W Czytelni nie moglo zabraknac dziela Marii Konopnickiej "Pan Balcer w Brazylii". Najwazniejsze dzielo mowiace o emigracji polskiej do Brazylii.
Pierwsze wrażenia. Ave Stella maris. Noc. Pan Balcer ogląda okręt. Narady i nadzieje. Choroba. Przytuła poskramia łyczka. Interwencya Horodzieja. Herodzie; o Żywiołach naucza. Rekin. Burza. Jak wygrali Łohiszyńce. Pożar. Bunt Opacza, Matka. Widzenia na chmurach. O Josephowym senniku, Magietr i Żdzara. Chrzest. Pod równikiem. W porcie. Ziemia.
[edytuj]I
- Więc kiedym stanął na onym pokładzie
- Na pewnych nogach i szeroko w kroku,
- Tom się pocieszył, że już na zawadzie
- Nie będzie teraz nic, nawet łza w oku.
- Okręt był wielki, głęboki w nasadzie,
- A choć wiatr tęgi zadymał mu z boku,
- Ledwo się w sobie kolebał bez mała
- Na linie, co się prężyła i drżała.
- Ha, w imię Ojca, i Syna, i Ducha...
- Zrobiłem święty krzyż: Płynąć, to płynąćl
- Człowiek nie plewa, wiatr go nie wydmucha,
- Katolik przecie, Bóg nie da ma zginąćl
- I zaraz we mnie wstapiła otucha,
- A ze mnie jeden z fajeczką chciał minąć,
- Wiec ognia wziąłem i czapkęm nacisnął
- Na ucho, kiedy napić sygnał świsnął.
- Jest przeraźliwość jakaś niespodziana.
- W takowym świście, co jeży ci włosy.
- Boć to waleta przez ziemię ci dana,
- A ty się zbieraj i w garści dzierż losy.
- Wiec się podemną ugięły kolana,
- I w oczach nieco zacząłem tej rosy,
- Która, choć nikt cię nie żegna z żałobą,
- Samego człeka urzewnia nad sobą.
- A już te czółna przewoźne, te łodzie,
- Co do okrętu latały od brzega,
- Tak się zwijając i goniąc po wodzie,
- Jak stado rybitw, gdy płocia dostrzega,
- To wprost, to w ukos, to w tyle, to w przodzie,
- Cała ta faza już od nas odbiega.
- Wtem działo w porcie ryknęło co garła...
- Głos poszedł duży, lecz woda go zżarła.
- Znak to był, jako na grzbiecie już swoim
- Morze nas samo trzyma, bez kotwicy.
- Załopotały po boku oboim
- Skrzydliska, nakształt młyńskiej śmigownicy,
- Nie czołem zrazu czy płyniem, czy stoim,
- Dym buchał gesty jąk z czarciej kuźnicy,
- Okręt, choć trzeszczał, lecz mocny się zdawał,
- I jak rak wodę łapami rozkrawał.
- Tuż za nim, jako kiedy na nowinie
- Pług zajmie krojem skibę, a odwali,
- Taka się połać skroś morza odwinie,
- I szczerym ogniem po strzępach się pali.
- Bo już się słońce nurzało w głębinie,
- Kolory dając ze siebie tej fali,
- Co się waliła w żar, bruzda po bruździe,
- Łódź czarną ciągnąc za sobą na uździe.
- Na statku wrzawa, komenda, tłok, krzyki,
- Po ludziach depcą, tak w boru po chruście.
- Człek się tu robi przemyślny a dziki,
- Ustąp się krokiem, to ckybniesz w czeluście.
- Nie tak się niedźwiedź pilnuje muzyki,
- Gdy mu gra cygan na drumli w odpuście,
- Jak tu człek prawa morskiego i rządu,
- Iż apelować daleko do lądu.
- Zrazum był, jako więc w ostęp wpędzony
- Wprost na nagonkę, w sam kocieł obławy
- Ów szarak, co to nie wie, z jakiej strony
- Słuchy ma wytknąć, by nie dać odprawy.
- Świst wiatru w uszach i rozpęd szalony
- Mało mnie z onej nie wymiótł precz nawy,
- Razem z magierką, butami i pasem...
- Więcem się skulił, by zając pod lasem.
- Ażci powoli cichło. Czym ja zwykał,
- Czy też tak woda po sobie rozniosła.
- A com rozumiał, że każdy w swą krzykał,
- Jeden drogiego pędzając za posła, -
- Nieprawda! Tuman mi z głowy już znikał.
- Różny tu urząd i różne rzemiosła.
- Nad wszystkiem stoi kapitan w honorze
- I w rozkazaniu. A nad nim zaś — morze.
- Starsze ci ono nad wszystkie burmistrze,
- A każdy przed niem kiep i staje frontem.
- Gdy huknie, kiedy przyporwie się bystrze,
- To właśnie, jakbyś na działo szedł z lontem.
- Zwolnicie zasię, potoczy się czystsze
- Pod drobną falą, jak gdyby pod gontem,
- To ci od miru tego, od tej łaski,
- Na cały okół świata biją blaski.
- Ale nim sobie rozbierzesz to, człecze,
- Jużeś poczęstnem szturchanców wziął siła.
- Już za kark pieszczę, już na łeb ci ciecze,
- Już cię tu lina, skrobnęła jak piła,
- Tuś w łańcuch stąpnął, więc z sobą cię wlecze,
- Tu pompa chlusta i gębę ci zmylą,
- Gdzie spojrzysz — wszędzie srogość i zawziątek,
- A morze kipi i bucha, jak wrzątek.
- Toż i nie dziwo, żem zrazu, w tym warze
- Zgoła nie wiedział, co z naszą gromadą!
- Stalić tam w dymach kotłowych i w parze,
- Do kopy zbici, by owiec tych stado,
- Gdy je zapłoszy wilk. Spojrzałem w twarze:
- Te jedne sino mienią się, te blado,
- W oczach błąd, chłopom kolana dygocą,
- Trzęsą się wargi ściskane przemocą.
- Więc gdym obaczył znagła te sukmany,
- Co zwyczkiem siedzą schowane we zbożu,
- On to len siwy, wełnami przetkany,
- Na polskiej chaty przędziony zaprożu,
- Gdzie wiśnie kwitną, a dach jest słomiany,
- — Jak dziś po wielkiem unoszą się morzu,
- Za bujnym wiatrem wiewając po świecie,
- Tom uczuł w piersiach mróz, a ciarki w grzbiecie,
- Bo to już wybić musiała godzina
- Sądna, i one rokowe momenty,
- Kiedy w narodzie tynk opadł i glina,
- A wyszły na jaw tajne fundamenty.
- Już być musiała nie byle przyczyna,
- Gdy chłop, w ostatnie jakby sakramenty
- Opatrzył duszę, i szuka sposobu
- Za morzem, jakby z tamtej strony grobu.
- Kto powierzch ziemi siedzi — nie dziwota.
- Łacno jest ze mchów płytkiego wziąć grzyba.
- Aleć kto dębem korzenie rozmota
- Skroś tej macierzy, i czyja sadyba
- Samo jej serce, — tam twarda robota.
- Śmiertelny topór przyłożon jest chyba
- Do pnia narodu, do rdzenia i miazgi,
- Skoro z nas lecą za morze aż drzazgi!
- Boć, ze rzemiosłem, to jeszcze pół licha,
- Człek jest światowy i luźny sam w sobie.
- Kunszt go prowadzi i wszędzie przepycha:
- ÂŹle mi! — poprawię. Straciłem? — zarobię.
- Ale chłop, w sochę co żywot wydycha,
- A ziemię tylko przewraca i skrobie,
- Kiedy chce od niej — nie puszcza go, stęka,
- Krwawe rozdarcie jest, i śmierci meka.
- Więc gdy tak patrzą na one to brzegi,
- Choć im i cudze były i nielube,
- Na one wody pieniste, by śniegi,
- Co walą z hukiem, a idą we śrubę,
- Podobni ptactwu, co miewa noclegi
- W śródniebnych drogach, a podczas i zgubę,
- Od skrawka ziemi niknącej w oddali
- Odjąć nie mogli oczu, i tak stali.
