terça-feira, 14 de setembro de 2010

Pan Balcer w Brazylii. Czesc 1.

W Czytelni nie moglo zabraknac dziela Marii Konopnickiej "Pan Balcer w Brazylii". Najwazniejsze dzielo mowiace o emigracji polskiej do Brazylii.





Pierwsze wrażenia. Ave Stella maris. Noc. Pan Balcer ogląda okręt. Narady i nadzieje. Choroba. Przytuła poskramia łyczka. Interwencya Horodzieja. Herodzie; o Żywiołach naucza. Rekin. Burza. Jak wygrali Łohiszyńce. Pożar. Bunt Opacza, Matka. Widzenia na chmurach. O Josephowym senniku, Magietr i Żdzara. Chrzest. Pod równikiem. W porcie. Ziemia.

[edytuj]I

Więc kiedym stanął na onym pokładzie
Na pewnych nogach i szeroko w kroku,
Tom się pocieszył, że już na zawadzie
Nie będzie teraz nic, nawet łza w oku.
Okręt był wielki, głęboki w nasadzie,
A choć wiatr tęgi zadymał mu z boku,
Ledwo się w sobie kolebał bez mała
Na linie, co się prężyła i drżała.
Ha, w imię Ojca, i Syna, i Ducha...
Zrobiłem święty krzyż: Płynąć, to płynąćl
Człowiek nie plewa, wiatr go nie wydmucha,
Katolik przecie, Bóg nie da ma zginąćl
I zaraz we mnie wstapiła otucha,
A ze mnie jeden z fajeczką chciał minąć,
Wiec ognia wziąłem i czapkęm nacisnął
Na ucho, kiedy napić sygnał świsnął.
Jest przeraźliwość jakaś niespodziana.
W takowym świście, co jeży ci włosy.
Boć to waleta przez ziemię ci dana,
A ty się zbieraj i w garści dzierż losy.
Wiec się podemną ugięły kolana,
I w oczach nieco zacząłem tej rosy,
Która, choć nikt cię nie żegna z żałobą,
Samego człeka urzewnia nad sobą.

A już te czółna przewoźne, te łodzie,
Co do okrętu latały od brzega,
Tak się zwijając i goniąc po wodzie,
Jak stado rybitw, gdy płocia dostrzega,
To wprost, to w ukos, to w tyle, to w przodzie,
Cała ta faza już od nas odbiega.
Wtem działo w porcie ryknęło co garła...
Głos poszedł duży, lecz woda go zżarła.
Znak to był, jako na grzbiecie już swoim
Morze nas samo trzyma, bez kotwicy.
Załopotały po boku oboim
Skrzydliska, nakształt młyńskiej śmigownicy,
Nie czołem zrazu czy płyniem, czy stoim,
Dym buchał gesty jąk z czarciej kuźnicy,
Okręt, choć trzeszczał, lecz mocny się zdawał,
I jak rak wodę łapami rozkrawał.
Tuż za nim, jako kiedy na nowinie
Pług zajmie krojem skibę, a odwali,
Taka się połać skroś morza odwinie,
I szczerym ogniem po strzępach się pali.
Bo już się słońce nurzało w głębinie,
Kolory dając ze siebie tej fali,
Co się waliła w żar, bruzda po bruździe,
Łódź czarną ciągnąc za sobą na uździe.
Na statku wrzawa, komenda, tłok, krzyki,
Po ludziach depcą, tak w boru po chruście.
Człek się tu robi przemyślny a dziki,
Ustąp się krokiem, to ckybniesz w czeluście.
Nie tak się niedźwiedź pilnuje muzyki,
Gdy mu gra cygan na drumli w odpuście,
Jak tu człek prawa morskiego i rządu,
Iż apelować daleko do lądu.
Zrazum był, jako więc w ostęp wpędzony
Wprost na nagonkę, w sam kocieł obławy
Ów szarak, co to nie wie, z jakiej strony
Słuchy ma wytknąć, by nie dać odprawy.
Świst wiatru w uszach i rozpęd szalony
Mało mnie z onej nie wymiótł precz nawy,
Razem z magierką, butami i pasem...
Więcem się skulił, by zając pod lasem.
Ażci powoli cichło. Czym ja zwykał,
Czy też tak woda po sobie rozniosła.
A com rozumiał, że każdy w swą krzykał,
Jeden drogiego pędzając za posła, -
Nieprawda! Tuman mi z głowy już znikał.
Różny tu urząd i różne rzemiosła.
Nad wszystkiem stoi kapitan w honorze
I w rozkazaniu. A nad nim zaś — morze.
Starsze ci ono nad wszystkie burmistrze,
A każdy przed niem kiep i staje frontem.
Gdy huknie, kiedy przyporwie się bystrze,
To właśnie, jakbyś na działo szedł z lontem.
Zwolnicie zasię, potoczy się czystsze
Pod drobną falą, jak gdyby pod gontem,
To ci od miru tego, od tej łaski,
Na cały okół świata biją blaski.
Ale nim sobie rozbierzesz to, człecze,
Jużeś poczęstnem szturchanców wziął siła.
Już za kark pieszczę, już na łeb ci ciecze,
Już cię tu lina, skrobnęła jak piła,
Tuś w łańcuch stąpnął, więc z sobą cię wlecze,
Tu pompa chlusta i gębę ci zmylą,
Gdzie spojrzysz — wszędzie srogość i zawziątek,
A morze kipi i bucha, jak wrzątek.
Toż i nie dziwo, żem zrazu, w tym warze
Zgoła nie wiedział, co z naszą gromadą!
Stalić tam w dymach kotłowych i w parze,
Do kopy zbici, by owiec tych stado,
Gdy je zapłoszy wilk. Spojrzałem w twarze:
Te jedne sino mienią się, te blado,
W oczach błąd, chłopom kolana dygocą,
Trzęsą się wargi ściskane przemocą.
Więc gdym obaczył znagła te sukmany,
Co zwyczkiem siedzą schowane we zbożu,
On to len siwy, wełnami przetkany,
Na polskiej chaty przędziony zaprożu,
Gdzie wiśnie kwitną, a dach jest słomiany,
— Jak dziś po wielkiem unoszą się morzu,
Za bujnym wiatrem wiewając po świecie,
Tom uczuł w piersiach mróz, a ciarki w grzbiecie,
Bo to już wybić musiała godzina
Sądna, i one rokowe momenty,
Kiedy w narodzie tynk opadł i glina,
A wyszły na jaw tajne fundamenty.
Już być musiała nie byle przyczyna,
Gdy chłop, w ostatnie jakby sakramenty
Opatrzył duszę, i szuka sposobu
Za morzem, jakby z tamtej strony grobu.
Kto powierzch ziemi siedzi — nie dziwota.
Łacno jest ze mchów płytkiego wziąć grzyba.
Aleć kto dębem korzenie rozmota
Skroś tej macierzy, i czyja sadyba
Samo jej serce, — tam twarda robota.
Śmiertelny topór przyłożon jest chyba
Do pnia narodu, do rdzenia i miazgi,
Skoro z nas lecą za morze aż drzazgi!
Boć, ze rzemiosłem, to jeszcze pół licha,
Człek jest światowy i luźny sam w sobie.
Kunszt go prowadzi i wszędzie przepycha:
ÂŹle mi! — poprawię. Straciłem? — zarobię.
Ale chłop, w sochę co żywot wydycha,
A ziemię tylko przewraca i skrobie,
Kiedy chce od niej — nie puszcza go, stęka,
Krwawe rozdarcie jest, i śmierci meka.
