terça-feira, 14 de setembro de 2010

Kwiaty Polskie. Julian Tuwim. Czesc 1.


    Dlaczego umiescilismy Kwiaty Polskie Juliana Tuwima w spisie?  Moze ktos zapytac.
Julian Tuwim jeden z najwiekszych poetow polskich w czasie II Wojny Swiatowej przybyl do Brazylii e przez pewen czas przebywal w Rio de Janeiro. Pisal tam tez Kwiaty Polskie. Wsrod kwiatow polskich nie zapomnial i o niezapominajkach. Nasz zespol folklorystyczny ma nazwe NIEZAPOMINAJKI - dlatego umiescilismy utwor ten w "Czytelni".




Niezapominajki










Tuwim Julian

Kwiaty Polskie

Część I

Rozdział pierwszy



I
Bukiety wiejskie, jak wiadomo,
Wiązane były wzwyż i stromo.
W barwach podobne do ołtarza,
Kształt serca miały lub wachlarza
Albo palety. Z niej to, kwietnej,
Kolory brał bohomaz świetny,
Rafael Rawy i Studzianny,
Kiedy ku czci Najświętszej Panny
Malował uczuć swoich kwiaty
W tonacji bladej, choć pstrokatej.
Ja nie o wiechciach z byle chwastu,
Stawianych na werandzie na stół,
Nie o wiązankach z kwiatów polnych,
Może i wdzięcznych, lecz dowolnych,
Nie o "naręczach", specjalności
Wiochen i starszych dam rozwianych,
Niosących je dla wykazania
Polskości swej lub niewinności;
Ja o bukietach z kunsztem, ładem,
Z przewodnią myślą i układem,
O zaściankowych, niestołecznych,
Lecz ogrodniczych, lecz dorzecznych,
Z kwiatów ścinanych nożycami,
Ściąganych pasemkami łyka
Przez popękane, czarnoziemne,
Zgrubiałe ręce ogrodnika.
Spójrz, jak przejmuje i przetyka
Łodygi ich między palcami,
Jak coraz nową barwą plami,
Przeplata, więzi i zamyka,
Znów kładzie, przewiązuje. ściąga,
Palcami jak na drutach robi -
I rośnie wizja półokrągła,
On wzmacnia ją, przystraja, zdobi,
Śledzi spod gęstych brwi oczyma,
Jak pełznie w górę klombik pnący,
A taśmę łyka w zębach trzyma,
milczek surowy - bo tworzący.

Patrz: znowu wybrał - odgryzł - wstawił,
Na przejmy chwycił i przewinął,
Łyczaną ścieśnił pępowiną
I świeżym rzutem przejaskrawił,
Tu tknął, tu trzepnął, tutaj przytknął,
A bukiet zaraz się odezwał:
Rezedą szepnął, różą krzyknął,
Westchnął, pokiwał się i przestał.
Więc on palcami po bukiecie
Przejechał się jak po szpinecie,
Falistym musnął go pasażem
I wtem - do góry go nogami
Łodygi chlasnął nożycami,
że aż omdlały pod żelazem,
Aż dreszczem poszło przez ogrody,
Aż pobladł w grządkach lud pstrokaty...
Więc mistrz nabiera do ust wody
I opryskując cuci kwiaty.

Jakiż to bukiet? Zaraz służę
Opisem ścisłym. Najpierw róże.

Nie karminowe, kosmetyczne,
Róże królowe poetyczne,
Pragnące, pachnąc, uszczęśliwić
Z łodygą jak królowa kibić:
Metr wysokości, płatki rżnięte
W krwawym koralu, zawinięte;
Róże Hiszpanki feudalne,
Nieopisanie seksualne,
Przy których by sam rubin pobladł,
Z jakimi na bajeczny obiad
Przychodził bogacz pełnokrwisty,
Lawendą woniejący ogier,
Do giętkiej i wysokonogiej
Panny Anieli - smutnej, czystej,
Szarojedwabnej, no i z tymi
Wargami z lekka mięsistymi,
Którymi, po koniaku ciemnym
I mocnej kawie na wanilii,
Chwytała róży płomień silny
I warg Alfreda, utrzymanka,
Piękna Aniela, utrzymanka,
Tańczyła na stołecznej scenie.
Przychodził do niej ("po natchnienie")
Ktoś inny jeszcze prócz amanta:
Marny wierszopis, neurastenik,
Z dziurami w płucach i w kieszeni.
Jest właśnie teraz: zły, pijany
I patrzy w róże wzrokiem szklanym;
Patrzy nie widząc; pije koniak
I młotem żar mu wali w skroniach,
I wie - bez róż - że ją zabije,
Czy dziś, czy jutro., czy za tydzień,
Choć nie wie nic i róż nie widzi,
I ciągle tamten konik pije.
A róże nie zauważone
Jak rany jątrzą się czerwone,
Osypujące pierś kochanki,
Pięknej Anieli-utrzymanki.
I oto krwi morderczej kurzem
Już dymią gorejące róże...
Jak dziś, jak jutro, jak za tydzień,
Żegna się i do "Adrii" idzie.
Ja też tam siedzę z moją żoną,
Bardzo daleko zapatrzoną;
I patrzy ananas krwisty, brwisty,
Pijący przy stoliku whisky,
I puszcza z gęby kłęby dymne,
A w kłębach widać czerwonawe
Płatki odblasków, prawie krwawe,
I huczy noc pijackim hymnem...
Więc to nie takie róże. Inne.

W bukiecie wiejskim, jak wiadomo,
Róże są skromne, bo po-domu;
Nie tkwią w kryształach na wystawie
Za lśniącą taflą szkła w Warszawie
Nie sterczą swą łodygą długą,
Jakby połknęły jedna drugą;
Bez aspiracji do salonu,
Bez wywodzenia się z Saronu,
Bez dąsów, pąsów i purpury,
Nie zadzierają głów do góry;
Jak porzucone narzeczone,
Trzymają główki opuszczone,
A oczy wznoszą - i tak trwają,
I spoglądając - przepraszają.
Owe z cieplarni emigrantki,
Sztamowych biedne familiantki,
Nie są wyniosłe ni zawistne,
Lecz dobroduszne, drobnolistne,
Gęste i niskie, krasne, kraśne,
Zawsze przy bluzkach u podlotków
Lub w szklance. Takie róże właśnie
A woń kwiatowej mają wody,
Świeżej jak w mojej Łodzi młodej
Kwietniowy dyngus na Piotrkowskiej
I uśmiech Zosi Opęchowskiej.
Gdzie jesteś dziś, dziewczyno śliczna
O dwu warkoczach wyzłoconych,
Na pierś, wzdłuż ramion, przerzuconych,
Smukła i smagła, i pszeniczna,
Miodna, dysząca plonem pszczelnym
I wiatrem w zbożu pochylonem,
I wczesnym na wsi dniem niedzielnym,
Gdy kolorowe, krochmalone,
Krajkami szumiąc wzorzystemi,
Ścieżką przydrożną idą z sioła
Kwietne dziewczęta do kościoła:
Z oczyma niebu odjętemi
I chabrom inowłodzkiej ziemi;
Choć wystrojone, idą boso,
Trzewiki na ramionach niosą.
Wcześnie na świecie - i po łące
Świeżości płyną parujące.
Ja, siadłszy na zwalonym drzewie,
Patykiem w pniu żywicznym grzebię,
Wyciągam bursztynowe pasmo
W nitkę wciąż cieńszą, aż pajęczą;
Las pachnie mocno, kwiaty brzęczą;
Zamykam oczy - jak w nich jasno!
Otwieram oczy - co to? o czem?
Urwana nitka... Gdzie warkocze?
Gdzie echo napiętego rymu?
Gdzie wiersz? gdzie sen?
"Kłębami dymu
Niechaj otoczę się"... I płaczę.