- A już te łuny ugasły na wodzie
- Z zachodowego pożaru i słońca,
- Niebo się miało ku cichej pogodzie
- Otchnione parą od końca do końca.
- Lekuchna modrość szła po niem na wschodzie,
- Aż nagle pierwsza, gwiazda błysła drżąca,
- I liczko swoje zamglone i blade
- Prosto na naszą zwróciła gromadę.
- I patrz, jak dziwne są moce i siły
- W onych to światłach litosnych na ziemię:
- Wszystkie się głowy podniosły i wzbiły,
- Jakcoby tknięte matczynym tchem w ciemię,
- Wszystkie się oczy rosami zaszkliły,
- A choć nikt znaku nie dał, lud, jako brzemię
- Z Jękiem i z płaczem opadł na kolana:
- ...O gwiazdo morza!... Karmicielko Pana!...
- Szeroko pieśń się poniosła w przestworze,
- Bo ludu kupa była, — do tysiąca.
- Dołem, jak organ, dawało głos morze,
- Powyż — ta jedna gwiazda, błyskająca,
- Gwiazda, co gdzieś tam po naszym ugorze,
- Po naszych polach chodzila świetląca?
- A teraz przyszła tu, zliczyć te głowy,
- I dzieciąteczek posrebrzyć włos płowy.
- I tak nas zaszła noc, nad tą głębiną
- Z wyciagniętemi klęczących ramiony,
- Jak te bociany, gdy loty rozwiną
- Od gniazd, gdzie miały bezpieczne uchrony,
- A niewiedzące są: wrócą, czy zginą,
- Czy koła dawne obaczą i brony...
- Więc tylko skrzydła na wichrach położą
- I płyną — niebem nakryte i zorzą.
- Zczerniały nagle wody. Mroki duże
- Tak się rozwlokły po nich, jako chusta.
- Zlękli się ludzie, że bedziem mieć burzę,
- Ale był płonny strach, i trwoga pusta,
- Bo morze rado tak nosi się w chmurze
- I poomacku w ciemnościach się chlusta
- A co boki okryta uderzy,
- To warknie, Jak zły pies, i kły wyszczerzy.
- A już szedł rozkaz i dzwon już znać dawał,
- Żeby się wszyscy do miejsc swoich mieli.
- Więc naród hurmem z tych klęczek powstawał
- I hurmem schodził po stromej grządzieli
- Pod pokład. Jeszczeć wieczora był kawał,
- Lecę każdy zawczas pilnował swej ścieli,
- Bo ludu było w okręcie jak mrowia,
- I nie każdemu starczyło wezgłowia.
- Dopieroż to się zaczęła przeprawa,
- Jako na wojnie bywa, w batalii.
- Jeden drugiemu przed sobą nie dawa,
- Na oślep pędzi i na zakręt szyi.
- Już się do bójki ma, już sroga wrzawa,
- Gdy ja, na pomoc wezwawszy Maryi,
- Klinem się puszczam w ciżbę, a łbem bodę,
- I takem sobie zadobył gospodę.
- Nie przedniać była. Na dworskim folwarku
- Lepsze dla gęsi tucznych, stawią kojce.
- Jeden pod tobą, a drugi na karku,
- A ty w pośrodku tkwisz. Jak ślimak w skojce.
- Dokoła wzdychań, chrapotu, poswarku,
- Razem to — dzieci, i matki, i ojce...
- Jeśliś ochludny, trzy razy się skóra
- Wstrząśnie na tobie, nim w barłóg — dasz nura.
- Dziwnaż ta morska noc i dziwne spanie,
- Jakiegoś nie znał, człeka, od jak żywa.
- Ledwo ci dusza ugaśnie, ustanie,
- Aż cię tu jakaś dalekość porywa,
- Jakaś cię rzuca moc i kołychanie...
- Stój! — krzyczysz, myślisz na poręcz, że grzywa,
- Że koń cię poniósł wietrznemi kopyty...
- Alić wtem wyrżniesz łbem — i padasz zbity.
- I nic. I znów ci powłóczą się oczy...
- Aż tu nad tobą: "Ratujta!" kto wrzaśnie
- I znów ci serce, jak piłka, wyskoczy,
- I znów się porwiesz — i nic. To cię właśnie
- Tak zamdli, tak cię zanudza zamroczy,
- Że drugi dobrze za północ nie zaśnie,
- I wzdycha tylko, i pot z niego kapie,
- I słucha, Jak w tym parze ciżba chrapie.
- Ledwo nad ranem ustała ta zmora,
- I zaraz mnie tez przychwycił sen tegi.
- I ot mi w oczach stanęły, jak wczora,
- Miasteczko, kuźnia, kowadło, obcęgi...
- Słucham, — z łąk leci gęganie gęsiora,
- Patrzę — chłop szkapie przyciąga popręgi,
- Jasiek w miech dymał, lśnią w słońcu ufnale,
- A ja w podkowę, co siły mam — walę.
- Hej! Niejeden tam śnić musiał tej nocy
- O chacie, o tym zagonie o rodzie...
- Stękały chłopy, jak w ciężkiej niemocy,
- Insze zaś w głos się śmiały, by przy miodzie.
- Niejedna baba skoczyła jak z procy,
- Gdy ostrzej chybło pudlisko na wodzie,
- Wzdychań, pokrzyków niemało tam było,
- Tak nas to morze, jak wino, spoiło.
- Dzieciątka, tylko pośpiły się ciche,
- Jakby się nigdy przebudzić nie chciały.
- Pisklęta one bezpióre i liche,
- Gdzie które padło. Jak padło, tak spały.
- Człowiek choć we śnie, a różną ma pychę
- I różną żądość, a taki ptak biały
- Mógłby na piersiach Chrystusa spać Pana,
- Jako rzeczonem jest o głowie Jana.
[edytuj]II
- Ledwo dzień oświtł, — a ranek był chłodny -
- Szedł naród z dobrą na pokład otuchą.
- Nuż do węzełków, bo drugi i głodny
- Legł, postem morze witając na sucho.
- Wiatr ruszał wodą i szum czynił godny,
- Właśnie jak gdyby powiadał na ucho
- Jakoweś mile rzeźwiące orędzie:
- — Ej, pójdzie jakoś! Ej, jakoś to bedzie! -
- Bo niema, coby tak silnie przywarło
- Do człeka, jak to na jutro czekanie.
- Choćby się serce, jak żebrak obdarło,
- Jeszcze w tym jednym zostaje łachmanie,
- Śmierć — i ta patrzy źrenica umarła,
- Rychłoli wskrześnie, a z martwych powstanie.
- Więc choć się naród zmitreżył niemało,
- Morze nadzieją ku niemu się śmiało.
- Dopieroż tu się tej arce dziwować,
- Co nas na sobie przez zatop ów niosła.
- A toby było i folwark gdzie schować,
- A wodę pruje, by szczuka, bez wiosła.
- Zadzierasz głowy, chcesz maszty zrachować,
- Na które sosna — sto lat mało — rosła,
- Alebyś darmo swój rozum przykładał!
- Dopieroż jeden stał, i tak powiadał.
- — Okręt mieć most, jak człowiek, swe imię,
- A ten tu z nami, to "Krejc" się mianuje,
- Co po naszemu "Krzyż" znaczy. Aż w Rzymie
- Sam papież takie metryki spisuje.
- Przy biciu z harmat, przy ogniach, przy dymie,
- Ma okręt chrzest swój i chrzestnych przyjmuje.
- Dopieroż granie, i wino, i miody,
- A pierwszy kubek na wiwat — do wody.
- Więc jako człowiek najwyżej ma głowę,
- Tak okręt zasię maszt wielki, koronny.
- Trza zbrodzić lasy i puszcze światowe,
- Zanim się trafi dąbi, silny a gonny,
- Co go nie toczy czerw, kory ma zdrowe,
- Ani go suszy jemioły liść płonny.