Więc gdy tak patrzą na one to brzegi,
Choć im i cudze były i nielube,
Na one wody pieniste, by śniegi,
Co walą z hukiem, a idą we śrubę,
Podobni ptactwu, co miewa noclegi
W śródniebnych drogach, a podczas i zgubę,
Od skrawka ziemi niknącej w oddali
Odjąć nie mogli oczu, i tak stali.
A już te łuny ugasły na wodzie
Z zachodowego pożaru i słońca,
Niebo się miało ku cichej pogodzie
Otchnione parą od końca do końca.
Lekuchna modrość szła po niem na wschodzie,
Aż nagle pierwsza, gwiazda błysła drżąca,
I liczko swoje zamglone i blade
Prosto na naszą zwróciła gromadę.
I patrz, jak dziwne są moce i siły
W onych to światłach litosnych na ziemię:
Wszystkie się głowy podniosły i wzbiły,
Jakcoby tknięte matczynym tchem w ciemię,
Wszystkie się oczy rosami zaszkliły,
A choć nikt znaku nie dał, lud, jako brzemię
Z Jękiem i z płaczem opadł na kolana:
...O gwiazdo morza!... Karmicielko Pana!...
Szeroko pieśń się poniosła w przestworze,
Bo ludu kupa była, — do tysiąca.
Dołem, jak organ, dawało głos morze,
Powyż — ta jedna gwiazda, błyskająca,
Gwiazda, co gdzieś tam po naszym ugorze,
Po naszych polach chodzila świetląca?
A teraz przyszła tu, zliczyć te głowy,
I dzieciąteczek posrebrzyć włos płowy.
I tak nas zaszła noc, nad tą głębiną
Z wyciagniętemi klęczących ramiony,
Jak te bociany, gdy loty rozwiną
Od gniazd, gdzie miały bezpieczne uchrony,
A niewiedzące są: wrócą, czy zginą,
Czy koła dawne obaczą i brony...
Więc tylko skrzydła na wichrach położą
I płyną — niebem nakryte i zorzą.
Zczerniały nagle wody. Mroki duże
Tak się rozwlokły po nich, jako chusta.
Zlękli się ludzie, że bedziem mieć burzę,
Ale był płonny strach, i trwoga pusta,
Bo morze rado tak nosi się w chmurze
I poomacku w ciemnościach się chlusta
A co boki okryta uderzy,
To warknie, Jak zły pies, i kły wyszczerzy.
A już szedł rozkaz i dzwon już znać dawał,
Żeby się wszyscy do miejsc swoich mieli.
Więc naród hurmem z tych klęczek powstawał
I hurmem schodził po stromej grządzieli
Pod pokład. Jeszczeć wieczora był kawał,
Lecę każdy zawczas pilnował swej ścieli,
Bo ludu było w okręcie jak mrowia,
I nie każdemu starczyło wezgłowia.
Dopieroż to się zaczęła przeprawa,
Jako na wojnie bywa, w batalii.
Jeden drugiemu przed sobą nie dawa,
Na oślep pędzi i na zakręt szyi.
Już się do bójki ma, już sroga wrzawa,
Gdy ja, na pomoc wezwawszy Maryi,
Klinem się puszczam w ciżbę, a łbem bodę,
I takem sobie zadobył gospodę.
Nie przedniać była. Na dworskim folwarku
Lepsze dla gęsi tucznych, stawią kojce.
Jeden pod tobą, a drugi na karku,
A ty w pośrodku tkwisz. Jak ślimak w skojce.
Dokoła wzdychań, chrapotu, poswarku,
Razem to — dzieci, i matki, i ojce...
Jeśliś ochludny, trzy razy się skóra
Wstrząśnie na tobie, nim w barłóg — dasz nura.
Dziwnaż ta morska noc i dziwne spanie,
Jakiegoś nie znał, człeka, od jak żywa.
Ledwo ci dusza ugaśnie, ustanie,
Aż cię tu jakaś dalekość porywa,
Jakaś cię rzuca moc i kołychanie...
Stój! — krzyczysz, myślisz na poręcz, że grzywa,
Że koń cię poniósł wietrznemi kopyty...
Alić wtem wyrżniesz łbem — i padasz zbity.
I nic. I znów ci powłóczą się oczy...
Aż tu nad tobą: "Ratujta!" kto wrzaśnie
I znów ci serce, jak piłka, wyskoczy,
I znów się porwiesz — i nic. To cię właśnie
Tak zamdli, tak cię zanudza zamroczy,
Że drugi dobrze za północ nie zaśnie,
I wzdycha tylko, i pot z niego kapie,
I słucha, Jak w tym parze ciżba chrapie.
Ledwo nad ranem ustała ta zmora,
I zaraz mnie tez przychwycił sen tegi.
I ot mi w oczach stanęły, jak wczora,
Miasteczko, kuźnia, kowadło, obcęgi...
Słucham, — z łąk leci gęganie gęsiora,
Patrzę — chłop szkapie przyciąga popręgi,
Jasiek w miech dymał, lśnią w słońcu ufnale,
A ja w podkowę, co siły mam — walę.
Hej! Niejeden tam śnić musiał tej nocy
O chacie, o tym zagonie o rodzie...
Stękały chłopy, jak w ciężkiej niemocy,
Insze zaś w głos się śmiały, by przy miodzie.
Niejedna baba skoczyła jak z procy,
Gdy ostrzej chybło pudlisko na wodzie,
Wzdychań, pokrzyków niemało tam było,
Tak nas to morze, jak wino, spoiło.
Dzieciątka, tylko pośpiły się ciche,
Jakby się nigdy przebudzić nie chciały.
Pisklęta one bezpióre i liche,
Gdzie które padło. Jak padło, tak spały.
Człowiek choć we śnie, a różną ma pychę
I różną żądość, a taki ptak biały
Mógłby na piersiach Chrystusa spać Pana,
Jako rzeczonem jest o głowie Jana.

[edytuj]II

Ledwo dzień oświtł, — a ranek był chłodny -
Szedł naród z dobrą na pokład otuchą.
Nuż do węzełków, bo drugi i głodny
Legł, postem morze witając na sucho.
Wiatr ruszał wodą i szum czynił godny,
Właśnie jak gdyby powiadał na ucho
Jakoweś mile rzeźwiące orędzie:
— Ej, pójdzie jakoś! Ej, jakoś to bedzie! -

Bo niema, coby tak silnie przywarło
Do człeka, jak to na jutro czekanie.
Choćby się serce, jak żebrak obdarło,
Jeszcze w tym jednym zostaje łachmanie,
Śmierć — i ta patrzy źrenica umarła,
Rychłoli wskrześnie, a z martwych powstanie.
Więc choć się naród zmitreżył niemało,
Morze nadzieją ku niemu się śmiało.
Dopieroż tu się tej arce dziwować,
Co nas na sobie przez zatop ów niosła.
A toby było i folwark gdzie schować,
A wodę pruje, by szczuka, bez wiosła.
Zadzierasz głowy, chcesz maszty zrachować,
Na które sosna — sto lat mało — rosła,
Alebyś darmo swój rozum przykładał!
Dopieroż jeden stał, i tak powiadał.
— Okręt mieć most, jak człowiek, swe imię,
A ten tu z nami, to "Krejc" się mianuje,
Co po naszemu "Krzyż" znaczy. Aż w Rzymie
Sam papież takie metryki spisuje.
Przy biciu z harmat, przy ogniach, przy dymie,
Ma okręt chrzest swój i chrzestnych przyjmuje.
Dopieroż granie, i wino, i miody,
A pierwszy kubek na wiwat — do wody.
Więc jako człowiek najwyżej ma głowę,
Tak okręt zasię maszt wielki, koronny.