Drobnomieszczańskie nasze róże,
Różyczki raczej niż różęta,
Tak ja je widzę i pamiętam,
Z barwy przyrównałbym tynkturze
Na siódmej wodzie po purpurze.
Coś miały z barszczu i coś z malin
Rosnących dziko śród rozwalin,
Gdzie żużle, cegły, osypiska
I złom kredowy w słońcu błyska,
I rozpalony wielki kamień
(I błystki lśniącej miki na nim,
A pod nim wilgny, chłodny piasek
I panika spłoszonych mrówek:
Dla skarbów wymarzony schówek,
Więc ukrywałem je tam czasem...
O, czarodziejstwo tych kryjówek!) -
Gdzie stary trzewik szpilki szczerzy.
Gdzie zardzewiały nocnik leży,
Gdzie na cykorii kwiat niebieski,
Falując, siada paź królewski,
Progenitury pół-jaskółczej,
Skrzydełka składa i rozkłada
I w lot - i na dziewannę spada:
Bardziej mu swojsko tam, bo żółciej;
Gdzie stare gonty, klepki z cebra
I smród, i żar, i końskie zebra
Albo zbielały kundla szkielet
I potłuczone szkło butelek.
Przez które widać świat na piwno,
Gdzie rozeschnięte kół obręcze,
Gdzie chaos zielska i rozbrzęczeń,
Gdzie parzę się o dzicz pokrzywną
I siekę kijem, mały wariat,
Roślinny lumpenproletariat -
Tam zawsze w rumowisku owem
Stał malinowy krzak, przybłęda.
Sam nie wie, jak się tu przyszwendał,
Lecz rósł, lecz trwał - i malinowe
Grube łzy ronił... Jednym słowem,
Róż wiejskich czerwień rozcieńczona
Coś miała z malin, coś z buraków
Coś z pomidorów i coś z raków,
Ot, jakaś niedoczerwieniona.

Ogrodnik, czuły na harmonię
I rozkład sił między barwami,
Rezedę przypiął pod różami.
Poeta dałby tu piwonie,
Lewkonie albo pelargonie,
Żeby słuchowi była radość,
By rymem wzmocnić tę harmonię -
Lecz on, kwiecistej znawca flory,
Patrzącym oczom czyniąc zadość,
Dbał nie o rymy, lecz kolory.
Posłuszny tedy barw naturze,
Kępką rezedy podparł róże.
Bo jeśli czerwień róż naoczna
Jakaś barszczowa jest, uboczna
(Patrz wyżej, bo już nie powtórzę),
To zieleń, tutaj mu niezbędna,
Też musi w tonie być podrzędna,
Inaczej - zginą biedne róże...
Można, jak wiemy, nieskończenie
(Patrz "Zieleń", bo już nie powtórzę),
Lecz gdy się pióro raz rozjedzie
(Rok nie pisałem, nawet dłużej),
To trudno! muszę o rezedzie.

Jak barszcz (pamiętaj i o uszkach!)
Przedstawił róże-prowincjałki,
Tak o rezedzie - ulęgałki
Niech barwą świadczą; owoc miałki,
Bękarty po karlicach gruszkach.
Zgniławe były i rudawe,
A gdy rozgryzłeś miąższ ich cierpki,
Fermentujący, ziarnkowaty.
Widziałeś brąz - brąz taki prawie
Jak cukier umoczony w kawie.
A przysypane są te kwiaty
Rdzą bardzo świeżą lub przetartą
Pomarańczową skórką. Rosną - -
Nie wiem, jak rosną: lecz że mszyste,
Gąbczaste, wilgotne i porzyste,
Jakby szczeliny w nich otwarto,
By chłód chłonęły i ciemń nocną -
I że są rdzawe, więc w pobliżu
Musi być woda zielonkawa,
Staw zarzęsiony, zgniła trawa
I jar bedoński na Zakrzyżu
- I stąd ten przyrodzony wyrzut,
I leśność kwiatu stąd wynika
(Za pozwoleniem botanika,
Który mi tutaj racji nie da,
Bo - ogrodowa jest rezeda).
A pachnie - - Właśnie? Jak opiszę
Woń, którą kwiat swobodnie dysze?
Ile słów trzeba i łamańców?
Jaki zawiły sprzęgnąć muszę
Metafor i porównań łańcuch!
Jak mózg utrudzę i wysuszę,
Zanim wykrętnie i wymyślnie
Pióro tę woń w wyrazy wciśnie,
W słowa bezradne i bezsilne,
W fałszywe słowa i omylne,
Co już, tuż-tuż, są niby blisko,
Już wlazły w kwietny pył jak osa -
- I nic. A przytknąć kwiat do nosa,
Powąchać raz - i wie się wszystko.
Weź jaśmin. Choćbyś zamknął oczy,
On całą jaśmień mleczną leje
I żółtą farbką złociścieje,
I blaski listków swoich toczy,
I pąki jak jajeczka ptasie,
I giętkich krzaków gąszcz i trzepot,
- Wszystko na dłoni masz, głuptasie,
Gdy raz nim westchniesz - choć na ślepo,
A róża, pachnąc samej sobie,
Sobie i głupiej twej osobie
(I niezawodnie innym różom,
Które na wyścig tamtej wtórzą),
Róża, wkrwawiona w dzień rozgrzany,
Składa ci paszport swój różany.
Ona w ogrodzie, ty w pokoju,
Ale ci całą siebie powie.
Jeśli na chwilę dzień u znoju
Wybłaga upragniony powiew;
Ten aromatów wierny aliant
Przywionie przez otwarte okno
Nią jedną tchnący, oczywisty,
Cudowny dowód osobisty,
Zawierający personalia.
Jak pachną niezapominajki
W glinianej misce pod kamieniem?
Jak narcyz, biały książę z bajki,
W kryzie, z zieloną długą szpadą?
Jakim wyrazić mam imieniem
Woń miękkiej mięty nad strumieniem?
Za aptekarską stanąć ladą
I poczęstować czytelnika
Pastą do zębów albo proszkiem?
A może pani dobrodzika
Pozwoli eliksiru troszkę?
A może podam na ochłodę
Angielkę pepermintu z lodem?
Bardzo orzeźwia zgrzanych gości,
A także, co do zieloności...
Rzecz by to była niepojęta,
Gdyby po tylu porównaniach
Ktoś nie wyrobił sobie zdania,
Jak (najdokładniej) pachnie mięta.
Z tym zastrzeżeniem i pointą
(Niechaj czytelnik się nie żachnie),
Że to nie mięta nimi pachnie.
Lecz wprost przeciwnie: one miętą,
Stwierdziwszy tedy niewątpliwie,
Że z "opisami" wielka bieda,
Należy uznać, że właściwie
Rezeda pachnie - jak rezeda.

A polski bez jak pachniał w maju
W Alejach i w Ogrodzie Saskim,
W koszach na rogu i w tramwaju,
Gdy z Bielan wracał lud warszawski!
Szofer nim maił swą taksówkę
Frajerów wioząc na majówkę,
Na trawkie, pifko i muzykie;
Gnał na sto jeden, na rezykie;
A wiózł śmietankie towarzyskie:
Kuchtę Walercię, tę ze Śliskiej,
Burakoszczaka z Czerniakowskiej
I Józia Gwizdalskiego z Wolskiej.
Byli spocone i zziajane
I wszystka trzech w drebiezgi pjane,
I jak jechali bez Pułaskie,
Fordziak w latarnię wyrżnął z trzaskiem,
I przebiegł (tyż pod gazem krzynkie)
Flimon szarpany za podpinkie.
Szofer czarował go natralnie,
Że on zapychał leguralnie,
I "Niech ja skonam, niech ja skonam
(Zawsze dwa razy! Rzecz stwierdzona),
Skoro jeżeli znakiem tego
Nie jest to wina bzu danego,
Któren cholernie się uwietrzniał
I mocny zapach uskuteczniał;
Ciut, ciut mnie z niego zamroczyło
I właśnie bez to się zdarzyło".
Policjant mówił: "Ja nie frajer
I pan nie weźmiesz mnie na bajer,
Pan się zatrudniasz anhoholem" -
I nagle krzyk : "To ja chramolę!"
I "Nie bądź pan tu za szemrany!"
A kuchta w pisk: "Zabiją! Rany!"
A Józio w pysk, z Józia w mordę,
I już w powietrzu pachnie mordem,
I wszyscy do komisariatu,
A z winy - majowego kwiatu.
Potem to ślicznie Wiech uwieczniał,
Z daleka więc do pana Wiecha
Pełen wdzięczności się uśmiecham...
I cóż pan też uskutecznia?
<A NAME="wariant1" HREF="text0137.html#wariant1" CLASS="s">[................. ]</A>

