terça-feira, 14 de setembro de 2010

Wspomnienia z podrozy. St. Klobukowski. Czesc 2.


-100-

O innych duchownych polskich wspominam na innem miej­scu i przy innej sposobności.Co do inteligencyi świeckiej,   to z pola zeszli   w   Paranie p. Bendaszewski, Durski i Karol   Szulc.   Pierwszy   przeniósł   zię do Hamburga... stał się specyalistą   w dowozie towarów europejskich do Parany. On to zapoczątkował   nową   linie   przewozową   Hamburską   „Frejtas".    Biegły   jest   szczególnie   w   dziedzinie   tkanin i w ogóle w zastosowaniu dowozu   towarów   do potrzeb ludności parańskiej. Jest to przedwszystkiem   kupiec.   Posądzono go swego czasu głośno w prasie   polskiej   o wywołanie   osławionej gorączki emigracyjnej z Królestwa   Polskiego,   do Brazyli.   Twierdzono, że nikt inny nie mógł znać  tak doskonale     chłopa   polskiego i tak zręcznie masy włościańskie poruszyć.   Nie zgłębiałem   tej sprawy specyalnie.    Ale   miałem   sposobność   wprost spytać się   o to p. Bendaszewskiego w Hamburgu. Stanowczo temu zaprzeczał w spo­sób dla mnie przekonywujący.   Ale   najwięcej   wątpliwości   co do jego udziału w gorączce emigracyjnej nasuwa   mi sama jego oso­bistość. Pochodzi on   nie   z Królestwa,   lecz   z   Galicyi,   jest pod względem języka i wzięcia dobrze zniemczony... pod względem po­litycznym zdaje się raczej patryotą   brazyliskim   a szczególnie parańskim, niż niemieckim Jub polskim... prędzej   może  jeszcze pol­skim   niż  niemieckim.   W Kurytybie   ma   wielki dom   handlowy o firmie znanej  »Alfredo Eugenio*,
P. Hieronim Durski z Poznańskiego był od lat 40-tu„czy 50 nauczycielem rządowym, niewykładaiącym języka polskiego z prostego powodu, źe nie było wówczas prawie wcale Polaków. Jest on autorem gramatyki polsko-portugalskiej... w ostatnich cza­sach zestarzał się i usunął całkiem od wszystkiego. Odwiedziłem go w Kampo Largo, jego obecnem miejscu zamieszkania.
Z nieobecnych już w Paranie ślad i wspomnienie po sobie zostawił p. Karol Szulc. On jest założycielem pierwszego w połu­dniowej Ameryce czasopisma polskiego. Po raz pierwszy w 1892 roku wyszła pod jego redakcyą »Gazeta Polska w Brazylii* jako tygohnik. Bardzo wiele można było jej zarzucić pod względem literackim ganią mu też jego wystąpienia przeciw niektórym księżom. Istotnie wiele jego polemik było może nieodpowiednich w treści i formie. Nieposiadał bowiem wyższego wykształcenia. ale niepodobna mu odmówić zasług prawdziwie epokowych... założenia   pierwszej   gazety   polskiej   i   trzymania   się zawsze z kierunku narodowego i ludowego.
-101-
Jak umiał tak pisał prozą i wier­szem... dobrze i źle... trafnie i z pomyłkami, lecz zawsze jako dobry Polak a szczery i postępowy ludowiec. Takim też był i w życiu. Takiego poczucia polskiego postępowego i ludowego niema niestety jego syn Cezar, redaktor i właściciel »Gazety Pol­skiej w Brazylii dla ludu polsko-katolickiego« od 1897 r. Wreszcie   wypada   wspomnąć   o św. pamięci   Koźmińskim nauczycielu bohaterze. Przejęty zapałem dla sprawy kolonizacyjnej i zorganizowania   żywiołu   polskiego  w Paranie   postanowił  usłu­chać wezwania  na   nauczyciela w Mateuszu.   Sprowadzili go tam z Galicyi p.p. Bodziak, Flizikowski i Nadolny. Przybył z formu­larzami, upoważnieniami i planami Wystawy lwowskiej i przyczynił się głownie do zainteresowania się sprawą  obesłania jej ze strony rządu   stanowego   i   wybitniejszych   Polaków   i   Brazylian.   Zaraz w pierwszych chwilach swego pobytu w Mateuszu uniósł się szla­chetną chęcią obrony swych rodaków,   gnębionych   przez  wojsko .brazylijskie,   i  raz   przystąpiwszy   do powstania,   nie  mógł już się cofnąć.  Jako wojskowy   austryacki   i   sokół   lwowski   znał się na sprawach   żołnierskich i nie małe  usługi  oddawał polskiemu puł­kowi,   którego   był  jednym z głównym   dowódców.   Zginął pod Passo Fundo   w   etanie Rio Grande  do Sul a wraz z nim zginęły rozlegle plany kolonizacyjne i społeczne,   które zamyślał stosować w Paranie.
Z ciągle obecnych w Paranie należy wymienić w pierwszym rzędzie p. Edmunda Saporskiego z Górnoszląska, którego słusznie nazwano ojcem kolonizacyi polskiej w Parana. On to sprowadził pierwszych kolonistów polskich ze stanu Santa Kataryna. Trudność takiego przedsięwzięcia były bardzo wielkie. Nie chciano ich puścić ze stanu katarzyńskiego.. nie było to w inte­resie Niemców tamtejszych., pod Kurytyba zaś niechciano im dać gruntu zdaje się także Niemcy temu się sprzeciwiali... Zamiast parostatkiem przez Paranaguę, ludzie nasi przedarli się lądem pieszo a gdy za staraniem p. Saporskiego dostali ziemię, kobiety ich tąsamą uciążliwą drogą przybyły pod Kurytybę. Po tem pierwszem osiedleniu, przezwanem Pilarzinio, nastały dalsze z ludzi przybywających z Europy, aż doszło do obecnej  wielkiej liczby
rodaków naszych w Paranie. Niema z pewnością nawet Brazylianina, któryby   tak  znako­micie znał stan Parana jak, p. Saporski.   Jako inżynier mierniczy, zajęty przeważnie mierzeniem ziemi, ma po temu wciąż sposobność.

-102-
Snuje i wykonywa bez ustanku plany   kolonizacyjne   dla   żywiołu naszego.   Bierze   cichą   inicyatywę   w   sprawach   pożytecznych dla naszego ogółu...  Jest głównym inicyatorem założenia towarzystwa imienia Kościuszki w Kurytybie. Podarował spory plac w środku miasta na szkołę polską...   plac ten w kombinacyach finansowych towarzystwa  sprzedano   i nie obrócono   na   właściwy użytek. Po ustąpieniu p. Karola Szulca   czy też równocześnie   z nim redago­wał »Gazetę   Pplską» podczas zamieszki   rewolucyjnej   w czasach najcięższych dla pisma i działałności jakiejbądź obywatelskiej.
Nadzwyczaj skromny   i unikający rozgłosu, posiada kawałek ziemi pod samą Kurytybą,   gdzie zamieszkuje   z rodziną   w chwi­lach wolnych   od mierzenia. Ożeniony  z Brazylianką   i obdarzony liczną   rodziną   niestety   nie  był  w   możności   wyuczyć  starszych swych dzieci po polsku, za to młodsze posyła do szkoły polskiej (p. Krakowskiego), dawniej  nie istniejącej. Człowiek zajęty wciąż pracą z trudnością oddać się może wychowaniu   domowemu swej rodziny. Ktoby chciał zająć się sprawą kolonizacyjną polską i wy­wiedzieć  się o sprawach   ekonomicznych   i wszelkich   innych   parańskich... nie   znajdzie obfitszego i czystszego źródła wiadomości, podawanych   z  gotowos'cią   is'cie   patryotyczna   Jest  to   najzasłużeńszy dla sprawy polskiej w Paranie człowiek...   jedna z tych na­tur działających w cieniu a nie wysuwających się naprzód.
Pan Ignacy Waberski z Poznańskiego był w1895r. buchalterem firmy   niemieckiej    „Ton   i   Burmeister”   pierwszorzędnej w Kurytybie. Jako piwowar, nie znajdował w Paranie zastosowania swego   fachu.   Pan   Karol   Szulc   sprzedał  swą   drukarnię   spółce (Aleksy  Waberski,   Saporski,   Smołucha,   Bodziak,   Dziadkowiec), która   postanowiła   prowadzić wydawnictwo   gazety polskiej,   lecz pod zmienionym   tytułem   „Polonia”.   Redaktorem  jej stał się p. Ignacy Waberski.   Format   został  znacznie powiększony i upięk­szony.   Gazeta   prowadzoną była w tym samym duchu co za Ka­rola Szulca, lecz odznaczała się znacznie poprąwniejszym językiem. Sam p. Ignacy nie wiele pisał...   znajdował   pomocników,   którzy głównie wypełniali szpalty gazety. W 1895 r. najwięcej pisał zecer, przybyły niedawno ze Lwowa,   p. Aleksander Smokowski.   Z pp. Ignacym Wsberskim przybyła pewna reprezentacya   żywiołu pol­skiego, której dawniej nie było.   Polaków przedstawicielem bywał p. Adam, niemiec umiejący dobrze po polsku.   P,  Ignacy był też przewodniczącym towarzystwa imienia Kościuszki i w tegoż tonie urządzał chóry śpiewackie.

-103-
 Biegły znawca spraw kupieckich, zajął się żywo myślą stosunku handlowego. Parany" z polskiemi krajami w Europie Jak wielu rodaków naszych z pod zaboru niemiec­kiego, był on pod zbytnim wpływem niemieckim... uderza to, jak Poznańczycy a nawet Galicyanie zapatrują się na wszystko przez okulary niemieckie. Gazeta jego nie była chętnie widziana przez niektórych księży... gorliwie jednak popierali ją księża Przytarski i Iwanów... dowód to najlepszy, że fałszem jest, jakoby ona występowała przeciw religii, a tak głoszono w wielu miejscach i to źle wpływało na prenumeratę.
Brat jego p. Aleksy Waberski, ma największy zakład rzeźnicki w Kurytybie. Sześć jego sklepów zajętych jest sprzedażą najlepszych bodaj w tem mieście wędlin i mięsa. Sam z młodą żoną trudni się drobną sprzedażą od wczesnego rana. Jest to czło­wiek rozumny biegły w swoim fachu i uczynny (sam doznałem od niego wiele pomocy i dowodów przyjaźni)..-., lecz z nie bardzo giętkim karkiem . . . On mi to podsunął, abym korzystał ze swego wyjątkowego położenia i wyjednał pod szkołę polską grunt u gubernatora.
Zmuszony żyć Niemcami, nie daje się namówić do tego aby należał do ich towarzystw. Dom otrzymuje polski. Wymowę ma ciężką, wielkopolską . . . mowę zaś popsutą przez niemczyz­nę, jak zwykle ludzie z pod zaboru pruskiego. Z tego powodu
jako też i z braku wykwintnego wychowania uniwersyteckiego i salonowego uchodzi nieraz za prostaka w oczach młodych ludzi gładkich a powierzchownych. Czując nieraz z tej strony iro­nię i krytykę zaoczną a nawet lekceważenie, nie łaskaw jest na
świeżo przybywających elegantów, jeżeli się z samego początku nie wykażą jakim fachem lub rzetelną pracę choć zda­rza się, że tacy gładysze od razu trafiają mu do serca a on
im. W ogóle przekonałem się że pan Aleksy dość trafnie ocenia ludzi, kilka razy daleko trafniej odemnie. Z nim naradzałem się o najważniejszych i poufniejszych sprawach i najlepszą radę i pomoc otrzymałem od niego.
P. Antoni Bodziak z Galicyi należy z pewnością też do wy­bitniejszych osobistości polskich w Paranie. Znany jest głównie ze swego udziału w powstaniu 1893 i 1894 roku. Należy on do tych ludzi, którzy mają wielu przyjaciół i wrogów. 

-104-
 Słyszy się też  o nim istne legendy. Był on podczas powstania dowódca oddziału polskiego w armii  powstańczej FederaJistów   z ranga   pułkownika jeszcze w l890 r   musiał się ukrywać z obawy, żeby go rzadowcy nie   zamordowali,   albowiem,   o ile jest lubiany i poważany przez Federalistów,   o tyle go   nienawidzą   zwolennicy rządu obecnego. Ma   on magiczny   wpływ na prosty lud nasz...   w Mateuszu pro­wadził naszych kolonistów gdzie chciał. Bardzo uprzejmy i uczynny (sam tego doświadczyłem niejednokrotnie) umie być zapalczywym i mściwym,   żałując wkrótce swej popędliwości.  Dobrze być jego przyjacielem   a  niebezpiecznie  stać   się jego wrogiem.   Ożeniony z Niemką, me mówiącą po polsku,   i zdaje się,   nie bardzo przy­chylną Polakom,   sprawił jednak,   że wszystkie dzieci jego,   a jest ich z dziewięcioro,    mówią   doskonale po polsku i z ojcem poro­zumiewają się w tym języku     Mieszkał w Mateuszu, zajmując się handlem   na   spółkę   z p. Flizikowskim.    Obecnie  zaś   usunął siż z handlu i zajmuje sie mieleniem i spekulacyą zboża. Spory młyn
jego z wielk.em kołem podsiębiernem oglądałem w Mateuszu. Od­dział polski odznaczał się walecznoćcią w powstaniu; dokonywałosię tam   czyny ponoć jakby   naśladowane z „Ogniem i mieczem". Podobno nawet istotnie powieść Sienkiewicza wpłynęła na pojęcie
awanturniczych przedsięwzięć p. pułkownika Bodziaka. N  p. scena sienkiewiczowską    miało   być   odbijanie   żołnierzy   polskich   z oddziału niemieckiego powstańczego, będącego pod komenda p. Bertowa Adama,   Niemca mówiącego po polsku.   Niemcy zwerbowali
ochotników   polskich   i  nie   chcieli   puścić   naszych   ludzi   do oddziału polskiego.

-105-
ROZDZIAŁ IX.
Wyjazd z Kurytyby do Rio Negro. — Powtórny pobyt w Lucenie. — Dzień Trzech Króli. — Uroczyste nabożeństwo. — Celebruje ks. Iwanów. —. Zało­żenie Towarzystwa Kościuszki- — Wyjazd do Rio Preto. Karol Władysław Kamieński. — Granica stanów Parany i św. Katarzyny. — Ruch handlowy. W Nicolap. — Pobył a Franciszka Kamieńskiego. — Przybycie do San Bento i Rio Yermelho. — Pobyt w Joinville. — Jazda do Desterro, — Polacy tamże.  Gubernator Hercilio Luz. — Podróż do Laguny, Tubarą, Ks. Chyliński. — Wycieczka do Pedraz Grandes koleją — pieszo do Christiume i Kokal (kolo­nie polskie). *
Przez 3 miesiące swego pobytu w stanie parańskim zdążyłem zdwiedzić tylko dalsze kolonie polskie, miasto stołeczne Kurytybę i kilka kolonii podkurytybskich. Zwiedzenie innych wielkich osad naszych, znajdujących się w pobliżu tejże stolicy i naokoło miasta Ponta-Grossa musiałem odłożyć na później. Postanowiłem udać się do osad polskich w miejscowościach mniej znanych i opisywanych.... do stanów św. Katarzyny i Rio Grande do Sul, mniej szczegółowo lub wcale nie zwiedzanych przez wyprawę »Siemiradzkiego, Hempla i Łaźniewskiego  w roku 1891. Oprócz tego wyjazd mój przyspieszony został innem posta­nowieniem: z wiedzenia ujścia rzeki Iguassu do rzeki Parany... Za­miar   ten   był  wynikiem obszernych   konferencyi   z p. Saporskim
0   kolonizacyi   polskiej   przyszłej w Paranie.   Ujście   to   ma pierw­szorzędne znaczenie  handlowe   i   osadnicze.     Dostać   się   zaś   do niego można najłatwiej i najlepiej   morzem    oraz rzekami Laplata i Parana, czyli okrążając   kołem   kilkuset   mil,   aby przedostać się
na odległość 500 kilometrów,   mniej   więcej   do Rio Klaro na za­chód. Droga prosta nie jest w tym wypadku najbliższą, bo trzeba te   kilkaset   kilometrów   przedrzeć   się przez   gąszcze  leśne i góry lub łódką w dół rzeki Iguasu, jeszcze wcale nieznanej   a  prawdo-
dodobnie krętej i zawierającej  progi i wodospady.

1   Dodatek do Gazety Handlowo-Geograficznej Nr. 14.


-106-
Wyprawa taka lądem zabrałaby co najmniej trzyj miesiące czasu i musiałaby składać się z kilku ludzi, znacznych zapasów żywności i różnych przyborów.
Noc poprzedzającą wyjazd przepędziłem wesoło na pakowa­niu się, rozmowach i śpiewie w redakcyi »Polonii« a towarzystwie pp. Ignacego Waberskiego i Antoniego Eodziaka. Nazajutrz, żegnany przez grono rodaków na dworcu kolei m.i. przez p. Saporskiego, odjechałem do Rio Negro rannym pociągiem 1-go stycznia 1896 r.
Przybywszy w gościnę do znajomego juź czytelnikowi ks. Petersa, poznałem się u niego z ks. Stanisławem Ossowskim, człowiekiem bardzo młodym i zdolnym. Przybywszy niedawno do Parany, wahał się gdzie osiąść, czy na kolonii dopiero co za­łożonej a właściwie zakładającej się w Agua-Amarella, wody żółte, gdzie zamęt i bieda, lub na jakiej innej starszej o zapewnionym już dobrobycie. Skorzystał z tego, że jadę do stanu katarzyńskiego przez kolonie polskie Rio Vermelio, (Rzeka czerwona), by razem ze mną tam pojechać... Z ks. biskupem kurytybskim był w korrespondencyi w sprawie uzyskania pozwolenia jego na odprawianie tam nabożeństwa i osiedlenia się.
Przed tą podróżą wypadło mi po raz wtóry udać się do Luceny. Przybywszy z Rio Negro do tej ogromnej osady, 40 ki­lometrów, znalazłem się pod opieką p. Węgrzynowskiego, wła­ściciela »wendy«, karczmy-sklepu. Cały dzień na jego rumaku wraz z nim jeździliśmy po różnych ulicach Luceny... nie zdążyw­szy naturalnie ich wszystkich objechać. Zapuściliśmy się na naj­nowszą i najwięcej oddaloną linię >Moema«. Aż do zawrotu głowy byliśmy witani i częstowani przez kolonistów.
Galicyanie z Królewiakami są tam pomieszani.,i przewaga li­czebna jest pierwszych a już najtrudniej tam przyszło mi rozróźniać Polaków od Rusinów... ani po mowie, ani po twarzy i obej­ściu niepodobna ich rozeznać Uderzyło mnie u niektórych bardzo gorące poczucie polskie, wypowiedziane z pewnością szczerze, bo po pijanemu i ze łzami w oczach. Witano mnie jako wysłannika ż Polski, całowano, ściskano, narzekano na ucisk narodowości i religii naszej w kraju ojczystym,., pytano kiedy zacznie się znów wypędzać najazd, czy nie zanosi się na ruchawkę jak w 1863 r. Piłem jakieś trunki, z których nie zdaję już sobie dokładnie sprawy... coś w rodzaju ciemnego i starego   miodu.
  