Trza zbrodzić lasy i puszcze światowe,
Zanim się trafi dąbi, silny a gonny,
Co go nie toczy czerw, kory ma zdrowe,
Ani go suszy jemioły liść płonny.
Bo widłak na to, ni bochniak — nie będzie,
Co mech skołtuni, a grzyb go obsiędzie.
Taki nim spuszczą, to czynią z nim próby!i
Bo musi rostu mieć do setnej stopy,
A od przyziemka też godnie być gruby
W sobie, przynajmniej na jakie trży chłopy.
Dopieroż gdy te odprawia rachuby,
Siekierą po nim! I nuż go przez tropy
Wilcze, przez gawiedź borową, przez haszczą,
Jako niedźwiedzia powalą i taszczą.
Długoby przysło i w ciężkim mozole
Powiadać wszystko, co potem z nim bywa,
Bo moczą w wodzie i warzą go w smole,
Aż z niego wyjdzie precz treść leśna, żywa,
Nie tyle razy przewróci chłop rolę,
Nie tyle żyd się przez szabas nakiwa,
Co on tram męki wycierpi, nim zgoła
Masztem powstanie i wichrom da czoła.
Ten drugi zasię, co "bukszpir" go piszą,
Z żywicznej sośni jest, albo z modrzewa.
Żagle się na nim jak chusty kołyszą,
Gdy niemi kramarz na budzie swej wiewa.
Sznwy się po nim pną i luźno wiszą,
Na czubie, w koszu, cos gwiżdże i śpiewa.
Pachoł to, co tam siedząc przy powięzi
Lin, śwista sobie, jak drozd na gałęzi.
Otwarły chłopy gęby. Jako wrota,
I patrzą, niby na wiewiórkę dzieci.
— Spadnie! — Nie spadnie! — A ten się chybota,
Jakoby leciał już. Tak krzyknie trzeci:
Trzymaj się chłopie, bo wiatr cię pomiotal
Ten nic! Więc inszy: Nie słyszy waszeci,
Bo sroga góra je, i woda huczy...
A zresztą takich tam — sam djabel uczy!
I prawda! Nie raz, i nie dziesięć razy
Widziałem, jak się masztowi do czuba
Pnie taki, jako po olchach te łazy
I te dzięcioły. To idzie, by śruba.
Na drzewcu żadnej zadzierki ni skazy.
Skręt karku pewny inszemu i zguba,
A on nic! Śmieje się tylko i świata.
To cóżby, jak nie ta siła nieczysta?...
Ale największy dziw w ciebie uderzy,
Kiedy to pojrzysz na one głębiny.
Bo choć sę oko najdalej zamierzy,
Nie ujrzy ziemi skrawka, ni drzewiny...
Ocean tylko pwd tobą się szerzy
W dalekość, którą nakrywa par siny...
Próżnobyś oczy obracał, jak słońca:
Nic — tylko woda, a woda bez końca.
A teraz patrzże, jak po tych bezdrożach
Okręt steruje i plac sobie czyni,
Gościniec miawszy znaczony na zorzach,
W tej niezmierzonej, bezbrodnej pustyni.
Jak zna te chody przepastne na morzach!
To prędzej u nas chłop zmyli w Sterdyni
Drogę — z odpustu idąc — do rogatek,
Niż na tych wodnych obrusach — ten statek.
Więc się i w ludziach bezpieczność jakowa
I dobre w sobie ockneło dufanie.
Od "pochwalony", od słówa do słowa,
Tu jedna kupka, tam druga przystanie,
Radzą — a każda ma rozum swój głowa -
A jak to będzie, a owo jak stanie,
Aż brzekło gwarem po onym pokładzie,
Jak kiedy pszczoły uroją się w sadzie.
Więc to tam było napatrzeć się czego,
Onych ubiorów i ludzkiej odmiany...
Bo się lud zeszedł het, z kraju całego!
Kurpie, Mazury, Łomżyńce, Płocczany,
Alić najgęściej z porębu naszego,
Od Liwca, Narwi brunatne sukmany...
A w kaźdym inszy ruch, insza postawa.
— Tak się to ziemia w narodzie wydawa.
Dopieroż tu się zapalą te oczy,
Dopieroą staną te lica w kolorze!
Ten z czapą jedzie w tył, ten ją w bok tłoczy,
Ten jak lny jasny, a ów, jak dąb w korze.
Lód zwięzły w sobie, żylasty, roboczy,
Łeb prosto nosi, jest twardy w honorze,
A choć po równiach polistych rad siedzi,
Górny jest, jakby dziś był u spowiedzi.
Drugi ma ledwo ten kubrak na grzbiecie,
A patrz jak ręce od siebie rozkłada!
Właśnie, jakoby choć z włóka w powiecie
Na niego stała. Dokoła gromada,
A ten — tak, owak, a inak po świecie...
Każdego przeprze, każdego przegada,
Jakby podwójcim był? albo ławnikiem.
Taki się z drogi nie namknie przed nikiem!
Najgłośniej prawił Opacz. Chłop, jak rzepa,
Szeroki w gębie na każdym jarmarku,
Lenił się nagiąć do pługa, do cepa,
Wiec luzem chadzał przy drożnym szarwarku.
Wiejska się na nim przetarła polepa,
Bo w artylerskim sługiwał gdzieś parku,
Ten krętych włosów był i dużej głowy,
A na kamzeli miał szynel wojskowy.
Teraz zapalił cygar, jąłt się w boki:
— Cóż tam za morzel — mówił, i pluł ślinę.
— Niech, mi położy kto ze dwa soroki
Rubli, tak brat mój, choć w poprzek przepłynę!
— Dlaboga! — krzykną baby, gdyby sroki -
Przez tylą wodę?... Przez tylą głębinę?...
A oni — Nie takie ja widział w Odesie!
Tak baby: — Reta!... — A on! Nie bójcie się!
Na to Sekura Paweł: Wszystko niczem,
Kiedy my się tu szczęśliwie dostali,
To tam i dalej pójdzie! — A my liczem,
Że tego będzie już bliżej niż datej! -
Rzecze Pietr Bandys. — Ot, strzelił jak biczem!
Zakrzyknie inszy. — A u nas gadali,
Co suchoputną najsporzej jest drogą:
Trzy dni coś, tylko, że trafić nie mogą.
A wtem Przytuła Szymon — Ot to bieda
Z głupim narodem! — rzekł, i kiwał brodą.
— Jak owce to to... Chce — kupi, chce — przeda!
A to nie wiecie, co wszelki kraj wodą
Oblany dokół, a woda precz nie da?
Czemże to zaprzesz granicę? Czy kłodą?
Nie bój się! Dobrze tam strzegą od szkody...
A ten mocniejszy, kto więcej ma wody!
— Co z chłopstwem gadać? Łby tępe, jak drewno.
Albo to widział co taki kozica? -
Rzekł Magier stelmach, splunąwszy w bok gniewne.
Ten od Łukowa szedł, i grał w szlachcica..
Bo to tam u nich tak szlachty ulewno,
Że jak nie zrodzi groch, albo pszenica,
To słomy w buty na wiechcie nie stanie.
Ci w płaszczach chodzą sinych, nie w sukmanie.
Słyszą to chłopy. Nuż trącać się, zżymać.
Aż Kacper Bugaj z Łęczny, setna dusza,
Nie mógł zęboma języka utrzymać,
Przestąpił, wcisnął nizko kapelusza,
Ręce pod boki, i nuż gębą dymać;
— Każdy je mądry, jak wraca z ratusza,
Kiedy go burmistrz po skórze wyłupi..
Ino na ratusz, to wszyscyśma głupi!
Tak chłopy też w swą! — A jużci! A przecie!