... Więc jak pachniałeś, bzie warszawski,
Kiedy, rażąca i nieznośna,
Przyszła, ruiny strojąc w blaski,
Nowej niewoli pierwsza wiosna?
Gdy szafirami cię uświetnił
Bezwstydnie piękny strop niebieski,
Ty, znad ogrodzeń wzdłuż Królewskiej,
Z zarośli przy Teatrze Letnim,
I ty, od Żabiej, od Niecałej
I z tego wzgórza ponad stawem,
Na którym, w owym wrześniu krwawym,
Ptaki, od huku oszalałe,
Przed śmiercią - jeszcze pożegnały
Łabędzią pieśnią swą Warszawę!
Jakżeś się wstydem nie zapłonił,
Kiściami pachnąc obfitymi?
Nic nie mów. Nie chcę znać tej woni.
Lecz już chrapami rozdętymi
Węszę twój mokry, chłodny zapach,
Gdy znów nurtować będę w krzakach
Świeżego bzu na wolnej ziemi.
A, jakie salwy aromatu
Zagrzmią z gałęzi twych kwitnących,
Z pąków na wiwat pękających,
Na zazdrość i na dziw armatom,
Armatom tobą umajonym,
Grzmocącym hordy rozgromione
Tych zbirów, łotrów, szuj, psubratów,
Szubrawców, rozbójników, katów -
A to nie tylko o gestapo,
O "hitlerowcach" czy "rasistach"
Ta komplementów krótka lista.
[. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .]
I wy, warszawskie psy, w dniu kary
Psi obowiązek swój spełnijcie.
Zwyjcie się wszystkie i zbiegnijcie
Straszliwie pomścić swe ofiary,
Za psy bombami rozszarpane,
Za zmarłe pod strzaskanym domem,
Za te, co wyły nad swym panem,
Drapiąc mu ręce nieruchome;
Za te, co z wdziękiem beznadziejnym
Łasiły się do nieboszczyków,
Za śmierć szczeniaków, co w piwnicy
Jeszcze bawiły się w koszyku;
Za biegające rozpaczliwie,
Pozostawione po mieszkaniach,
W dymie duszące się, półżywe,
Pamiętające o swych paniach;
Za nastroszone, za wierzące,
Że człowiek wróci - bo pies czeka;
I tak, w pozycji czekającej,
Siadł ufny pies na grób człowieka;
Za wzrok błagalny, przerażony
Tumultem, trzaskiem, pożarami,
Za psy, co same pazurami
W ogrodach ryły sobie schrony -
Za wszystkie męki i niedole,
Własne i tych, co was kochali
Śród wspólnych ścian i śród rozwalin,
Zwyjcie się, bracia, na Psie Pole!
Niechaj w was wściekłe piany wzbiorą
I hurmem w trop zdyszaną sforą.
W trop, kiedy z Polski będą dymać
I tylko pludry w garści trzymać!
O cegły gruzów kły wyostrzcie
I o zbielałe ludzkie koście,
A gdy ich dopadniecie - skoczcie
Do grdyk, brytany, do gardzieli!
Ostrymi kłami wgryźć się, szarpnąć,
By nie zdążyli, hycle, charknąć!
Do grdyk, wilczyce! A pazury
W ślepia! by nawet nie mrugnęli.
A powalonych niech opadną
Wojska pomniejszych psów-mścicieli,
Niech ich poszarpią na kawały,
Żeby i matki nie wiedziały,
Gdzie szukać rozwłóczonych cząstek!...

Bo nasze - też nie znajdywały
Główek swych dzieci, nóżek, piąstek...

II
Ero kamienia łupanego,
A jeśli bliżej - to, Asyrio!
Prawieku, w który myśli biegą,
Wspomnień maligno i delirium!
Przedpotopowe czy kopalne,
Znieruchomiałe czasy ludów!
Panopticum prowincjonalne,
Jarmarczna kosmoramo cudów!
(O, czarodziejskie widowisko:
Mekka, Wezuwiusz, chińskie mury,
Hamburg, Wenecja z gołębiami
I papież w lektyce - a wszystko
Z wychodzącymi za kontury
Bardzo rzewnymi kolorkami...)
O, kalkomanio sprzed lat tylu!
O, "Muchy", "Kolce" i "Bociany"!
Stary, poczciwy wodewilu,
Przez amatorów odegrany:
Z kupletem o automobilu,
Z mężusiem, co kobitki lubi,
Teściową, która majtki gubi,
I jak ją podszedł chytry filut.
Słowem - letnisko tuż pod miastem
W dawnej "Gubernji Pietrakowskoj",
I stuknął już, z pomocą boską,
Rok tysiąc dziewięćset dwunasty,
Był to na lato punkt inwazji
Drobnej żydowskiej burżuazji,
Nie było tam potężnych szczepów,
Wsławionych w przemysłowym dziele,
Lecz tacy sobie właściciele
Mniejszych fabryczek, większych sklepów,
Bo księstwo o manierach dworskich,
Rody Rotwandów i Przeworskich,
Poznańscy czy Natansony
Nie zaglądały w tamte strony/
Oni po Ritzach, Biarritzach,
Ostendach, badach, zagranicach,
A moi łódzcy Goldbergowie
I co lepszego w Tomaszowie -
Zjeżdżali tu. I tu, nieśmiała,
Panieńsko smutna i nerwowa,
Z Girą i Julkiem przyjeżdżała
Pani Adela Tuwimowa.
Ojciec jest w mieście. Głowę wspiera
Na lewej dłoni, prawą pisze...
... Była uliczka od Piotrkowskiej,
Od tego rogu, gdzie Roszkowski,
Co zwała się "Pasaż Majera".
[. . . . . . . . . . . . . . .]
Na tej uliczce, tam gdzie krzaczki,
A naprzeciwko państwo Klaczkin,
Ojciec mój, ojciec nieumarły,
W Azowsko-Dońskim Banku siedzi,
Pisze francuskie długie listy
I liczb sumuje ciąg spadzisty,
I siwiejącą głowę biedzi.
Setki tysięcy wstawia w kratki
Buchalteryjnych swoich rubryk,
A brak mu sześćdziesięciu rubli
Dla nas, tam na wieś, na wydatki.
A weksel... a krawcowi rata...
Znów się zadłuży i załata...
Pisze i pisze w głównej księdze
Fortuny panów fabrykantów,
Zadowolonych posiadaczy
Pałaców, karet i brylantów.
Wybija pierwsza. Zamknął księgę.
Wyjął lusterko kieszonkowe,
Małą szczoteczką i grzebykiem
Przyczesał krótki wąs i głowę -
I w marynarce czesunczowej,
W słomkowym kapeluszu lotnym,
Z laseczką w prawej, lewa z tyłu,
Wychodzi z banku.
Ja, markotny
Myślami o nim, biedą, plamą,
Złymi stopniami, sprzeczką z mamą,
Nową miłością, dość zawiłą,
Idę na hamak - z nienawistną
Książką, bodaj ją dunder świsnął,
Mistyczną, apokaliptyczną,
Z abrakadabrą liter greckich
Szatańskich szyfrów, cięć zdradzieckich:
Z kabałą trygonometryczną.

Ojciec wstępuje do cukierni
Na swą partyjkę karambolu.

Kładę się, Skwar niemiłosierny.
Za łąką ogród. A na polu
Żniwiarze koszą. Ojciec stawia
Trzy ciężkie kule na zielonym
Suknie bilardu. Dwie są białe,
Jedna czerwona. Wonią zawiał
Gorący oddech. Skier miliony
Migocą w oczach ociężałych.
Cóż z tą miłością będzie, z biedą,
Z tą plamą, co mi życie truje?
Ach, zamalować by ją kredą!...
Cotangens. Ojciec kij smaruje.
Dwa sinus alfa do kwadratu.
Białość i czerwień na zieleni.
Patrzę na łąkę szmaragdową
W kulkach śniegułek, w plamach maków,
O, nieszczęśliwa moja głowo,
Zasypiająca na hamaku!
Książka, na której cień gałązki
Buja migotem listków wąskich,
Wypada z rąk - i jedna zwisa,
Gdy druga odwróconą dłonią
Zasłania oczy. Chwile dzwonią
Już hamak w senność się kołysał
I, skrzypiąc, sznur o korę trze się,
Słyszę cosecans cienki osy
I szorstki dźwięk ostrzonej kosy,
I recital kukułczy w lesie,
Metronomicznie odmierzany,
I, w senną sieć zasznurowany.
Wzdłuż ciała czuję złoty tangens
I wraz z Pilicą wpływam w Ganges,
Który, indyjskim będąc wężem,
Kukaniem nakrapianym lśniąco,
Ruchami sprężeń i rozprężeń
Pełznie przez trawę, sen, gorąco
I, jak kipiącym śniegiem, błyska
Upajająca piana z pyska.
Oj, jak mi ciężko w tej podróży!...
Ojciec się schylił. złamał, zastygł
W wyraźny wykres, w kąt kanciasty
Dwa sinus beta. Oko zmrużył,
Drugim odmierza. Już odmierzył -
I łokciem w tył! i jak uderzył,
Obudził mnie stuknąwszy białą
W czerwoną, ta znów w białą stuknie,
I w pojedynku bił po suknie
szpadami barw zamigotało.
Otwieram oczy. Po zieleni
Barwa się z barwą w słońcu mieni
Na połyskliwej trawie gładkiej:
I wiatrem zwiało, przemieszało
Białe i krwawe kwiatów płatki.

