt” nie umarł, to jednak, jak to wyraźnie mówi autor pod koniec powieści „skończyło się jedno życie, a zaczęło nowe. Potrzecie, tłómacz wybrał ten wyraz i dlatego, że autor chciał widocznie zaznaczyć w tytule nietylko duchowe odrodzenie się grzesznika, ale i tę okoliczność, że momentem psychologicznym powieści jest noc Zmartwychwstania. Gdyby miał na myśli od­rodzenie, byłby użył wyrazu rosyjskiego „Wozrożdienie," a nie „Woskresienie." Wreszcie zwracamy uwagę Sz. P., że tłómaczenie nasze jest jedynem, upoważnionem przez autora.
Droni E. H. Gdyby "tak było, jak Sz. P. pisze, to z przy­czyny znajomości języka rosyjskiego w kraju, tłómaczenia z te­go języka wogóle nie miałyby pokupu. Tymczasem od chwili wydania przez nas „Zmartwychwstania” hrabiego Tołstoja liczba egzemplarzy oddzielnie sprzedawanych podwoiła się.
P. Felicyanowi L. Za życzliwe uwagi uprzejmie dzię­kujemy.
P. E. W. w Wilnie. Ilustrowanie w nowelkach zboczeń umysłowych nie nadaje się do „Biblioteki.”
Prenumeratorowi z nad Niemna. Takich listów odbie­ramy coraz więcej i jest to naszą nagrodą za pracę. Łaskawe propozycye będziemy mieli na uwadze. 0 spis utworów Kra­szewskiego, niewydanych oddzielnie, prosimy,
P. W. z Sosnowiec. Bynajmniej nie wyłączamy sił mło­dych i chętnie wydrukujemy nawet pierwsze prace młodego auto­ra, byle tylko zdradzały talent. Ale Sz. P. rozumie, że bardzo rzadko pierwsze utwory są możliwe do druku, zwłaszcza w „Bibl. Dzieł Wyborowych.” Zdanie co do przesycenia naszej literatury powieściami tłómaczonemi podzielamy i, jak to wszyscy wiedzą, dajemy stale przewagę oryginalnym. 0 poezyi będziemy pamię­tali. Gdyby „Biblioteka” mogła wydawać 52 tomy tygodniowo, a nie rocznie, byliby wszyscy zaspokojeni. Uwagi, co do strony   zewnętrznej,   słuszne,   ale,   niestety,  trudne do usunięcia.

157
Sama zamiana liter z fałszywego złota na złoto prawdziwe pod­niosłaby o parę kopiejek koszt egzemplarza. Co do papieru, by­ło to nadużycie dostawcy, i obecnie poczyniono starania, ażeby się nie powtórzyło. Gdyby „Chemia życia codziennego" była specyalniejszą i obszerniejszą, to jużby na nią większość1 czytel­ników narzekała. Drugiej części zarysu historyi pedagogii pol­skiej autor jeszcze nie wykończył.
P. A.  0.    Rok 1900   nie   jest rokiem przestępnym.    Nie­tylko w kalendarzach   zagranicznych,   ale i w naszych   luty  ma 28 dni,   ponieważ rok cały,  jako zwyczajny, ma tylko 365 dni. Różnica w kalendarzach rosyjskich pochodzi ztąd, że według s. st. rok   1900  jest  przestępnym,   ma   dni   366 i luty   liczy   29 dni. W rachubie   czasu Juliusza   Cezara   (r. 46 przed Chr.)   przyjęto średnią  długość   roku   na   365'/4   dni.    Ażeby zaś nie zaczynać roku w różnych porach dnia, postanowiono wprowadzić co trzy lata,   liczące po 365 dni, czyli tak zwane zwyczajne, jeden rok, liczący   366   dni,   czyli przestępny.    Wyrównanie takie nie byto całkiem ścisłe, ponieważ normalna długość roku była jeszcze za długą o 11 minut, z których,   po   upływie   128   lat tworzyła się doba, a po 400 latach blizko trzy doby,   które należało usunąć. Reforma,   zaprowadzona przez papieża Grzegorza XIII (r. 1577), usunęła najprzód nagromadzone tym sposobem 10 dni, przyjmu­jąc, że po dniu 4-ym października 1582 r. nastąpić ma nie 5-ty, lecz 15, a zaś na przyszłość mają być co 400 lat urywane trzy dni z lat  kończących   wieki,   tych mianowicie, których liczba po odrzuceniu dwóch, zer, nie jest podzielną przez cztery. Tym spo­sobem z szeregu lat 1600, 1700, 1800, 1900 tylko pierwszy uzna­no za przestępny, t. j. liczący   366   dni,   następne   zaś za zwy­czajne, sprzecznie z kalendarzem juliańskim.    Wskutek tego, po­cząwszy  od   dnia 14-go   marca r. b., nie dzień 13 będzie odpo­wiadał końcowi miesiąca według s. st.,  lecz 14, i w następnych miesiącach   będziemy już pisali  1/14 kwietnia, 1/14 maja i t. p Ten przyrost różnicy między datami starego i nowego stylu trwać będzie jeszcze lat 200, jeśli tymczasem nie zostanie przyjęta no­wa reforma, któraby usunęła niedogodności obu systemów.