- Bo widłak na to, ni bochniak — nie będzie,
- Co mech skołtuni, a grzyb go obsiędzie.
- Taki nim spuszczą, to czynią z nim próby!i
- Bo musi rostu mieć do setnej stopy,
- A od przyziemka też godnie być gruby
- W sobie, przynajmniej na jakie trży chłopy.
- Dopieroż gdy te odprawia rachuby,
- Siekierą po nim! I nuż go przez tropy
- Wilcze, przez gawiedź borową, przez haszczą,
- Jako niedźwiedzia powalą i taszczą.
- Długoby przysło i w ciężkim mozole
- Powiadać wszystko, co potem z nim bywa,
- Bo moczą w wodzie i warzą go w smole,
- Aż z niego wyjdzie precz treść leśna, żywa,
- Nie tyle razy przewróci chłop rolę,
- Nie tyle żyd się przez szabas nakiwa,
- Co on tram męki wycierpi, nim zgoła
- Masztem powstanie i wichrom da czoła.
- Ten drugi zasię, co "bukszpir" go piszą,
- Z żywicznej sośni jest, albo z modrzewa.
- Żagle się na nim jak chusty kołyszą,
- Gdy niemi kramarz na budzie swej wiewa.
- Sznwy się po nim pną i luźno wiszą,
- Na czubie, w koszu, cos gwiżdże i śpiewa.
- Pachoł to, co tam siedząc przy powięzi
- Lin, śwista sobie, jak drozd na gałęzi.
- Otwarły chłopy gęby. Jako wrota,
- I patrzą, niby na wiewiórkę dzieci.
- — Spadnie! — Nie spadnie! — A ten się chybota,
- Jakoby leciał już. Tak krzyknie trzeci:
- Trzymaj się chłopie, bo wiatr cię pomiotal
- Ten nic! Więc inszy: Nie słyszy waszeci,
- Bo sroga góra je, i woda huczy...
- A zresztą takich tam — sam djabel uczy!
- I prawda! Nie raz, i nie dziesięć razy
- Widziałem, jak się masztowi do czuba
- Pnie taki, jako po olchach te łazy
- I te dzięcioły. To idzie, by śruba.
- Na drzewcu żadnej zadzierki ni skazy.
- Skręt karku pewny inszemu i zguba,
- A on nic! Śmieje się tylko i świata.
- To cóżby, jak nie ta siła nieczysta?...
- Ale największy dziw w ciebie uderzy,
- Kiedy to pojrzysz na one głębiny.
- Bo choć sę oko najdalej zamierzy,
- Nie ujrzy ziemi skrawka, ni drzewiny...
- Ocean tylko pwd tobą się szerzy
- W dalekość, którą nakrywa par siny...
- Próżnobyś oczy obracał, jak słońca:
- Nic — tylko woda, a woda bez końca.
- A teraz patrzże, jak po tych bezdrożach
- Okręt steruje i plac sobie czyni,
- Gościniec miawszy znaczony na zorzach,
- W tej niezmierzonej, bezbrodnej pustyni.
- Jak zna te chody przepastne na morzach!
- To prędzej u nas chłop zmyli w Sterdyni
- Drogę — z odpustu idąc — do rogatek,
- Niż na tych wodnych obrusach — ten statek.
- Więc się i w ludziach bezpieczność jakowa
- I dobre w sobie ockneło dufanie.
- Od "pochwalony", od słówa do słowa,
- Tu jedna kupka, tam druga przystanie,
- Radzą — a każda ma rozum swój głowa -
- A jak to będzie, a owo jak stanie,
- Aż brzekło gwarem po onym pokładzie,
- Jak kiedy pszczoły uroją się w sadzie.
- Więc to tam było napatrzeć się czego,
- Onych ubiorów i ludzkiej odmiany...
- Bo się lud zeszedł het, z kraju całego!
- Kurpie, Mazury, Łomżyńce, Płocczany,
- Alić najgęściej z porębu naszego,
- Od Liwca, Narwi brunatne sukmany...
- A w kaźdym inszy ruch, insza postawa.
- — Tak się to ziemia w narodzie wydawa.
- Dopieroż tu się zapalą te oczy,
- Dopieroą staną te lica w kolorze!
- Ten z czapą jedzie w tył, ten ją w bok tłoczy,
- Ten jak lny jasny, a ów, jak dąb w korze.
- Lód zwięzły w sobie, żylasty, roboczy,
- Łeb prosto nosi, jest twardy w honorze,
- A choć po równiach polistych rad siedzi,
- Górny jest, jakby dziś był u spowiedzi.
- Drugi ma ledwo ten kubrak na grzbiecie,
- A patrz jak ręce od siebie rozkłada!
- Właśnie, jakoby choć z włóka w powiecie
- Na niego stała. Dokoła gromada,
- A ten — tak, owak, a inak po świecie...
- Każdego przeprze, każdego przegada,
- Jakby podwójcim był? albo ławnikiem.
- Taki się z drogi nie namknie przed nikiem!
- Najgłośniej prawił Opacz. Chłop, jak rzepa,
- Szeroki w gębie na każdym jarmarku,
- Lenił się nagiąć do pługa, do cepa,
- Wiec luzem chadzał przy drożnym szarwarku.
- Wiejska się na nim przetarła polepa,
- Bo w artylerskim sługiwał gdzieś parku,
- Ten krętych włosów był i dużej głowy,
- A na kamzeli miał szynel wojskowy.
- Teraz zapalił cygar, jąłt się w boki:
- — Cóż tam za morzel — mówił, i pluł ślinę.
- — Niech, mi położy kto ze dwa soroki
- Rubli, tak brat mój, choć w poprzek przepłynę!
- — Dlaboga! — krzykną baby, gdyby sroki -
- Przez tylą wodę?... Przez tylą głębinę?...
- A oni — Nie takie ja widział w Odesie!
- Tak baby: — Reta!... — A on! Nie bójcie się!
- Na to Sekura Paweł: Wszystko niczem,
- Kiedy my się tu szczęśliwie dostali,
- To tam i dalej pójdzie! — A my liczem,
- Że tego będzie już bliżej niż datej! -
- Rzecze Pietr Bandys. — Ot, strzelił jak biczem!
- Zakrzyknie inszy. — A u nas gadali,
- Co suchoputną najsporzej jest drogą:
- Trzy dni coś, tylko, że trafić nie mogą.
- A wtem Przytuła Szymon — Ot to bieda
- Z głupim narodem! — rzekł, i kiwał brodą.
- — Jak owce to to... Chce — kupi, chce — przeda!
- A to nie wiecie, co wszelki kraj wodą
- Oblany dokół, a woda precz nie da?
- Czemże to zaprzesz granicę? Czy kłodą?
- Nie bój się! Dobrze tam strzegą od szkody...
- A ten mocniejszy, kto więcej ma wody!
- — Co z chłopstwem gadać? Łby tępe, jak drewno.
- Albo to widział co taki kozica? -
- Rzekł Magier stelmach, splunąwszy w bok gniewne.
- Ten od Łukowa szedł, i grał w szlachcica..
- Bo to tam u nich tak szlachty ulewno,
- Że jak nie zrodzi groch, albo pszenica,
- To słomy w buty na wiechcie nie stanie.
- Ci w płaszczach chodzą sinych, nie w sukmanie.
- Słyszą to chłopy. Nuż trącać się, zżymać.
- Aż Kacper Bugaj z Łęczny, setna dusza,
- Nie mógł zęboma języka utrzymać,
- Przestąpił, wcisnął nizko kapelusza,
- Ręce pod boki, i nuż gębą dymać;
- — Każdy je mądry, jak wraca z ratusza,
- Kiedy go burmistrz po skórze wyłupi..
- Ino na ratusz, to wszyscyśma głupi!
- Tak chłopy też w swą! — A jużci! A przecie!