Ogrodnik, palacz i astmatyk,
Więc pokasływacz i chrząkała,
Z gęstą szczeciną, szpakowaty
(Rzekłbyś: sól z pieprzem przemieszana),
Siąknął nad wąsem tabaczanym
I znad cynowych okularów
Piwnymi patrzy się oczami
Na duet woni i kolorów,
Na róż z rezedą dwugłos miękki
(Rzekłbyś: jak lody malinowe
Z pistacjowymi). Z lekkiej, cienkiej
Paprociej siatki koronkowej
Tło za kwiatami. Mistrz zapala
Szczątek zgasłego papierosa,
Przymruża oczy i z ukosa
Ogląda kwiaty - i pochwala.
Kaszlnął, pochrząkał, postanowił:
Ważkości doda bukietowi.
Więc znowu parę muśnięć, prztyków
I wziął ze stołu garść goździków.
Najpierw śnieżyście białe, ciemne,
Głębokokrwawe albo ściślej:
Bordo, jak małe czarne wiśnie,
Które w pękatej bani szklanej,
Obficie cukrem przysypane,
Stawiano w słońcu, robiąc wiśniak;
I on, i wiśnie - przedni przysmak.
Zapach ich także ciężki, ciemny,
Tyleż kwiatowy, co korzenny,
Razem aromat i przyprawa.
A woń i barwa, gdy ich cechy
Zespolić, łącząc dwa oddechy,
Dadzą nam wyraz sangwaraba,
Które to pnącze rośnie w mroku,
Pnącz rubinowy je oplata,
I jest moc tajna w jego soku,
Gdy Rhodomelos nad nim lata,
A kwitnie w piątej porze roku
I tylko w szóstej części świata...

Gdy on goździki w bukiet wwija,
Na ławce, obok, siada wnuczka:
Wysmukła, czysta, jak lilija,
Z wargami z lekka mięsistymi,
Dziewczynka smutna, choć malutka;
Ma sześć lat może. Milcząc patrzy,
Znać że ją przebieg stuki zajął,
Ten bukiet bowiem - to teatrzyk,
Gdzie kwiaty za kukiełki grają.
Ogrodnik w bukiet białość wtrąca,
Która porankiem jest pachnąca,
Przedwakacyjnym w mieście czerwcem,
Kiedy zamierające serce
W kolana lękiem zapadało,
Płynęło potem do przełyku,
Słabło po drodze, w dołku mdlało
I ćmiło markotnością słodką
Przelewów, ciągot i dreszczyków;
Gdy do gimnazjum na egzamin
Piśmienny szło się - i dlatego
Z rulonem kancelaryjnego
Papieru - razem z narcyzami...
Z obłoków musującej pianki
Z narcyzów i lirycznej termy
I z jakiejś struchlałości niemej
Brały swą białość te poranki.
Powiedz, że czerwiec - czas zieleni,
Błękitu, złota, a mnie - biało...
Nie wiem. Białością we wspomnieniu,
Białością ślubną pozostało,
Białością nieodżałowaną...

Na scenie dramat. Do ogrodu,
Gdzie pośród róż i rezed mieszka
Błękitnooka białośnieżka,
Królewna z lilijnego rodu,
Wdarł się gorący Murzyn krwawy,
Straszny, błyszczący król z Afryki,
Gdzie smok zamorski pełznie z sykiem
I kwitną dzikie sangwaraby.
Nabrzmiały krwią, jak czarne wiśnie,
Rzuca się na nią, w usta wpija,
Przygniata, pierś do piersi ciśnie!
Dygocą kwiaty, kłonią, gną się,
I nagle - słodko, błogo, słabi...
W rozkoszy przejmującym wstrząsie
Anielka tonie w ciemnym pąsie,
Durzącym mroczną sangwarabą.

Za dziesięć lat - okrutniej, słodziej
W tym samym stanie się ogrodzie;
I w chwili gdy nią rozkosz targnie,
Gdy mu do krwi rozgryzę wargę,
Drgnie jasnym, ostrym przypomnieniem:
Murzyn i śnieżne. Jedno mgnienie.

Wstaję z hamaka. Jeszcze w sennej
Zmorze widziadeł białodziennej,
Chmurzę się, gniewny, burzą wzbieram,
Kroplisty z czoła pot wycieram.
Cisza. Ta wielka - straszna prawie.
Skwarna martwota. Bezruch. Ale
Złowróżbny słyszę szum w upale,
Syczy jak żmija w suchej trawie...
Niby to prosty pejzaż polski,
Ten znany i widziany co dzień,
Ale za łąką, już w ogrodzie,
Olśniewający gad zamorski,
Wężysko jakiejś opowieści,
Barwami czarów nakrapiane,
Pijaną z pyska tocząc pianę,
Sunie przez życie i szeleści.
Ruchami sprężeń i rozprężeń
To ukazuje się, to znika,
I błyska, i owija wężem
Samotny domek ogrodnika.

III
Przed żółtą willą, dzikim stworem,
Z opasującą ja galerią,
Ze zwariowaną boazerią,
Zgniłym budulcem i kolorem,
O oknach, co szarzyzna zioną,
O ścianach w sękach, szparach, piętnach,
Z drabiną schodów przystawioną
Na zewnątrz do górnego piętra,
O dachu w asfaltowe łaty,
Skwierczące w słońcu smolnym smrodem,
Willą - mieszańcem kurnej chaty,
Bóżnicy, szopy i pagody -
- Przy stole, przedobiednią porą,
Mężusiów brzuszkowatych czworo,
W rannych pantoflach, cyklistówkach
Na mniej lub więcej łysych główkach,
Bez marynarek, ale w szelkach,
Gra w "telefona" lub "mauszelka",
Inaugurując leni salon...
(Gdzieś, Kostrzewski?) Grają, palą,
Kto "Carski Dzióbek", kto "Renomę",
A kto cygarko, które ścina
W takim breloczku-gilotynce.
W tymże salonie, tuż przed domem,
Kurczęta hurtem się zarzyna
I lody kręci się w maszynce.
(Tradycja! Któż by nie pamiętał?
Niedziela: lody i kurczęta.)
Są to tak zwani "kominiarze",
Opuszczający miejskie mury
Dla łona żony i natury,
I innych poetycznych wrażeń
Od piątku do niedzieli wieczór;
Więc grają, nucąc, głupek z głupkiem
To "Oczi czornyje", to "Puppchen"...
[. . . . . . . . . . . . . . . . . . .]
Opodal - a leżakach - panie,
Kolorystyczne niesłychanie:
W szlafrokach kalejdoskopowych,
Pomidorowo-fioletowych,
W pstre kwiaty, ptaki, psy, komety,
I azjatyckie alfabety.
Wygląda to, gdy spojrzysz na nie
I parę razy szybko mrugniesz,
Jak sen papugi zwariowanej
O pawiu, zwariowanym również.
Przy nich na trawie dwaj młodzieńcy.
Jeden wymokły i cielęcy,
Warszawiak - rzadki gość w tych stronach -
W zaprasowanych pantalonach,
Z przedziałkiem, woniejący Pulsem,
W żółtych sztybletach i koszulce
"A la Słowacki". Jest to pyskacz,
Dowcipniś, Chlestakow letniska,
Don Juan "zza Żelaznej Bramy",
Masowo uwodzący damy.
Kiedy zaśpiewa - dolce, lento -
"O sole mio" - czy "Sorrento",
Lub z frywolnością godną Reda,
Kuplecik z "Krysi Leśniczanki",
Omdlewa każda z nich jak Leda -
I któraż się całować nie da
W mroku alejki lub altanki?
Pan Wacio właśnie opowiada,
Jak dobrze z bracią jest aktorską.
Łodzianka marzy, wzdycha z cicha
I sama czuje się Bogorską...
Drugi, pan Szura, jak maszkara:
W zgniecionych krągłych szarawarach,
W "kosoworotce" malinowej,
W trepkach, binoklach, a na głowie
Białą chusteczka z supełkami
Na czterech rogach. Słucha, śwista
I gryzie źdźbło zerwanej trawy,
Żeby gryzącą swą ironię
Wyrazić tu dla ich Warszawy.
[. . . . . . . . . . . . . . . . . . .]
Takie letnisko. Jedno słowo:
Wypisz-wymaluj - Soplicowo.
Przechodząc krokiem Guliwera,
Zagarniam dłonią i zabieram
Papuzie damy, dwóch młodzianów
I willę i grających panów.
Robię to błyskawicznym ruchem
(Jak się na stole łapie muchę)
I dalej idę. Oni, w garści,
Bzykają, nudzą, więc ich gniotę
I, gniewny, rzucam gdzieś, pod płotem,
Jak sforę biesów do przepaści.
Znowu się chmurzę burzą wzbieram
I naprzód - krokiem Guliwera -
Do mej altany.