P. A. K. Czyż podobna, żebyśmy przedrukowywali Mi­ckiewicza wobec tego, iż istnieje tanie wydanie Gebethnera, ko­sztujące 60 k.?
            158
P.  W. B.    Tak  jest.    „Wychowanie   fizyczne"   Jędrzeja Śniadeckiego może i dziś jeszcze doskonale służyć za podręcznik dla matek przy wychowaniu niemowląt.
P. J.  W. we Włocławku.    O poezyach pomyślimy.
P. J. Z. Uwagi, dotyczące przekładu, przesłaliśmy tłó-maczowi. Za uznanie dla powieści Tołstoja, „jako rzeczy głębiej pomyślanej i mogącej zadowolić poważniejsze umysły," dzię­kujemy.
P. St. N. Tichorechiej. Uwaga słuszna, chociaż czasem przy pośpiechu wydawnictwa trudno jest ją uwzględnić.—Mickie­wicz był wyznania katolickiego.
Pani F. M. Sz. Pani życzyłaby sobie pojechać do Pa­ryża na wystawę w charakterze towarzyszki, znającej dokładnie Paryż i język francuski. Może niniejsza wzmianka przyda się interesowanym, którym udzielimy adresu.
P. Z. S. Dajemy właśnie ostatnią podróż do Brazylii prof. dra J. Siemiradzkiego, z dokładnym opisem kolonij pol­skich—zatem życzenie pańskie będzie spełnione.
P. K. M. w Odessie. Sz. Pani wypowiada swoje „obu­rzenie" na fakt pomieszczenia przez nas „Zmartwychwstania” Tołstoja, Znajduje w niem Pani „obrazy rozpusty,” a całą po­wieść uważa za „bardzo gorszącą,” dodając, że „nietylko wstyd, ale i grzech takie powieści posiadać w domu." Wreszcie grozi nam Sz. Pani, że „jeśli nie będziemy robili lepszego wyboru, to z pewnością ubędzie nam wielu prenumeratorów.” Przykro nam, że tym razem nie zasłużyliśmy na uznanie Sz. Pani, ale sądzi­my, że stanowisko, z którego Sz. Pani sądzi niepospolity utwór Tołstoja, a wględnie i naszą „Bibliotekę,” jest btędnem. Przedewszystkiem protestujemy przeciwko twierdzeniu, jakoby powieść ta była „gorszącą" i zawierała „obrazy rozpusty." Jest pisana swobodnie, ale ogólny jej ton jest tak podniosły, że okupuje tę, rażącą niektórych swobodę. Sądzimy, że pruderyi nie należy po­suwać za daleko, bobyśmy zamknęli drogę najwznioślejszym utworom, pod pretekstem, że odbijają życie takiem, jakiem jest. „Biblioteka" zaś, jakkolwiek nie daje nigdy utworów gorszą­cych, z obrazami rozpusty, nie jest jednak wydawnictwem dla młodych  panienek
            159
P  St   Z   Proces lwowski nie wykazał, że społeczeństwo galicyjskie jest zepsutem,  ale wykazał, że łącznie z całym naro­dem    nie   dorosło   jeszcze   do   gospodarki   społecznej, trzeźwej, opffiinej i wogóle   dojrzalej.    Dziwić   się   temu  nie  można, bo działalność przedsiębiorcza, przemysłowo-handlowa i wogóle  or­ganizacyjna   jest u nas wytworem najnowszej epoki, wytworem, który w całej historyi polskiej nie znajduje dla siebie podstawy. W tej więc dziedzinie jesteśmy dyletantami, wnoszącymi do niej wady i zalety   narodowe:   wielką   miłość   dobra  ogólnego   obok niezdolności   do   pracy   łącznej,   wielką  bystrość  fantazyi, obok braku przezorności i wytrwałości,   krótko mówiąc, my przenosi­my nasze   nałogi   poetyczno-rycerskie do spraw   rachunkowych, bośmy się jeszcze nie przystosowali do nowych wymagań cywi­lizacyjnych    które   żądają innych charakterów i innego wyrobie-na    Szczepanowskiego   można   i   trzeba  cenić,   można i trzeba usprawiedliwiać,   ale   apoteozować   go nie wolno,  bobyśmy tem samem   apoteozowali   naszą   odwieczną  nieopatrzność,  z  której czasby  się   otrząsnąć.    Prof. St. Tarnowski dał dowód   wielkiej odwagi    wielkiej   podniosłości uczuć,  występując przeciw wyro­kowi   sądu   przysięgłych, ale, niestety,  odpowiedzialność   stronnictwo stronnictwa polityczne dużą w tej sprawie odgrywały role podkreślił tylko z jednej strony.   