- A ten sparł boków i aże przysiada:
- — Co głupich robić gębą, kiej na świecie
- Dość ich bez tego! A gadka powiada:
- I głupi chleba nie ciśnie na śmiecie,
- Ino tak samo, jak drugi go jada!
- Ma on swój rozum! Tyla, że nieboże,
- Mądry się jeno na nim poznać może!..
- Pojrzał z pod czoła Magier. Widno w twarzy,
- Jak mu war idzie do ciemion od karku.
- Wtem ścianie pieście i okiem zajarzy...
- Aż Opacz: — U nas, w artilerskim parku,
- Dwóch było głupich i poszło w kucharzy.
- A że się chłopy wypasły przy garku,
- Wiec jaki taki Feldfeblu zeznawał,
- Jako jest głupi, a rozum — udawał.
- To jak nas liczyć wziął na poligonie
- Feldfebel, ćwlartkę dostawszy tabaki,
- Wyszło że rozum dobry same konie
- Miały u lawet, a my wsie — duraki.
- Tak raport. Bo tam w każdym eskadronie
- Srogi porządek. Tak dalej w baraki!
- Dalej w doktory! I nim się wydało,
- To o tem nawet w gazetach, pisało. -
- — Powiadał nam ta Niemiec z kolonii... -
- Zaczęła baba, a insze, jak w sedno:
- — Co tam Niemcowi dowierzać bestyi!
- Niemiecka wiara a kocia — to jedno! -
- Wtem druga: — Gorszy je Niemiec od żmii.
- A to my latoś chudziznę tę biedną
- Przedali Szwabom od Mławy, to wszytek
- Grosz nam się rozlazł! Nic nie szedł w pożytek..
- Ale szewc Szczęśniak, pojrzawszy na żonę,
- Co dzieciąteczko na łonie tuliła,
- — Oj dałby — rzecze — Bóg w tę, czy w tę stronę,
- Bo nas już bieda ze wszystkiem zamdliła! -
- Na to Sefcura! — Gadają, co one
- Kraje bogate są, złota w nich — siła,
- Tylko że naród je czarny i dziki,
- To przez to, nas tam chcą mieć, katoliki.
- — Laboga! — wrzasną dziewki, co tam stały.
- — Słyszysz ty, Zośka? Tam chłopy jak sadze...
- — A cóż tam Zośce, kiej Stacho je biały!...
- — O... Stacho znowu!... A cóż ja ci wadzę,
- Że mnie do Stacha przykładasz? — Przerwały!
- — Dać spokój! — Cichaj! — Ej powiem! Ej zdradzę! -
- Buchnął śmiech pusty, dziewczęcy, swawolny:
- Zośka stanęła w ogniach, by mak polny.
- Lecz w inszej kupie radzili ludziska
- O ziemi: — słychać, co dołki są płoche,
- A górki żyzne. — Ja idę, gdzie nizka
- Rola. A co mi po górach wlec sochę?...
- — Żyto siał będę... Zaorze życiska,
- Kobiecie na len odetnę ta trochę,
- Trochę na owies, na jęczmień uładzę,
- A reszta — het precz ziemniaki obsadzę.
- — Słyszałem, co tam ziemniakom nie plaży.
- Ale pszenica to krzy się, jak trzcina. -
- — Co niema krzyć się kiej słońce tak praży?
- Podkład też — słyszę — godny, czysta glina,
- Choć na chleb smaruj. — A tu gospodarzy
- Już jeden żydek przepytać zaczyna
- Poczemu parę chcą. Bo to tam bywa,
- Przez jedno lato, ozime dwa żniwa!
- — Bo to nie?..i Przecie oa takie gorąca,
- Sama się święta ziemia chlebem poci.
- Ruszysz lemieszem, — to już je czująca,
- Już się ta po niej spodziewaj dobroci!
- — Słychać, co owca w półtrzecia miesiąca
- Dwojgiem się naraz i trojgiem też koci,
- A jagniak wełnę ma, jakiej skop nie da!
- — Tęgi kraj! — Jeno się dostać tam bieda.
- Westchnął a za nim insi. Chłop rad wzdycha
- Tam, gdzie się drugi w mówieniu rozszerza.
- A jest w tem skarga nieznośna, choć cicha,
- Co ziemią rusza, i w niebo uderza.
- Więc może także i twardość i pycha,
- Co to na rynek nie niesie pacierza,
- Jak dziad. Jakowaś dostojność ta kmieca,
- Od prastarego idąca gdzieś wieca.
- Ale na boku, od inszych odbita,
- Stała nieduża gromadka narodu.
- Na grzbiecie siwa sukmana, a świta,
- Pięknie czarnemi taśmami u przodu
- I po kieszeniach, po plecach wyszyta.
- Twarze surowe, śniade, jakby z głodu,
- Albo z przedawnej a skrytej żałości.
- Rzadki zagadał co; stali w cichości,
- Pilno patrzając za morzem tem chyżem,
- Jakoby chcieli uśpieszyć je w biegu.
- Wtem jeden: — Słychać, kardynał ma z krzyżem
- Przyjmować naród na tamtym ta brzegu...
- A drugi: — Chryste!... Toż mu się uniżem! -
- I cichość. Tają dusze, jak smug śniegu...
- Tak pierwszy: — Papież dał pismo spisować,
- Co nasi księża chrzcić będą i chować.
- Westchnęli. Milczą. Aż jeden do nieba
- Ręce podniesie; — O Panie nad panyl
- Otom jest Łazarz... Nie uskąp mi chleba,
- Co światu z ręku anielskich je dany!
- Lecz insi: — Cichoj! Tak głosem nie trzeba...
- Umilkł. Łzy połą wyciera sukmany.
- A wtem niewasta, już drżąca z starości:
- — Aby te kości donieść!... Aby kości!...
- Tak buchną na, mnie serdecznej krwi wary.
- — Lud ci podlaski jest! Oneć uniaty...
- A toż ja przecie tej jednej z nim wiaryl
- Toć i ja rodem z podlaskiej gdzieś chaty...
- Tak do nich.. Wnet my przystali do pary,
- Wnet przyjacielstwo sierdziste, że — raty!
- Boć ta kowalska bekiesza z sukmaną,
- Dalbóg, ze razem kiedyś w sprawie staną!
- Zetkły się głowy, ścisnęły prawice,
- Z nadra do nadra posięgły nam oczy.
- Wyszły kolory tajemne na lice,
- Iż to tam naród od wieku krwią broczy...
- A choć nikt uszów nie ostrzył na szpice,
- Czuj duch! Trzymają na tęgiej utroczy
- Jezyk. Słów mało, a mowa niedługa:
- — Skąd?... Poco?... — Duszę ratować. Z nad Buga. -
- Rzeko! Żebyś ty wiedziała, do siebie,
- Co siły w tobie jest, i co jest mocy,
- Jaką to twardość toń twoja kolebie,
- Jaka przysieźność z dna bije skróś nocy,
- Tobyś się rwała za wichrem w podniebie,
- Obwołująca, jak owi prorocy,
- Co nad wodami siedzieli Jordana:
- -— Wstawajcie, ludy, bo idzie sąd Pana! -
- Ha, cóż! Toć jeszcze nie amen, nie hola!
- Ziemia nie papier, nie trzyma pieczęci,
- Komu tu wola, a komu niewola...
- A wy, tymczasem, ratujta mnie święci
- Polscy, żebym też nie musiał zejść z pola,
- Póki tu snopa nie zbiorę użęci...
- A strzeż omie, Chryste, przed śmiercią i truną,
- Zanim nie grzmotnę miotem, aż skry luną!
[edytuj]III
- Nagle uderzył hak, i mowy zgłuszyl.
- Morze się pienić jęło i kołychać.
- Wiatr tropy zmylił i z tylu się ruszył;
- Fala na falę zaczęły nas spychać.
- A na pokładzie, jak gdyby deszcz prosty!,
- Takie siły bryzgi. Już ciężco i dychać
- I stać. Już w ciebie gorące zawroty
- Biją, naprzemian dreszcz idzie i poty.