Altana była naturalna,
Uformowana z bzu, leszczyny
I jakiejś bujnej plątaniny,
Przez którą przeświecając, słońce
Przesypywało blaszki drżące,
Przeróżne złocistości, plamki
I cienkie liści wycinanki.
W altanie stół, jak młyński kamień,
Stojący na kamiennej osi,
Upstrzony gęsto nazwiskami,
Inicjałami w dat chaosie,
Gdzie "Kuba bardzo kocha Zosię".
Gdzie "R.K." z "M.P." w jednym sercu,
Przebici strzałą, razem sterczą,
Gdzie "Staś jest świnia" ("a ty większa"),
Gdzie "Frenkiel" podpis swój upiększa
Profilem wyrzezanym z boku
W tysiąc dziewięćset trzecim roku...
Runiczny kamień! Gdybyż mogli
Uczeni w piśmie serc klinowem,
Tych letnisk Champoliony nowe,
Odczytać nam ów głaz-hieroglif!
Zwyczajnych ludzi zwykłe dzieje,
Codzienne sprawy ich i troski,
Nie mniej ciekawe niż koleje
Person tragedii Szekspirowskiej.
Tak kwiaty na zwyczajnej łące
Codzienne są, zwyczajne, znane,
A rosną z głębi wstrząsającej,
Z walki żywiołów opętanej
A potem - trzeba by Szekspirów,
By w wiekopomne zakuć słowa
Łódzkich Otellów, Królów Learów
I was, Ofelie z Tomaszowa!

Przy takim stole, otoczonym
Zmurszałej ławki ośmiokątem,
Siedzę, wzorzyście zaliściony
Słonecznym piątem-przez-dziesiątem,
I scyzorykiem na kamieniu
Drapiąc, uwieczniam nowe serce,
Ryję literkę po literce
I stawiam imię przy imieniu
Przeszywam serce nową strzałą,
Strzepuję pył - i już gotowa
Wrzeźbiona w granitowe ciało
I miłość, i tragedia nowa.

Przede mną książka. Lecz już inna.
Wiersze, od których nie potrafię
Oderwać się od dwóch lat prawie,
Książka - rozpaczy mojej winna,
Rozkoszy, smutku i zachwytu,
Śmieję się nad nią, wzdycham, płaczę,
Książka - nowina pełna mitów
I starych słów, i nowych znaczeń,
Tytuł (litery są czerwone)
"Wybór poezji". Fotografia
Autora w profil nam przedstaffia:
Wysokoczoły i brodaty,
Z opuszczonymi w dół oczyma,
Książkę - czy rękę na niej - trzyma,
Za nim, w wazonie, mgliste kwiaty,
Czytam, po stokroć już czytane,
Strofy liściami przeplatane.
Migot poezji i gałązek
Drżąc rozkołysał mą altanę,
Czytałem je pod ławką w szkole.
Czytałem w helenowskim parku
Warkoczykowym pensjonarkom.
I jej czytałem na przynętę,
Lecz ich słuchała obojętnie.
Czytałem w łóżku i przy stole,
Gdzie każdy łyk rosołu złoty
Popijam haustem złotej strofy,
Nie mówiąc, nie słuchając rozmów...
Czytam, miotany. Dłoń na czole,
A druga na kamiennym stole
Gra werblem niecierpliwym, to znów
Grzebieniem palców po czuprynie
Od czoła aż po kark przepłynie;
To oczy w strofie, to na niebie,
To nogi w węzeł, to pod siebie,
To się przebiegnę po altanie
I głośno powiem jakieś zdanie,
To znów na ławce klęknę - z książki
Ścierając błyskotliwe prążki,
Czytam: "Poezja starych studni" -- --
Tak, to poezja: gdy głos dudni
W chłodnym, spleśniałym mroku studni;
I to poezja: martwy zegar -- --
Milczenie, śmierć, a czas ubiega,
Strych, nieme skrzypce, już bez grajka -- --
I one martwe, jak ten zegar:
Są, ale pieśń się nie rozlega.
Rupiecie strychów - marność, marność,
Znieruchomienie i umarłość...
"Księga, gdzie niezapominajka
Drżenie" znów martwość, zaprzestanie,
Jak zegar, skrzypce: bezruch, trwanie. -- --
Dzieciństwo, pełne snów, oniemień...
Znam to. Przychodzi chwila czasem,
Gdy znużę się hałasem gwarów
I nagle czuję, jak na ziemię
Śmierć spada. Osłupiały, drzemię -- --
..."Były dzieciństwu memu lasem
Czarów... Zbierałem zardzewiałe
Klucze" -- -- I znów rupiecie, graty,
Jak zegar, skrzypce, księga, kwiaty
I strych, i studnia - wszystko stare,
Skazane śmierci na ofiarę;
Tak od zarania do starości
Trwa niszczycielskiej mocy pościg
(I to poezja? Jak latarki
Magicznej cuda na tapecie?),
Wszystko jak ja: motyle, marki,
Odjazdy w wszystkie świata częście,
Sen niedorzeczny... sen jak szczęście...

Jak on wie wszystko, ten czarodziej....
We Lwowie? Nie. To było w Łodzi.
To było wszędzie i tak samo!
Tak, to poezja, bo - to samo...

Raptem z altany mnie wygoni.
Idę jak ksiądz z modlitewnikiem,
Modlę się szeptem o jabłoni,
O srebrnych brzozach nad strumykiem,
O deszczu sennej monotonii,
O rozhukaniu dzwonów dzikiem
- "gdy mi wspomnień dzwon dziś dzwoni,
Stary żal moim jest dzwonnikiem".
Modlę się w słodkich i gorących
Ustach, gdy pachniał bez w ogrodzie -
Ach, i to także było w Łodzi,
Pod nocną burzą drzew szumiących!
Od wolnych ptaków i od włóczęg
Radosnej się mądrości uczę,
Bez celu idę w świat, jak oni,
Przyszłość wesołym witam krzykiem
(I gdy mi wspomnień dzwon dziś dzwoni,
Stary żal moim jest dzwonnikiem...)
... I tak w skrzydlaty prawie sposób,
Na wierszach płynę przez letnisko...
Wtem szepty słyszę innych głosów,
Tak blisko!
I taka jasna dal za rzeką,
Taki na prawo bór ciemnieje,
Na lewo tak się łąka śmieje
Pod białozłotą słońca spieką,
Taka tęsknota za daleką,
Za zbłękitnioną, legendarną
Miłośnie wznosi się pod gardło
I przejmująco bzami dysze,
W rytmy uwodzi i kołysze
W takie tkliwości i bezkresy,
Że, bazgrząc książki marginesy,
W sąsiedztwie Staffa wierszyk piszę!

Autor wyraża tam swój podziw
Dla dnia letniego i przyrody,
Oświadcza, że po polu chodzi,
Ubóstwia łąki i ogrody.
Prócz tego zaś - dla pewnej panny
Odczuwa afekt nieustanny,
A widząc nieba wspaniałości
I kwiaty na rodzimej glebie,
Jak afekt ten wyrazić - nie wie,
Więc zapytuje w naiwności:
"Jakże ci powiem o miłości,
Jeżeli więcej kocham - ciebie!..."