Przy   dzisiejszym budzą­cym się   ruchu   etycznym,   sprawa   taka  powinna   być głęboko pouczającą, powinnaby nam otworzyć oczy na konieczność przy­gotowywania się do spełnienia zadań epoki,  przez poprawę cha­rakterów przez wychowywanie ludzi nietylko dobrych, ale i prze­zornych,   sumiennych,   ścisłych, umiejących w danej komplikacyi życiowej   odróżnić   pozór   szlachetności    od    karygodnej    istoty czynu    Ale   w   tym   celu   trzeba  naprawdę   wznieść   się ponad stronnictwa.    Obecnie   Galicya  żyje w   okresie   stronnictw,  ró­wnież dla niej  nowym, bo historya dawniejsza nie znała właści­wie stronnictw zasadniczych, tylko partye familijne; zaś brak lu­dzi wyrobionych w jednym   kierunku  sprawia, że Galicya posił­kuje się ludźmi do wszystkiego,  którzy  musieliby   być podwój­nymi geniuszami w teoryi i w praktyce, żeby nie popaść w tego rodzaju smutne, a nieuniknione   kolizye.    Jak słusznie zauważył Bolesław Lutomski w „Ateneum,” inne   kraje   mają uczonych przemysłowców,   literatów, po za polityką,  stanowiących podstawę
            160
życia kulturalnego, którego polityka jest tylko echem i od­biciem. W Galicyi przeciwnie, wszyscy politykują: i historyk, i botanik, i chemik, i dziennikarz, i przemysłowiec, o ile są zdol­ni do czegośkolwiek, bywają wciągani w życie polityczne, za­niedbując bardziej fundamentalne dla kultury krajowej sprawy i dzięki temu, wytworzyła się klasa ludzi zapracowanych a bez-pożytecznych, bo ani jednych, ani drugich obowiązków nie mo­gą wypełniać należycie. Dopóki tedy nie wytworzą się fachowi przemysłowcy, nie bawiący się w politykę, i dopóki nie ustali się przekonanie, że zdolny profesor powinien przedewszystkiem pilnować swoich wykładów i posuwać się naprzód w karyerze naukowej, a nie w politycznej, dopóty i z jego uczniów będą wychodzili w świat ludzie, do wszystkiego aspirujący, ale w ni-czem nie wyrobieni, ludzie, którzy zanim jeszcze dojrzeją, już zapiszą się do jednego ze stronnictw politycznych, wyobrażając sobie, że tylko polityką można służyć krajowi. A tymczasem krajowi można służyć w różny sposób, najmniej zaś polityką niedojrzałą. Czas już wielki, żeby w Galicyi wytworzyło się „stronnictwo" ludzi bezstronnych, t, i. właściwie stojących ponad stronnictwami, ludzi dźwigających kraj drogą własnej pracy specyalnej, niezależnie od polityki, pozostawiając tę ostatnią ma­łej liczbie osób odpowiednio wykwalifikowanych, odpowiednio informowanych, nie przez stronnictwa, wzajemnie się zjadające, ale przez ludzi kompetentnych w danej sprawie, a tych jest, niestety, za mało w stosunku do liczby kandydatów ministeryal-nych. Za wiele „ekscelencyi," za wielu obrońców dobra ogólne­go — a za mało samego dobra, to znaczy dobrych przemysłow­ców, dobrych nauczycieli, dobrych dziennikarzy, jednem słowem, za mało solidnych pracowników. Taką jest choroba Galicyi. Nie jest to zepsucie, ani upadek — ale jest to droga, prowadząca do jednego i do drugiego.
Podolance. Plebiscyt będzie urządzony z powodu powie­ści konkursowych. Ogólnego co rok urządzać nie będziemy, bo jest to rzecz kłopotliwa i kosztowna—przytem nie widzimy po­trzeby tak częstego niepokojenia czytelników. Za słowa uznania dla ulepszeń w „Bibliotece" dziękujemy, a uwagi postaramy się uwzględnić. Wszakże prace takie, jak Tołstoja i Ruskina, odbi­jają właśnie „najnowsze prądy.”

Nenhum comentário:

Postar um comentário