- Ha, niema o czem powiadać tu wiele,
- Ziemia, jak ziemia, a morze, jak morze.
- Każde ma swoje osobne fortele,
- A ty się ratuj, jak umiesz, niebożę!
- Pozalegali ludziska, pościele,
- Piszczą, jak właśnie drwa moke, gdy w korze
- Zielonej zrąbiesz je, a chcesz rozpalić.
- Ale się nie miał nad nimi kto żalić.
- Bo na okręcie jest tak, jak na wojnie.
- Wyjdzie — kto wyjdzie, a zginie — kto zginie.
- Ty żeby ściścij, i czekaj spokojnie,
- Aż cię zagryzie złe, albo przeminie.
- Jużci chłop strzyma. Lecz bab było rojnie,
- I starców zeszłych, niepewnych w godzinie.
- Więc choć się strząsłeś sam, nie miałeś miru
- Od wszelakiego jęczenia i skwiru.
- Dopieroż tedy pod owym pokładem,
- Gdzie ludu wparto coś więcej tysiąca,
- Tam się opijesz powietrzem. Jak jadem,
- I sił ostatka pozbedziesz z gorąca.
- Nic tak mrowisko uroi się gadem,
- Gdy z góry sypnie żar i wartkość słońca,
- Jak się tam naród roił w owej dziurze
- Już się i wieszać chciał jeden na sznurze...
- Inszy radby się choć w wódce zatopił,
- Ale że licha była, i to droga.
- A tu i strażnik miał oko, i tropił,
- A jak takiego zobaczył raroga,
- Dalej pod pompę z nim! Tak chłopa skropił,
- Takie ma cięgi dał, choć bez batoga,
- Że drugi, co i na nogach nie ustał,
- Jak chart umykał, a ten za nim chlustał.
- I jadło codnia gorsze ci się widzi;
- A słodkiej wody chcesz, to bij się o nią.
- Brud, ścisk; już człowiek sam sobą się brzydzi,
- Już jeść nie idzie do kotła, choć dzwonią.
- Więc jako w kuczce napchani ci żydzi,
- Tak my, nad onych niezmiernych wód tonią
- Siedzieli w tłoku i w ducha tym parnym,
- Każdy pod męki swojej płatem czarnym.
- Het, precz odeszła ta dobra otucha,
- Która nas zpierwa po morzu tem wiodła.
- Bo w człeku blizko od brzucha do ducha,
- Taka w nim nizkość jest i żądza podła.
- Raz wraz to kłótnia, to bitka wybucha;
- Jakowaś wściekłość każdego z nas bodła.
- A choć sam sobie tej biedy napytał,
- Jak żbik na inszych parskał, jak dzik zgrzytał.
- Aż się w to jedno złe, i drugie wdało:
- Ludzie zaczęli grać. Po kątach zrazu,
- Dorywkiem, milczkiem i jakby nieśmiało.
- Ale że na to nie było zakazu,
- Tak się włożyli. To nieraz noc całą
- Łbami stłoczeni, by ryby u jazo,
- Siedzą a tylko glos słychać zażarty,
- I padające na tapczan gdzieś karty.
- A wszystko w hazard szło. Bo chłop je świeży
- Na takie rzeczy, wiec strasznie gorący;
- Tak się puści, to duszy odbieży,
- Póki nie skipi w nim ten wrzątek rwący.
- Dopiero! potem padnie, i tak leży.
- Już go nie wołaj do ładnych tysiący.
- Nie chce, nie pójdzie. Ugasła w nim siła.
- Wydmuchał parę, jak kocieł, jest — bryła.
- Alić podpałków nie brakło tam onych,
- Co lud jarzyli, by smolne łuczywo,
- W ogniach go co dzień trzymając czerwonych.
- Ugasnął jeden? to drugi co żywo!
- Póki grosz czuli w tych trzosach palonych,
- Czy za pazucha, to precz było żniwo:
- Bo z taką kupą, te letkie narody
- Ciągną, by owad powietrzny na miody.
- A już nad wszystkich Opacz. Ten niewiela
- Gadał, a tylko ćmił cygar i chodził,
- Na tych ramionach strząchając szynela,
- A w oczy patrzał, — kto do kart się godził.
- Dopieroż gdziebądź chuściątko zaściela,
- I dalej w kupki! To chłopów tak wodził,
- Że gdzie się ruszył, już pełno tam roja,
- I tylko słychać: Ta moja, ta twoja!
- Alić z Opaczem pokumał się pędem
- Jakiś to łyczek wędrowny po świecie.
- Zalatywało od niego złym swędem:
- Cygan nie cygan, takie tam ot, śmiecie.
- Dopicroż to się chłopy zgrywać rzędem!
- Co który pomknął? — to płótno w kalecie.
- Nie wiem, inkluza miał czyli wężową
- Skórkę, czy zgoła nadrabiał tak głową.
- Aż się Przytula zgrał do suchej nici.
- A miał grosz godny, bo przedał w Obrytem
- Szmat gruntu, chatę, i tutaj na wici,
- Po Bugu, z owem grosiwem zaszytem
- W szkaplerzach, dotarł. Jakże się nie chwyci,
- Jak nie załamie rąk, z stogim skowytem!
- Chryste! Myślałem, ze padnie tam trupem,
- Tak zsiniał. Jzżyk w kół, a oczy słupem.
- Ledwo my chłopa strzymali w tym pędzie,
- Bo nam się topić na morzu chciał duchem.
- Przycichnął potem jakoś, tylko wszędzie
- Za onym marnym chodził wiatrodmuchem.
- Gdzie ten z kartami, Przytuła też siędzie,
- Na ręce patrzy mu, za każdym ruchem
- Oczami idzie pilno, i precz śledzi...
- Aż raz, kiedy tak na boku siedzi,
- Patrzy, a łyczek ma karty w rękawie
- Insze, i niemi, gdzie trzeba mu, sunie.
- Zbladł chłop, jak wapno, skamieniał aż prawie.
- Jakże mu potem krew w lico nie runie!
- Jakie nie skoczy, nie zaklnie plugawie,
- Jakie na łyczka piorunem nie runie!
- O ziem, i po nim! — Ha, psie ty fałszywy...
- Nie zajdzie słońce, dopókiś ty żywy! -
- Bełkoce tamten ściśnięty kolany,
- A chłop, co pięści odejmie, to krzyczy!
- — A ty wisielcze! A katu urwany!
- A ty kołtunie! A psie ty bez smyczy!
- A toś ty z kłami był na świat wydany!
- A niech cię zbieli trąd! — A tamten ryczy
- Ostatkiem duszy tak chłop go nadeptał:
- — Oddaj, psi synu, co czart ci naszeptał!
- Widzę, źle będzie, bo człowiek był w gniewie
- Straszny, a, już się ze wszystkiem ochwacił.
- Co my do niego, to jakby zarzewie
- Na proch. — Precz! Wara! Nie będziesz ty płacił!
- Ja sam! Precz! Na bok! — A nóż miał w cholewie,
- I byłby łyczka, jak amen, zatracił,
- Tylko mu sięgnąć złe było, bo klęczał
- Przez kożuch. Tamten coraz ciszej jęczał,
- Już, Już ustawał... — A niech go tam spłata! -
- Przemówią chłopy. — Nie będzie miał grzechu! -
- A insi: — Bogać! Nie będzie utrata,
- Ni w niebie dziura! — I już im do śmiechu,
- Wtem, jak gdy gołąb z nagłości przylata -
- A siwem skrzydłem uderza w pośpiechu,
- Tak nagle głowę Horodziej wynurzy
- Z trzepotem włosów siwych, skroś tej burzy.
- A że niegwałtem widział, od starości,
- Obiedwie ręce poprzed sobą trzyma
- I puka laską, jak gdyby w ciemności
- Drogi se szukał zgasłemi oczyma...
- Namkli się ludzie dla zeszłych tych kości,
- Dziad do Przytuły i za kark go ima,
- A z taka siłą chwycił i tak ciasno,
- Że się onemu aż zębce zatrzasną.