A ten sparł boków i aże przysiada:
— Co głupich robić gębą, kiej na świecie
Dość ich bez tego! A gadka powiada:
I głupi chleba nie ciśnie na śmiecie,
Ino tak samo, jak drugi go jada!
Ma on swój rozum! Tyla, że nieboże,
Mądry się jeno na nim poznać może!..
Pojrzał z pod czoła Magier. Widno w twarzy,
Jak mu war idzie do ciemion od karku.
Wtem ścianie pieście i okiem zajarzy...
Aż Opacz: — U nas, w artilerskim parku,
Dwóch było głupich i poszło w kucharzy.
A że się chłopy wypasły przy garku,
Wiec jaki taki Feldfeblu zeznawał,
Jako jest głupi, a rozum — udawał.
To jak nas liczyć wziął na poligonie
Feldfebel, ćwlartkę dostawszy tabaki,
Wyszło że rozum dobry same konie
Miały u lawet, a my wsie — duraki.
Tak raport. Bo tam w każdym eskadronie
Srogi porządek. Tak dalej w baraki!
Dalej w doktory! I nim się wydało,
To o tem nawet w gazetach, pisało. -
— Powiadał nam ta Niemiec z kolonii... -
Zaczęła baba, a insze, jak w sedno:
— Co tam Niemcowi dowierzać bestyi!
Niemiecka wiara a kocia — to jedno! -
Wtem druga: — Gorszy je Niemiec od żmii.
A to my latoś chudziznę tę biedną
Przedali Szwabom od Mławy, to wszytek
Grosz nam się rozlazł! Nic nie szedł w pożytek..
Ale szewc Szczęśniak, pojrzawszy na żonę,
Co dzieciąteczko na łonie tuliła,
— Oj dałby — rzecze — Bóg w tę, czy w tę stronę,
Bo nas już bieda ze wszystkiem zamdliła! -
Na to Sefcura! — Gadają, co one
Kraje bogate są, złota w nich — siła,
Tylko że naród je czarny i dziki,
To przez to, nas tam chcą mieć, katoliki.
— Laboga! — wrzasną dziewki, co tam stały.
— Słyszysz ty, Zośka? Tam chłopy jak sadze...
— A cóż tam Zośce, kiej Stacho je biały!...
— O... Stacho znowu!... A cóż ja ci wadzę,
Że mnie do Stacha przykładasz? — Przerwały!
— Dać spokój! — Cichaj! — Ej powiem! Ej zdradzę! -
Buchnął śmiech pusty, dziewczęcy, swawolny:
Zośka stanęła w ogniach, by mak polny.
Lecz w inszej kupie radzili ludziska
O ziemi: — słychać, co dołki są płoche,
A górki żyzne. — Ja idę, gdzie nizka
Rola. A co mi po górach wlec sochę?...
— Żyto siał będę... Zaorze życiska,
Kobiecie na len odetnę ta trochę,
Trochę na owies, na jęczmień uładzę,
A reszta — het precz ziemniaki obsadzę.
— Słyszałem, co tam ziemniakom nie plaży.
Ale pszenica to krzy się, jak trzcina. -
— Co niema krzyć się kiej słońce tak praży?
Podkład też — słyszę — godny, czysta glina,
Choć na chleb smaruj. — A tu gospodarzy
Już jeden żydek przepytać zaczyna
Poczemu parę chcą. Bo to tam bywa,
Przez jedno lato, ozime dwa żniwa!
— Bo to nie?..i Przecie oa takie gorąca,
Sama się święta ziemia chlebem poci.
Ruszysz lemieszem, — to już je czująca,
Już się ta po niej spodziewaj dobroci!
— Słychać, co owca w półtrzecia miesiąca
Dwojgiem się naraz i trojgiem też koci,
A jagniak wełnę ma, jakiej skop nie da!
— Tęgi kraj! — Jeno się dostać tam bieda.
Westchnął a za nim insi. Chłop rad wzdycha
Tam, gdzie się drugi w mówieniu rozszerza.
A jest w tem skarga nieznośna, choć cicha,
Co ziemią rusza, i w niebo uderza.
Więc może także i twardość i pycha,
Co to na rynek nie niesie pacierza,
Jak dziad. Jakowaś dostojność ta kmieca,
Od prastarego idąca gdzieś wieca.
Ale na boku, od inszych odbita,
Stała nieduża gromadka narodu.
Na grzbiecie siwa sukmana, a świta,
Pięknie czarnemi taśmami u przodu
I po kieszeniach, po plecach wyszyta.
Twarze surowe, śniade, jakby z głodu,
Albo z przedawnej a skrytej żałości.
Rzadki zagadał co; stali w cichości,
Pilno patrzając za morzem tem chyżem,
Jakoby chcieli uśpieszyć je w biegu.
Wtem jeden: — Słychać, kardynał ma z krzyżem
Przyjmować naród na tamtym ta brzegu...
A drugi: — Chryste!... Toż mu się uniżem! -
I cichość. Tają dusze, jak smug śniegu...
Tak pierwszy: — Papież dał pismo spisować,
Co nasi księża chrzcić będą i chować.
Westchnęli. Milczą. Aż jeden do nieba
Ręce podniesie; — O Panie nad panyl
Otom jest Łazarz... Nie uskąp mi chleba,
Co światu z ręku anielskich je dany!
Lecz insi: — Cichoj! Tak głosem nie trzeba...
Umilkł. Łzy połą wyciera sukmany.
A wtem niewasta, już drżąca z starości:
— Aby te kości donieść!... Aby kości!...
Tak buchną na, mnie serdecznej krwi wary.
— Lud ci podlaski jest! Oneć uniaty...
A toż ja przecie tej jednej z nim wiaryl
Toć i ja rodem z podlaskiej gdzieś chaty...
Tak do nich.. Wnet my przystali do pary,
Wnet przyjacielstwo sierdziste, że — raty!
Boć ta kowalska bekiesza z sukmaną,
Dalbóg, ze razem kiedyś w sprawie staną!
Zetkły się głowy, ścisnęły prawice,
Z nadra do nadra posięgły nam oczy.
Wyszły kolory tajemne na lice,
Iż to tam naród od wieku krwią broczy...
A choć nikt uszów nie ostrzył na szpice,
Czuj duch! Trzymają na tęgiej utroczy
Jezyk. Słów mało, a mowa niedługa:
— Skąd?... Poco?... — Duszę ratować. Z nad Buga. -
Rzeko! Żebyś ty wiedziała, do siebie,
Co siły w tobie jest, i co jest mocy,
Jaką to twardość toń twoja kolebie,
Jaka przysieźność z dna bije skróś nocy,
Tobyś się rwała za wichrem w podniebie,
Obwołująca, jak owi prorocy,
Co nad wodami siedzieli Jordana:
-— Wstawajcie, ludy, bo idzie sąd Pana! -
Ha, cóż! Toć jeszcze nie amen, nie hola!
Ziemia nie papier, nie trzyma pieczęci,
Komu tu wola, a komu niewola...
A wy, tymczasem, ratujta mnie święci
Polscy, żebym też nie musiał zejść z pola,
Póki tu snopa nie zbiorę użęci...
A strzeż omie, Chryste, przed śmiercią i truną,
Zanim nie grzmotnę miotem, aż skry luną!

[edytuj]III

Nagle uderzył hak, i mowy zgłuszyl.
Morze się pienić jęło i kołychać.
Wiatr tropy zmylił i z tylu się ruszył;
Fala na falę zaczęły nas spychać.
A na pokładzie, jak gdyby deszcz prosty!,
Takie siły bryzgi. Już ciężco i dychać
I stać. Już w ciebie gorące zawroty
Biją, naprzemian dreszcz idzie i poty.