-107-
Odwiedziłem niejednego swego przyjaciela i towarzysza z podróży morskiej, między innymi Skowrona z Galicyi wschodniej. Założył »wendę« na krańcu cywilizacyi t. j. w pobliżu głównego siedliska dzikiego szczepu Butukudów; nie odebrałem od niego książki, którą mu byłem na statku pożyczył „Stuletnia walka narodu polskiego o niepodległość" której jeszcze nieskończył czytać, przyrzekłem przybyć po nią za kilka miesięcy... niestety widziałem go po raz ostatni. W tymże samym roku został przez dzikich okrótnie za­mordowany. Szkoda takiego człowieka tracić na kolonii. Mówił zarówno dobrze po rusińsku jak po polsku, miał poważenie u Po­laków i u Rusinów, żył z jednym i z drugim jak to tam w ogóle czyni każdy niemal z musu. Była to gorąca dusza polska.
Przejechaliśmy też obok miejscy gdzie została zamordowana w 1892 roku rodzina Przybylskich przez dzikich. Miejsce to już jest porządnie ogołocone z drzew... widać tylko krajobraz pagór­kowaty, pokryty pniami wyciętego boru... czysto nowinne pola. Przyczyna tych mordów jest, że osiedlają kolonistów na ziemiach, gdzie dotąd żaden człowiek biały nie zamącał samotności dzikich. Przybylscy i Skowronowie osiedleni byli podobno na cmentarzy­skach butukudzkich, co tychże pono najokropniej obrażało. Smu­tna to walka między »cywilizacyą« a »barbarzyństwem«.
Stosunek między niemi tworzą z jednej strony pałki, z dru­giej kula i nóż. Zaciekli przeciw dzikim są Brazylianie. Tępią ich niemiłosiernie, czynią na nich bezustanne wycieczki zwłaszcza po każdym napadzie dzikich. Są specyaliści od Indyan, napadają sennych i wycinają w pień, pomazawszy powtórnie twarze swe. Dzicy bowiem mają znakomitą pamięć twarzy.., pamiętają je la­tami i po latach dosięga ich zemsta nieopatrznych. Najsmutniej­sza jest to, że walka przybiera tu postać jakąś żywiłową... nie rozróżniająca winnych od niewinnych. Cóż winni bowiem są kolo­niści polscy temu, że Brazylianie dzikich tępią tak niemiłosiernie i że osiedlają naszych na indyjskich cmentarzyskach. Gdyby się znalazło grono kapłanów polskich np. 00 Salezyanów, misyonarzy osiedlonych w Lucenie, cuda by uczynili z tymi dzikimi... byliby pierwsi, którzyby do dzikich przemówili po ludzku i najniezawodniej by ich z czasem zjednali sobie i religii chrześcijań­skiej. Najłagodniejsze plemię zdziczeje, skoro będzie ścigane tak bezlitośnie jak Butukudzi. Dobry stosunek z osadnikami polskiemi miał by może wtelką doniosłość dla kolonizacyi polskiej.

-108-
Klasztor 00. Salezyanów miałby w Lucenie wyższe znaczenie cywilizacyjne. Doprawdy, wartoby poczynić starania o urzeczywistnienie tej my­śli. Dla misyonarzy polskich Lucena ma doniosłe pole działania, jedyna w Paranie pod tym względem. Pożyteczniejsi by byli tam n. p. w Mateuszu.
W chwili, kiedym przejeżdżał po ulicy „Moemie" nic niezapowiadało napadu Butukudów. Zapewniano mnie, że już one pe­wnie całkiem ustały, bo dzicy usunęli się w głąb lasów i pamię­tają cięgi jakie im zadano. Niestety nadzieja ta okazała się złu­dną. Butukudzi istotnie niezapomnieli swych krzywd. Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Nazajutrz po wycieczce po byłych siedzibach Butukudów zwiedziłem szkołę luceńską. Kierownikiem jej był wówczas p.Paweł Wielewski z Prus zachodnich. Jest on tam nauczycielem rządowym a w szkołach rządowych obowiązkowo wykładowym jest język portugalski. Zauważyłem jednak, że wszystkie dzieci różnych narodowości czytały poprawnie w trzech językach: po portugalsku, po polsku i po niemiecku... Jest cokolwiek Niemców w miasteczku Lucenie, mających w swym ręku handel i prze­mysł przeważnie choć nie niepodzielnie.I Dzieci różnych języków doskonale się znoszą i porozumiewają ze sobą. Nie podsłuchałem jaki przeważa w ich rozmowach. Zaręczano mnie, że panuje u nich wieża Babel? Wiem w każdym razie na pewno, że dzieci brazylijskie wcale się dobrze wyuczają się po polsku. Jakiego ducha zaś jest pan nauczyciel, wystarczy przytoczyć rozmowę na­stępującą: Przy piwie Niemiec jeden zwraca się do mnie, wskazu­jąc na p. Wielewskiego i mówi: „patrz pan na tego waryata... on chce tu Polskę, ein Polenreich, założyć”. Na to pan profesor odrzekł: „masz pan słuszność, myślę o tem i wcale się tego nie wypieram; Polska tu będzie”. Wreszcie udałem się do ks. Iwanowa. Odprawiał on 6-go stycznia w dzień Trzech Króli bardzo uroczyste nabożeństwo. Ogromne mnóstwo ludu znajdowało się w kościele i poza ko­ściołem. Pierwszy raz w życiu widziałem uroczystość Jordana. Ksiądz z procesyą i chórem, wciąż pięknie nucącym, zaszedł gdzieś daleko w dół do strumienia małego pomiędzy gęste zaro­śla. Za nim cała masa ludu śpiewającego z chórem. Imponujące były: śpiew, wielki tłum, uroczystość nader charakterystyczna ramka   przyrody, w   którą   to   wszystko   było   ujęte  t. j. fanta- stycznie   bujna   roślinność,    jakby   podzwrotnikowa,    w   gorącym styczniu.
-109-
Po powrocie do kościoła, kazaniu i nabożeństwie ks. Iwanów przedstawił mnie zgromadzonemu ludowi, jako wysłannika Towa­rzystwa Handlowo-geograficznego we Lwowie i polecił korzystać z tego mego pobytu celem dowiedzenia się o działalności tego Towarzystwa, które się zajmuje gorliwie rodakami na wychodźtwie i stara się o to, aby pomiędzy wychodźcami były łączność, oświata, stosunki z krajem, aby mieli u siebie książki, czytelnie, towarzystwa swoje, gospody, handle itd. Zakończył swoją prze­mowę wezwaniem, abym sam wyłuszczył cele Towarzystwa, które mnie wysłało i założył w Lucenie towarzystwo. Przemówiłem ja następnie o tem, że w kraju pamiętają o rodakach na obczyźnie, chcąc im przyjść w pomoc, przesyłając im książki nawiązując z nimi stosunki handlowe, zachęcając ich do zakładania towa­rzystw i ułatwiając to, aby wywalczali sobie należne stanowisko. Powiedziałem, że w wezwaniu ks. Proboszcza, abym założył to­warzystwo widzę wielką jego grzeczność, bo właściwym założycie­lem towarzystwa nie jest nikt inny jak tylko on - zawezwałem go ze swej strony, aby raczył przyjąć przewodnictwo zakładającego się Towarzystwa... wywiązała się dyskusya... na wniosek księdza stanęło, że nazwane ono będzie imieniem Tadeusza Kościuszki i stanie się niejako filią Towarzystwa polskiego kurytybskiego... wybrano członków zarządu pp. Węgrzynowskiego, Pawła Wielewskiego, Kubiaka (właściciela wendy)... Towarzystwo zostało utworzone.
Powróciwszy do Rio Negro zabrałem się z ks. Ossowskim następnego dnia w podróż na wschód ku stanowi katarzyńskiemu. Cały dzień jechaliśmy do miejscowości Rio Preto. W tejże znaj­duje się poczta, gdzie dyliżanse zatrzymują się na noc. Główną osobistością jest tam p. Karol Władysław Kamieński.., do niego właściwie należy Rio Preto (rzeka czarna) nad rzeką tegoż imie­nia.
Jest on tam bowiem właścicielem wielkiego sklepu (jedy­nego) i znacznego zakładu fabrycznego t. j. wielkiego tartaku, oraz ziemi w około. Położenie tego wszystkiego jest bardzo ma­lownicze nad rzeką, płynącą bystro z szumem nieustannym... wi­dok wspaniały na pagórki częściowo ogołocone z drzew, częściowo porosłe i araukaryami.

-110-
Rzeka Rio Preto stanowi granicę pomiędzy stanami Paraną a św. Katarzyną. Granica ta jest sporna. Każdy stan rości sobie pretensye do zupełnie innego rozgraniczenia. Słuszność jest po stronie Parany. Handel kolonii Luceny i miasta Rio Negro, idzie na zachód ku Joinwille a nie na północ ku Kurytybie i tę oko­liczność wyzyskują Katarzyńczycy w swoich pretensyach. O tym sporze granicznym i o tym handlu wspomnę obszerniej na innem miejscu.
Litwin ożeniony z Szwedką, p. Władysław zachował gorące serce polskie. Otoczenie jego jest niestety przeważnie niemieckie... z inteligentniejszymi Polakami nie ma żadnej styczności w pobliżu Rio Preto... mimo to uderzała w gospodarzu naszym wielka, nie­mal panslawistyczna niechęć przeciw Germanom. Przyjąwszy nas w gościnę i przenocowawszy, puścił nazajutrz rano w dalszą drogę.
Wyjechałem od niego zaopatrzony w strzały i ozdoby dzi­kich Butukudów, zdobyte przez pana Karola w jakiejś wy­cieczce.W południe przybyliśmy do miejscowości Lingol, gdzie się znajduje brat p. Karola Władysława, .p Franciszek Kamieński, właściciel  »wendy«.
Jest to zamożny i dzielny kupiec. Chętnie do niego przyby­wają na praktykę handlową... znam kilku dawnych jego prakty­kantów Polaków., każdy okazał się dobrym kupcem na własną rękę i każdy mi przyznał, że powodzenie w handlu głównie p. Franciszkowi ma do zawdzięczenia.
Dobra to musi być szkoła praktyki kupieckiej. Ożeniony jest p. Franciszek ,z Niemką, dom cały i otoczenie jest nie­mieckie.
Samo Lesol jest niemiecką osadą, zamieszkałą przez boga­tych kolonistów, od 50-ciu lat tam już zamieszkałych. Zamożność mieszkańców widnieje na każdym kroku... Po paru godzinach mile spędzonych pod gościnnym dachem państwa Kamieńskich wyruszyliśmy dalej w drogę.
Zapomniałem wspomnąć, ze po drodze stowarzyszył się był nam wysłannik osady polskiej Rio Wermelio do księdza Ossowskiego, aby go uprosić na zamieszkanie między nimi. Wysłannik, gospodarz Paweł Chabowski, bardzo gorliwie wziął się do   roboty...   postanowił   dotrzeć   do    samej   Kurytyby i nieodstąpić go, aż go zawiezie do domu.

-111-
Minął się z nami, i dowiedziawszy się w Rio Negro, że wyruszyliśmy właśnie ku Rio Preto, dopędził nas. Żołnierz pruski opowiadał przygody z Brazylianami, z lek­ceważeniem wyrażał się o wojsku brazylijskiem... wspomniał nie­raz, że aż 15 lat Wermeliacy czekali na księdza katolickiego z polskim językiem. Wprawdzie dojeżdża do nich godny ks. pro­boszcz z Joinville, Niemiec i przemawia do nich po niemiecku tj. językiem dla nich wszystkich zachodnich Prusaków zrozumiałym... lecz to nie jest to samo co przemowa w języku polskim. Zape­wnia, że księdza polskiego gorąco wszyscy pragną  i że jemu bę­dzie bardzo dobrze między nimi. Uważał, że to będzie pewien tryumf nad Niemcami, którzy już od lat kilku czynią starania o księdza niemieckiego katolickiego na darmo.
Przejechawszy osadę Oxford niemiecką dojechaliśmy do mia­steczka przeważnie niemieckiego S.Bento. Było ono przed nie­dawnym czasem środkiem administracyjnym obszernej kolonii S. Bento... kolonia ta stała się powiatem (municipio) a środek admi­nistracyjny stolicą jego. Ma ono pozór porządniejszej wsi niemie­ckiej.
Odprawiwszy furmana Niemca, zgodzonego tylko do S.Bento nie mogliśmy dostać żadnego środka lokomocyi do Wermelia. Dopiero powędrowawszy parę kilometrów za miasto, doprosiliśmy się koni od kolonisty polskiego Kujawskiego. Około 9-tej wieczo­rem ciemnym dojechaliśmy do Rio Wermelio.
Zajechaliśmy do »wendy« p. Narlocha... gospodarz jej jest włościanin z Prus Zachodnich, czystej wody Kaszuba, co widać z jego mowy jakoteż i z mowy wielu innych obecnych w kar­czmie, którzy przybyli, aby nas przywitać. Nie przybyliśmy zu­pełnie niespodzianie.
Ojciec nauczyciela luceńskiego Pawła Wielewskiego, który był poprzednio nauczycielem w Wermelio i prenumerował „Prze­gląd Emigracyjny”, wiedział coś o mnie i bardzo serdecznie mnie przyjął; zachwalał pismo to i jego tendencye... Rozmowa była wesoła. Radzi wszyscy byli z tego, że przybył ksiądz, że się speł­niło oczekiwanie 15-stoletnie. Użądzono nam nocleg w opusz­czonym nieco i nieprzygotowanym domku plebanii.Noc przepędziliśmy z średnim spokojem. Waryat miejscowy znany   całej kolonii,   podjechał   pod nasze   okna konno z dzikim śpiewem na pół portugalskim, na pół niemieckim. Chód konia robił w nocy wrażenie całej bandy konnej — zwłaszcza na prze­budzonych niespodzianie.
-112-

Z rewolwerem gotowym czekałem wtargnięcia do naszego pokoju, wyłamania drzwi
itd. Nic z tego nie było. Waryat zsiadł tylko z konia, przywiązał go do ganku domu, śpiewał so­bie patrząc na księżyc... wreszcie wsiadł na koń.,, śpiew i tentęt koński powoli się oddaliły i ustały.Koloniści Wermelia rzewnie witali kapłana rodaka i nieobo­jętni byli na moje przybycie jako wysłannika z Polski. Rozumieli źe księdza im przysłało Tow. Handlowo-Geograficzne czy też grupa ludzi zajmująca się emigracyą.
W kościele płakali rzewnemi łzami, gdy usłyszeli kazanie polskie, pierwszy raz po 15-stu latach. Sam byłem też wzruszo­ny. Usposobienie kolonistów było takie, źe zostający między ni­mi kapłan mógł z nimi zrobić co chciał... było widoczne, że bę­dzie miał na nich wpływ nieograniczony. To też obrabiałem su­miennie ks. Ossowskiego w tym duchu, aby pozakładał szkoły, towarzystwa, czytelnie, chóry kościelne i świeckie, spółki, towa­rzystwa rolnicze itd, itd.
Sami koloniści okazywali się skłonni do lepszego zorganizo­wania się do oświaty i postępu... przytem Niemcy mieszkający między nimi okazywali przychylność naszym ludziom... szczegól­nie p, Brunnąuell, właściciel wielkiego młyna w Wermelio.
W dalszym ciągu opisów podróży okaże się czy ksiądz Ossowski dopisał nadziejom, które wzniecił,
Rio Wermelio jest  środkiem polskiej części wielkiej kolonii S.Bento. Ta została założona przez Hamburskie Towarzystwo kolonialne przed 40-stu laty na terytoryum parańskiem. Dostało ono w 1849 r. ziemie darmo od księcia Joinville z domu cesar­skiego brazylijskiego. Założyli olbrzymią osadę „Dona Franciska” z miastem stołecznem Joinville nad morzem, rozciągająca się aż do stóp gór nadmorskich (Serra do mar). Z tamtąd dopiero umyślili założyć wielką osadę z drugiej strony gór na wysokiem płaskowzgórzu parańskiem w klimacie chłodniejszym. Ziemia jesz­cze mniejszą miała wówczas wartość niż obecnie i granice pro-wincyi (później stanów) nie były ściśle przestrzegane. Prowincye te były rządzone z Rio de Janeiro i dopiero za nastaniem rze-czypospolitej stały się stanami, które zaczęły dbać więcej o każdy kawałek ziemi przez nie posiadany.