- Chłop zgłupiał. Patrzy, a stary precz trzesie
- Żylastą ręką na nim te manatki:
- — A ty co bratku?... To krzywda, ci w mięsie?
- To ty tu sobie urządzic chcesz jatki?
- A wstajesz mi ty?... Po takim cie kęsie
- Pies przez chałupę nie puści do matki!...
- Wstawaj, bo zdusz do ostatniej pary...
- — A ty, złodzieju, oddawaj talary! -
- Chłop Horodzieja znał. Z stron jednych byli
- I razem uszli z tęgiego opału.
- Wiec się w nim zaraz ten impet przesili,
- Głowa odejdzie z onego postszału,
- Targnął się, zaklął w pień, alić po chwili
- Rąk zwolnił, splunął i wstawał pomału,
- A choć, jak niedźwiedź, otrząsał się, fukał,
- Łba spuścił, niby że to czapki skubał.
- A łyczek leżał, ot, prosto bez ducha.
- Nie wiem czy zamdlał tak, czy pory czekał.
- Aż go tam jeden kopnął; więc się brzucha
- Własnego chwycił, i oczy powlekał,
- A choć mu gębą pociekła zła jucha,
- Porwał się — i jak szczur rowem — uciekał,
- Trżosik po drodze puściwszy i karty.
- Horodziej głową trząsł, na kiju sparty.
- — Oj źle, oj źle to będzie z nami społu,
- Kiedy wy także dajecie naczęcie
- Tej naszej drodze! Juże nam do dołu
- Iść, nie żaglować pod żaglem w okręcie.
- Oj, nie umiecie szanować Żywiołu!
- Ukróci on was i zgubi w odmęcie...
- Oj poda na sąd was to morze, poda,
- Tylko się po was zachluśnie ta woda!
- A cóż to? Myślisz, żeś ziemi się puścił,
- Gdzie cię wkorzenił Bóg, to ci do złego
- Już wolna droga? Toś się już rozpuścił?
- Już nie wiesz? jak masz żyć? Co jest do czego!
- Toś już to prawo wszelkie zaczeluścił?
- Nie bój się! Jest u Żywiołu każdego
- Prawo! A ciebie nie skryją i w niebie,
- Jak ty Żywioły obruszysz na siebie!
- A toćżem widział w Wągrowie, w kościele,
- Jak to Bóg Ojciec nad niemi panuje.
- To mu się tylko powietrze to ściele!
- Do stóp, a Ogień szaty oblatuje.
- Tuż Morze, modre, jak u nas kołbiele
- Nadbużne, takoż do służby się czuje,
- A on Stworzyciel w wichrowej koronie;
- Ręce ma nad niem, a Ziemię na łonie,
- A dokół gwiazdy, miesiące i słońca.
- Tak na początku pokazał się świata,
- I taki będzie zaś, u świata końca.
- Bo żywioł wieczny je, a nie oblata,
- Jako liść drzewny, ni czas go nie trąca,
- Ani się najdzie najmniejsza w nim strata...
- Ni Ogień iskry, ni Wiatr tchu nie zroni,
- Nie zginie z Ziemi proch, ni kropla z toni.
- Bo nad tym ogniem Michał stoi święty,
- Na koniu, z włócznią, a smok mu w kolana...
- A nad powietrzem Elijasz, co wzięty
- Wichrem do nieba. A Woda jest — Jana.
- Chrzciciela, który był w wiezieniu ścięty.
- A Ziemia zasię Chrystusa jest Pana,
- Iż po niej stopką najświętszą swą chodził,
- Kiedy się w ciele ludzkiem był narodził.
- Wiec ty się waruj tu, na tej głębinie!
- Boś nie jest jako na boru i napaści
- Aleś Żywiołem bożym, co nie minie,
- Objęty, w Jana świętego jest właści!
- On tu nad tobą stoi! W zorzach płynie,
- Nad wody świata, nad morskie zapaści
- Na chmarach widna ścięta jego głowa,
- Gdy słońce krwawo pod zachód się chowa.
- — A i cóż oczy wytrzeszczasz, jak gały? -
- Zwrócił się nagle do Pawła Sekury:
- — Dalej! Ruszta się! Wstyd, żeby tak stały
- Chłopy, łbów zdrowych zadarłszy do góry!
- Nie noc je przecie, dzień boży je biały...
- Dalej! Choć zwijać te liny, te sznury,
- Aby te ręce o pracę zaczepić! -
- Ruszył. My za nim. Tak umiał lud skrzepić!
- Tylko, że krótko tego było. Gadał?
- Słuchali. Drugi i wzruszył się w sobie,
- I tuman tak ma od mózgu odpadał,
- Jak kiedy komin pomiotłem wy skrobie.
- Lecz wprędce czadział znów i do kart siadał.
- Więc się to stało podobnem chorobie:
- Jad ludzi nędził tak, ze twarze zbladły,
- Grzbiety się zgięły, a piersi zapadły.
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Szły dnie, szły noce, a czasy się one
- Na żadną lepszą nie miały odmianę.
- Dziatki zaczęły mrzeć. Ognie się płonę
- Rzucały po nich. Więc oczy, jak szklane,
- Więc w liczku blade, to znowu czerwone,
- Kwilące, ciężkie matkom, rozpłakane,
- Siniały potem, cichły, i tak kładły
- Głowy pod kosę śmierci, jak kwiat padły.
- Ale się długo nikt z niemi nie bawił.
- Jeszcze to w oczach ma ciepłe te łezki
- Ostatnie, pachoł już sznura przyprawił,
- Już nim okręcił trupka, i — do deski!
- Kto bliższy, pokląkł, by pacierz odprawił,
- Wtem — chlup do morza. I — Ojcze Niebieski,
- Szukajże teraz duszyczki tej na dnie,
- Bo ci z rejestrów anielskich, wypadnie!
- Więc tam nietyle sprawiała żałości
- Tym rodzicielkom śmierć, co te pochowy.
- Boć to jest ciężka rzecz, owoc wnętrzności
- Dać w te huczące czeluście i rowy.
- To się tam druga tak krzyżem pomości>
- Że tratuj po niej, — nie umknie ci głowy.
- Więc potem patrzeć niewiastom nie dali,
- I nocą one dzieciątka spychali.
- A morze, kiedy zaczęło tę strawę,
- To zapienionem stało się i gestem,
- I tak szło po nią na samą aż nawę
- Jak wilk z trzaskaniem szczęk głodnych i z chrzęstem.
- Różny tam nietwór miał swoja obławę,
- I lud przestraszał jawieniem się częstem:
- Myślisz, ze piła tak fale przecina,
- A to grzbiet ostry i czarny rekina.
- Czasem, gdy morze ustało się nieco,
- I cicho niosło przejrzystą skroś wodę,
- Toś widział, jak ich wielkie cielska świecą...
- A zawsze stare w tył, a poprzód młode.
- Utrafią zdobycz, to tak ci się zleca,
- Jak kiedy o nas kijanki w pogodę
- Za pożywiołem ganiają się onem,
- W prawo i w lewo wiosłując ogonem.
- Ale są zmyślne! Niełatwo przynętu
- Chwycą, choć połcia, zaweszą słoniny.
- Łba, tylko dźwignie takt, i z odmętu
- Wiatr ciągnie, aż mu z paszczy lecą śliny.
- Podpływa. — aż ci tu palba z okrętu!
- Walą, jak w jasną świecę karabiny...
- Lecz, choć go trafi kula, nie uszkodzi:
- Zajuszy trochę i na głąb uchodzi.
- Mówią, ze rybak jeden, co noc przepił
- Chwyciwszy w morzu takiego rekina,
- Wziął go na łańcuch, u statku uczepił
- A sam, gdy przyszła do drogi godzina
- Układł się w łodzi, by snem się pokrzepił,
- I spał, a ten go tak ciągnął, jak lina,
- Co na niej Bugiem prowadzą galary
- Do Usćiługa. Lecz mało w tem wiary.