Ha, niema o czem powiadać tu wiele,
Ziemia, jak ziemia, a morze, jak morze.
Każde ma swoje osobne fortele,
A ty się ratuj, jak umiesz, niebożę!
Pozalegali ludziska, pościele,
Piszczą, jak właśnie drwa moke, gdy w korze
Zielonej zrąbiesz je, a chcesz rozpalić.
Ale się nie miał nad nimi kto żalić.
Bo na okręcie jest tak, jak na wojnie.
Wyjdzie — kto wyjdzie, a zginie — kto zginie.
Ty żeby ściścij, i czekaj spokojnie,
Aż cię zagryzie złe, albo przeminie.
Jużci chłop strzyma. Lecz bab było rojnie,
I starców zeszłych, niepewnych w godzinie.
Więc choć się strząsłeś sam, nie miałeś miru
Od wszelakiego jęczenia i skwiru.
Dopieroż tedy pod owym pokładem,
Gdzie ludu wparto coś więcej tysiąca,
Tam się opijesz powietrzem. Jak jadem,
I sił ostatka pozbedziesz z gorąca.
Nic tak mrowisko uroi się gadem,
Gdy z góry sypnie żar i wartkość słońca,
Jak się tam naród roił w owej dziurze
Już się i wieszać chciał jeden na sznurze...
Inszy radby się choć w wódce zatopił,
Ale że licha była, i to droga.
A tu i strażnik miał oko, i tropił,
A jak takiego zobaczył raroga,
Dalej pod pompę z nim! Tak chłopa skropił,
Takie ma cięgi dał, choć bez batoga,
Że drugi, co i na nogach nie ustał,
Jak chart umykał, a ten za nim chlustał.
I jadło codnia gorsze ci się widzi;
A słodkiej wody chcesz, to bij się o nią.
Brud, ścisk; już człowiek sam sobą się brzydzi,
Już jeść nie idzie do kotła, choć dzwonią.
Więc jako w kuczce napchani ci żydzi,
Tak my, nad onych niezmiernych wód tonią
Siedzieli w tłoku i w ducha tym parnym,
Każdy pod męki swojej płatem czarnym.
Het, precz odeszła ta dobra otucha,
Która nas zpierwa po morzu tem wiodła.
Bo w człeku blizko od brzucha do ducha,
Taka w nim nizkość jest i żądza podła.
Raz wraz to kłótnia, to bitka wybucha;
Jakowaś wściekłość każdego z nas bodła.
A choć sam sobie tej biedy napytał,
Jak żbik na inszych parskał, jak dzik zgrzytał.
Aż się w to jedno złe, i drugie wdało:
Ludzie zaczęli grać. Po kątach zrazu,
Dorywkiem, milczkiem i jakby nieśmiało.
Ale że na to nie było zakazu,
Tak się włożyli. To nieraz noc całą
Łbami stłoczeni, by ryby u jazo,
Siedzą a tylko glos słychać zażarty,
I padające na tapczan gdzieś karty.
A wszystko w hazard szło. Bo chłop je świeży
Na takie rzeczy, wiec strasznie gorący;
Tak się puści, to duszy odbieży,
Póki nie skipi w nim ten wrzątek rwący.
Dopiero! potem padnie, i tak leży.
Już go nie wołaj do ładnych tysiący.
Nie chce, nie pójdzie. Ugasła w nim siła.
Wydmuchał parę, jak kocieł, jest — bryła.
Alić podpałków nie brakło tam onych,
Co lud jarzyli, by smolne łuczywo,
W ogniach go co dzień trzymając czerwonych.
Ugasnął jeden? to drugi co żywo!
Póki grosz czuli w tych trzosach palonych,
Czy za pazucha, to precz było żniwo:
Bo z taką kupą, te letkie narody
Ciągną, by owad powietrzny na miody.
A już nad wszystkich Opacz. Ten niewiela
Gadał, a tylko ćmił cygar i chodził,
Na tych ramionach strząchając szynela,
A w oczy patrzał, — kto do kart się godził.
Dopieroż gdziebądź chuściątko zaściela,
I dalej w kupki! To chłopów tak wodził,
Że gdzie się ruszył, już pełno tam roja,
I tylko słychać: Ta moja, ta twoja!
Alić z Opaczem pokumał się pędem
Jakiś to łyczek wędrowny po świecie.
Zalatywało od niego złym swędem:
Cygan nie cygan, takie tam ot, śmiecie.
Dopicroż to się chłopy zgrywać rzędem!
Co który pomknął? — to płótno w kalecie.
Nie wiem, inkluza miał czyli wężową
Skórkę, czy zgoła nadrabiał tak głową.
Aż się Przytula zgrał do suchej nici.
A miał grosz godny, bo przedał w Obrytem
Szmat gruntu, chatę, i tutaj na wici,
Po Bugu, z owem grosiwem zaszytem
W szkaplerzach, dotarł. Jakże się nie chwyci,
Jak nie załamie rąk, z stogim skowytem!
Chryste! Myślałem, ze padnie tam trupem,
Tak zsiniał. Jzżyk w kół, a oczy słupem.
Ledwo my chłopa strzymali w tym pędzie,
Bo nam się topić na morzu chciał duchem.
Przycichnął potem jakoś, tylko wszędzie
Za onym marnym chodził wiatrodmuchem.
Gdzie ten z kartami, Przytuła też siędzie,
Na ręce patrzy mu, za każdym ruchem
Oczami idzie pilno, i precz śledzi...
Aż raz, kiedy tak na boku siedzi,
Patrzy, a łyczek ma karty w rękawie
Insze, i niemi, gdzie trzeba mu, sunie.
Zbladł chłop, jak wapno, skamieniał aż prawie.
Jakże mu potem krew w lico nie runie!
Jakie nie skoczy, nie zaklnie plugawie,
Jakie na łyczka piorunem nie runie!
O ziem, i po nim! — Ha, psie ty fałszywy...
Nie zajdzie słońce, dopókiś ty żywy! -
Bełkoce tamten ściśnięty kolany,
A chłop, co pięści odejmie, to krzyczy!
— A ty wisielcze! A katu urwany!
A ty kołtunie! A psie ty bez smyczy!
A toś ty z kłami był na świat wydany!
A niech cię zbieli trąd! — A tamten ryczy
Ostatkiem duszy tak chłop go nadeptał:
— Oddaj, psi synu, co czart ci naszeptał!
Widzę, źle będzie, bo człowiek był w gniewie
Straszny, a, już się ze wszystkiem ochwacił.
Co my do niego, to jakby zarzewie
Na proch. — Precz! Wara! Nie będziesz ty płacił!
Ja sam! Precz! Na bok! — A nóż miał w cholewie,
I byłby łyczka, jak amen, zatracił,
Tylko mu sięgnąć złe było, bo klęczał
Przez kożuch. Tamten coraz ciszej jęczał,
Już, Już ustawał... — A niech go tam spłata! -
Przemówią chłopy. — Nie będzie miał grzechu! -
A insi: — Bogać! Nie będzie utrata,
Ni w niebie dziura! — I już im do śmiechu,
Wtem, jak gdy gołąb z nagłości przylata -
A siwem skrzydłem uderza w pośpiechu,
Tak nagle głowę Horodziej wynurzy
Z trzepotem włosów siwych, skroś tej burzy.
A że niegwałtem widział, od starości,
Obiedwie ręce poprzed sobą trzyma
I puka laską, jak gdyby w ciemności
Drogi se szukał zgasłemi oczyma...
Namkli się ludzie dla zeszłych tych kości,
Dziad do Przytuły i za kark go ima,
A z taka siłą chwycił i tak ciasno,
Że się onemu aż zębce zatrzasną.