- 113 -
Dlatego też zajęcie ziem, nie należących do nikogo czyli należących do rządu nie zwracał ni­czyjej uwagi. Cóż to kogo obchodziło czy ziemia księcia Joinville ma 20 czy 50 mil kwadratowych i czy się znajduje w prowincyi Santa Catharina lub Parana — trzeba też wiedzieć, że wówczas Parana była częścią prowincyi S.Paulo, która zatem miała ogromną przestrzeń i bardzo mało dbała o jakąś bagatelę kilku­dziesięciu mil kwadratowych; obecnie stan Katarzyński, który da­wniej się rozciągał tylko nad morzem po góry nadmorskie, roz­szerzył się poza góry te przez założenie kolonii S.Bento i zagar­nięcie wielu innych ziem. Teraz ma on pretensyę do znacznej części stanu Parańskiego na zachód aż po granicę argentyńską.
Kolonia zaś S.Bento obsadzoną została niemal w połowie przez Polaków z Prus Zachodnich i Galicyl. Ośrodek osiedlenia polskiego stanowi właśnie Rio-Wermelio (rzeka Czerwona) które stanie się z czasem miasteczkiem. Od niej idą najdłuższe i wa­żniejsze ulice kolonii S.Bento... wszystkie polskie lub bardzo przeważnie polskie. Odznacza się m. i. ulica Humboldta. Jest ona zupełnie polska i ciągnie się kilka mil... Zachodni Prusacy obsie­dli tedy jedną z najciekawszych dróg na świecie, ciągnącą się przez kilka klimatów.
Zaczyna się w Rio Vermelho w klimacie stosunkowo umiar­kowanym   a   kończy   się   w gorącym   pod stopami gór nadmor skich. Z początku   widzisz   uprawę   roślin europejskich,   jak   żyto pszenicę,   grochy,   fasole,   kartofle,   jęczmiona   itd... spotykasz drzewka   herwy   Matę   i   ochronioną    przez    siekierę    araukaryę (sosnę).
Pod koniec zaś tej ulicy w klimacie podzwrotnikowym.. spotykasz już nie tylko pomarańcze, cytryny i limy w obfitości lecz banany, figi, kawowe drzewo, bawełnę i przenajrozmaitsze ziemniaki krajów bardzo gorących, jak bataty słodkie, kary, iniamy, itd.
Tak ciekawa droga o różnych klimatach i uprawach istnieje tylko w Boliwii, prowadząca z wysokiej góry qj klimacie jeszcze chłodniejszym aż do nizin tropikalnych. Okręg S. Bento w 1882 r, liczył mniej więcej 4000 mie­szkańców   skolonizowanych   z nich połowa Polaków,   połowa Niemców — w pobliżu północnym nad rzeką Rio Negro a w tym
samym okręgu znajdowało 1800 Brazylianów.
Dodatek do Gasety Handlowo- Geograficznej Nr. 15.
-114 -
Po 6-cio dniowym mniej więcej pobycie wyruszyliśmy ja w dalszą drogę, ks. Ossowski do Joinville, aby się poznać i bli­żej porozumieć z proboszczem swym, księdzem Bórgershausen. Dzień cały jechalis'my przez miasteczko Kampo Alegre aż do miejscowości »Enkruziliada«, położonej w samym grzbiecie gór nadmorskich.
Składa się ona tylko z dwóch hoteli utrzymywanych przez Niemców. Trzeba było tam koniecznie zanocować... nikt nie jeź­dzi nocą w Brazylii... choć wyjątkowo możnaby to uczynić z po­wodu dobrej drogi bitej, bardzo kosztownie wybudowanej i utrzy­mywanej.
Nazajutrz wyjechaliśmy raniutko w przepiękną okolicę gó­rzystą. Minąwszy »zamek bugerski« tj. dziwaczną grupę skał w postaci ruiny zamkowej, poczęliśmy zjeżdżać z gór nadmorskich wężykowatą szosą. Widok jeden cudniejszy od drugiego otwierał się oczom naszym; niedorównywał jednak widokom drogi żela­znej parańskiej z Paranagua do Kurytyby.Zjeżdżając widzieliśmy jak w panoramie szybką zmianę kli­matu i czuliśmy ją na sobie bardzo wyraźnie z coraz gorętszem powiewem powietrza. Roślinność stawała się też odmienną, buj­niejszą, bogatszą fantastyczniejszą, W niej też panowało większe ożywienie owadów — szczególnie masy niesłychanie głośnych świerszczy muzykowały nam ze wszech stron. Wjechaliśmy wre­szcie w obszerną dolinę płaską. Płaszczyzna ta jest gęsto zalu­dniona tak, jakby w środkowej lub zachodniej Europie. W naj­większy skwar po południu przyjechaliśmy do miasta Joinville.
Stolica ta byłej kolonii a obecnie okręgu „Dona Franciska” jest miastem prawie zupełnie niemieckiem. Założyli je Niemcy i całą płaszczyznę w około skolonizowali (Hamburskie Towarzy­stwo kolonizacyjne w 1849 r.) Dopiero w ostatnich czasach nad­ciągają Brazylianie. W chwili, kiedym przybył, tworzyło się wła­śnie towarzystwo popierania języka portugalskiego. Polaków nie ma tam wcale osiadłych jako kolonistów... kilku bowiem rozrzu­conych między Niemcami nie wchodzi nawet w żadną rachubę ludnościową.
Zapoznałem   się   z   księdzem   proboszczem   katolickim Bórgershausenem.   Uprzejmy   i światły ten mąż z Hanowerskiego nie miał najmniejszego uprzedzenia do Polaków
-115-.
 Owszem chwalił swe polskie owieczki   i żałował,    że nie umie po polsku.    Ucieszył się. że mu przybywa pomocnik polski w osobie ks. Ossowskiego. Po rozumieli
się   też  obaj kapłani szybko   co do rozdziału czynności i ksiądz Ossowski zaraz odjechał do Rio Wermelio. Obok kościoła katolickiego w bliskiem sąsiedztwie znajduje się gmach loży masońskiej.
Przez 5 dni wyczekiwania na statek poznałem się z wybit­niejszymi osobistościami niemieckiemi, i z stosunkami miejscowemu. O nich w innem miejscu się rozwiodę.
Wychodzą w Joinville dwie gazety niemieckie — jedna za­chowawcza i zadowolona z obecnego porządku rzeczy... jest ona przedstawicielką ludzi poważnych, na stanowisku i bogatych, zwie się „Kolonie Zeitung” i istnieje już od 30 lat. Redaktorem jej jest p. Bohm, urodzone w Joinville i nieumiejący prawie wcale rozmawiać po portugalsku. Od paru lat inna gazeta mąci gazecie kolonialnej wyłączne panowanie nad opinią publiczną. Jest to „Jo-invillenser Zeitung” pp. Schwarza (Węgra) i Lauffera... organ to interesów kolonistów z zabarwieniem radykalnem niezadowolenia z teraźniejszego porządku. Wytyka on w przykry i, jak mówią matadory, »nietaktowny« i »niesmaczny« wszelkie nieporządki administracyjne i nadużycia a najwięcej wyzysk kolonistów przez wielkie firmy kupieckie. Kupcy tam, jak wszędzie, starają się na kolonistach zyskiwać podwójnie... sprzedając im towar i zakupu­jąc od nich płody rolnicze, za które znów płacą im swym towa­rem a nie gotówka.
Wreszcie doczekałem się parostatku swego. Przejeżdżał on 25. stycznia 1896 r. przez zatokę i miasto S. Francisko, położone o kilka godzin jazdy małym parowczykiem od Joinville. Aby przytem go dosięgnąć trzeba było wyjechać w przededniu po po­łudniu. Jedzie się z Joinville małą rzeczką zwaną Cachoeira (wym. Kaszoera) w chwili poczynającego się odpływu morza aż do za­toki morskiej. Wyjechawszy około 4-tej po południu, przyjecha­liśmy do S. Francisko w ciemną noc i deszcz ulewny. Przedosta­nie się do hotelu nie należało do zabawnych... rzeczy mi niósł oberwaniec umykając z niemi prędko a ja za nim biegłem po błocie i wodzie, sięgające mi wyżej kostek i w ulewę przypomi­nającą oberwanie się chmury.
- 116 -
Bieg ten krętemi uliczkami mia­steczka   wydawał   mi   się bez końca...  dobywałem wszystkich sił aby niestracić go z oczu   i nie błąkać   się w taki czas po niezna-nem   miasteczku   brazylijskiem   z obawą   postradania   pakunków. Dobiegłem do hotelu przemoczony do nitki. W hotelu,    utrzymanym   bardzo    porządnie    przez    wdowę Niemkę, miałem sposobność przypatrywać się różnym typom bra­zylijskim i gościom przez Brazylię przejeżdżającym. Mnóstwo bo­wiem osób przybywało na statki, wyjeżdżające w różne strony. Ten, którym miałem odjechać, spóźnił się o dwa dni... przesu­wali mi się przed oczyma ludzie różni — przeważnie roznamiętnieni politycznie. Politykomania jest w południowej Ameryce klęską gorszą niż w Galicyi. Wszystkie rozmowy toczą się tam albo o polityce, albo o tłustych sprawach erotycznych. W jednych i drugich celują mulaci. Mieszkańcy ci, odznaczają się wielkim sprytem, lecz też i wielką przewrotnością, lenistwem, arrogancyą i gadatliwością. Są oni w Brazylii zwykle potomkami bogatych plantatorów i ich niewolnic murzyńskich. Ojcowie ich łożyli zwykle na ich wychowanie i popychali ich na najlepsze stanowiska rządowe. Ztąd okazują się oni bardzo gorącymi zwolennikami stronnictwa rządzącego i wielkimi wrogami »Federalistów«. którzy powstali przed paru laty.. Wymyślań na tychże, przechwałek i odgrażań nasłuchałem się do woli w S. Francisko. Przejeżdżała też trupa linoskoków japońskich, których podziwiałem przed paru tygo­dniami w Kurytybie. Błaznowali przy stole z dziecinną wesołością bznajmniej nie zabawną dla siedzących koło nich przy stole.. udawali wciąż piania kogutów, szczekania, miauczania itp.
Samo miasteczko S. Francisko jest nędznem, liczącem może z 1000 mieszkańców, Brazylian przeważnie.Położenie jego jest wspaniałe i wielkiej przyszłości nad naj­piękniejszą po Rio de Janeiro zatoką w Brazylii.
Mógł by w niej być utworzony port pierwszorzędny, jeden z lepszych w południowej Ameryce nad oceanem Atlantyckim, który daleko mniej ma zatok korzystnych dla żeglugi niż Spo­kojny,
Przytem od Joinville mają się budować koleje żelazne w głąb Brazylii. Przyszłość więc nielada czekałaby zatokę, mia­steczko i Port S. Francisco. Zatokę tworzy wyspa S. Francisko, dość górzysta, i ląd stały górzysty od północy a płaski od po­łudnia...
-117-
Od strony południowej też  jest wązka i płytka cieśnina; przez nią parostatki nie przechodzą, tak że wejście do zatoki istnieje tylko od północy. Największe okręty morskie mogą w każdej chwili wpłynąć bezpiecznie do niej, czem nie mogą się pochwalić nawet najsłynniejsze niektóre porty np. Buenos Ayres, Hamburg, Petersburg.
Piękność zatoki miałem sposobność podziwiać wyjeżdżając wreszcie z S Francisco pod wieczór północnym jej ujściem do morza. Parowiec zatoczył ogromne koło, wjeżdżając na pełne mo­rze i skręcając całkiem na południe. Brzegi morskie Brazylii, przy których płynęliśmy, są bard o górzyste, zblazowanym się jest w końcu jak najwspanialszemi łańcuchami szczytów nadbrzeżnych, nawet Tatry i Alpy, przeniesione nad morze i widziane bezustan­nie, przestałyby nęcić swemi kształtami.
Na statku było przepełnienie podróżnych, sama śmietanka towarzystwa brazylijskiego. Kilka lwic z rojem wielbicieli obcho­dziło pokład klasy I-szej, na który wszyscy się wysypiali z po­wodu przepysznej pogody. Miarkowałem, że wszyscy uważali za najwyższe szczęście zwrócić na siebie ich ogniste spojrzenia, pomówić z niemi a choćby odetchnąć tylko tym samym co one powietrzem. Marząc o takiem szczęściu, jakżeż niepomału zdziwi­łem się, gdy do mnie się zwróciły z rozkosznym uśmiechem, przemawiając do mnie na wyprzód. Wstałem spiekłem raka, straciłem przytomność, zabełkotałem odpowiedź, że mi to jest bardzo przyjemnie, a sam nie wiedząc co to było, czem się tak niezmiernie cieszyłem. Zrozumiałem po niejakiem czasie, że tu chodzi o jakąś składkę. Wzięto mnie oczywiście za Rotszylda czy Vanderbilda.
Lwice znikły, a pokazał się eleganccy młodzianie z arkusi kami w ręku. Spojrzałem na jeden z nich. Były to podpisy skład­kowe; z nagłówka, zrozumiałem, że tu chodzi o poratowanie ro­dziny majtka, który utonął pod Desterro. Dałem i zapisałem dwa milrejsy (franki). Przechadzający się zaś obok Francuz z najzim­niejszą krwią odpowiadał lwicom i elegantom, że nic nie da, bo to się sprzeciwia jego przekonaniom. Potem, gdy z nim zawarłem bliższą znajomość, wytłumaczył mi, że składka poszła na kaplicę w Deslerro, a niepotrzebnie my, cudzoziemcy, łożymy na nią. Była to ważna figura przedsiębiorstw kolejowych francuskich, jego przyjaźni wiele miałem w kilka miesięcy potem  do zawdzięczenia.
-118-
O przepędzeniu nocy w kajucie mowy być nie mogło, bo wszystkie były zajęte. Postanowiłem przenocować na pokładzie w cudownie ciepłej temperaturze. Zachód słońca za góry nadbrze­żne i noc księżycowa i gwiaździsta piękne były jak marzenie. Za­ręczyłbyś stałą pogodę, nie widząc śladu zachmurzenia. Tymcza­sem z północy nagle zjawiły się ciężkie obłoki i lunął deszcz jak z cebra, tak gwałtownie, że czas zejścia na dół do wielkiej sali jadalnej wystarczył, aby mnie gruntownie skąpać. Jak wymokły śledź usiadłem na kanapie w sali jadalnej; po chwili spostrzegam, że siedzę obok jednej z lwic. Chłód, wilgoć i senność zobojętniły mi wszelkie w sercu rodzące się marzenia o niej.
Nazajutrz rano przebudził mnie ruch śniadaniowy. Niebo nie rozpogodziło swego oblicza, deszcz ulewny spadał jak o północy, ale widać było w około brzeg oblepiony domkami. Było to mia­sto Desterro, zwane też od paru lat Florianopolis, na pamiątkę Floryana Peiszoto, wiceprezydenta Brazylii, który co tylko był zgniótł krwawo powstanie Federalistów.
W parę godzin potem zbliżył się statek do portu i wylą­dowaliśmy w pogodną porę.
Stolica stanu Santa Catharina, Desterro, jest mniejsza od Kurytyby, nie liczy bowiem więcej niż jakie 15.000 mieszkańców. Ale położenie jej jest urocze zwłaszcza na środku półwyspu wy­spy św. Katarzyny między 2-ma wspaniałemi zatokami: południo­wą i północną. Koniec półwyspu jest oddalony tylko o paręset metrów od lądu stałego. W dalszem tegoż pobliżu, o jakie kilka i kilkanaście kilometrów, ciągnie się ta wyspa Katarzyńska na przestrzeni stu kilometrów. Tworzy ona zatem cieśninę, niby wspa­niałą rzekę, z obydwóch lądów, zwłaszcza stałego, sterczą wysokie góry, łudzące oko tak, jakby tylko było parę kilometrów odda­lenia między niemi, gdy tymczasem jest to mil kilka. Niestety cie­śnina ta jest płytka; największe okręta, wymagające głębokiej wody, nie mogą jej przebywać.
Znalazłem się w hotelu niemieckim, bardzo porządnym, lecz przymuszającym do wypijania kosztownych trunków. Gospodarz, zbogacony na kolonii, wyniośle traktować lubiał swych gości, pe­wny będąc, że nigdzie indziej nie pójdą. Trzeba było go nauczyć grzeczności, mówiąc mu trochę rzeczy przykrych i zagrozić, że go się opuści.