- Bo zapotężny jest zwierz ten do łodzi,
- Przytem żarłoczny nad wszystko i srogi.
- Więc prędzej taki na morzu uszkodzi,
- Niżby miał komu pomagać do drogi.
- Ale, że powieść ta po ludziach chodzi,
- Bo tu na gadkę, jak kot na pierogi,
- Łakomy każdy, z tej długiej tęsknicy,
- Na onym stepie modrym, bez stannicy.
- To raz, był ranek mglisty, na pokładzie
- Gwałt! Patrzę, lecą szypry, marynarze,
- Za nimi ciżba narodu w nieładzie,
- Tak ja do hurtu. Spychają nas straże,
- Sternik klnie, z haków zerwało dwie kadzie,
- Szum, plusk na morzu... A wtem się ukaże
- Ogromny, stary rekin, co z żelazem
- Słoninę chwycił i połknął zarazem.
- Dopiero? go ta windować do góry!
- Nie tak się szarpie wół, gdy go obuchem
- Rocznik w łeb zdzieli, jak ów. Byłby sznury
- Urwał i poszedł, gdy wtem mi nad uchem
- Kula świsnęła z miczmańskiej dwurury...
- Zwierz się okręcił, raz chlupnął, i brzuchem
- Na wodę! Tak go dobyli, nietwora,
- Dopieroż tryumf grać, i do topora!
- Jakże się weźmie ciskać, trzepać w pławy,
- A prać ogonem po onym pokładzie!
- To nam muliskiem zachlustał pół nawy,
- A kto mu podszedł, wnet siedział na zadzie.
- Ja tam nie byłem do niego ciekawy.
- Haniebna siła jest w tym ludojadzie,
- Anibym wierzył, by mi kto powiadał,
- Co on tam chłopów na kupę naskładał.
- — Nic to! Niech, morza spróbują frajery,
- Śmiech dookoła... — Jest racja, i juści.
- Tymczasem u łba nie skąpią siekiery
- I już mu wnętrznych sięgaja czeluści.
- Rąbnął go jeden, coś razy ze cztery...
- Aż zwierz się omroczy i dech z siebie puści,
- I leży wielki, czarny, rozciągniony...
- Nuż dalej hurmem do niego, jak wrony.
- Kucharczyk jeden w krochmalnym birecie
- Osiadł go, jakby kulbakę okrakiem.
- Cmoka, że niby na końskim to grzbiecie...
- Nuż pięta w boki, nuż po łbie kułakiem.
- A wtem się porwie on zwierz, i pomiecie:
- Chłop z niego! Blady jak chusta, czworakiem
- Klapnął o ziemię, by żaba rozbita...
- A ten dopieroż raz chrapnął — i kwita.
- Byłoż to teraz napatrzeć się czego,
- Kiedy tak leżał, jak niedźwiedź zwalony:
- Takiemu mało kłów rzęda jednego.
- Ale, jak zęby chłop wbija do brony,
- Gęsto, a płotem, tak właśnie a niego,
- A każdy, jako sztyk w ogniu stalony.
- Więc niema, się tam i bawić co wielce,
- Kiedy raz człeka zatrzaśnie w te kielce.
- Dziwią się baby. Coraz która zblizka
- Podejdzie, rękę do brody podniesie,
- I chwieje głową! — A cóż za zębiska!...
- A cóż za ryba taka!... A bójcie się...
- Wtem jedna: — Reta! To nasze dzieciska
- Takim ciskają?... — I w płacz się zaniesie.
- — To te sieroty nasze... w takie garła?... -
- Więc insze za nią, tak żałość je sparła.
- Lecz wtem cień upadł na wodę z wysoka,
- I ptasia wrzawa przebiła nas z góry.
- Patrzę, a tam się: na podób obłoka
- Rybitwy srebrzą nad maszty i sznury.
- Gromada była tak zbita dla oka,
- Że cały kłąb ten jednemi się pióry
- Unosić zdawał, i tylko po kraju
- Strzępił się, śniegiem niesionym z wyraju.
- Ale Horodziej, na kiju oparty,
- Rękę a oczu wpółślepych przyprawił,
- I pilno patrząc rzekł: — A ot, i warty
- Bóg Przenajświętszy dziateczkom przystawił.
- Nie będzie na nie smok godził zażarty,
- Na wszystkie On już sieć srebrną nastawił,..
- A ot na piórach ptaszęta je niosą,
- Ociekające matczynych łez rosą! -
- Nuż więc te matki do góry pozierać
- Tęsknemi wzroki, łaknące pociechy...
- Nuż łkania tłumić i oczy ocierać,
- I bić się w piersi, i kajać za grzechy!
- Chciałci tam Opacz starego przepierać,
- I już po gębie latały mu śmiechy,
- Ale nie dalim, bo one podniebne
- Rzeczy, jak chleb są niewiastom potrzebne.
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Tylko Szczęśniaka żona stała blada.
- Oczy jak żużle świecą i jak próchno,
- Coś od dni kilku, czy jadło nie nada,
- Czy woda, ale dziecku nogi puchną.
- Radziłci doktór. I cóż tu za rada?
- Mdłe to, ugaśnie, gdy wichry nań dmuchną.
- A białe, jakby na rosach blichował...
- — Oj, żeby tylko Pan Jezus zachował! -
- Patrzy się w morze, a siwe jej oczy
- Wzrok ciemny mają, głęboki, uparty,
- Aż ja to wszystko na sercu zamroczy!
- Ten krzyk, te śmiechy, te płacze, te żarty,
- Więc się zachwieje znagła i potoczy,
- Jako ten powój na niczem niesparty.
- Tak Szczęśniak:— Hanuś! A ty znów co, babo!
- A ona zcicha! — Nic. Tak mi coś słabo. -
- Młode to jeszcze było, w pierwszym kwiecie,
- Więc skóra na tem miętka i czująca.
- A tu się temu tak tułać po świecie,
- Tak tajać w onej duchocie z gorąca...
- Toż nie dziw, ze tem i słabość pomiecie,
- Jak wiatr wiosenny, co trawy mdłe trąca>
- A wszak to one przesilone drogi
- Chłopa nadgryzą, nie takiej niebogi.
- Więc patrzy na nią, aż ona dziecinę
- Pilno przy sobie rękoma ogarnie,
- I patrzy w morze ogromne i sine,
- Jak urzeczona, podobna, tej sarnie,
- Co z kniei wyjdzie na strzał, na drożynę,
- Łaniąt strzegąca, a węszy gdzie psiarnie...
- Wtem jedna: — Chłopak, to wam chory chyba?
- A ona z krzykiem: — Co wy? Zdrów, jak ryba!
- I zaraz chustę na niego i w stronę.
- A na tę bladość pierwszą, — tom się zdumiał,
- Jakie w nią ognie buchinęły czerwone.
- Dzieciak, tez właśnie, jak gdyby rozumiał,
- Zacichł, i schował się w rańtuchy one.
- Tyłem i widział go. A okręt szumiał,
- Bo na ten wiwat, kapitan dla wiary
- Tytoń wystawił, i tęgiej sztof miary.
- Tożto rzuciło się na one gody!
- Jak kiedy mielnik wszystkie puści śluzy,
- A tu pęd buchnie i srogi war wody,
- Taki się zrobił huk wśród onej luzy.
- Bo naród morski nad wszystkie narody
- Prędki do wódki jest i zaraz w tuzy.
- A najrzy dziewkę? — Jak drzazga się pali.
- A klnie, żeby mu czarci nie sprostali.
- Więc nuż piszczałki, bęben, aż i smyka
- Dobył tam jeden żydek rzępolista,
- I dalej taniec, śpiewanie, muzyka.
- Skaczą, aż okręt pod nami się chysta.
- A coraz wrzaśnie który, jakby dzika.
- Dźgał pod łopatkę. — A niechże was trzysta!
- — Myślę ja sobie i czapkę na uszy.
- Wtem krzyk! — A mnie coś wnętrzności aż ruszy...
- Bo znany był mi głos, i jak rodzony.