Chłop zgłupiał. Patrzy, a stary precz trzesie
Żylastą ręką na nim te manatki:
— A ty co bratku?... To krzywda, ci w mięsie?
To ty tu sobie urządzic chcesz jatki?
A wstajesz mi ty?... Po takim cie kęsie
Pies przez chałupę nie puści do matki!...
Wstawaj, bo zdusz do ostatniej pary...
— A ty, złodzieju, oddawaj talary! -
Chłop Horodzieja znał. Z stron jednych byli
I razem uszli z tęgiego opału.
Wiec się w nim zaraz ten impet przesili,
Głowa odejdzie z onego postszału,
Targnął się, zaklął w pień, alić po chwili
Rąk zwolnił, splunął i wstawał pomału,
A choć, jak niedźwiedź, otrząsał się, fukał,
Łba spuścił, niby że to czapki skubał.
A łyczek leżał, ot, prosto bez ducha.
Nie wiem czy zamdlał tak, czy pory czekał.
Aż go tam jeden kopnął; więc się brzucha
Własnego chwycił, i oczy powlekał,
A choć mu gębą pociekła zła jucha,
Porwał się — i jak szczur rowem — uciekał,
Trżosik po drodze puściwszy i karty.
Horodziej głową trząsł, na kiju sparty.
— Oj źle, oj źle to będzie z nami społu,
Kiedy wy także dajecie naczęcie
Tej naszej drodze! Juże nam do dołu
Iść, nie żaglować pod żaglem w okręcie.
Oj, nie umiecie szanować Żywiołu!
Ukróci on was i zgubi w odmęcie...
Oj poda na sąd was to morze, poda,
Tylko się po was zachluśnie ta woda!
A cóż to? Myślisz, żeś ziemi się puścił,
Gdzie cię wkorzenił Bóg, to ci do złego
Już wolna droga? Toś się już rozpuścił?
Już nie wiesz? jak masz żyć? Co jest do czego!
Toś już to prawo wszelkie zaczeluścił?
Nie bój się! Jest u Żywiołu każdego
Prawo! A ciebie nie skryją i w niebie,
Jak ty Żywioły obruszysz na siebie!
A toćżem widział w Wągrowie, w kościele,
Jak to Bóg Ojciec nad niemi panuje.
To mu się tylko powietrze to ściele!
Do stóp, a Ogień szaty oblatuje.
Tuż Morze, modre, jak u nas kołbiele
Nadbużne, takoż do służby się czuje,
A on Stworzyciel w wichrowej koronie;
Ręce ma nad niem, a Ziemię na łonie,
A dokół gwiazdy, miesiące i słońca.
Tak na początku pokazał się świata,
I taki będzie zaś, u świata końca.
Bo żywioł wieczny je, a nie oblata,
Jako liść drzewny, ni czas go nie trąca,
Ani się najdzie najmniejsza w nim strata...
Ni Ogień iskry, ni Wiatr tchu nie zroni,
Nie zginie z Ziemi proch, ni kropla z toni.
Bo nad tym ogniem Michał stoi święty,
Na koniu, z włócznią, a smok mu w kolana...
A nad powietrzem Elijasz, co wzięty
Wichrem do nieba. A Woda jest — Jana.
Chrzciciela, który był w wiezieniu ścięty.
A Ziemia zasię Chrystusa jest Pana,
Iż po niej stopką najświętszą swą chodził,
Kiedy się w ciele ludzkiem był narodził.
Wiec ty się waruj tu, na tej głębinie!
Boś nie jest jako na boru i napaści
Aleś Żywiołem bożym, co nie minie,
Objęty, w Jana świętego jest właści!
On tu nad tobą stoi! W zorzach płynie,
Nad wody świata, nad morskie zapaści
Na chmarach widna ścięta jego głowa,
Gdy słońce krwawo pod zachód się chowa.
— A i cóż oczy wytrzeszczasz, jak gały? -
Zwrócił się nagle do Pawła Sekury:
— Dalej! Ruszta się! Wstyd, żeby tak stały
Chłopy, łbów zdrowych zadarłszy do góry!
Nie noc je przecie, dzień boży je biały...
Dalej! Choć zwijać te liny, te sznury,
Aby te ręce o pracę zaczepić! -
Ruszył. My za nim. Tak umiał lud skrzepić!
Tylko, że krótko tego było. Gadał?
Słuchali. Drugi i wzruszył się w sobie,
I tuman tak ma od mózgu odpadał,
Jak kiedy komin pomiotłem wy skrobie.
Lecz wprędce czadział znów i do kart siadał.
Więc się to stało podobnem chorobie:
Jad ludzi nędził tak, ze twarze zbladły,
Grzbiety się zgięły, a piersi zapadły.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Szły dnie, szły noce, a czasy się one
Na żadną lepszą nie miały odmianę.
Dziatki zaczęły mrzeć. Ognie się płonę
Rzucały po nich. Więc oczy, jak szklane,
Więc w liczku blade, to znowu czerwone,
Kwilące, ciężkie matkom, rozpłakane,
Siniały potem, cichły, i tak kładły
Głowy pod kosę śmierci, jak kwiat padły.
Ale się długo nikt z niemi nie bawił.
Jeszcze to w oczach ma ciepłe te łezki
Ostatnie, pachoł już sznura przyprawił,
Już nim okręcił trupka, i — do deski!
Kto bliższy, pokląkł, by pacierz odprawił,
Wtem — chlup do morza. I — Ojcze Niebieski,
Szukajże teraz duszyczki tej na dnie,
Bo ci z rejestrów anielskich, wypadnie!
Więc tam nietyle sprawiała żałości
Tym rodzicielkom śmierć, co te pochowy.
Boć to jest ciężka rzecz, owoc wnętrzności
Dać w te huczące czeluście i rowy.
To się tam druga tak krzyżem pomości>
Że tratuj po niej, — nie umknie ci głowy.
Więc potem patrzeć niewiastom nie dali,
I nocą one dzieciątka spychali.
A morze, kiedy zaczęło tę strawę,
To zapienionem stało się i gestem,
I tak szło po nią na samą aż nawę
Jak wilk z trzaskaniem szczęk głodnych i z chrzęstem.
Różny tam nietwór miał swoja obławę,
I lud przestraszał jawieniem się częstem:
Myślisz, ze piła tak fale przecina,
A to grzbiet ostry i czarny rekina.
Czasem, gdy morze ustało się nieco,
I cicho niosło przejrzystą skroś wodę,
Toś widział, jak ich wielkie cielska świecą...
A zawsze stare w tył, a poprzód młode.
Utrafią zdobycz, to tak ci się zleca,
Jak kiedy o nas kijanki w pogodę
Za pożywiołem ganiają się onem,
W prawo i w lewo wiosłując ogonem.
Ale są zmyślne! Niełatwo przynętu
Chwycą, choć połcia, zaweszą słoniny.
Łba, tylko dźwignie takt, i z odmętu
Wiatr ciągnie, aż mu z paszczy lecą śliny.
Podpływa. — aż ci tu palba z okrętu!
Walą, jak w jasną świecę karabiny...
Lecz, choć go trafi kula, nie uszkodzi:
Zajuszy trochę i na głąb uchodzi.
Mówią, ze rybak jeden, co noc przepił
Chwyciwszy w morzu takiego rekina,
Wziął go na łańcuch, u statku uczepił
A sam, gdy przyszła do drogi godzina
Układł się w łodzi, by snem się pokrzepił,
I spał, a ten go tak ciągnął, jak lina,
Co na niej Bugiem prowadzą galary
Do Usćiługa. Lecz mało w tem wiary.