-119-
Polaków nie znalazłem natychmiast.   Dopiero   zoczywszy   na głównej ulicy  „15 de   Novembro”   napis   „restorante   polonense” zaszedłem nie na   darmo   do   tej   restauracyi,   bo  zapoznałem   się z właścicielem jej,  p. Józefem Szczepańskim z Warszawy.   Przyjął mnie z serdecznością i   uczynnością   niezwykłą,   jakby   brata.   Za jego przyczynieniem się poznałem się .i z  innymi   rodakami, mia­nowicie   z   pp.   Kamińskim   i   Wiklińskim,   majstrami   szewskimi. Najwięcej się zbliżyłem do dwóch pierwszych i ich rodzin.Wciąż bywałem u nich na obiadach i poczęstunkach.   Zwiedziliśmy «baraki« czyli oberże emigranckie, w których   emigranci   przez  jakiś czas zostają na koszt rządu, dopóki nie usiędą w mieście lub  nie udadzą się w głąb kraju. Zastałem Królewiaków   i   Galicyan,   tak Polaków jak Rusinów. Niektórzy z nich   zamierzali  się   udać   do Parany. Znalazłem baraki   w bardzo   dobrym   stanie.   Wydały mi się lepsze niż w Kurytybie; co prawda, nie było tam takiego sza­lonego natłoku jak w stolicy Parany. Przytem trzeba wiedzieć, że prowincya a potem stan Katarzyński jest starszy   od   Parańskiego i od dawniejszego czasu przyjmuje wychodców europejskich. Urzą­dzenia emigranckie od dawniejszego czasu   mogły   się   były   udo­skonalić. Z Katarzyny przybyła pierwsza fala   emigracyjna   polska pod Kurytybę i wciąż powoli płynie w tym kierunku.
U Gubernatora Hercilio Luz byłem cztery razy i ani razu nie zastałem go. Dowiedziałem się potem, że to wcale nie był przypadek. Pan Gubernator wcale nie jest łaskaw na Polaków, jak krzywdzący na pokrzywdzonych. Nawet były wypadki, że uciekał przed nimi. Jest on za to wielkim przyjacielem Niemców rządowców z Blumenau.
Stan Katarzyński można podzielić na cztery części, przepla­tane wysokiemi górami. Jedną część już znamy: S.Bento i Donna Franciszka z Joinvillem, drugą stanowią więcej na południu okręgi Blumenau i Bruske, między górami nadmorskimi a morzem, trzecią jest okręg Laguna — Tubarą także nad morzem, czwartą wreszcie okręg Lages, (wym. Lażes) na wysokiem płaskowzgórzu z drugiej strony gór nadmorskich; jest on najmniej zaludniony, dziki i wcale nie skolonizowany przez przybyszów europejskich w ostatnich dzie­siątkach lat, tak jak pierwsze trzy. Skorzystałem z najbliższej sposobności odjazdu parowca do Laguny, aby najpierw zwiedzić najwięcej południową część stanu. Późno wieczorem o 10 wsiadłem na statek, który ruszył   o   pół nocy.
120
W nocy ciemnej woda morska, poruszona przez statek, da­wała księżycowo-elektryczne blaski. Fosforescencya jej była   nad­zwyczaj silną. To zjawisko spędzało   mi sen   z   oczu,  jakoteż   są­siedztwo mej kajuty z śrubą okrętową. Trochę niespokojne morze kołysało statkiem, który płynął pod   bałwany   nadchodzące   tak, że tylna cześć parowca bywała   w   powietrzu   co   chwila   i   śruba obracała się hałaśliwie wtedy po nad wodą. Nazajutrz około   po­łudnia przybyliśmy do Laguny w mglisty, słotny dzień.   Mało co było widać przez to miasta, chociaż przedost;rc,n się przez nie na kolejowy dworzec.
O godzinie drugiej pociąg wyruszył do stacyi Bifurkasą (Bifurcacao) — rozdroże — zkąd idzie linia kolejowa na północ do Imbituwy, druga zaś, którą pojechałem, prowadzi do Minas w głąb kraju na Zachód. Po niejakim czasie wjechaliśmy   na most   ogro­mnej długości; pociąg jechał   po nim   całe 6 minut.   Poręczy   po bokach jego nie było.  Miało się wrażenie, że się leci w powietrzu nad   morzem,   albowiem   widziało się porządne   bałwany   morskie u dołu, rozbijające się o wysepki skaliste i skały nadbrzeżne. Pod wieczór przybyłem do miasta Tubarą, gdzie   szczęśliwie zastałem księdza Chylińskiego   z   Poznańskiego.   O   nim   dowiedziałem   się w Desterro z najlepszej strony, jako o kapłanie i Polaku.
Istotnie nie zawiódł oczekiwań. Dostarczył mi najrzetelniejszej pomocy   i najlepszych   wiadomości   o   polskich   osadach.   Bawiąc u niego w Tubaronie, przypatrzyłem się bliżej młodemu, kilkuna­stoletniemu Butukudkowi, będącemu u księży na wychowaniu. Zło­wiono go przy obławie na dzikich przed kilku laty. Chodzi on już w ubraniach, mówi po portugalsku i nie ma obawy  najmniejszej żeby uszedł do swoich. Wie bowiem,   że właśni nawet rodzice go zabiją, skoro go ujrzą w ubraniu. Dorosłego Butukuda niepodobna wziąść do niewoli, bo nie przyjmuje pokarmu   i ginie z głodu po kilkunastu lub kilku dniach gdy niema swobody. Ów chłopczyk był małego, jak na swój wiek, wzrostu,  o bardzo   szerokich   barkach i piersiach, cery miedzianej,  śniadej.   Jeszcze   mu   się   nie   zrosła dziura w wardze, którą każdy Butukud od dzieciństwa utrzymuje za pomocą kawałka drewna, wciąż noszonego   w   otworze.  Przez to może  gwizdać przeraźliwie i wabić ptaki  z łatwością.   Nas  też Butukudek uraczał na żądanie piekielnym świstem.
Ksiądz Chyliński mieszkał w spółce z 3-ma księżmi niemcami. Wszyscy ci kapłani są wciąż na rozjazdach po koloniach nie­mieckich. Ks. Chyliński po polskich i niemieckich.
-121-
Spotkałem u księdza kilku rzemieślników i kolonistów pol­skich, z którymi przepędziłem jeden wieczór w nader miły i pou­czający sposób. Z tego, com się w tedy dowiedział o przyrodzie brazylijskiej, o Butukudach, o powstaniu z przed paru lat, mógł­bym ciekawy tomik napisać, co też może w innem miejscu na­stąpi. Z ich opowiadań widniało, jaka bezlitosna i niechrześcijańska walka toczona jest wciąż przeciw Butukudom w stanie Katarzyńskim, najliczniej przez dzikich zamieszkałym i nawiedzanym.
Wierny wskazówkom ks. Chylińskiego, postanowiłem zwiedzieć kolonie polskie Christiume i Kokal oraz Grao Para a spotkać się z nim w Braso do Norte. Początek tej wycieczki koleją z Tubarao (wym. Tubarą) do Pedras Grandes był zupełnie europejski. Kilka stacyi przejechałem przez okolice górzyste, porosłe, bujną roślinnością i odświeżone licznemi strumieniami, rzeczkami i wodospadami. Na stacyi Pedras Grandes (Kamienie Wielkie), wioszczynie małej lecz porządnej, za­szedłem do hotelu, utrzymanego przez Niemca. Tenże równocze­śnie prowadzi zakład tokarsko-stolarski, przy którym zatrudnio­nych było kilku Polaków. Wywiedziawszy się dokładnie o drodze do Christiume, stanąłem nagle przed trudnościami bez wyjścia na pozór. Nie mogłem dostać ani konia ani muła. Gdy gospodarzowi wskazywałem na własne jego muły, pasące się przed domem w li­czbie kilkunastu, odparł, że są zmęczone. Dwóch Włochów, podej­rzanej powierzchowności zapewniało mię, że o półtory godziny pieszo w miasteczku Ussuranga dostanę do woli mułów.   Starania o środki przewozowe w całych Pedras Grandes były próżne. Znie­cierpliwiony zachętą właściciela   hotelu,   abym   poczekał   u niego parę dni (naturalnie   chciał   zarobić   na   mnie),   postanowiłem   iść pieszo.
Równocześnie ze mną wybrali się owi dwaj Włosi z wielkiemi czułościami do mnie i zapewnieniem wszelkiej pomocy. Ude­rzyło mnie trochę ich ukośne spojrzenia na moją torbę podróżną, którą nosiłem przy sobie na rzemykach. Dowiedziałem się później, ze takie uzbrojenie bywa niebezpieczne; prości ludzie myślą, źe jest w niej wiele pieniędzy   i są   wiedzeni   na   pokuszenie   okraść i  zabić niebacznego właściciela torby. Towarzysze moi chcieli   mi wciąż coś nieść. Zgodziłem się na to, warując sobie tylko, że za­chowam przy sobie torbę i rewolwer. Nieśli mi więc   płaszcz   gu­mowy.
Dodatek do Gazety Handlowo-Geograiiozncj Nr. 10.
-122-
Po godzince przechadzki doszliśmy do małej wioski włoskiej, gdzie się rozstałem z mymi towarzyszami. Od karczmarza Włocha, o wstrętnym uśmiechu, dowiedziałem się, że do Ussuranga zajdę we dwie godziny tj. jeszcze przep zachodem słońca. Z towarzy­szami podróży, Włochami zaś byłem się umówił, że spotkamy się za osadą.
Wyszedłem przed 5-tą pod wieczór w deszcz po drodze bło­tnistej; niedowierzałem bowiem karczmarzowi na tyle, aby zostać u niego na noc. Grzązłem w glinie dobrze powyżej kostek. Czer­wono-ceglasta jej barwa pokryła me obuwie i część znaczną ubra­nia. Musiała to być dobra ziemia kawowa, bo zauważyłem w około bujną i piękną roślinność. Tuż przed zachodem słońca deszcz ustał i ślicznie się wypogodziło. Ale od ludzi przejeżdżających z to­warem dowiedziałem się, że do Ussuranga jeszcze mam dwie go­dziny pieszo, a do najbliższego kolonisty włoskiego pół godziny w bok drogi. Niezadługo na zakręcie spostrzegłem pędzącego za mną jednego z towarzyszy pełnym galopem na siwym koniu. Dreszcz mnie przeszedł i zamiast iść drogą, skryłem się w krzaki. Przeleciał obok mnie cwałem, uzbrojony, jak zwykle każdy, w długi kordelas, długi prawie jak szabelka. Widok ten, jak również pa­mięć ukośnego spojrzenia na torbę sprawiły, żem zwrócił się bo­czną dróżką ku koloniście włoskiemu a nieposzedłem drogą na rendez-vous z towarzyszami. Czyniłem sobie zarzut, czy to nie zbytek ostrożności, lecz wahanie moje ustało wobec szybko zbli­żającej się nocy, która w ciągu kwadransu zapadła.
Kolonista włoski już się był pozamykał na noc. Cała jego rodzina poszła już była spać. Z trudem dostałem się do środka domu jego. Samego gospodarza tylko przywitałem wchodząc a magnifika i dzieciarnia były już niewidzialne. Poczęstował mnie gospodarz sucharami i winem czerwonem, powiedział mi kilka słów sympatycznych o Polakach i Polsce i przenocował mnie w stajni, wszystko to za umiarkowanem wynagrodzeniem. O piątej naza­jutrz rano, bardzo przystojna małżonka poczęstowała mnie kawą czarną. Wyszedłem o 6-tej życzliwie żegnany i zapraszany, aby wstąpić z powrotem.
W przepyszny dzionek słoneczny, upajając się świeżością cudnego powietrza rannego i budzącą się przyrodą, doszedłem dopiero około 9 do wsi Ussuranga, choć postępowałem krokiem żwawym.   Kogo tylko zapytałem po drodze, jak daleko do Yssurangi,   odpowiadał że bliziutko »pertinio«.
-123-
Przez 2 godziny nasłu­chałem się wciąż takich odpowiedzi.
Wreszcie doszedłem do upragnionego miejsca. Ussuranga jestto spora wioska włoska, podłużna, o jednej ulicy. W karczmie dopytałem się Polaków. Znalazł się jeden z Christiume, który się mną zaopiekował. Dał mi konia a sam poszedł przy mnie pieszo; przez parę godzin jazdy do tej kolonii dowiedziałem się o mnó­stwie szczegółów miejscowych... Przyjemnie mi było słyszeć od prostego włościanina słowa przyjaźni, zaufania i doskonałego zro­zumienia, dla czego mnie wysłano do Brazylii.
Zaprowadził mnie do biura kolonialnego, które w każdej nowej kolonii jest równocześnie urzędem. Sprawy osiedleńcze, administracyjne i sądowe skupione są w jednym biurze. W urzę­dzie wówczas znajdował się tylko jeden urzędnik, inżynier mier­niczy, łotysz, umiejący słabo tylko po polsku a dobrze po rosyj­sku i po portugalsku. W kancelaryi zebrało się kilkunastu kolo­nistów i przez dwie godzhny wypytywało się o celu mego przy­jazdu. Rozmowa była bardzo ożywiona. Z zaciekawieniem przy­słuchiwano się nowinom z kraju i temu, że się w kraju nimi zajmują. Szczególnie rozrzewnił się p. Andruszkiewicz, Litwin, gdy się dowiedział, że mam bliskich krewnych na Litwie, dobrze mu znanych. Zaprosił mnie do siebie i nie wypuścił już z swej opieki przez cały czas mego pobytu w tych koloniach. Razem z nim konno zwiedziłem je obydwie/(tj. Christiume i Kokal).
Pod względem ziemi nie szczególne one na mnie zrobiły wrażenie. Jeszcze grunta Chrystiumy ujdą i, wedle pojęć europej­skich, są wcale nie złe...- należą wszakże do najgorszych brazylij­skich. Za to w Kokalu ziemie są liche. Skarżą się na to sami koloniści nasi, którzy nie są wybredni pod względem gleby, bo przedewszystkiem są łakomi na własność gruntową. Ziemia wszę­dzie jest pagórkowata i lasem porosła. Lecz w tem miejscu w po­bliżu morza pagórki maleją i prawie całkiem ustają nad morzem niedaleko granicy stanu Rio Grande do Sul.
Świetne ziemie są w pobliżu tych osad polskich i na nich to osadzono wielką kolonię włoską: Nowa Wenecya. Kolonie Chri­stiume i Kokal mają ludności polskiej około 70 rodzin z Króle­stwa Polskiego i z Litwy, tj. 300 do 400 osób. Pierwsza ma lu­dności 60 rodzin czyli ze 300 osób, druga z kilkanaście rodzin czyli   do   stu osób.   Obydwie  są prawie   zupełnie polskie.   

124
Kokal miał więcej osad polskich, lecz wielu go opus'ciło z powodu złego gruntu.
Charakterystyczną jest legenda, która powstała o mnie. Nie­którzy zrozumieli,   że przybyłem   werbować   do wojska polskiego. Wręcz dawali mi do rzozumienia,  że mnie uważają za agenta no­wego   powstania polskiego,   który tylko   dla zachowania pozorów zaczyna namowę od spraw handlowo-geograficznych. Gdy się ko­lonistów rozpytywałem   ogólnikowo, jak się mają,   jak im się po­wodzi, to młodsi odpowiadali, źe nieźle lub nieszczególnie ale do­dawali,   że chętnie powróciliby natychmiast do Polski,   gdyby się tam na coż zanosiło.  Jeden starszy, jak oparzony zarzekał się, że nie myśli   wracać  do domu,   bo już się zżył  z swoim kawałkiem gruntu,   bo już  jest za stary itp. Z początku nie rozumiałem tej ochoty do powrotu i tych zarzekań, później dopiero pojąłem, o co chodzi.
Odjechałem odprowadzony troskliwie przez p, Andruszkiewicza, zachowując miłe wspomnienie o jego rodzinie, miłych 2 córeczkach i żonie, oraz o innych rodakach, jak garbarzu Chinczewskim, koloniście Bartosiaku. Po drodze dowiedziałem się o bu­rzliwym nieco żywocie p. Andruszkiewicza, o losach wielu roda­ków w Brazylii podczas powstania z 1893 r, jak Polacy przeciw Polakom walczyli podczas oblężenia Lapy, jak on dowodził od­działem polskim w służbie rządowców, stworzonym w świeżo wy­ładowanych Galicyan, Polaków i Rusinów. Opowiadając o tem, nie zdawał się nawet domyślać, że walczył tam przeciw własnym rodakom, oblegającym miasto.
Uściskaliśmy się serdecznie z dubeltówki na dworcu kolejo­wym, co zwróciło uwagę szyderczą Brazylian, niezwyczajnych ta­kiego żegnania; słyszeliśmy śmiechy i głosy »polakos« »polakos«. Zauważyliśmy, że u nas równie śmieszne wydałoby się brazylij­skie żegnanie i witanie tj. obejmowanie się w pół i klepanie się po plecach dłońmi.
-125-
ROZDZIAŁ X
Kolonia polska Grao Para. — Dyrektor Stawiarski. — Kolonia Westwalska (niemiecka) Braso do norte. Spotkanie się z ks. Chylińskim. — Powrót do Laguny i Desterro — Jazda do Itajahy. Blumenau. Polacy tamże: pp. Wenk, Kasprowicz, Walkowski. — Wycieczka z tymże do Massaranduby. Prof. Jakubowski. — Wycieczka do Indyału, Polaki Sandwegu. Tarnowscy. Towa­rzystwo „Zgoda". — P. Plijschel. Powrót do Blumenau. Uczony niemiecki Fryderyk Mueller. — Podróż dalsza. P. Hosehel w Gasparze. Miasto Brusąue. Bittner. Wycieczka do kolonii polskiej Lageado. Pastor Csejkusz. — Podróż do Nova Trento (Alferes) z towarzyszem p. Kiedrowskim. Z Saksończykiem Gottfriedem wycieczka na kolonie. Przygoda tragiczna z koniem. Kolonia polsko-rusińska Pinieral. Bugry. Podróż do Tijuca?. Podróż kilkodniowa łódką do Desterro z przygodami. — Z Desterro do Rio Grande do Sul.
Podróż koleją z Pedras Grandes była dalszym ciągiem uro­czej drogi już przebytej z Laguny. Po kilku stacyach dojechałem do Orleans, kolonii włosko-łotyskiej. Miejscowość ta jest siedzibą  „Przedsiębiorstwa kolonizacyjriego i przemysłowego” (Empreza colonizadora e industrial) towarzystwa, które wielkie obszary po­siada w stanie katarzyńskim i tam mnóstwo osad założyło. Głó­wny zarząd przedsiębiorstwa znajduje się w Rio de Janeiro a dy­rektorem, rządzącym na miejscu jest p. Stawiarski, rodem z Często chowy. Przemieszkiwa on więcej w kolonii Grao (wym. grą)Para niż  w Orleansie. Skutkiem listu mego, zawiadamiającego o mym przy­byciu, był on tak łaskaw posłać po mnie muły z zaufanym ko­lonistą.
Wyjechaliśmy o 4-ej po południu. Mnie nosił siwy rączy muł z fantazyą iście ogierową, jakiej nigdy nie podejrzywałbym u tego zwierzęcia. Droga po deszczu była odświeżona; roślinność i widoki, spotykane po niej, były jedne z piękniejszych, jakie wi­działem w południowej Ameryce. W dali widniało ogromne pasmo gór nadmorskich z szczytami pogrążonemi w chmurach. Zewsząd bardzo   wysokie pagórki porosłe   były gęstemi lasami,   w których królują cedry,   figiery,   cynamonowe,   laurowe;   lijany  jak   sznury i liny spuszczają   się   z nich   do ziemi.   
-126-
Gdy wejść   w głąb boru, odkrywa się   w cieni   mnóstwo   wiotkich palm   z pięknemi liśćmi widzianemi tylko w wielkich oranźeryach europejskich; zwą się one palmitas (małe palmy, palmki).
Dopóki trwał dzień, rozkoszowałem się widokami, które były coraz to nowsze i niespodziewane, oraz rozmową z towarzyszem moim, p. Dymajem, pochodzącym z Galicyi. Lecz skoro noc za­padła, snuły mi się przed oczyma istnie senne fantazye. Pędząc wyciągniętym kłusem zdawało mi się, że to stoję w miejscu drepcąc lub siedząc na maszynie o jednostajnym ruchu, to wpa­dam w przepaść, to lecę głowę rozbijać o jakieś gałęzie, to cienie bezkształtne na mnie się walą. Muł i mój przewodnik lepiej znali drogę; nie kusiłem się ich poprawiać. Lecieliśmy szybko bez względu na to czy droga szła z góry czy pod górę. Wreszcie dojechaliśmy do budynków. Była to siedziba środkowa kolonii Grao Para, gdzie stanęliśmy po 9-ej.
Oczekiwał mnie p. dyrektor Stawiarski. Człowiek to w śre­dnim wieku, który opuścił kraj po klęskach popowstaniowych z sercem rozpaczającem o przyszłości narodu. Cichy i skromny pracownik dostał się na dość wybitne stanowisko dyrektora przez swą zdolność i uczciwość. Ożenił się z Włoszką, oscbą niedorównywującą mu wykształceniem, z którą prawie wcale nie rozmawiałem; mówiła jakiemś zekazanem narzeczem włoskiem.
Mieszkanie tam w puszczy grąparskiej nie jest bez pewnego romantycznego uroku w swoim rodzaju. Było kolonistów polskich przeszło 50 rodzin tylko wówczas t. j. około 300 dusz. Poprze­dnio zaś osiedliło się było rodzin przeszło 200 tj. przeszło 1000 dusz. Uciekło dwie trzecie z powodu napadu dzikich Butukudów, zwanych przez naszych ludzi »Bucham:«. Zabili dziewczynę strzałą podczas roboty w polu około południa. P. Stawiarski urządził na nich wtedy wycieczkę, wytropił ich i rozbił ich obóz, zabierając im mnóstwo strzał, łuków i kilku chłopców butukudzkich. »Buchy« domyślają się, kto im tę łaźnię sprawił i wciąż obchodzą miejsce zamieszkania dyrektora z ogromną wprawdzie ostrożnością, lecz bezustannie. On zaś i jego pani nigdy się nie ruszają na krok bez broni palnej. Płatają im dzicy figielki, odwiązując wrota płotu itp., ale nie odważają  się   na napad   z obawy  piesków i broni palnej.
-127-
Psy i muły z daleka czują  dzikiego tak,   że ich zbliżenie   się jest zawsze sygnalizowane i wyjątkowo tylko zbliżają się pod budynek. Umieszczono mnie w sąsiednim świeżo wybudowanym domku. Mimo strasznych opowiadań, zmęczenie zrobiło swoje i zasnąłem snem sprawiedliwego; w nocy śniło mi się czy też na jawie sły­szałem , że psy ujadają - uspokoiłem się do ponownego snu, namacawszy swego nieodstępnego towarzysza, rewolwer.
Nazajutrz i w dnie następne objeżdżaliśmy kolonię. Zmniej­szona ilość kolonistów polskich nie zaprzestała starań około utrwa­lenia swego bytu i mi. dokończała kaplicę własną pod kierun­kiem Niemca. Kościół na kolonii jest jeden z czynników utrwa­lających jej istnienie. Jest on siłą przyciągającą nielada. Mieszkańcy grąparscy pochodzą z wszystkich trzech zaborów. Przeważają Pru­sacy Zachodni i Królewiacy a jest kilku Galicyan Mazurów. Z uciekinierów grąparskich utworzyły się osady w północnej czę­ści stanu Rio Grande do Sul, w S.Bento i w Paranie. Niektórzy z nich powrócili. W ogóle nie ma obawy, żeby teraz kolonia ta się rozpadła, jak na to się zanosiło. Nie jest ona rządową, lecz prywatną; a rzadkie są przykłady kolonizacyi prywatnej z po­wodu, że mało się do niej biorą kapitaliści przez niedołęstwo lub chęć natychmiastowego zarobku w przedsiębiorstwach handlowych i fabrycznych. Choć prywatny kolonizator jest krępowany przez ustawy, zapobiegające wyzyskowi kolonisty, niemniej zyski jego mogą być ogromne. Nabywa ziemie niesłychanie tanio i parceluje rozdając ją nabywcom pomniejszym na kilkuletnie lub kilkunasto­letnie spłaty albo na odrobek - przezto ma on na zawołanie ciągle ręce robocze do przedsiębiorstw nakładowych, fabrycznych, kopalnianych, z których główny zysk może ciągnąć - nawet może tracić śmiało na właściwej parcelacyi, choć to niekonieczne, byle zarabiać na przedsiębiorstwach innych. Albowiem nigdzie praca ludzka nie daje takiego plonu jak w krajach nowych, dzie­wiczych, niewyzyskanych przez cywilizacyę. Dla tego też dosko­nała była myśl, ujawniona w samej nazwie towarzystwa, któremu przewodniczy p. Staw.: »przedsiębiorstwa osiedleńczego i przemy­słowego*, tylko wykonanie podobno było nieszczególne; poprze­dnik p. Stawiarskiego,   Włoch,   dopuszczał się grubych nadużyć.
Naturalnie p. Stawiarski stara się ściągnąć polskich koloni­stów i w tym celu bywa w stanie sąsiednim Rio Grande du Sul. Jest   to dla   nich prawdziwe szczęście   mieć takiego zacnego i rozumnego  dyrektora   rodaka.   