.. Kpisz sobie z niego, kpisz, poeto.
Nieładnie, mistrzu. Spójrz: biedaczek
Nieomal ze wzruszenia płacze.
Nie wolno, mistrzu. Kładę veto.
Nie umie tak jak ty, magiku
Spod ciemnej gwiazdy, strof budować,
Młody jest, trzeba mu darować,
Kocha się, zmartwień ma bez liku...
Niech sobie będą "szczęścia włości",
Przepuść mu także "śnię jak w niebie",
Jeszcze nie umie dobrnąć prościej
Do tego swego "... o miłości,
Jeżeli więcej kocham - ciebie!..."

... Chłopcze! przepraszam najgoręcej,
Doprawdy, już nie będę więcej...
Błogosławiącą rękę kłoni
Kpiarz stary nad tym biednym smykiem
I - gdy mi wspomnień dzwon dziś dzwoni,
Stary żal moim jest dzwonkiem.

IV
Spłakany, lekki i pokorny,
Zamykam książkę i odchodzę.
Wracam do willi. A po drodze
Był sad. BYŁ SAD. Zauważ plagiat,
Dwusłowy wprawdzie, lecz bezsporny,
Lecz jakaż poetycka magia
Ten fakt wczaruje w nowe formy,
Oryginalne, własne? Rad bym,
Ale nie będę usiłował
Dwu słów ubierać w nowe słowa.
Piszę: "był sad", bo właśnie sad był:
Mizerny, rzadki i zwarzony,
Z ubogim sadownikiem-Żydem,
Co klepał w nim nie tylko bidę,
Lecz i obuwie rozłażone
Letników. Gdy owoce nie szły,
Podciągał budżet przez podeszwy
I jako tako w ciągu lata
Łatami nędzę swoją łatał.
Zgarbiony, z głową pochyloną,
Pod gruszą wapnem pobieloną,
Na niskim stołku, przed stolikiem,
W brudnej koszuli, zarośnięty,
Obdarty, siedzi nad trzewikiem
Między kolana zaciśniętym,
Młotkiem zelówkę przybijając,
Drewienka szpilek w ustach mając.
Umorusani, zasmarkani,
W czapkach i brudnych tałesikach,
Łażą synkowie sadownika,
Zbierają z trawy udeptanej
Twarde jak kamień, cierpkie gruszki,
Że na myśl samą biorą dreszcze;
Dziewczynka zaś, niemowlę jeszcze,
Z trudem czołgając się po ziemi,
Chce rączynami ruchliwymi
Złapać tekturkę po pudełku
Od gilz - i ująć jej nie może,
Więc coś gaworzy i gaworzy...
Skrzywione rozkraczyła nóżki
I widać wszystko. A na płocie
Czerwone wietrzą się poduszki,
Płowiejąc z wolna na spiekocie,
Gdy sadownica, znów brzuchata,
Wyżółkła, gniewna, w barwnych szmatach,
Do żelaznego wgląda garnka,
Parującego na trójnogu,
Jak razem Pitia i Cyganka,
Kradnąca tajemnice bogom.

Mijam sad, to śmietnisko ludzkie,
I dalej idę, chmurny młodzik,
Dumając o fabrycznej Łodzi,
O rozpalonej nędzy łódzkiej.
Muskając dłonią falę pszenną.
Szumiącą sennie piosnkę wiejską,
Skąd chabry śmieją się niebiesko,
Idę przez Wschodnią, przez Kamienną,
Północną, Średnią, Nowomiejską...
Tragarze, zgięci najokropniej,
Apoplektycznie purpurowi,
Dźwigają, tępi i surowi,
Garby skrzyń ciężkich. Gdy przystaną,
Odsapną, wesprą się pod ścianą,
Z twarzy ich trądem żrących kropli
Pot na pierś spływa rozchełstaną...
I ja, zziajany, w strugach potu,
Dnia 10 grudnia rano,
W Brazylii, w dusznym piekle roku
Tysiąc dziewięćset czterdziestego,
Uginam się pod kamieniami
Przerażonego serca swego,
Gdy w Londyn, tonny nad tonnami,
Kiedy to piszę, biją bomby
i syren jerychońskie trąby
O pomstę nieba groźnie wyją -
I wszystkie pękające bomby
W maleńką Ircię moją biją,
Co teraz ścieżką inowłodzką
Idzie śród zboża i rwie chabry...
Biegam zdyszany po Otwocku,
Szukam krzyczącej Matki mojej,
Żeby ją, biedną, uspokoić,
Że Ira żyje, zrywa chabry -- --
I wtem, pod bomb stalową młocką
Wali się Dorset-House w Londynie,
Jęczą syreny łódzkich fabryk,
Że moja Ircia, Ircia ginie!
O, jak zawodzą! o, jak wyją!
O, jaki żar od rana w Rio!
I jaki zaduch w czarnym tłoku
Dnia 15 lipca, roku
Tysiąc dziewięćset dwunastego,
Gdy kurzem sypnie bies płomienny
W gardziele Wschodniej i Kamiennej!

Bałuckie limfatyczne dzieci
Z wyostrzonymi twarzyczkami
(Jakbyś z bibułki sinoszarej
Wyciął ich rysy nożyczkami),
Upiorki znad cuchnącej Łódki,
Z zapadłą piersią, starym wzrokiem,
Siadają w kucki nad rynsztokiem,
Puszczają papierowe łódki
Na ścieki, tęczujące tłusto
Mętami farbek z apretury -
I płyną w ślad nędzarskich jachtów
Marzenia, a za nimi - szczury.
Wiatr zawiał. A z szumnego wiewu
Napływa śpiew rozkołysany
Szaleńca: J'ai heurté savez-vous?
D'incroyables Florides? -- --Pijany
Rozbujał statek oceany
Śród tłoku cudów, barw zalewu,
Tańcząc na pieśni fal - i nagle:
"Jeżeli jakiej wody pragnę
Tam w Europie, to kałuży.
Gdzie dziecko schyla się nad bagnem
I puszcza o zmrokowej chwili
Statki wątlejsze od motyli"...
Ale wjechała na podwórze
Kloaczna beczka z pompą ssącą;
Półkolem stają więc przy dziurze,
Wpatrzeni w gęstą ciecz chlupiącą,
Gdy wtem, przez obszarpaną zgraję
Dzieci z sąsiedztwa otoczony,
Zjawia się skoczek upragniony,
Niedościgniony wzór artysty;
Zdejmuje palto i zostaje
W trykocie, brudnym, bo cielistym,
Z pstrymi skrawkami szczęścia na nim,
Rozkłada płowy swój dywanik
Wyjmuje z worka trzy butelki
I - patrz! w powietrzu pisze niemi
Nieustający bieg ósemki.
Dzieci są w niebie. A na ziemi -- --
Na ziemi, gdy tak w polu stoję
(A dawno stoję, osłupiały),
Kłosy się wiatrem rozechwiały,
A z nimi - proste myśli moje:
Że też tym ludziom braknie chleba!
Że też się im tak męczyć trzeba!
Ze szczodrych, tłustych, urodzajnych,
Ze złotych, srebrnych, takich cudnych,
I z blasku błękitnego nieba
Życie odrzuca tym nędzarzom
Żebraczy kęs czarnego chleba,
Zaduch bałuckich "stancji" brudnych,
Wszy, co po bladych dzieciach łażą,
Samą brzydotę i ohydę
Z kloaką i szczurami złemi!...
Tak sobie myśląc, dalej idę
Po niepojętej, pięknej ziemi,
Rozważający boże dzieło
Cudowne, nędzne i złowieszcze...

Dwadzieścia osiem lat minęło,
Wciąż idę - i wciąż nie wiem jeszcze.