Bo zapotężny jest zwierz ten do łodzi,
Przytem żarłoczny nad wszystko i srogi.
Więc prędzej taki na morzu uszkodzi,
Niżby miał komu pomagać do drogi.
Ale, że powieść ta po ludziach chodzi,
Bo tu na gadkę, jak kot na pierogi,
Łakomy każdy, z tej długiej tęsknicy,
Na onym stepie modrym, bez stannicy.
To raz, był ranek mglisty, na pokładzie
Gwałt! Patrzę, lecą szypry, marynarze,
Za nimi ciżba narodu w nieładzie,
Tak ja do hurtu. Spychają nas straże,
Sternik klnie, z haków zerwało dwie kadzie,
Szum, plusk na morzu... A wtem się ukaże
Ogromny, stary rekin, co z żelazem
Słoninę chwycił i połknął zarazem.
Dopiero? go ta windować do góry!
Nie tak się szarpie wół, gdy go obuchem
Rocznik w łeb zdzieli, jak ów. Byłby sznury
Urwał i poszedł, gdy wtem mi nad uchem
Kula świsnęła z miczmańskiej dwurury...
Zwierz się okręcił, raz chlupnął, i brzuchem
Na wodę! Tak go dobyli, nietwora,
Dopieroż tryumf grać, i do topora!
Jakże się weźmie ciskać, trzepać w pławy,
A prać ogonem po onym pokładzie!
To nam muliskiem zachlustał pół nawy,
A kto mu podszedł, wnet siedział na zadzie.
Ja tam nie byłem do niego ciekawy.
Haniebna siła jest w tym ludojadzie,
Anibym wierzył, by mi kto powiadał,
Co on tam chłopów na kupę naskładał.
— Nic to! Niech, morza spróbują frajery,
Śmiech dookoła... — Jest racja, i juści.
Tymczasem u łba nie skąpią siekiery
I już mu wnętrznych sięgaja czeluści.
Rąbnął go jeden, coś razy ze cztery...
Aż zwierz się omroczy i dech z siebie puści,
I leży wielki, czarny, rozciągniony...
Nuż dalej hurmem do niego, jak wrony.
Kucharczyk jeden w krochmalnym birecie
Osiadł go, jakby kulbakę okrakiem.
Cmoka, że niby na końskim to grzbiecie...
Nuż pięta w boki, nuż po łbie kułakiem.
A wtem się porwie on zwierz, i pomiecie:
Chłop z niego! Blady jak chusta, czworakiem
Klapnął o ziemię, by żaba rozbita...
A ten dopieroż raz chrapnął — i kwita.
Byłoż to teraz napatrzeć się czego,
Kiedy tak leżał, jak niedźwiedź zwalony:
Takiemu mało kłów rzęda jednego.
Ale, jak zęby chłop wbija do brony,
Gęsto, a płotem, tak właśnie a niego,
A każdy, jako sztyk w ogniu stalony.
Więc niema, się tam i bawić co wielce,
Kiedy raz człeka zatrzaśnie w te kielce.
Dziwią się baby. Coraz która zblizka
Podejdzie, rękę do brody podniesie,
I chwieje głową! — A cóż za zębiska!...
A cóż za ryba taka!... A bójcie się...
Wtem jedna: — Reta! To nasze dzieciska
Takim ciskają?... — I w płacz się zaniesie.
— To te sieroty nasze... w takie garła?... -
Więc insze za nią, tak żałość je sparła.
Lecz wtem cień upadł na wodę z wysoka,
I ptasia wrzawa przebiła nas z góry.
Patrzę, a tam się: na podób obłoka
Rybitwy srebrzą nad maszty i sznury.
Gromada była tak zbita dla oka,
Że cały kłąb ten jednemi się pióry
Unosić zdawał, i tylko po kraju
Strzępił się, śniegiem niesionym z wyraju.
Ale Horodziej, na kiju oparty,
Rękę a oczu wpółślepych przyprawił,
I pilno patrząc rzekł: — A ot, i warty
Bóg Przenajświętszy dziateczkom przystawił.
Nie będzie na nie smok godził zażarty,
Na wszystkie On już sieć srebrną nastawił,..
A ot na piórach ptaszęta je niosą,
Ociekające matczynych łez rosą! -
Nuż więc te matki do góry pozierać
Tęsknemi wzroki, łaknące pociechy...
Nuż łkania tłumić i oczy ocierać,
I bić się w piersi, i kajać za grzechy!
Chciałci tam Opacz starego przepierać,
I już po gębie latały mu śmiechy,
Ale nie dalim, bo one podniebne
Rzeczy, jak chleb są niewiastom potrzebne.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Tylko Szczęśniaka żona stała blada.
Oczy jak żużle świecą i jak próchno,
Coś od dni kilku, czy jadło nie nada,
Czy woda, ale dziecku nogi puchną.
Radziłci doktór. I cóż tu za rada?
Mdłe to, ugaśnie, gdy wichry nań dmuchną.
A białe, jakby na rosach blichował...
— Oj, żeby tylko Pan Jezus zachował! -
Patrzy się w morze, a siwe jej oczy
Wzrok ciemny mają, głęboki, uparty,
Aż ja to wszystko na sercu zamroczy!
Ten krzyk, te śmiechy, te płacze, te żarty,
Więc się zachwieje znagła i potoczy,
Jako ten powój na niczem niesparty.
Tak Szczęśniak:— Hanuś! A ty znów co, babo!
A ona zcicha! — Nic. Tak mi coś słabo. -
Młode to jeszcze było, w pierwszym kwiecie,
Więc skóra na tem miętka i czująca.
A tu się temu tak tułać po świecie,
Tak tajać w onej duchocie z gorąca...
Toż nie dziw, ze tem i słabość pomiecie,
Jak wiatr wiosenny, co trawy mdłe trąca>
A wszak to one przesilone drogi
Chłopa nadgryzą, nie takiej niebogi.
Więc patrzy na nią, aż ona dziecinę
Pilno przy sobie rękoma ogarnie,
I patrzy w morze ogromne i sine,
Jak urzeczona, podobna, tej sarnie,
Co z kniei wyjdzie na strzał, na drożynę,
Łaniąt strzegąca, a węszy gdzie psiarnie...
Wtem jedna: — Chłopak, to wam chory chyba?
A ona z krzykiem: — Co wy? Zdrów, jak ryba!
I zaraz chustę na niego i w stronę.
A na tę bladość pierwszą, — tom się zdumiał,
Jakie w nią ognie buchinęły czerwone.
Dzieciak, tez właśnie, jak gdyby rozumiał,
Zacichł, i schował się w rańtuchy one.
Tyłem i widział go. A okręt szumiał,
Bo na ten wiwat, kapitan dla wiary
Tytoń wystawił, i tęgiej sztof miary.
Tożto rzuciło się na one gody!
Jak kiedy mielnik wszystkie puści śluzy,
A tu pęd buchnie i srogi war wody,
Taki się zrobił huk wśród onej luzy.
Bo naród morski nad wszystkie narody
Prędki do wódki jest i zaraz w tuzy.
A najrzy dziewkę? — Jak drzazga się pali.
A klnie, żeby mu czarci nie sprostali.
Więc nuż piszczałki, bęben, aż i smyka
Dobył tam jeden żydek rzępolista,
I dalej taniec, śpiewanie, muzyka.
Skaczą, aż okręt pod nami się chysta.
A coraz wrzaśnie który, jakby dzika.
Dźgał pod łopatkę. — A niechże was trzysta!
— Myślę ja sobie i czapkę na uszy.
Wtem krzyk! — A mnie coś wnętrzności aż ruszy...
Bo znany był mi głos, i jak rodzony.