-128-
Przeszkody   w rozwoju  kolonii Grą Para są napady »Buchów« i nieco już gorętszy klimat a, co za tem idzie, więcej podzwrotnikowa uprawa, do której trudniej jest przy­zwyczaić się naszym ludziom. Mimo to kolonia ta nieupadnie i bę­dzie jeden przykład więcej uprawy ryżu,   trzciny cukrowej itd., dokonywanych   polskiemi   rękoma.    Lecz czy uda się p. Stawierskiemu skupić   poważniejszą ilość żywiołu polskiego, by tenże   nie  zginął jak  szklanka   wody w jeziorkach   brazylijskich   włoskich i niemie­ckich, które go otaczają?... Na to pytanie    trudno   odpowiedzieć. Grą Para, położoną w cudnym   klimacie i w pięknem poło­żeniu górzystem, opuściłem z żalem po dniach kilku. Na zwierzę­ciu,   dostarczonem   przez   p. Stawiarskiego i odprowadzony   przez tego samego   wiernego   kolonistę p. Dymają,   powędrowałem   ku kolonii    westfalskiej    Braso do Norte (ramię północy).  Po dro­dze przejechaliśmy w pobliżu   rzeki,   przezwanej przez p. Stawiar­skiego, Wartą.
Jest nadzieja, że nie jedynie   „Rio Varta"  będzie świadczyła po wieki wieków pobycie o Polaków w stronach tamtejszych.
Po   całodziennej  drodze  okolicą  zgórzytą,    piękną i stosun­kowo dosyć ludną dotarliśmy do kolonii   Niemców   Westfalskich, Braso do Norte.    Podziwiałem tam obfitość płotów ananasowych, bananowych   krzaków,   wysokich na niemal  1'/2  piętra i krzaków rycynusowych, przechodzących w wielu razach w postać drzewka. Krzak bananowy   składa  się z bukietu olbrzymich piątrowej wysokości  liści,   wyrastająch wprost z ziemi. Środkiem tej potwo­rnej   sałaty   czy   kapusty   wyrasta pręt   zgięty w kabłąk i zakoń­czony   równie  potwornej   wielkości   kwiatem,   przeradzającym   się w owoc bananowy.    Po okwitnięciu końca prętu  łękowego owoc wygląda z daleka na grono winne  ziemi   obiecanej,   które   ledwie 2 ludzi na drągu mogło unieść. Z czasem z kwiatka tego wytwarza się z 20 do 30 półksiężyców obsadzonych w około końca pręta, który opuszcza się coraz więcej na dół skutkiem coraz większego ciężaru Każdy dojrzały taki półksiężyc długi jest kilkanaście centymetrów i z jakie 2 do -3 przeciętnej grubości i zawiera   pod łatwo   dającą się zdjąć łuską   owoc   mączysty   słodki i w smaku   przypominący cukierki angielskie.
Ananasowe płoty są zupełnie szczelne - żaden drób przez nie nie przejdzie. Krzew ten uchodzi tam za chwast, rozrastający się bardzo szybko. Krzaki   rycynusu   rosną   tam   bardzo   obficie i noszą na sobie nieskończoną ilość orzechów kolczastych, zawie­rających po cztery, ośm lub 16 ziarek, jak fasola, o ładnem za­barwieniu liliowo czarno szarem.

-129-
Z tej fasoli wytłacza się sławny olejek. Nie zastałem księdza Chylińskiego. Nim się jego doczekałem przez parę dni, wdałem się w rozmowy z Łotyszem kolonistą i z Niemcami. Łotysz okazał żywe przywiązanie do swej narodowości, lecz miękkość w pojmowaniu sposobów, jak się wyzwolić od wrogów ojczyzny. Przejęty był potęgą Rosyi i Niemiec i nie wychodził po za jakieś małostkowe środeczki wymodlenia lepszej doli dla swych rodaków w Europie. Rodacy jego w sąsiedztwie Braso do Norte zachowują zewnętrzne oznaki przywiązania do caratu, wy­wieszając portrety rodziny carskiej i jenerałów rosyjskich po ścianach swych mieszkań. Jednak, wedle zapewnienia mego Ło­tysza, oznaki te nie odpowiadają wewnętrznemu usposobieniu i są po prostu dziwnym i bezmyślnym jakimś nałogiem, rutyną, zwyczajem. Sam on zdradzał dosyć instynktów wolnościowych i wyrażał się że Łotysze powinni się łączyć z Polakami, jako z nielada siłą pokrewną.
Koloniści łotyscy sąsiedni wcale jednak dzielnymi się okazali podczas powstania 1893 r. Nie bawiąc się w sentymentalizm, ogłosili że nie puszczą dosiebie ani rządowców ani federalistów i że bydło swoje potrafią obronić. Hołota rządowego wojska, lekceważąc cudzoziemców, poszła rabować ich dobytek. Padł strzał i śmiertelnie ugodził w pierwszego, który posunął się ku bydłu. Retszta się cofnęła i od tego czasu z żadnej strony dzielni Łotysze nie mieli najmniejszej nieprzyjemności. Podobnie tylko Niemcy postąpili gdzieś pod Blumenau. Gdyby tak się stawiły wszystkie kolonie polskie, uniknęłyby całej grozy wojennej. Brak organizacyi i porozumienia jakiegobądź były przyczyną, że brakło tej sa­moobrony.
Nie interesując się bliżej Niemcami westfalskimi, prowa­dziłem jednak długie i ożywione rozmowy z gospodarzem karczmy, u którego stałem, i z miejscowym nauczycielem szkoły ludowej niemieckiej. Pochodzili oni wszyscy z Westfalii i biegle mówili hochdeutsch. Ale uderzyło mnie niezmiernie rzewne i szczere przywiązanie ich do mowy ich rodzinnej, do prostackiej i słabo wyrobionej   literacko niemczyzny  dolnej (plattdeutsch).  
Dodatek do Gazety Handlowo- Geograficznej Nr. 17.

-130-
Język ten podobny jest do holenderskiego w wyższym stopniu, niż słowacki do    polskiego.    Prześladowany    jest   zawzięciej   od   katalońskiego w Hiszpanii  lub języka  „ok"  (langue d'oc) we Francyi. Duszą go z góry we wszystkich urzędach, sądach, szkole,   literaturze, publi­cystyce.   Niema   ani  jednego czasopisma w tym języku w Niemczech    - - tylko   w   Ameryce   północnej   istnieje   jedno   jedyne. Nauczyciel   ludowy   uchwycił   z pewnym   zapałem   myśl założenia czasopisma   podobnego wśród   20-sto milionowego   tłumu mówią­cych   tym  językiem   w   północno-zachodnich   Niemczech.    Dziwi mnie, że dotąd nim się nie posługuje ani duchowieństwo katolickie, aby słowo Boże trafiło   do   maluczkich i najliczniejszych, ani socyalna demokracya, która stara się zawsze oddziaływać na masy. Zdawało mi się, że przy innym biegu historyi,   miliony te stano­wiłyby   potężne   morskie i lądowe   mocarstwo   holenderskie   i   że z łatwością mogłaby  powstać w Niemczech kwestya podobna do naszej rusińskiej lub litwomańskiej.
Wreszcie doczekałem się ks.Chylińskiego. Dzielny kapłan wracał z nieustającej uciążliwej objażdżki swych owieczek, stalszy nieco swój pobyt dzieląc między Braso do Norte a Tubarą. Nie zdołałem go zapalić do popierania języka Plattdeutsch. Uważał, że to gwara gruba, brzydka, niegodna opieki i starań. Za to gorąco przejmował się myślą oświaty rodzimej polskiej pomiędzy naszymi kolonistami, dostarczania im czasopism, książek, pozo­stania w ciągłych z nimi stosunkach itd.
Dostarczywszy mi rumaka i przewodnika, ksiądz Chyliński wypuścił mnie ze swego miłego towarzystwa i pożegnał na drogę. Podróż konna do najbliższej stacyi kolejowej nie miała nic nad­zwyczajnego w sobie. Była dalszym ciągiem panoramowym prze­ślicznych widoków i wspaniałej roślinności niemal podzwrotni­kowej. Z mnóstwa wrażeń, pozostałych mi po pobycie w połu­dniowej Amerece, tkwi jednak we mnie jeszcze pamięć przebytej wpław rzeki. Uważając się za mędrszego od chłopca, który mnie prowadził, nie pojechałem ślepo w jego ślady, lecz cokolwiek w bok tam, gdzie przypuszczałem, że jest płyciej. Widziałem jasno dno rzeki przed sobą, lecz to mi nic nie pomogło, bo prąd był bystry, rumak ze mną spłynął i zanurzył już nawet łeb cały w wodę. Ja  zaś   wpadłem też  powyżej   kolan i szyi w H²0 1), wysadzony przytem zostałem z siodła, jakby w powietrze, opie­rając się o kark koński.
1)       Chemiczna formułka wody.
-131-
Napiwszy się cokolwiek dla towarzystwa z konikiem, wnet opadłem szczęśliwie na swe miejsce w siodło. Zwierzę dostało gruntu pod nogi i wydobyliśmy się na drugi brzeg rzeki. Słońce styczniowe (niby lipcowe w Europie) w dobie popołudniowej wysuszyło wkrótce przemoknięte me szaty. Wdra­paliśmy się z łożyska rzeki w górę na wyniosłość, na której znajdowała się stacya kolejowa.
Po godzinie nadjechał pociąg. Droga koleją żelazną aż do Laguny była mi już znaną. Utkwiło mi tylko wrażenie krótkiej rozmowy, którą miałem z księdzem Niemcem w Tubarą. Rozmawiałem z nim taką jakąś znakomitą niemczyzną, że absolutnie w głowie mu. się nie mogło pomieścić, że nie jestem Niemcem. Stał oczywiście na stanowisku tych półbarbarzyńskich i niezna­nych ludków i wielu arcy skromnych Polaczków, którzy jak nagi w pokrzywach cieszą się, gdy kto obcy jakokolwiek dobrze włada ich mową
Przybywszy do Laguny, nie mogłem się dowiedzieć o hotelu p. Kwiatkowskiego. Dopiero gdy mi opowiadano, że znają tylko p. Ignasio (Ignacego), trafiłem do swego rodaka. Tam dowie­działem się, że mam   czekać cały tydzień   aż do odejścia  statku.
Czas ten spędziłem, uzupełniając swe notatki i rozwijając działalność korespondencyjną. Rodak nasz założył hotel po bardzo trudnych przejściach prostego emigranta. Zyskał zaufanie i kredyt, spłacił już prawie całkiem swe długi i jest obecnie człowiekiem jednym z bardziej zamożnych i szanowanych w Lagunie, mieście liczącym z 5 tysięcy mieszkańców. Ożenił się niestety z niemką i wpływ niemiecki sprawił, że hotel swój przezwał Germania. Nazwisko jego jest na ogłoszeniach w potworny sposób przekrę­cone; taki tam jest zbieg spółgłosek, że niepodobna całkiem go wymówić. Brzmi mniej więcej Ignacio Kvaktsktekks.
Przemyślność zarobkowa u naszego rodaka przejawia się w niejednem. Między innemi skupuje on orchideje, rodzaj pasorzytu drzewnego, płacąc za sztukę Brazylianom, którzy mu je znoszą, po kilka lub kilkanaście milrejsów a sprzedając francu­skiemu handlarzowi w Desterro za kilkadziesiąt lub kilkaset mil­rejsów. Znaczną ilość orchidei sprowadza się do Anglii i Francyi, nawet do Niemiec. Kwiat jej ma jakieś właściwości lecznicze, często ma zapach piękny lub go dopiero nabiera: skoro go się przeniesie do chłodniejszego klimatu europejskiego.
-132-
Roślina ta znakomicie się przechowuje i rozrasta na kawałkach drzewa. Pełno jej jest w podwórzach hotelu Germania. Miasto, bardzo przeważnie portugalskiego języka, leży uroczo na półwyspach. Jest ono dość rozległe i rozrzucone. Czasem zdaje się, że już się kończy, a tu z za pagórka spostrzegasz szereg domów poustawianych w długą ulicę: Tak się nasuwa niespo­dzianie na oczy ulica, a raczej przedmieście Magalians (Magallties). O kilometr od ostatniego domku w inną stronę za wąwo­zami i górami jest wybrzeże morskie piaszczyste i najzupełniej stosowne do kąpieli morskich. Nad brzegiem zaś na pewnem nieznacznem wywyższeniu znajduje się cała ulica więcej eleganckich domów, należących do patrycyuszów Laguńskich.    .
Przed kilkudziesięciu laty jeszcze nie było śladu miasta, które liczy obecnie blisko 6.000 mieszkańców. Cała okolica była za­mieszkałą przez dzikich Botukudów. Pozostało wiele cmentarzysk po nich. Sami oni cofnęli się daleko w góry od cywilizacyi euro­pejskiej. Dla autropologa jest tam obfite pole badania, dotąd niewyzyskane. Tylko paru Niemców robi tu poszukiwania. Szkielety indyjskie odznaczają się silną budową. Kości są ogromnej, nie­ludzkiej prawie grubości. Za małe pieniądze możnaby mieć mnó­stwo wykopalisk indyjskich i zbogacić niejedno nasze muzeum. Wystarczy znieść się bliżej z p. Ignacym Kwiatkowskim.
Zatoka w Lagunie jest bardzo bezpieczną i do niej zawijają statki parowe osobowe i żaglowce głębokości nie większej niż 3 metry. Zato zatoką głębszą, lecz mniej bezpieczną, jest Imbituwa, miasteczko położone o 30 kilometrów na północ. Do tegoż została doprowadzona kolej żelazna, jako do miejsca wywozu węgla kamiennego z kopalni okręgu Tubarą. Po ten węgiel kolej zbudowano aż do stacyi Minas, położonej pod górami nadmor­skiemu Kopalnie, znajdujące się nad rzeką Rio Bonito (rzeka ładna), oceniono mniej więcej na 40 milionów ton, a trwałość ich na 129 lat w razie, gdyby przez 300 dni rocznie wydobywano każdego dnia po 1000 ton. Kogalnie nad Rio Branco (rzeka biała), obliczono na 128 lat po 300 ton dziennie. Towarzystwo angielskie, które posiada te kopalnie, zbu­dowało też i kolej. Nie robi. ono świetnych interesów. Powódź kilkakrotnie zalała kopalnie i uniemożliwiła eksploatacyę ich.
-133-
Mimo, że węgiel się wywozi przez port w Imbituwie, nie­mniej Laguna jest ważniejszem środkiem wywozowem towaru z głębi kraju. Przez Lagunę najwięcej wywozi się płodów rolni­czych okolicy bliższej i dalszej, jak np. z pod Tubarą. Wywozi się kukurudzę. fasolę czarną, ryż, kawa (małej ilości), orzech ziemny, tytoń, mandioki — specyalnie do Francyi i Stanów Zje­dnoczonych skury i włosia. Specyalność p. Kwiatkowskiego jest wywozić orchideje do Anglii i Francyi, jak to widzieliśmy poprze­dnio już.
Wreszcie doczekałem się parostatku »Laguna*, gwiżdżącego przeraźliwie, jak jaka bestya apokaliptyczna. Miałem możność w piękny dzień początka lutego przypatrzyć się uroczym i fanta­stycznym brzegom górzystym tak lądu stałego jak wyspy katarzyńskiej, którą po prawej stronie statku zoczyć można było, gdy zbliżaliśmy się do stolicy stanu. Przybyłem po południu do Desterro i tegoż wieczoru znalazłem się w restauracyi p. Szcze-pańskiego w bardzo tłumnem zabraniu kosmopolitycznem. Prusak jeden, socyalista, z uporem nazywał mnie ministrem, wygadywał i wyśpiewywał niestworzone rzeczy na rząd pruski. Włosi chórem pięknym śpiewali wesoło, przedrzeźniając księży swoich w niektó­rych kupletach. Przepędziwszy parę dni w gościnnym domu p.Józefa Szczepańskiego, doczekałem się parostatku, udającego się na północ. Wyjechawszy zatoką północną w południe, popłynąłem między zgórzytemi i dziwacznie wykrojonemi brzegami lądu sta­łego i wyspy katarzyńskiej. Poziom wody jest tam niski. Widać to było z szaro żółtej smugi, ciągnącej się za parostatkiem: śruba tegoż poruszała już wodę samego dna pomieszaną z pia­skiem i mułem. Po kilku godzinach znikła wyspa z prawej naszej strony. Z bujania statku widać było, że wypłynęliśmy z cieśniny i oddaliliśmy się od lądu stałego. Pod wieczór zbliżyliśmy się do brzegu górzystego. Przewodnik miejscowy pokierował statkiem między skały i góry. Zakręciliśmy wielkim półkolem, jakby do jeziora, nad którem leży miasto Itajahy. Zmrok zapadał, ledwie je można było dojrzeć. Nim wydostaliśmy się na brzeg, było zupełnie ciemno. Dostaliśmy się na brzeg, przechodząc z jednego statku, stojącego w tamtejszym porcie, na drugi. Miejscami na dół do wody od tych desek było bardzo wysoko. Istny to cud był, że nikt śmierci nie znalazł, spadając w ciemnościach. Mnie wy­padło   z  galanteryą   po   tych   deskach    przeprowadzić   przystojną brazyliankę, niosąc jej dziecko na prawem ramieniu a czule trzymając ją lewą ręką za dłoń.

-134-
 Miłe to romantyczne zbliżenie okupiłem stratą słomianego starego kapelusza, który mi wpadł w wodę.
W Itajahy (wym. Itażaji) miałem tego wieczora przyjemność znaleść się w wesołem popitem towarzystwie brazylijskiem. Mimo upominania trzeźwiejszych »że jesteśmy przecie ludźmi przyzwo­itemu (somos kawalieros), tak dokazywano, że wymknąłem się pospiesznie,  choć z biedą, z tego szanownego  otoczenia.
Nazajutrz pół dnia całe zdofałem już bezustannie prowadzić rozmowę portugalską z poważnym staruszkiem, do którego miałem list polecający. Był to p. Liberato Pereira, stryj naczelnika biura kolonizacyjnego w Paranie Dowiedziałem się od niego wiele rzeczy ciekawych, między innemi, że Niemcy wcale nie są w okrę­gach Blumenau i Brusque żywiołem przeważającym liczebnie, że liczniejsi od nich są tam Włosi i Brazylianie.
Miasteczko Itajahy jest przeważnie brazylijskie z pewną słabą przymieszką niemiecką. Jest bardzo rozrzucone, jak wszystkie początkujące miasteczka brazylijskie. Nie przedstawia zresztą nic szczególnego. Wyjechałem następnego dnia rano około 9. małym parowczykiem pod wodę rzeki Itajahy. Nie jest ona zbyt bystrą, choć wązką i wijącą się, jak każda górska. Bezpośrednio brzeg jest dosyć płaski, pokryty bujną trawą. Nieco dalej dopiero z obydwóch stron rozpoczynają się małe pagórki, rosnące wraz z od­daleniem. Dopiero około 5. wieczór przybyliśmy do Blaumenau. Jestto miasteczko prawie zupełnie niemieckie, założone w 1852 r. przez żyjącego jeszcze w Niemczech doktora Hermana Blumenau na własny jego koszt. Na założyciela skarżą się Niemcy, że nie dba o postęp kolonii, lecz tylko o swoje dochody. Okręg ma mniej więcej 20.000, same miasto z 3.000 do 4.000 ludności. Kolonia to w każdym razie kwitnąca, rolniczo-przemysłowa, wyzwolona tj., że przestała istnieć jako taka, lecz tworzy tak zwane municipio czyli powiat z wielkiemi zwykłemi urzędami i władzami. Jest ona połączona z morzem przez rzekę Itajahy. Mnóstwo też płodów i wyrobów przemysłowych wywozi. Zawiera też z jakie 400 kilometrów dróg bitych, wozowych. Wartość wywozu prze­chodzi przeszło półtora tysiąca — prawie 2 miliony milrejsów czyli blisko 1  milion złr., a jestto cukier   (800 ton), 4.000 hektolitrów wódki, półtora miliona litrów kukurydzy, przeszło półtora miliona litrów mąki mandiokowej, blisko milion kilo ziemniaków, z 15.000 do 20.000 kilo fasoli czarnej.