- Zośka! Chrześniaczka moja! Jezu Chryste!
- Czyli się tylko nie chybła gdzie z strony...
- Rzucę się w ciżbę, a tam ją — siarczyste! -
- Majtek do siebie ciągnie rozchmielony.
- Jakże nie zdzielę w łeb! — Nie tak rzęsiste
- Iskry z pod młota lecą, jak mnie z pięści...
- I tylkom poczuł, że kość pod nią chrzęści.
- Padł, i dał farbę, jak lis w świeżym tropie.
- A tych już na mnie, by wróbli na strachu.
- Strząsłem się; byłbym zmiędlił na konopie,
- Ale żem w ścisku wziąć nie mógł rozmachu,
- Tak krzyknę: Stasiek! A bywajno, chłopie,
- A dziewka moja w wrzask! — O reta, Stachu!
- Zgruchnął się naród, jako, że do czego,
- Ale do bitki jest dusza u niego.
- Tożby ich tutaj mógł malarz malować,
- Jak jęli marszczyć łby, a brwiami ruchać.
- Najpierw się bokiem sunęli próbować?
- Łokcia nastawiać w klin, a w wąsy dmuchać.
- Groźno tam było, i nie szło żartować!
- Już w lica ogniem zaczęła krew buchać,
- Już się co bliższy zamachnął, w garść plunął,
- Gdy wtem zagrzmiało ciężko i deszcz lunął.
- Jako więc kiedy o kość się u proga
- Psi gryzą, a tu dziewka chluśnie z cebra,
- Tak wnet ugasła ta cała pożoga,
- I tylko majtka Stach macał pod żebra.
- A tuż nawałność bliżyła się sroga.
- Już z nieba strugi polały się srebra.
- Już gasną, lecą jak ołów w głębinę,
- Stygną, i w wały staczają się sine.
- . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Jak kiedy hutnik w staw szlakę wypuści,
- A wody ze dna podniosą się z sykiem,
- Tak wnet przyrosło tych morskich czeluści.
- Już pokład liżą spienionym językiem,
- Już fala jedna drugiej przez łeb szuści,
- Jako te owce, gdy lecą za trykiem
- Przez wąski wierzej, a wszystkie chcą razem,
- A owcarz, licząc, nawraca je płazem.
- Wnet plac opuściał z zbytniego narodu,
- A kto miał w czubie, wytrzeźwiał do razu.
- Bo lud tu odmian nawykły od miodu,
- Pod strachem żyje, jak okoń u jazu.
- Wtem reja trzasła. Huk poszedł od przodu,
- Do gromowego podobny rozkazu.
- Sternik zbladł, skręcił śruby, co miał siły,
- Zachwiał się okret i bieg wziął pochyły.
- A już i niebo spuściło się nizko,
- Ciężkie chmurami, i męt po niem chodził,
- Rwąc na paździerze to szare płachcisko,
- Którem się od nas dzień biały przegrodził.
- Chwyciłem masztu, bo stać było ślizko,
- A wtem mnie bałwan jeden tak ugodził,
- Jak chłop, gdyć nogi podbije kłonicą,
- I uciekł, cały siny błyskawicą.
- Jakże nie rykną wichry! Jak po niebie
- Nie naczną trzaskać z okrutnym grzechotem!
- Jak się nie porwą, nie wpadną na siebie,
- Jak się nie cisną o morze pokotem!
- To koń takiego dołu nie wygrzebie,
- Kiedy go jezdnik uwiąże pod płotem,
- Jak one wodę skopały kopytem
- W błyski kowanem, a w gromy podbitem.
- Nie tak się w sobie rozszumi, rozchwieje
- Bór, gdy się sośnie zamiotą od burzy,
- I nie tak rola zorana czernieje,
- I nie tak żyto pokwiatem się kurzy,
- Jako więc morze pod oną zawieje.
- Wał na wał pędzi, dogania go, nurzy,
- Zatapia, ryczy, jako byk do stada,
- Zrywa się, leci, i w otchtań przepada.
- Huknęły teraz niebieskie harmaty,
- Które sam Michał Archanioł nabija.
- Mrok upadł gesty, i tylko się szaty
- Jego czerwoność skroś chmury przewija,
- Pękły nad światem ogniste granaty,
- Świszczą, żądłami kręcą, jako źmija...
- Lecą do morza pobite czerepy,
- A strugi deszczu tak walą, jak cepy.
- Znam ci ja burze tęgie, bom od dziecka,
- Po leśniczówkach, jak wilcze, schowany.
- Wiem, jak Kampinos grzmi, jak Myszyniecka,
- Jak i Zielona. Aż het, za Prużany,
- Onać to stawna puszcza Białowiecka,
- Gdzie się zataił żubr, potopem gnany,
- W gąszcz taki, że sam Bóg drogi nie wiedział,
- Poniechać musiał, a zwierz się osiedział.
- Jest ci tam wojna, gdy wicher uderzy
- W krętych róg sosen, lub puści ze smyczy
- Ogary wietrzne po pustej trzebieży,
- A tur go ciągnie w chrap mokry i ryczy.
- Lecz przecie się to do morza nie mierzy!
- Tu strach osobny jest, co kości liczy
- Tak, że ci każda do szpiku dygota...
- Strach większy, niźli przed końcem żywota.
- Jeszczeć to chłopu mniejsza. Chłop dostoi,
- Choć się w nim duszne ruszą fundamenty.
- A drugi taki im ciężej się boi,
- Tem twardszy bywa w śmiertelne momenty,
- I za trzech zuchów tchórz nieraz nabroi.
- Lecz baty, srogie czyniły lamenty,
- Od których, że już prawie uszy puchły,
- Kapitan kija podniósł, i tak zgłuchły.
- Dopieroż okręt lżej zaczął sterować.
- Bo już nad wszystko wrzask babi nie płuży.
- Gdy się kto bierze po morzu żaglować.
- Rzecz to jest inocaa, i pomiar Jej dusy;
- Juź się tam nie lża po tynfie targować
- Z śmiercią, gdy nawa pod wodę się nurzy.
- Co masz, to dawaj, czy miedzią, czy złotem.
- Wypłyniesz? Będziesz rachował się potem.
- Do samej nocy goniły nas sine
- Oczy błyskawic i grzmot łajał z warkiem.
- Aż my się w wichrów wcisnąwszy szczelinę
- Przebili z tuczy. Tak skrzydłem ptak szparkiem
- Pruje na ukos powietrzną głębinę
- I prżed nawałnic uchodzi poswarkiem.
- Lecz piorun jeden dognał nas, wypalił,
- I sążeń drzazgi od masztu odwalił.
- Zaraz też, jakby na to tylko czekał,
- Jął się wichr ciszyć i składać po sobie
- Zjeżone grzywy. A grzmot, tak uciekał,
- Jak gończy z troka, gdy w kniei przeskrobie.
- Raz, drugi, trzeci, skroś mroków zaszczekał,
- Zacichł, znów drogę oszczeknął na globie,
- Aż ciszej, dalej, z ostatnim skowytem
- Schował się w niebie chmarami nakrytem
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Noc cicha, parna, nie błysła ni jedną
- Gwiazdą, na całym niebieskim przestworze,
- I tak nas dwoje objęto bezedno:
- Czarne to niebo i czarne to morgę.
- Czekałem nie śpiąc, aż mroki przerzedną,
- Bom słyszał, wysep że ujrzym na, morze.
- Kupa nas było, lecz nie szła nam rada,
- Iż w tych zapaściach człek, łacno nie gada.
- Każdy tam w duszy doległość miał własną,
- Którą żuł milczkiem, by piołun ugorny.
- Dzienne otuchy — te prędko ugasną,
- Gdy w sercu pomierzeń wybije wieczorny.
- Gorące oczy nierychło tam zasną.
- Mgła na nich siada, jak opar jeziorny...
- Wbijasz je w ciemność, by w trumnę otwartą,
- Nieluzowaną u troski swej wartą.
Nenhum comentário:
Postar um comentário