Staję, "gościńców król, włóczęga",
Przed chłopską chatą. Dach jej stromy,
Spadzista strzecha ziemi sięga
Zwichrzoną brodą burej słomy.
Mech, szary liszaj spopielony,
W szczeliny powtykany, sterczy
Jak siwe kłaki starczej piersi
Dziadygi, co na progu sieni
Siadł w gaciach, ćmiąc machorkę czarną...
Przedpotopowe w sieni żarno,
Prosiak pomyje z garnka siorba,
W izbie na stole jedna miska
Z jałową paćką dla sześciorga,
Baba wnukowi w główce iska,
Dzieci i kury na podłodze,
Dym, zaduch, kwaśny chleb razowy,
Gliniasty jak podłoga w izbie...
Wypijam mleko i wychodzę
Od dobrej pani Michałowej,
I dalej idę - a po drodze
Coraz gwałtowniej, coraz gęściej
Wyrywam z ziemi garście zboża,
Szarpię i depcę ziemskie - szczęście?
Nieszczęście? Radość? Klęskę? - nie wiem!
Bunt, rozpacz, pasja, w piersi pożar,
Pędzę jak pocisk gnany gniewem!
Sad - łódzkie dzieci - chłopska nędza -
A ziemia żyzna szczodra tłusta,
A słońce czystym złotem chlusta!
Tak! pocisk, którym bunt popędza!
Uderzyć! rozbić! Zmiażdżę! zburzę!
Zbuduję nowy! Pomszczę nędzę!
Wyrwę zło! zetrę
Ojciec w biurze
Pisze i pisze w głównej księdze
Już nie jednego - wszystkich banków,
Fortuny panów fabrykantów,
Zadowolonych posiadaczy
Pałaców, karet i brylantów.
"Ojcze!" - w dalekie krzyczę pole -
"Widzisz tę butlę na twym stole?
Chwyć ją! Syn każe! Podnieś! Przechyl!
Zalej majątki ich rozdęte!
Czerwonym chluśnij atramentem
W tę główną księgę, gdzie przeklęte
Wpisujesz zbrodnie ich i grzechy!"
... Nad kolosalną mordą miasta,
Bruzdami ulic pooraną,
Z zapiekłą rewolucji raną,
Mordą o mętnych podwórz wzroku,
W którym gniew czasem błyskiem stali
Lub łuną ognia się zapali,
Ustach gotowych do krwotoku,
O zębach czarnych kół zębatych,
Mordą oknami dziur dziobatą.
W wypiekach fabryk, wągrach tłoku,
Zżartą kwasami chemikalii,
Drgającą w epilepsji wrzecion,
Gdy pasów, nici, kół zamiecią
Maszyna trzaskająca chlasta,
Nad kolosalną mordą miasta,
Którą niedawno pręgą przeciął
Kałmuk z kolczykiem, ciąwszy szablą -
- Pychą kominów w chmury wrasta
Stumilionowa Wieża Scheibler.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
W okrągłych la dwadzieścia potem,
Już nie "włóczęga, król gościńców",
Lecz ważniak z własnym samochodem,
Wpadłem tam: wspomnieć lata młode,
Odwiedzić leśnych pobratymców,
Podumać nad kamiennym stołem,
Jak nad młodości świeżym grobem,
Pożegnać starą wieś nad rzeką,
Powitać życie wolne, nowe -
I napić się zimnego mleka
U dobrej pani Michałowej...
Już jej nie było. Była inna.
I inny dziad w zapadłej chacie
Te same zgrzebne nosił gacie,
Machorkę ćmiąc. Na starczej piersi
Kępami siwe włosie sterczy,
Jak mchu zeschłego liszaj szary
W zapchanych szparach chaty starej,
Co brodą strzechy sięga ziemi...
Przedpotopowe żarno w sieni,
Prosiak pomyj z garnka siorba,
Babka wnukowi w główce iska,
W izbie na stole jedna miska
Z jałową paćką dla... ośmiorga.
Dzieci z kurami na podłodze,
Dym, zaduch, kwaśny chleb razowy..
Wypijam mleko i wychodzę
Od spadkobierców Michałowej...

V
Kurz - konie - powóz - i z powozu
Wysiada Mgła - Ułuda - Pozór -
Bzem wieje - srebrnym bzem z tumanu
Mglistego snu. "Dzień dobry panu".

VI
Zabawa dzisiaj w Inowłodziu...

Weź duży szklany słój pamięci
I nasyp chciwych wpatrzeń swoich
W żywy za szybą sen dziecięcy,
Gdy przed Matiatki sklepem stoisz
(Obok Batystów, na Andrzeja,
Tam gdzie przecina ją Aleja):
Gdzie kordelasy, strzelby, flasze,
Jelenie rogi, patronasze
I głowa dzika, która kłami
Ściska kopertę z celofanu...
W niej - tysiąc Sjamów, Ong, Tasmanij,
Boliwij, Sumatr i Sudanów.
Zamyśl się sypką mieszaniną
Marzeń o markach i wyprawach
Myśliwskich - pstrych jak dźwięki imion
Owych Gwatemali i Nikaragw.
Wrzuć ją do słoja. Potem dodaj
Zmrużonych spojrzeń przez krysztalik
Żyrandolowy, gdzie się pali
Bengalska i spektralna woda.
Ściągnij oczyma blask z motyli
I z "beija-florów" tej Brazylii
(Tak zwą kolibry: "całuj-kwiatki",
Bo dziobkiem włażą między płatki).
Wstrząśnij - i napuść w szkło pamięci
Iluminację Barwistanu,
Gdy dzień przymierza swego święcił
Z władcą Vangoghii i Cézannu.
Przysup to szeptem ust subiekta
(Ach, gdybyś wiedział, jak on szeptał!),
Co jest w klientce zakochany,
Gdy jej zachwala kreton tani
Na wyprzedaży wielokwietnych
Resztek, prześwietnych i tandetnych:
Ceny zniżone, głos ściszony
W temperaturze podwyższonej;
Płyną metrami odwijane
Kwieciste łaszki nieprzebranie
I płyną nieprzerwane, miłe
szepty kwieciste i zawiłe.
Wrzuć i to niebo nad Czorsztynem
Po burzy apokaliptycznej
(Burzy, co miała dwie przyczyny:
Bożą i moją: narodziny
Zdrady i rany, i zawycia);
I wywróć Słownik Stujęzyczny
Imperatrycy Katarzyny
(Płonne marzenie mego życia!
Zeszedłbym po tę księgę w Hades!
I nie zastąpił mi jej nigdy
Adelungowy "Mithridates").
Wpuść też tęczowy wspomnień balet
O widmach kwiatów zza witraży
I z najfantastyczniejszych palet
Wygnioty z tubek i rozmazy,
Przemieszaj wszystko kilka razy
I w słońcu postaw słój pamięci,
I patrz przez brylantową pryzmę -
- Jeśli chcesz ujrzeć pstrokaciznę
Nowych w bukiecie naszym gości
W całej ich przekolorowości.
Patrz - właśnie na promieniach słońca
Wjeżdża, confetti barw sypiąca
W centrum bukietu, banda piana
"Lwich pyszczków".
Przyjrzyj się tym pyszczkom.
Rozdziawiły się wszystkie i piszczą
Rozgardiaszem weneckiej zabawy
W lesie
Gdzie skaczące letniaczki się mizdrzą,
Gdzie się
Sypią pstre confettiowe kurzawy
Galopada mieszczańska śród sosen,
Miotająca farbiarskim bigosem
Strojów,
W bachanalii się wije i niesie
W znoju
Pod dyndaniem lampionów po lesie - -
Lampionów, festonów, kretonów, pomponów,
Krawatów rozwianych, kolorowych balonów,
W girlandowym unosi się roju.
Już z lwich pyszczków - lwie pyski w orkiestrze:
To puzony mosiężne dmą w przestrzeń,
Wydymają balony, syfony,
Mnożą pstre kotyliony w miliony!
Dmą - i z trąb wyfruwają tancerze
(Z trąb, co lśnią jak kuchenne moździerze):
Płuc wydechem ich trębacz wyrzuca,
Potem wdechem znów wchłania ich w płuca,
Więc latają jak ptaki na wichrze
Straszne pyszczki letników, wciąż dziksze...
... Już z lwich pyszczków - sto pysków (parzystych
Twarzy),
W wirującym kolisku mętnieją
Pary
Ze studentów, dentystek i apte-
karzy,
Z pań rozgrzanych, podlotków i komi-
niarzy"
Kołujący się zrobił karuzel
Szary.