-135-
Na to się składa 200 fabryczek cukru, 100 młynów mandjokowych, 50 młynów kuku-rudzianych, 20 ryżowych, 40 tartaków. 20 cegielni, 10 fabryk cygar, 10 browarów, 5 fabryk octu, parę fabryk wina nawet i parę zakładów wyrabiających mydło, świece, masło i margarynę. Bydła okręg Blumenauski ma kilkanaście tysięcy, nierogacizny przeszło 30.000, aż 3.000 koni i tylko 300 mułów. Niemcy w tym okręgu stanowią co najmniej połowę ludności, wynoszącej 20.000. Sprawiają wrażenie, jakby ich było daleko więcej, bo handel i przemysł mają w swym ręku. Polacy zaś i Włosi są biedni i stosunkowo świeżo przybyli. Okrąg Blumenau jest mniej więcej taki wielki, jak kolonie Lucena, Rio Klaro, Przedentopolis, gdzie pewnie po 40stu lub 50ciu latach żywioł polski takie same zaj­muje stanowisko, jak niemiecki w Blumenau.
Stanąłem w hotelu niemieckim. Z trudnością odszukałem Polaków. Wreszcie jednak dostałem się do p. Wenka, warszaw­skiego majstra szewskiego. Tenże ściągnął mnie z hotelu do siebie. Jemu mam do zawdzięczenia nie tylko gościnność, lecz wszelką pomoc w zwiedzaniu kolonii polskich i zapoznawaniu się z rodakami. Na jego koniu i w jego towarzystwie objechałem niemal całe Blumenau. Bardzo miłym towarzyszem, doradcą i po­mocą był mi p. Kasprowicz z Poznańskiego, młody człowiek wykształcony, zajęty w jednym z pierwszych domów handlowych niemieckich blumenauskich. Prawdziwem też opiekunem i prze­wodnikiem po pewnej części kolonii Blumenau stał się dla mnie p. Ignacy Walkowski. Jestto, mojem zdaniem, najruchliwsza oso­bistość polska w mieście Blumenau i jego pobliżu.
W domu p. Wenka po kilkakroć zbierało się z kilku ro­daków. Miałem szczęście trafić do ich przekonań, przemawiając o zadaniach Tow. Handlowo-Geogiaficznego i o tem, co się dzieje w kraju. Po przemowach takich gorętszych tam i w kilku innych miejscach miałem uczucie, źe zdałem dobrze egzamin. Nastąpiło poruszenie się słuchaczy moich ku paltotom i wydobywanie z nich rozmaitych dobrych rzeczy na pocieszenie. Spotkał mnie też ory­ginalny komplement w szczerze oryginalnej postaci. Opowiadał mi jeden w alluzyi dosyć przejrzystej i naiwnie niezręcznej, jakto jakiś   ktoś   zjawił   się i niewiadomo było czy to   Niemiec czy to »nasz«, ale pewnie »nasz«
-136-
Nosił, brzmiało opowiadanie, okulary na nosie. Ja wtedy pomyślałem sobie tak: jeźeliś Ty z aauczało-ści ślepie postradał, to musisz więcej umieć niż my«. Na to, za­pominając o dyplomacyi, sąsiad rzekł do mnie. Tak tedy jeste­śmy Panu bardzo redzi*.W mieście Blumenau znajduje się wielki klasztor Franciszka­nów. Ojcowie są tam wyłącznie Niemcy, z wyjątkiem księdza Lipicha,   szlązaka.   Franciszkanie mają w swem posiadaniu ogromne budynki, szkoły,   zakłady przemysłowe,   nauki rzemiosł.    Znaczne fundusze są niezawodnie w tem wszystkiem. Są oni dosyć nieza­leżni od ks. Biskupa Kurytybskiego i tak w Blumenau jak w oko­licy starają się wyłącznie   sami   uczynić   zadość potrzebom religij­nym katolików i niedopuścić innego księdza   świeckiego. Niewąt­pliwie jestto korzystne dla parafian. Albowiem ci często się zawodzą na przyjmowaniu nieznanych im pasterzy, różnych powsinogów — niemających nawet   czasem   potrzebnych   święceń, jak to się parę razy zdarzyło w Brazylii. Jednakże Franciszkanie blumenauscy nie czynią zadość potrzebom owieczek niektórych. Polacy, których po­między ludnością katolicką jest sporo,   skarżą się, że klasztor jest zakładem germanizacyjnym. Ksiądz Lipich, jako Polak, z zapałem był przez naszych kolonistów witany. Ale nie miewał kazań polskich i tylko parę razy pokazano   go   ludowi.   Potem   Polacy mawiali, że kazano im lizać cukier   przez   szkło.   Nigdy bowiem, wedle re­guł zakonu, sam jeden się nie zjawiał, lecz zawsze z towarzyszem Niemcem do którego się  wcale nie garnięto.  Wedle tychże   reguł, żaden z braci zakonnych nie powinien zyskiwać przeważny wpływ i miłość ludności. Gdy się na to zanosi, wnet przenoszą go gdzie indziej.  Tak też i z księdza Lipicha, młodego, zdolnego,  kochającego lud swój i nawzajem kochanego, nie było i nie będzie wiel­kiej pociechy. Zamiast zyskiwać serca po koloniach polskich, musi ciężko pracować w zakładach naukowych klasztoru, jako profesor, czy jeszcze zdawać jakieś egzamina. Za to księża niemieccy   uczą się po polsku. Lecz   nigdy nie są wstanie   uzyskać   ufność, jako swoi... nie rozumieją ich bowiem nasi ludzie ani też są przez nich zrozumiani. Kobiety, zwłaszcza nieco więcej wykształcone, przy spowiedzi   bywają   urażone   pytaniami   spowiednika.  Tenże często też pojęcia nie ma co za grzech mu która wyjawiła, wypo­wiadając   go   pod  przenośniami i obsłonkami różnych gwar ludowych polskich.  
-137-
Jeden z księży Franciszkanów, nieźle stosunkowo mówiący po polsku, niesłychanie się zdziwił; gdy p. Kamiński, majster szewski w Desterro wręczył mu Przegląd Wszechpolski. Nie przypuszczał, żeby w języku polskim mogły być takie uczone, mędre i ładne rzeczy.Numer ten zachował, aby się go wyuczyć na pamięć.
Szanownych Ojców Franciszkanów odwiedziłem. Gościnnie i uprzejmie bywałem przyjęty. Oprowadzono mnie po zakładach. Najwięcej rozmawiałem z księdzem Lipichem i z przełożonym zakonu.
Odwiedziłem przy sposobności uczonego znakomitego tam­tejszego, p. Fryderyka Miillera. Był to oryginał szlachetny, który pokochał niezależność i przyrodę. Ofiarowano mu katedry po uni­wersytetach brazylijskich oraz wielkie zaszczyty. Odrzucił wszelkie propozycye i doczekał się sędziwej lecz czynnej na polu naukowej starości. Chodził boso i w prostych ubraniach wełnianych (koszuli i spodniach). Nie znał innych okryć. Karmił się zaś prze­ważnie czarną fasolą brazyliską. Sam mi powiedział, że zrobił próbę 4. miesięczną z wyłącznem pożywieniem tem i nigdy nie czuł się lepiej na zdrowiu. Powiedział mi to, gdym się przed nim pochwalił, że zrobiłem próbę dwutygodniową. Nie mogliśmy się oboje wydziwić dla czego tak taniego pożywienia, jak fasola czarna nie zaprowa­dzają w Europie w miejsce ziemniaków. Fryderyk Miiller wcale nie wygląda na wykolejonego lub pomylonego, lecz przeciwnie na bardzo rozsądnego człowieka z ujmującemi manierami towarzyskiemi. Podczas rewolucyi 1893 r. sprzyjał naturalnie raczej Federalistom niż Rządowcom. Ci ostatni o mało co go z innemi nie wymordo­wali w więzieniu. Więźniów było 12. Wtedy uczony ten przygo­towywał towarzyszy na śmierć mawiając, że niezadługo rozpocznie się gra w kręgle. Albowiem zaraz się zjawi kula pomiędzy nimi. Szczęściem nie przyszło do tego. Żegnając się z miłym i rzeźkim starcem nie przeczuwałem, że w rok później już żyć nie będzie. Umarł od złego leczenia ranki w nodze. Na to samo umarłby każdy młody człowiek. Niemcy twierdzą, źe Miiller dał Darwinowi, gdy tenże objeżdżał południową Amerykę, główne podstawy teoryi przemiany gatunków. Bujna roślinność brazylijska pono otwo­rzyła mu była tajemnice przyrody, nieznane dotąd nikomu.
Pan Ignacy Walkowski zastępca dyrektora, czy też sam dy­rektor fabryki cygar »Salinger« jest w częstych rozjazdach po okolicy: skupuje tytoń dla fabryki u kolonistów wszelkiej narodowości, szczególnie u Włochów i Polaków.
Dodatek do Gazety Handlowo-Geograficznej Nr. 17.
-138-
Zajął się żywo sprawami Handlowo Geograficznemi i niewątpliwie liczyć bardzo będzie mo­żna na jego współdziałanie czy to w sprawach osiedleńczych czy to handlowych, skoroby tylko przyszło do jakiego działania w tych kierunkach. Jemu zawdzięczam ważną dla mnie wycieczkę w jego towarzystwie na ładnym mule czarnym, przez niego niedostarczonym.
Wyjechaliśmy   rankiem   późnym   tj. około   10-tej i w noc ciemną   przybyliśmy   do   Massaranduby,    osady   polskiej    liczącej około 200 rodzin. Po drodze bitej mijaliśmy zamożne wioski i ko­lonie niemieckie;   położenie całej   drogi   jest   malownicze,   dosyć równe miejscami tylko,   przeważnie zaś  zgórzyte.    Gdzie ustawały góry,   nie  zawsze  rozpoczynały się drogi  znośne w pojęciu   euro­pejskim - w każdym   razie   były to jedne z lepszych,  jakie   po­znałem w Brazylii.  Jechaliśmy  albo  polami uprawianemi albo gą­szczami   leśnemi podobniejszemi do ogrodów oranżeryjnych   euro­pejskich niż do puszcz bezludnych, jakiemi ją istotnie te przestrzenie. W Massarandubie   stanęliśmy   u p. Jakubowskiego.   Jest on tamie nauczycielem w szkole. Właściwie jest on tam wszystkiem: nauczycielem, ojcem duchownym, lekarzem. Albowiem leczy, uczy w kaplicy,   jego staraniem przez kolonistów naszych   zbudowanej, wyucza   śpiewów   nabożnych i patryotycznych,   miewa przemowy i nauki - zdobył sobie u ludu stanowisko i zaufanie takie, jakby był księdzem. Jest   przytem wysoko  inteligentnym   i wykształco­nym.   Pod   tym   względem   stoi najwyżej ze wszystkich Polaków, których poznałem   w stanie katarzyńskim.   Litwin,   żonaty, niedomyśla się, do jakiego stopnia jest sprawie ludu swego pożyteczny, jako działacz i przykład. Gdyby   w   każdej   kolonii   polskiej był taki Jakubowski, łatwo możnaby utworzyć ligę polską południowo amerykańską, prawdziwie wpływową i potężną. Łączność z krajem ojczystym byłaby też gotową — łatwoby można było   wtedy na­wiązać stosunki handlowe, wzbogacać muzea  nasze okazami flory i fauny miejsc zamieszkałych  przez Polaków,   potworzyć towarzy­stwa polskie, związki, czytelnie, szkoły itd. Massaranduba, którą to nazwą ochrzcono kolonię, jest jedno z większych drzew brazylijskich — w tropikalnym stanie Para dochodzi ono do stu stóp wysokości... i znajduje się tam w wiel­kiej ilości; w stanie Katarzyńskim jest ono mało co mniejsze, lecz w mniejszej obfitości. Jest drzewem porządkowym i wydziela mleko, spożywane w Para, które, gdy się wysuszy, jest rodzajem gutaperki.

-139-
Kolonia polska składa się tam z 200 rodzin przeważnie z Królestwa. Jest to jeden z odprysków prądu wychodźczego z Kongresówki w latach 1890 i 1891, zwanego „gorączka brazy­lijska”. Jest to osada początkująca, otoczona żywiołami obcemi, wypełniona ludnością mało oświeconą z kraju niewoli. Przeto dzi­wić się nie można temu, że zwłaszcza w początkach nie potrafiła wyzyskać tamtejszej przyrody i stosunków handlowych. Nie ska­rżą się jednak tak bardzo nasi koloniści. W sąsiedztwie znajdują się znaczniejsze kolonie włoskie jak Garibaldi i węgiersko-niemieckie jak Jaragua, położone ku mieście Joinville. W samej Massa­randubie czy też w najbliższem jej sąsiedztwie osiedliło się kilka­naście rodzin niemieckich z Królestwa. Zrobili na mnie wrażenie spolaczonych. Słyszałem z ich ust bardzo gorzkie skargi na Bra­zylię i rzewne wyrazy wspomnienia pobytu w Królestwie. Mówili na przemian po polsku i po niemiecku z uczuciem żywej tęsknoty i miłości do Polski. Wysokość kosztów przejażdżki z liczną ro­dziną do Europy i niepewność losu po przyjeździe stoi na prze­szkodzie natychmiastowemu ich powrotowi do ojczyzny.
W gościnnym domu p. Jakubowskiego przepędziliśmy dwie doby. W dokończającym się gmachu, służącym za kaplicę i ko­ściół, zebrano się liczniej, śpiewano pobożne pieśni pod kierun­kiem p.nauczyciela, przedstawiono mnie, przemawiałem, opowia­dając co się w kraju dzieje, jakie miało cele Towarzystwo Handlowo-Geograficzne, wysyłając mnie. Odpowiadałem na rozmaite zapytania, zachęcając do tworzenia towarzystw, szkół, czytelni, do łączności z krajem ojczystym.
Następnego dnia aż niemal do wieczora jechaliśmy z p. Walkowskim na linię * styczniową* (3. stycznia — data history­czna brazylijska). Zamieszkała ona jest przez kilkudziesięciu Królewiaków, między innymi przez siostrę p. Walkowskiego. Z zapa­dnięciem zmroku zebrało się liczniejsze towarzystwo obojga płci i tańczono całą noc. Nie najgorszym i ja okazałem się tancerzem. Jakieś nieokreślone uczucie mistyczne mnie ogarniało, gdym słyszał dźwięki oberków, rozlegających się w ciemnościach po pusz­czy   brazylijskiej   i   obejmował   w tańcu dziewuchy nasze wiejskie. Nazajutrz opuściliśmy linię styczniową z powrotem do Mas­saranduby. Po drodze, wijącej się w lesie dziewiczym, byłem pod wrażeniem niesłychanie bujnej oranźeryjnej roślinności.
- 140 -
Szczegól­nie tam uderzyły mnie liście różnej barwy; z jednej strony Jabaczkowe, z drugiej fioletowe lub czerwone... była to istna niekoń­cząca się cieplarnia w gąszczu tropikalnym.
Następną wycieczkę z Blumenau zrobiłem w towarzystwie p. Wenka i p. Kasprowicza w odwrotną stronę na zachód. Wy­jechawszy z rana samotrzeć, stanęliśmy w południe w Indyal, po­rządnej wsi niemieckiej, patrzącej bardzo na miasteczko. Domy porządne murowane robią wrażenie, jakby się było gdzie nad Renem. Są tam także i Polacy; doznaliśmy gościnności szczero polskiej w domu rusznikarza p.Bóma... nazwisko on ma niemie­ckie, lecz serce polskie. Cała jego rodzina, krewni i sąsiedzi, to Polacy. Jednak nie mogę oznaczyć w jakim stosunku liczebnym znajdujemy się tam do Niemców.
Po południu pojechaliśmy przez linię »Polakia« do kolonii Sandweg, zamieszkałej przez Polaków z Prus Zachodnich i przez Niemców z Pomeranii. Linia >Polakia«, po niemiecku »Polakei«, zamieszkana przez zachodnich Prusaków, położona jest uroczo w dolinie rzeczki wpadającej do rzeki Itażaji. Pokrzepiliśmy się w upał u rodaka, który poczęstował nas wodą z octem i z cukrem, boskim trunkiem dla spragnionych, i zakręciliśmy się jakoś na lewo i nieco w dół. Stanęliśmy w Sandwegu u zamożnego i wpły­wowego gospodarza p. Aleksandra Tarnowskiego.
Rodzina Tarnowskich dzierży tam prym Gdy się zeszło kilkoro braci z rodzinami i sąsiadami, kilkadziesiąt osób wypeł­niło obszerne mieszkanie p. Aleksandra. Tuż przed wieczorem zwiedziliśmy gospodarstwo jego. Uderzyło mnie duże pole zasiane ryżem, wyglądającym jak owies. W lesie oglądaliśmy ścięte drze­wo, wydzielające z swego środka wielką ilość cieczy tłustej, po­dobnej do oliwy. Użytek jej pono też jest tak jak oliwy. O za­chodzie słońca rozpoczęła się gawęda z licznymi domownikami i gośćmi Tarnowskich i trwała aż niemal do rana. Dowiedziałem się, że w Sandwegu istnieje towarzystwo pol­skie »Zgoda«, którego przewodniczącym jest p. Aleksander Tar­nowski. Skarżono się też, że w kościele nie dają im t.j. Polakom pokoju. Księża Franciszkanie usiłują usunąć śpiewy polskie z chó­rów i na początek zaprowadzają śpiewy łacińskie. Pozorują zaś ten gwałt niby   »życzeniem«   Ojca Świętego,   aby o ile możności wszędzie brzmiały pieśni łacińskie a nie polskie lub nawet nie­mieckie.