Zośka! Chrześniaczka moja! Jezu Chryste!
Czyli się tylko nie chybła gdzie z strony...
Rzucę się w ciżbę, a tam ją — siarczyste! -
Majtek do siebie ciągnie rozchmielony.
Jakże nie zdzielę w łeb! — Nie tak rzęsiste
Iskry z pod młota lecą, jak mnie z pięści...
I tylkom poczuł, że kość pod nią chrzęści.
Padł, i dał farbę, jak lis w świeżym tropie.
A tych już na mnie, by wróbli na strachu.
Strząsłem się; byłbym zmiędlił na konopie,
Ale żem w ścisku wziąć nie mógł rozmachu,
Tak krzyknę: Stasiek! A bywajno, chłopie,
A dziewka moja w wrzask! — O reta, Stachu!
Zgruchnął się naród, jako, że do czego,
Ale do bitki jest dusza u niego.
Tożby ich tutaj mógł malarz malować,
Jak jęli marszczyć łby, a brwiami ruchać.
Najpierw się bokiem sunęli próbować?
Łokcia nastawiać w klin, a w wąsy dmuchać.
Groźno tam było, i nie szło żartować!
Już w lica ogniem zaczęła krew buchać,
Już się co bliższy zamachnął, w garść plunął,
Gdy wtem zagrzmiało ciężko i deszcz lunął.
Jako więc kiedy o kość się u proga
Psi gryzą, a tu dziewka chluśnie z cebra,
Tak wnet ugasła ta cała pożoga,
I tylko majtka Stach macał pod żebra.
A tuż nawałność bliżyła się sroga.
Już z nieba strugi polały się srebra.
Już gasną, lecą jak ołów w głębinę,
Stygną, i w wały staczają się sine.
. . . . . . . . . . . . . . . . . .
Jak kiedy hutnik w staw szlakę wypuści,
A wody ze dna podniosą się z sykiem,
Tak wnet przyrosło tych morskich czeluści.
Już pokład liżą spienionym językiem,
Już fala jedna drugiej przez łeb szuści,
Jako te owce, gdy lecą za trykiem
Przez wąski wierzej, a wszystkie chcą razem,
A owcarz, licząc, nawraca je płazem.
Wnet plac opuściał z zbytniego narodu,
A kto miał w czubie, wytrzeźwiał do razu.
Bo lud tu odmian nawykły od miodu,
Pod strachem żyje, jak okoń u jazu.
Wtem reja trzasła. Huk poszedł od przodu,
Do gromowego podobny rozkazu.
Sternik zbladł, skręcił śruby, co miał siły,
Zachwiał się okret i bieg wziął pochyły.
A już i niebo spuściło się nizko,
Ciężkie chmurami, i męt po niem chodził,
Rwąc na paździerze to szare płachcisko,
Którem się od nas dzień biały przegrodził.
Chwyciłem masztu, bo stać było ślizko,
A wtem mnie bałwan jeden tak ugodził,
Jak chłop, gdyć nogi podbije kłonicą,
I uciekł, cały siny błyskawicą.
Jakże nie rykną wichry! Jak po niebie
Nie naczną trzaskać z okrutnym grzechotem!
Jak się nie porwą, nie wpadną na siebie,
Jak się nie cisną o morze pokotem!
To koń takiego dołu nie wygrzebie,
Kiedy go jezdnik uwiąże pod płotem,
Jak one wodę skopały kopytem
W błyski kowanem, a w gromy podbitem.
Nie tak się w sobie rozszumi, rozchwieje
Bór, gdy się sośnie zamiotą od burzy,
I nie tak rola zorana czernieje,
I nie tak żyto pokwiatem się kurzy,
Jako więc morze pod oną zawieje.
Wał na wał pędzi, dogania go, nurzy,
Zatapia, ryczy, jako byk do stada,
Zrywa się, leci, i w otchtań przepada.
Huknęły teraz niebieskie harmaty,
Które sam Michał Archanioł nabija.
Mrok upadł gesty, i tylko się szaty
Jego czerwoność skroś chmury przewija,
Pękły nad światem ogniste granaty,
Świszczą, żądłami kręcą, jako źmija...
Lecą do morza pobite czerepy,
A strugi deszczu tak walą, jak cepy.
Znam ci ja burze tęgie, bom od dziecka,
Po leśniczówkach, jak wilcze, schowany.
Wiem, jak Kampinos grzmi, jak Myszyniecka,
Jak i Zielona. Aż het, za Prużany,
Onać to stawna puszcza Białowiecka,
Gdzie się zataił żubr, potopem gnany,
W gąszcz taki, że sam Bóg drogi nie wiedział,
Poniechać musiał, a zwierz się osiedział.
Jest ci tam wojna, gdy wicher uderzy
W krętych róg sosen, lub puści ze smyczy
Ogary wietrzne po pustej trzebieży,
A tur go ciągnie w chrap mokry i ryczy.
Lecz przecie się to do morza nie mierzy!
Tu strach osobny jest, co kości liczy
Tak, że ci każda do szpiku dygota...
Strach większy, niźli przed końcem żywota.
Jeszczeć to chłopu mniejsza. Chłop dostoi,
Choć się w nim duszne ruszą fundamenty.
A drugi taki im ciężej się boi,
Tem twardszy bywa w śmiertelne momenty,
I za trzech zuchów tchórz nieraz nabroi.
Lecz baty, srogie czyniły lamenty,
Od których, że już prawie uszy puchły,
Kapitan kija podniósł, i tak zgłuchły.
Dopieroż okręt lżej zaczął sterować.
Bo już nad wszystko wrzask babi nie płuży.
Gdy się kto bierze po morzu żaglować.
Rzecz to jest inocaa, i pomiar Jej dusy;
Juź się tam nie lża po tynfie targować
Z śmiercią, gdy nawa pod wodę się nurzy.
Co masz, to dawaj, czy miedzią, czy złotem.
Wypłyniesz? Będziesz rachował się potem.
Do samej nocy goniły nas sine
Oczy błyskawic i grzmot łajał z warkiem.
Aż my się w wichrów wcisnąwszy szczelinę
Przebili z tuczy. Tak skrzydłem ptak szparkiem
Pruje na ukos powietrzną głębinę
I prżed nawałnic uchodzi poswarkiem.
Lecz piorun jeden dognał nas, wypalił,
I sążeń drzazgi od masztu odwalił.
Zaraz też, jakby na to tylko czekał,
Jął się wichr ciszyć i składać po sobie
Zjeżone grzywy. A grzmot, tak uciekał,
Jak gończy z troka, gdy w kniei przeskrobie.
Raz, drugi, trzeci, skroś mroków zaszczekał,
Zacichł, znów drogę oszczeknął na globie,
Aż ciszej, dalej, z ostatnim skowytem
Schował się w niebie chmarami nakrytem
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Noc cicha, parna, nie błysła ni jedną
Gwiazdą, na całym niebieskim przestworze,
I tak nas dwoje objęto bezedno:
Czarne to niebo i czarne to morgę.
Czekałem nie śpiąc, aż mroki przerzedną,
Bom słyszał, wysep że ujrzym na, morze.
Kupa nas było, lecz nie szła nam rada,
Iż w tych zapaściach człek, łacno nie gada.
Każdy tam w duszy doległość miał własną,
Którą żuł milczkiem, by piołun ugorny.
Dzienne otuchy — te prędko ugasną,
Gdy w sercu pomierzeń wybije wieczorny.
Gorące oczy nierychło tam zasną.
Mgła na nich siada, jak opar jeziorny...
Wbijasz je w ciemność, by w trumnę otwartą,
Nieluzowaną u troski swej wartą.

Nenhum comentário:

Postar um comentário