Ja - wódkę za wódkę w bufecie...
Oczami po sali drewnianej -
I serce mi wali.
Pijany.
(Czy pamiętasz?)
orkiestra
powoli
opada
przycicha
powiada,
że zaraz
(Czy pamiętasz ja z tobą...?)
już znalazł wzrok twoje oczy,
już idę -
po drodze
zamroczy -
już zaraz
za chwilę...
(Czy pamiętasz jak z tobą tańczyłem?...)
pochodzę
na palcach
i zaraz
nad głową
grzmotnęło do walca
i porywam - na życie i śmierć - do tańca

Grande Valce Brillante
Czy pamiętasz, jak z tobą tańczyłem walca,
Panno, madonno, legendo tych lat?
Czy pamiętasz, jak ruszył świat do tańca,
Świat, co w ramiona mi wpadł?
Wylękniony bluźnierca,
Dotulałem do serca
W utajeniu kwitnące, te dwie,
Unoszone gorąco,
Unisono dyszące,
Jak ty cała w domysłach i mgle...
I tych dwoje nad dwiema,
Co też są, lecz ich nie ma,
Bo rzęsami zakryte i w dół,
Jakby tam właśnie były,
I błękitem pieściły,
Jedno tę, drugie tę, pół na pół.
(Rośnie grom i strun, i trąb,
Rośnie krąg i zachwyt rąk,
Coraz więcej kibici
Chciwe ramię ochwyci,
Świętokradczo napełza
Drżąca ręka na pąk
drżący,
Huczą słońca grzmiących trąb,
Kołujący rośnie krąg,
Pędzi zawrót
kolisty
Po elipsie
falistej,
Jednomętnym rozpływem wiruje jak bąk.)
(. . . . . . . . . . . . . . . . . . .)
Gdy przez sufit przetaczam -
Nosem gwiazdy zahaczam,
Gdy po ziemi młynkuję,
To udaję siłacza.
Wątłe mięśnie naprężam,
Pierś cherlawą wytężam,
Będziesz miała atletę
I huzara za męża.

(Wniebowziętym bełkotem
O zabawie coś plotę,
Będziesz miała za męża
Skończonego idiotę,
Słuchasz, chłodna i obca,
Cudo-chłopca, co hopsa,
Żebyś miała za męża
Wytwornego światowca.)

A tu noga ugrzęzła,
Drzazga w dziurze uwięzła,
Bo ma dziurę w podszwie
Twój pretendent na męża.
Ale szarpnę się, wyrwę -
I już wolny, odeszło,
I walcuję, szurając
Odwiniętą podeszwą.

Z jakąś gracją diabelską,
Czardaszowo-węgierską,
Czarcie zataczam kręgi
Tą przeklętą podeszwą,
Trzęsę tyłkiem łatanym
I na pysku mam łatę,
Sześć kopiejek w kieszeni
I nic więcej poza tem.

Palce lewej mej dłoni,
Dziarsko w bok odrzuconej,
Między palce twe wchodzą
I znajdją pierścionek,
Zaciskają się kleszcze --
Choć krzyknęłaś, to jeszcze!
Niech cię boli, ty podłą,
To kółeczko złowieszcze.

Ja ci inny dam pierścień:
Ja ci moim nieszczęściem
Śliczną szyjkę owinę
Jeszcze przed tym zamęściam,
Mściwą pętlę zacisnę
Tę łąbędzią, tę wonną,
Będziesz tańczyć na stryczku,
Wiarołomna madonno.

Krąży koło podrożne i podnosi się, zwęża,
Po wariacku wywija twój pretendent na męża,
A w to koło się wtańcza fabrykańcza szarańcza,
Pan właściciel, posiadacz, kareciarz, brylanciarz!
Jak z piekielnej czeluści wyskakują ci tłuści,
Odbijają cię, kradną, ci złodzieje, oszuści,
W pulcnne łapska cię chwycą - żywo , w supeł, pętlico!
I ty w węzeł, berlińska tajemnicza ulico!
Sercem teraz (zmiłuj się, zmiłuj),
Echem teraz (miłuj mnie, miłuj),
Zlituj się, daruj, pożałuj,
Weź w ciemny las i zacałuj,
Szeptem teraz, cichą namową,
Szeptem tajnym, żalem-żałobą,
Płynną melodią - zwolnioną -
W las cię wytańczam, madonno...
Tajnym szeptem
żałobą
Czy pamiętasz,
jak z tobą
W ciemny las mego życia wkroczyłem -
Czy pamiętasz, jak z tobą tańczyłem
walca -
Moja najbliższa -
i najdalsza -
i najdalsza -
Tańczyłąś z obcym - z twoiim mężem...
Z twoim mężem... z tamtym chłopcem
I powolutku
w ten las
na palcach
walca...
- I jak za nimi, sunąc wężem,
Ruchami sprężeń i rozprężeń,
Syczący, wieczny, niewidzialny,
Wśliznął się w leśne uroczyska,
Pijaną pianę tocząc z pyska
On - nienawistnik, Gad Fatalny.

VII
A tam już rojno. Gości tyle
Wtargnęło rozigraną zgrają.
Że już i pszczoły zaglądają,
Że przysiadają już otyle,
Aby pożywić się na nowym
Nieznanym klombie ogrodowym.
Jak wypalane w aksamicie
Serduszka w barwach pawiookie,
Bratki, z ciem nocnych konwertyci,
Kucnęły pęczkiem pod róż bokiem:
Gdy się im przyjrzysz, zauważysz
Upiorkowaty wyraz twarzy,
Usłyszysz kazirodcze szepty,
Jak bratek uwiódł kwietną siostrę...
Już i mieczyki sterzą ostre
I są strzeliste jak afekty...
Już pachnie groszek najwonniejszy,
Matki mej kwiat najulubieńszy,
I inne godne podziwienia,
Ale nie znane mi z imienia
Dzwoneczki, uszka, mordki, pyszczki,
Miseczki, czarki i kieliszki,
A wszystko wita się, całuje,
Pozdrawia, gwarzy i plotkuje,
Zazdrośnie naładniejsze łypie,
Błyszczy, ygoce, oczka sypie,
Podzwania, mruga, zerka, wzdycha,
Na pierwsze miejsce się wypycha,
Trąca się, gada, opowiada
Okropne rzeczy o sąsiadach,
Po nogach depce się, uwija,
Przewagi cudzych barw wypija,
Woń własną wzmaga, inne tłumi,
Podkeśla wyższość swą w tym tłumie -
"Vanity Fair" lub imieniny
Prowincjonalnej starościny!

Mistrz mruczy, chrząka, zrzędzi, warczy,
Uśmiechem karci dobrodusznym
Niesfornych kwiatów zgieł jarmarczny,
Rozkazom jego nieposłuszny,
Tutaj da klapsa, tu znów ręką
Zgęszczenia barw rozluźnia miękko,
Kłąb dymu kwiatom puści w oczy,
Gdy się zanadto bractwo tłoczy -
nic nie pomaga. Jak dzieciarnia,
Gdy rozkrzyczaną mitygujesz,
Na złość zaczyana głośniej, gwarniej
I jeszcze język pokazuje,
Tak się kwiecista pepiniera
Rozzuchwaliła na wesoło...
Mistrz surowieje, marszczy czoło
I rozbiegane myąli zbiera.
Pociągnął cuga. POstanowił:
Swobody ujmie bukietowi
Więc by go stłumić, ściszyć, przycmić
(ym podpowiada: "umistycznić",
Ale to byłąby przesada),
Ogrodnik mu obłoczność nada:
Otuli bukiet senną chmurką,
Która nazywa się "przybiórką"
Ona najliczniej i najprościej
Poskromi owe jaskrawości.
Jest to koronka, jest obsłona,
Mgiełka przez sito przepusczona,
Perlisty dymek nikłych kwiecin,
Rośnie, tiulowe oczka sieci
Gazowy welon, szron roślinny
Drobniutka manna z kwiatów innych,
Maczek konwalii bardzo m,łodej,
Kaszka z kropeczek srebrnej wody,
Fantanny wonnej rozpylenie,
Semn przyprószony jasnym cieniem,
Kurzem świetlistym... prochem czasu...
Bukiet się mglistą złudą zasnuł...
Szepcząc ucicha... milknie... zasnął.
Zmierzch na ogrodzie - i mgłą siwa
Nisko po łąkach się rozpływa,
I siwa nad bukietem głowa
Chyli się... twarz śród kwiatów chowa
I już zostaje w nim straceńczo:
I grób ma z kwiatów, co ją wieńczą. 

Nenhum comentário:

Postar um comentário