-141 -
Gwarzyliśmy wesoło i poważnie.
Nazajutrz odprowadzeni przez pp. Tarnowskich ruszyliśmy do wielkiego Warnowa. Jestto wieś - miasteczko, podobne ja­kiemu dolnoszląskiemu. Ugoszczeni tam zostaliśmy przez p. Hoszla, galicyanina. Sam się tak nazwał, gdy go zapytałem, czy jest Polakiem. Jestto zamożny kupiec, poważany i lubiany przez Po­laków. Mówił poprawną polszczyzną, lecz jest żonaty z niemką i cały dom jego jest właściwie niemiecki.
Powróciliśmy przez Indyal do Blumenau... zroszeni przez iście tropikalny deszcz pod wieczór. Kolonie Blumenauskie, w których są Polacy, tworzą nastę­pujące grupy:
1.         Massarandula, Brasso do Norte (ramię  północne), 3. de Mayo, 7. de Janeiro (stycznia). Jest tam przeszło 200 rodzin, skorozwłaszcza zaliczy się do nich Polaków wyznania luterskiego o nie­
mieckich   nazwiskach,   pochodzących   z  Królestwa.
2.         Beneditto Novo,   Santa Maria. Ta ostatnia osada jest naj­bliższą stanu Parana i kolonii   S.   Bento.   Zaludnioną   jest   przez Polaków i Łotyszów.   W   tychże  okolicach   znajdują   się   osady
Tigerbach, Anderbach, Santa Rosa, S. Antonio, Piranga, Pinieral W niektórych z tych kolonji Niemcy się wyprowadzają z powodu, że ich Polacy zmuszają święcić   niedzielę,   tj.   przeszkadzają   im pracować w ten dzień.
3.         Grupa ku Joinville   i  morr u  tj.  na  północny  wschód Rio Cedro, Rio Kunia, Rio Ada, Rio Josefina,   Rio Joanna,  Rio Karolina, Rio Milionez, Rio  Jaragua (przeważnie  Węgrzy umie­
jący po niemiecku)  Rio   Garibaldi (przeważnie Włosi) Rio Erta,nawiedzona przez Butukudów.
4.         Sandweg, Polakia, wielki Warnów. mały Warnów.
5.  Russland,  gdzie są Niemcy z Rosyi i Litwini, Silberbach. Bliższe szczegóły o tych koloniach   można  mieć, szczególnie zwracając się do pp. Jakubowskiego i Walkowskiego.
Odwiedziwszy redakcye gazet niemieckich Blumeneuer Zeitung i Urwaldsbote, przekonałem się, że Niemcy czują się odoso­bnieni od swych ziomków europejskich, Czułem jakby zazdrość w słowach:  Pan przyjechałeś dla swych rodaków, a nasz wielki ambasador nie raczył przybyć   tu do nas   do   Blumenau,   nikt   tu nas nie odwiedza, tak jakby nas "Niemców wcale nie było w sta­nie katarzyńskim; wy Polacy daleko więcej dbacie o swoich*.
-142-

Opuściłem miłą gościnę p. Wenka i wyjechałem wreszcie z Blumenau rano parowcem w dół ku Itażaji. Miałem szczęście poznać się na samem wyjezdnem z jedną bardzo szanowaną wła­ścicielką ogrodów i handlarką owoców, która mnie obdarzyła kil­koma wspaniałemi ananasami, zwanemi abakaszi (abacachi). Mojem zdaniem jest to król wszystkich owoców na świecie. Czegoś tak smacznego, soczystego i mile a silnie woniejącego, nie zda­rzyło mi się spróbować w życiu. W Europie ananas jest trochę kwaśny i twardy. Abalcaszi brazylijski rozpływa się cały w ustach, nawet rdzeń jego środkowa.
Po paru godzinach przybyłem do miejscowości Gaspar, znajdującej się w widłach 2 rzeczek: Gaspar małej i Gaspar wiel­kiej, wpadających blizko siebie do Itażaji. Doznałem tam gościn­ności od zamożnego i poważanego kupca, starszego brata znanego nam p. IIóschla. I on poprawnie mówi jeszcze po polsku, lecz rodzina jego jest zupełnie niemiecka. Widziałem w nim przywiązanie do kraju rodzinnego (Galicyi) lecz nie wielkie poczucie polskie. Trochę szyderczo spytał mi się czy w Galicyi ciągle śpiewają: »Jeszcze Polska nie zginęłaś”. Od­powiedziałem, że więcej niż kiedykolwiek. Zrobił na mnie wraże­nie, że jest pod wielkim wpływem księży. Franciszkinów. Chwalił ich przynajmniej bardzo. Niezwykła uczynność i serdeczność, jaką mi okazywał, sprawiły, żem się z nim żegnał, jak z najlepszym rodakiem.
Mimo ostrzeżeń gościnnego gospodarza, wyruszyłem po po­łudniu powozikiem do Bruske (Brusque), stolicy okręgu, sąsiadu jącego z Blumenauskim. Ciemne chmury zaległy niebo i po nie­jakim czasie trzeba było jechać w istnie przerażający deszcz ulewny. Zmoczony do nitki, przybyłem do miejsca przeznaczenia nocą ciemną. Udałem się do znacznego kupca p. Bittnera, o którym mó­wił mi staruszek w Itażaji, że to nie żaden Niemiec, lecz Polak. Przywitał mnie jednak po niemiecku, oświadczając, że jest istotnie Polakiem z Galicyi, lecz że nie zna wcale swego ojczystego języka. Przez kilka dni, które przepędziłem z nim, zawsze mawiał „my Polacy”, nawet wobec Niemców. Rodzi   go   pono   istotnie   Poniń ka, lecz on jest jak  najgruntowniej   zgiermanizowany  językowo towarzysko.

-143-
Bruske ledwie zasługuje na miano miasteczka. Rząd stanowy katarzyński nie jest łaskaw na ten okręg... cała jego pieczołowi­tość spływa na okręg Blumenau, który ma porobione drogi, uwol­nienia z podatków, uprzywilejowaną kolonizacyę, i którego życze­nia wysłuchuje zawsze bardzo chętnie p. gubernator Hercilio Luz. Bruske jest traktowane po macoszemu. Szczególnie brak w niem jest dróg znośnych. Przez to słabo się w niem rozwija osadnictwo. Wiele kolonii wprost zanika, albowiem przy braku komunikacyi i możności dowiezienia płodów rolniczych na większy targ, osa­dnicy znajdują się na łasce i niełasce najbliższych kupców, Wło­chów i Niemców. Ci zaś wyzyskują ich nielitościwie tak, jak tego jeszcze nigdzie nie widziałem w Brazylii. Tworzą oni między sobą umowę, tak zwany ring. Brak komunikacyi przeszkadza zupełnie dowozowi do targowiska większego np. do Bruske lub Itajahy, gdzieby można sprzedać drożej wszelkie płody rolnicze, jak kukurydza, jaja, drób, słoninę, nabiał itd. Koloniści absolutnie nigdy nie widzą pieniędzy a tylko towary narzucane im przez »wendzi-stów«. Zdają się nawet nie znać ich. Mnie osobiście zdarzyło się że jeden osadnik, który już od kilku lat znajdował się w Brazylii, zdał egzamin zupełnej nieznajomości monety brazylijskiej... Za bar­dzo drobną przysługę zażądał odemnie wynagrodzenia; gdy mu ofiarowałem milrejsa, oburzył się, że tak mało, gdy mu zaś przez psotę wręczyłem pół milrejsa, przyjął monetę i nawet z radości pocałował mnie w rękę.
Kolonistom po kilku latach obrzydnie opływać w jedzenie a nie mieć w co się ubrać. Opuszczają tedy kolonie i idą na za­robek. Dopomagają im do tego spekulanci niemieccy, którym chodzi właśnie o to, żeby osady opustoszały; albowiem leżą one w przepysznych lasach. Drzewo tychże spekulanci rąbią i wywożą. Biedny i nie mogący się dorabiać kolonista zupełnie nie może korzystać z tych bogactw przyrodzonych. W miejsce upadającej kolonii powstaje osada przemysłowa; tartak, stosy rąbanego drze­wa w deski, tyki i okrąglaki. Koloniści często przemieniają się w wyrobników.
Z jednym z takich Niemców zrobiłem wycieczkę dwudniową do kolonu polskiej Lageado (wym. Lażeado) Droga prowadzi przez miejscowość Porto Franko. Do tejże wędrują koloniści z La żeado do kupców na zamianę towarów najniezbędniejszych
-144-
Czyhają tam na nich, jak pająki, dwóch >wendzistów« włoskich. Spodzie­wając się lada chwila nowej partyi emigrantów polskich, wypy­tywali mnie się pilnie, czy to przybędą ludzie bogaci. Wszędzie, a szczególnie w samej kolonii Lażeado, zauważyłem wyjątkowo bujną roślinność i prześliczne górzyste położenie nad rzekami na pół spławnemi. Przyroda, jakby się wysila tam aby pokazać, że jest niewyczerpaną... jakby przemawiała: „patrzcie” płodność moja niema granic, drzewa, krzaki i trawy duszą się wzajemnie i zagłuszają... a wy ludzie marni, chciwi i niezgodni, nie umiecie z tego korzystać*. W łonie gór znajdują się kruszce.
Przenocowałem u towarzysza wycieczki, drzewnego speku­lanta niemieckiego. Od jego tartaku i stosów porzniętego budulca powędrowałem kilka kilometrów do kolonii. Zaszedłem do kilku chałup... najdłużej bawiłem u p. Stanisława Brasse. Dawniej było tam 50 kolonistów polskich, teraz zostało ich tylko 19. Skargi były wszędzie te same: bogactwo i żyzność ziemi a niepodobień­stwo dojścia do jakiego bądź dostatku.
Powróciwszy do Bruske, nie miałem ochoty zrobić drugiej wycieczki parodniowej do Riberao d'ouro (wym. Riberą doro, to znaczy: rzeczka złota), także upadającej osadzie polskiej z identy­cznie tych samych powodów. Całe kilka godzin miałem przyjem­ność rozmawiać z Niemcem, spekulantem drzewnym, specyalistą od Riberą doro, oraz z paru innymi znawcami jej. Kolonia ta miała 60 rodzin polskich, dzisiaj jest ich tylko kilkanaście. Sam Niemiec rozpowiadał mi szczegółowo, jaki to dobry interes zaj­mować opuszczone osady: po pół roku opuszczenia .przez osad­nika, tenże już nie ma prawa do niej i rząd może ją oddać komu innemu. Wtedy jest najlepsza chwila zacząć w niej rąbać las; nim się rząd opatrzy i zdecyduje rozpocząć nową kolonizacyę, można spokojnie przez całe lata rżnąć sobie drzewo.
W Bruske poznałem wszystkie znaczniejsze osobistości, m. i. pastora protestanckiego Csejkusza, węgra, Jeden z większych kup­ców rozwodził mi się nad tem, co to za dobrodzieje są kupcy dla kolonistów; bez nich ci biedacy mie mogliby żyć, nikt nie dostar­czyłby im odzienia, narzędzi rolniczych, soli i w ogóle najniezbed­niejszych rzeczy. Powiedziałem mu wtedy rzecz bardzo nieprzy­jemną; wskazując na wiszący właśnie przed nami olejodruk, przed­stawiający pogrzeb strzelca, chowanego uroczyście przez zwierzęta, jtóre on najwięcej   tępił   za   życia,   rzekłem:   chcesz   Pan,   żeby Ikoloniści kupcowi  każdemu taki oto   pogrzeb   zawsze   sprawiali.
-145-
Od Bruske o 9 kilometrów na wschód, ku Nova Trento (Alferes) znajduje się 40 rodzin polskich,   osiadłych  już   tam   od   lat t. tj. od roku 1875. Robotnicy polscy, pracujący w Bruske przy budowie domów, opowiadali mi o nich i skierowali mnie do dwóch: ibieki i Podjackiego . Niezmiernie żałuję, że  ich   nie  odwiedzi-i; tem więcej, że przejechałem przez te kolonię. Zagadałem się prostu z towarzyszem podróży i zaniedbałem   tych odwiedzin. Wyruszyłem bowiem z Bruske z młodym   człowiekiem,   Poznańczykiem, p. Kiedrowskim, dotychczasowym urzędnikiem w domu    handlowym   p.   Bittnera.   Zapragnął   popróbować   szczęścia w stanie Rio Grande do Sul. Przyjechaliśmy po południu do mia-steczka, które Niemcy zwą Alferes.   Gospodarz  zajazdu,   zamożny Saksończyk p. Gottfried, zwany z portugalska   Godofrido,   przyjął nas pozornie zimno. Jest znany, jako mruk   małomówny.   Dowiedziawszy się jednak   z   polecenia    pastora, Csejkusza,   że   jestem wysłannikiem   Polskiego   Towarzystwa   Handlowo-Geograficznego we Lwowie,   i że zamierzamy   z wiedzieć   polską   kolonię   Pinieral, ofiarował się nam towarzyszyć.   Przyjęliśmy propozycyę   tem chętniej, że droga miała być trochę niebezpieczna tj. bardzo złą w górach i nawiedzaną przez dzikich Butukudów.
Wyruszyliśmy nazajutrz rankiem. Przez jakiś czas jechaliśmy nad rzeczką płynącą w przepysznych górach. Droga była doskonała aż do kolonji Waszeguna (Vacheguna), pół polskiej, pół włoskiej; rodzin polskich ma tam być 30, drugie tyle jest włoskich. Min- nąwszy tę kolonię, dostaliśmy się już na drogę karkołomną, Bodąca pod górę i z góry. Pewnie w chwili, kiedy to piszę, należy ona do przeszłości i w jej miejsce wybudowano przepyszną szosę. Utrwaliła mi się ona jednak na wieki w pamięci. Po prawej stronie jej jest przepaść   naga  lub porosła   krzakami i drzewami, po lewej stroma   góra.   Tonęliśmy   w  kałużach i w błocie a od czasu   do   czasu   nasze   zwierzęta   ledwie   mogły wdrapać się na śliską wysokość; z góry   zaś trzeba   było   staczać się i zeskakiwać na metr lub parę metrów nieraz. Szczęściem było nieco ciemno już i nie widziało się dokładnie, jaka to była wysokość; powierzaliśmy   się wtedy   całkiem zwierzęciu.  Trochę   mi serce biło na myśl, że z za drzewa   może jaki   Butukud   wypuści strzałę na nas. Pocieszałem się myślą,   że pono   dzicy   nigdy   nie trafiają, jeżeli przedmiot ich pocisków  wciąż się rusza, i że zwykle zaczepiają w południe, a rzadko  kiedy pod wieczór.  
Dodatek do Gazety Handlnwo-Geogralicznej Nr. 20.


-146-
Wtem   z   p. Gottfryda, który jechał naprzód, zrobiła   się przed   memi   oczyma jakaś masa niekształtna i szamocąca się. Jadący   za   nim   Kiedrowski zeskakuje z muła i bieży ku niemu. Ja czynię to samo i lecę pieszo w tym  samym   kierunku.   Dopadłszy,   widzę   że   Gottfryd zapada   się   w   ziemię   wraz   z   koniem.   Chwytamy   go   za różne części   ciała   i    ubrania   i   wyciągamy z przepaści,   w którą lgnął. Lecz biedny konik już był popadł po szyję   i nie  mógł   się  wy­dobyć; podtrzymywaliśmy go, ciągnąc za uzdeczkę tak, aby   cał­kiem nie ugrzązł, a już tylko mu  głowa   wyglądała.   Przyszedłszy z przestrachu do przytomności, Gottfryd   zaczął   płakać  nad   ko­niem i wołać do niego:  „SchimmeI,   Schirnmel”   Istotnie   biedny szpak przerażone mi oczyma błagał o   pomoc,   a   niepodobieństwo było wydobyć jego z toni   Załzawiony pan jego trzymał   oburącz za   cugle,   spoglądając   czule na niego. Trzeba   było   spieszyć   do najbliższej kolonii polskiej Pinieral, oddalonej dość  jeszcze.   Puści­liśmy się z Kiedrowskim naprzód, zostawiając go   może   na   łasce Butukudów. Wtedy okoto 7-ej  już  noc   zapadała.   Pędziliśmy  co tchu pieszo, bo konno niepodobna było jechać po ciemku. Towa­rzysz mój miał dobre oczy, przeto leciał naprzód,  ja za nim gnałem ślepo, przewracając się co chwila   w   kałuże; lepsze   to w przepaść.   Bez  towarzysza z pewnością   stoczyłbym   się  w na prawo. Droga wiodła wciąż z góry, aż po godzinie zbiegli w dolinę, wyczerpani wysiłkiem. Na łące natknęliśmy   się   na jakieś budynki opuszczone, prawdopodobnie   na  tak   zwane   baraki, czyli hotele emigranckie. Opukawszy je i nakrzyczawczy   się wokoło nich, popędziliśmy   dalej.   Po   pół   godzince   dotarliśmy   do pierwszych domków zamieszkałych   przez   naszych.   Byli   to   Galicyanie; w jednej chałupie mieszkało 4 czy 5 rodzin
Wszyscy wstali i natychmiast zorganizowali się na raturek. Pobrali siekiery, noże, szpadle, sznury, strzelby (na Butukudów). Przekonaliśmy się, że p. Gottfryd był bardzo lubiany. Sami le­dwie mieliśmy siły, aby stać na nogach. Skierowano nas do »wendy« p. Felskiego z Prus Zachodnich.
Przenocowaliśmy pod jego dachem, nasłuchawszy się mnó­stwo szczegółów o dzikich, którzy niedawno urządzili napad na Pinieral, zabiwszy kilka osób. Nazajutrz dowiedzieliśmy się, ie pomoc Gottfrydowi przybyła dopiero o godzinie   10-tej  i  że  biedak od 7-ej stał, wytężając się ciągnięciem cugli do góry, by konia ostatkiem sił ratować od ugrzążnięcia ostatecznego.
147
Praco­wano, odkopując ziemię w około konia. Ten, im więcej go odko­pywano, tem więcej grzązł, aż o 4-ej godzinie z rana zdechł. Wrócono wtedy do domu z moją klaczą i mułem Kiedrowskiego. Gottfryda ujrzeliśmy nazajutrz rano śpiącego u innego kupca z Prus Zachodnich, zwącego się Dubialia.
Kolonia Pinieral (Pinheral) jest jakby kawałkiem ziemi, wy­krojonym ze stanu parańskiego — jestto małe płaskowzgórze, gdzie panuje inny klimat niż w otaczających okolicach nadbrze­żnych stanu katarzyńskiego. Chłód tam większy i flora inna. Uderza oko przedewszystkiem   sosna   (pinha) brazylijsko parańska.
Kolonistów naszych było tam 200 rodzin. Obecnie jest ich z 50. Pouciekali, spłoszeni napadami Butukudów. Ci, którzy po­zostali, nie myślą wyprowadzać się. Oprócz Prusaków Zachodnich są tam Galicyanie Polacy i Rusini — o ile miarkowałem, przewa­żali liczebnie Rusini. Kolonia Pinieral ma warunki rozwoju od chwili, kiedy istotnie rozpoczęto budowę wspaniałej, szerokiej szosy. Przez to komunikacya ze światem będzie głównym warun­kiem rozwoju. Zastałem liczne partye przy robotach nasypu szosy. Ujrzałem żyda typowego ze szpadlem w ręku i odznaczającego się pilnością przy tej ciężkiej pracy fizycznej. Skarżyli mi się Rusini że ich prześladują wyzwiskami „Moskale”. »prawosławni«. Wyra­ziłem głośno swoje oburzenie na to i przy tej sposobności wypa­liłem mówkę, zalecając zgodę, miłość i szacunek wzajemny na nowej ziemi, założenie wspólnego towarzystwa itp.
Powróciliśmy z Pinieral częściowo pieszo, częściowo konno. Miejscami dziwiliśmy się, jak mogliśmy na pół po ciemku przejechać lub przebiedz pieszo tak ohydną drogę. Zatrzymaliśmy się przy rozkopaniu konia p.Gottfryda. Biedne zwierzę musiało skończyć na złamanie krzyża pacierzowego... było przegięte tak, że tył pionowo tkwił w gęstej mokrej ziemi a środek i przód przewa­lony był w bok... przez to nie grzązł głębiej... mogiła powstała z odkopanej ziemi Smutni powróciliśmy do Nova Trento późnym wieczorem.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy w dalszą drogę około 4-tej. O 9-tej już byliśmy nad brzegiem morza.., w Tiżukas (Tijucas)... jadąc ciągle górzystą okolicą. Okręta do tej miejscowi nie zawi­jają.   Trzeba   byłb do Desterro albo puścić się łódką  albo konno przez góry drogą uciążliwą i kosztowną.

148
Wybraliśmy łódkę ża­glową. Właściciel tejże i chłopak mały byli jej całą załogą. Obie­cali dowieźć nas do stolicy stanu katarzyńskiego w ciągu dnia.
Struwszy się w restauracyi niemieckiej (tak że dostaliśmy choroby morskiej przed znalezieniem się na wodzie), wypłynęliśmy o 10-tej z pomyślnym wiatrem, pędzącym nas na południe we właściwym kierunku. Przejażdżka zapowiadała się uroczo. Odbi­liśmy się daleko od brzegu i po paru godzinach wjechaliśmy w szeroki kanał utworzony przez wyspę katarzyńską i ląd stały. Górzyste brzegi oba zdawały się zapewniać, że wiatr będzie albo południowy albo północny.
Wydawało się też pewnem, źe pozostanie północnym. Je­dnak nagle wbrew zapewnieniu naszych przewodników zerwał się wręcz przeciwny. Zawiał silnie z południa, Niepodobna było je­chać dalej. Zachmurzyło się przytem i trzeba było ratować się ku lądowi stałemu. Około 1-szej dobiliśmy do zatoczki wprawdzie bezpiecznej, lecz bezludnej.
Przewodnicy dali nam do rozważania miłą perspektywę wy­czekiwania zmian wiatru przez tydzień. Tak długo bowiem trwa zwykle tam w cieśninie jeden kierunek wiatru. Nie mając nic do jedzenia i do czytania i na domiar prześladowani przez deszcz, który zaczął padać, nie znaleźliśmy nic dowcipniejszego do robo­ty, jak położyć się spać do łódek rybackich, znajdujących się szczęściem na tem bezludziu pod dachem otwartym. Spaliśmy te­dy z nudów i z konieczności przez resztę dnia, noc, dzień na­stępny i noc drugą.
Wiatr wciąż się nie zmieniał i przewodnik za nic w świecie niechciał jechać. Lecz moja cierpliwość się wyczerpała i oświad­czyłem mu, że idziemy z tobołkami swemi pieszo... choćby przy­szło nam iść dwa dni. To go nic nie wzruszyło i odpowiedział, że mu milsze życie niż zarobek za przewiezienie. Wtedy chwyci­liśmy manatki w ręce, ruszyliśmy pieszo nad brzegiem górzystym morza. Ledwie uszliśmy kilometr, dopędza nas chłopak, oświad­czając, że wiatr cokolwiek się zmienił i że można ryzykować jazdę łódką.
Rozpoczęła się wtedy żegluga nie bez wzruszeń. Bałwany były silne. Przewodnik i chłopak byli w ciągłym strachu i klęli za każdym bałwanem, który mocniej przechylał łódkę. Żeglowa­liśmy   pod   wiatr   ukośnie tj. od jednego brzegu   do drugiego.. zbliżając się wciąż w kierunku południowym do Desterro..
149
Od czasu do czasu zauważaliśmy na wodzie ciemne kształty kwadra­towe, okrągłe i podłużne: były to ryby. Nie zoczyłem żadnego rekina, choć wiedziałem, że ich jest tam pełno i że znalazłyby się gdybyśmy się przewrócili do wody. Brzegi są tam oddalone jeden do drugiego mniej więcej 15 kilometrów. Wreszcie skończyła się nasza męka. Około 5-tej dotarliśmy do parowca, który przy brze­gu wyspy nabierał węgla i owoców. Raczył nas przyjąć. W godzinę przybyliśmy do Desterro. Parowiec wcale nawet nie odczuwał bał­wanów, które przechylały tak silnie naszą łódź żaglową Jechaliśmy, jakby po równem zwierciadle bez najmniejszego kołysania.
W ciągu kilku dni pobytu znów w gościnnym domu państwa Szczepańskich miałem sposobność się przekonać o iście yankiesowskiej deterninacyi rodaków naszych. Rozwożą się w Desterro wodę i każdy, potrzebujący jej, płaci miesięcznie czy tygodniowo za nią. Dnia pewnego zabrakło wody i jeden z Polaków, którego nie chcę wymienić, dowiedział się, że dla niego tego dnia jej nie wystarczy. Ponieważ więcej niż ktokolwiek potrzebował wody do swego zakładu i za nią zapłacił był, przeto bez wahania chwy­cił za cugle konia, zaprzężonego do wózka z beczką wody i po­prowadził zwierzę do swego domu, gdzie nabrał sobie tyle jej, ile mu było potrzeba.
Gdy trzeba było obmyśleć środki przewiezienia jednego Polaka do Porto Alegre, znaleziono w kółku moich znajomych łatwy sposób na to. Miałem bilet wolnej jazdy; za jego okazywa­niem w kasie kompanii statku dostawałem zwykły bilet 1-szej klasy, jaki mi był potrzebny. Zagadano tedy kasę w taki sposób, że musiała ona wydać dwa bilety 1-szej klasy dla mnie i dla niego, niby „sekretarza” mego. Podziwiałem też odwagę nie euro­pejską puszczenia się »sekretarza « w nieznaną podróż bez naj­mniejszych środków.
Wreszcie wyruszyliśmy w dalszą podróż morską na południe. Powtórzyła mi się znana mi już panorama widoków brzegu mor­skiego, w pobliżu którego płynęliśmy. Góry ciągnęły się aż poza Lagunę. Następnie malały coraz aż trzeciej doby całkiem znikły. Zaczęliśmy płynąć nad płaskiem brzegiem stanu Rio Grande do Sul.
Przy wciąż burzliwym morzu zwróciliśmy się na zachód w cieśninę riograndzką o imponująco rozległych widokach.
-150-
ROZDZIAŁ XI
Miasto Rio Grande. Pod miastem i w mieście Pelotas. Przymusowy pobyt Trzydniowa jazda do Porto Alegre, stolicy stanu Rio Grande do Sul Odwie­dziny gubernatora Juljusza de Kastilios (Castilhos) i biskupa Ponce de Leą (Le-ao). Niemcy i Polacy. Wycieczka paromiesięczna z p. F. B. Zdanowskim na Północ Porto Alegre. Jazda parostatkiem do S. Sebastią (S, Sebastiao). Jazda, trzytygodniowa z przygodami. Miasto Caxias (wym Kaszijas). Pieszo do No­wa Trento i górzystą drogą do Markos, kolonii polskiej. Pobyt tamże sześcio­dniowy. Kolonia włosko-polska Antonio Prado. Wycieczki na ulice polskie. Miasteczko Nowa Tessino. Włoch ksiądz Józef Bardin, mówiący po polsku jak Polak. W kolonji włosko-polskiej Alfrego Chaves (Szawes). Wielkanoc w plebanii. W gościnie i pod przewodem p. Jana Szwarca. Miasto Alfredo Chaves. W hotelu włoskim. Szef kolonizacyi. Rodacy: Reszke, Piliński. Wy­cieczki po ulicach polskich. Powrót. Senerada. Ulice polskie nad rzeką Antas. P. Stolpe. Pobyt w Santa Thereza, Józef Hamerski. Wycieczka z Hamerskimi do Guapore. Niebezpieczne schroniska powstańców. Nocleg u Francuza. Mia­steczko Lażeado  (Lageado).   Gościnność niemiecka.   Parostatkiem   rzeką Taquary do Porto Alegre.

Wjechaliśmy do cieśniny, odłączającej ocean od olbrzymiego jeziora zwanego kaczym, Lagoa dos Patos. Po jej lewej stronie południowej znajduje się miasto Rio Grande, po prawej północnej miasteczko S. Jose do Norte. Będąc w pośrodku, widzisz w wiel­kiej oddali po obu stronach brzeg płaski i piaszczysty. Na wielką odległość widać ustawione rzędem żaglowce. Cieśnina ta nie jest gościnną dla okrętów. Często chwyta je i unieruchomią podwodny piasek ruchomy. Przeto przedsiębrane są wielkie środki ostroż­ności przy wjeździe i wyjeździe zwłaszcza większych statków. Tak też i nasz parowiec przez parę godzin manewrował wedle dawa­nych mu sygnałów. Wreszcie wjechaliśmy pod przewodem małego parowczyka i z miejscowym morskim sternikiem na pokładzie. Parę kilometrów jechaliśmy półkołem między dwoma szeregami znaków podobnych do koszów żelaznych. Poza tę drogę niewolno statkom wybiegać.

-151-
Same miasto Rio Grande przedstawia się jako świeżo założone, fabryczne, rozległe. W ciągu dnia, podczas którego stał parowiec nasz w porcie, zrobiśmy nie jedną wycieczkę po mieście  i poza miastem. Natężaliśmy uszy, by usłyszyć gdzie mowę polską. Nigdzie dźwięku polskiego nie słyszeliśmy, jak tylko w pewnym handelku. Zbliżywszy się do rodaków, wywołaliśmy u nich wielką radość i dowiedzieliśmy się, że to są koloniści z poblizkiej kolonji S. Feliciano... zrozumieliśmy, że w samem mieście Rio Grande nie ma wcale Polaków. Co warte takie wrażenie, okaże się w następstwie.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy parostatkiem w głąb jeziora kaczego ku miastu Pelotas. Po naszej lewicy zostawiliśmy wyspę Majtków (Ilia dos Mariniergs) sławną z owoców i warzyw, zwłaszcza z olbrzymich cybuli, jakie wywozi po stanie Rio Grande i daleko poza nim. Tuż pod miastem przed południem okręt nasz począł manewrować, jak mucha w* miodzie... śruba pracowała pełną parą, kręciśmy się to w bok, to w tył, to naprzód, czystą wodę leziora zabarwiając na brudno. Zabawka trwała dwie godziny... aż wymknęliśmy się z ucisków piasku.Gdy   wjeżdżaliśmy do portu  pelotaskiego, ujrzeliśmy biedaka, który   już   od   tygodnia  siedział na tym piasku.   Był to Desterro, jeden z większych   parowców   towarzystwa   Lfoydu   brazylijskiego, dobrze mi znany z podróży   poprzednich.    W porcie samym czekał na nas tłum podróżnych, którzy opuścili statek ten.
Mieliśmy się zatrzymać trzy godziny — przynajmniej tak nam powiedziano i tak zrozumieliśmy, opuszczając parowiec, aby cokolwiek poznać miasto, uważane, jako jedne z najładniejszych w Brazylii. Nie domyślaliśmy się, że będziemy mieli aż nadto czasu do tego. Gdy bowiem byliśmy na odległym końcu dość sporego tego grodu, by odwiedzieć zamieszkałego tam Polaka, usłyszeliśmy złowrogi gwizd. Muzykalne ucho moje poznało zaraz sygnał odjazdu naszego parowca. Mieliśmy zadanie nadludzkie przelecić przeszło dwa kilometry w ciągu 10 minut. Podczas gdy pędziliśmy, jak zające przed chartami, słyszeliśmy dokładnie wszyst­kie trzy gwizdy, ostatni zaś czwarty doszedł do naszych uszy, gdy parowiec już był w pełnym ruchu. Na próżno chcieliśmy dopędzić go łódką. Naraziliśmy się tylko na śmiechy hołoty por­towej. Zostaliśmy w Pelotas z rozpaczliwą wiadomością, że nastę­pny   statek odjeżdża do Porto Alegre dopiero za tydzień.
-152-
Resztę   dnia spędziliśmy na zwiedzeniu miasta,   które istotnie jest   pokaźne,   czyste, o szerokich  ulicach,   z pięknemi    ogrodami i budynkami.   Powstało ono z okolicznych olbrzymich jatek i su­szarni mięsa wołowego, zwanego szarka (charca). Ludzie nasi  nazywają to suche mięso siarka. Znane ono też jest w krajach bałkańskich naturalnie pod innem mianem. Prawie nikogo z rodaków nie -znaleźliśmy.   Dopiero   odwiedziwszy p. Zblewskiego   poznańczyka, majstra szewskiego,   dowiedzieliśmy się, że w Pelotas znajduje się z 60   rodzin   polskich. Wiadomość tę  przyjęliśmy z pewnem nie­dowierzaniem. Pokaże się i w tym wypadku, co warte takie wra­żenie dorywcze.
Pod koniec ukazało się, że Pan Bóg łaskaw na Mazurów, podróżnych i lekkomyślnych. Wyjeżdżał nazajutrz rano mały parowczyk, wlokący dwa duże żaglowce do Porto Alegre. Po bardzo długich proźbach kapitan Niemiec zezwolił wziąść nas ze sobąi, niby zupełnie z łaski bezpłatnie... w rzeczywistości zaś zapłaciliśmy za pożywienie, co na jedno wychodziło, jak gdybyśmy bilety wy­kupili.
Płynęliśmy   trzy dni.   Obydwa   brzegi   jeziora   było   ledwie można widzieć. Jezioro ma bowiem   przeszło 50 kilometrów szerokości, a przeszło 200   długości.    Woda jeziora jest słodką już dla wspomianej wyspy Majtków (ilha dos Marinheros). Jest ono zbio­rowiskiem wielkiej ilości rzek i strumyków wpadających doń.
Trzeciego dnia po południu przejechaliśmy koło fortecy na wyspie, broniącej przystępy do stolicy i ujrzeliśmy Porto Alegre, które osiadło konno na półwyspie i wcale okazale i wesoło przed­stawia się ze, swemi białemi domami. Nim dowlekliśmy się do portu i zdołaliśmy wylądować, zapadła noc.
Kapitan wprowadził nas w ośrodek niemiecki, do hotelu niemieckiego, pomiędzy swych znajomych i przyjaciół Niemcowi Przez 15 dni tonęliśmy w żywiole germańskim. O Polakach pra­wie nic nie mogliśmy się dowiedzieć. Skorzystałem z tego, aby porobić urzędowe znajomości i od nich zaczerpnąć wiadomości o koloniach polskich.
Gubernatorem stanu   Rio   Grande do Sul był wtedy sławny czy osławiony Juliusz Kastilios (Castilhos). Odegrał on ważną  rolet w historyi Brazylii.    Z jego powodu głównie wybuchło powstanie w 1893 r. Ludność   riograndzka   znaną jest ze swego  usposobienia wolnościowego i rewolucyjnego.  
-153-
           Już w  1835 r. był   poważny ruch powstańczy republikański przeciw cesarstwu. Riograndeńczycy zawsze odznaczali się w boju czy to przeciw własnemu rządowi czy przeciw wrogom Portugalji. Jestto odmiana ludności paulistowskiej (stanu S. Paulo), odznaczająca się tylko jeszcze większą przed­siębiorczością. Do tego ją pono zaprawiły ciągłe walki z Hiszpa­nami, życie stepowe i używanie herbaty Matę. W wojnie przeciw Paragwayowi najwięcej się odznaczyli riograndeńskie pułki z ca­łej armii brazylijskiej.
Nic niema dziwnego więc w tem, że jurny ten rodzaj ludzi nie daje sobie narzucać przewódców, których nie uznaje. Tak też i z Kastiliosem się stało. Większość wyborców go nie chciała na gubernatora stanu. Lecz on potrafił przeprzeć swój wybór środ­kami; nie licującemi z wolnością republikańską. Miał bardzo gorą­cych zwolenników, niby republikanów, i zawziętych nieprzyjaciół. Utworzył własną milicyę swych popleczników, zwanych ochotni­kami ojczyzny, (voluntarios da patria), za pomocą których terro­ryzował przeciwników.
Podniesiono głównie przeciw niemu bunt. Poparł jego rząd centralny w Rio de Janeiro, opanowany przez wiceprezydenta Floryana Peixoto. Razem z tym ostatnim Kastilios uchodzi za jednego z bohaterów brazylijskich u stronnictwa swego, panującego prawie do ostatniej chwili, a za potwora w rodzaju Murawiewa u swych wrogów. Ci ostatni mają słuszność, bo istotnie i jeden i drugi zgniatali bunt w sposób mściwy, dziki i okrutny... niby żelazną dłonią. Podejrzaną mi jest zawsze energia, objawiające się w lekkości ręki, podpisującej wyroki śmierci. Tchórzostwo raczej popycha do okrucieństwa. Mimo niezwykłej uprzejmości, jakiej do­znałem od p. Gubernatora, nie mogę zataić, że zrobił na mnie wrażenie raczej okrutnika niż bohatera. Może wyobraźnia moja pod wraże­niem opowiadań o jego czynach, a zarazem wybitny typ murzyń­ski, mimo białej cery, złożyły się w mym umyśle, aby uzasadnić ten sąd. Jestto prawie niewdzięczność z mej strony. Albowiem, skoro przeczytał polecenia dwóch ministerstw, jakie miałem, roz­kazał wszystkim odnośnym urzędnikom służyć mi wszelkiemi ob­jaśnieniami i dogodnościami. Prosił mnie, żeby wprost do niego zawsze się udawać, skoro miałbym jakie trudności od urzędników. W następstwie otrzymałem mnóstwo listów polecających do na­czelników kolonji i pojedynczych osobistości.
Dodatek do Gazety Handlowo-Geograiicznej Nr. 21,

—  154  —
U księdza Biskupa riograndzkiego Ponce de Leão (Leą) byłem kilkakrotnie, zawsze bardzo dobrze, prawie serdecznie, przyjęty. Wykwintnie wychowany w Paryżu, mówił po francusku, jak Francuz. Bardzo wielką okazywał sympatyę dla Polaków szczególnie chciał mnie zobowiązać do tego, żebym spowodo­wał przybycie większej ilości dobrych księży polskich. Oceniał liczbę Polaków w Rio Grande do Sul co najmniej do ilości 30.000 dodając, że wcale nie zdziwi się, gdyby ich było znacznie więcej. Sympatje jego miały coś naiwnego i tygrysiego zarazem w sobie. Chciał mnie np. zapalić do następującego obrazu: „Zauważ Pan, że tu w Rio Grande do Sul jest przyszłość dla znakomitej rasy ludzi. Włosi, Niemcy, Polacy - wszyscy są rozproszeni z umy­słu, bo gdyby jaki z tych żywiołów był skupiony, to mógł by się stać niebezpiecznym. A w obecnym stanie rozrzucenia żaden nie może się oprzeć rządowi. Gdyby Włosi się zbuntowali, wtedy Niemcy i Pobcy wraz z Brazylianami by ich poskromili. Gdyby to zrobili Polacy, wtedy mieliby przeciw sobie Włochów i Niem­ców. Przeciw Niemcom stanęliby też po stronie Brazylii Włosi i Polacy. Lecz patrz Pan, jaka to będzie dzielna rasa, gdy wszyst­kie te narody stopią się w jeden tęgi riograndzko-brazylijski. Za pału nie odczułem do tego malowidła przyszłości.
W ciągu dwóch tygodni poznałem pewną ilość rodaków. Przekonałem się też, że Niemcy niemal przodujące zajmują stano­wisko w handlu i przemyśle... nie takie jednak, żeby, jak to sobie mówią, Porto Alegre było miastem niemieckiem. Bez języka nie­mieckiego można się tam obyć. Mało bowiem który Brazylianin umie po niemiecku. W Rio Grande do Sul jest najwięcej kolonji niemieckich w Brazylji. Mają one swoje środowisko w stolicy. Przytem stosunki są ciągłe z Niemcami w Europie. Nawet handel z Europą coraz więcej przechodzi w ręce niemie­ckie. Kolonizacya niemiecka jest tam najdawniejsza po portugalskiej i paulistowskiej tj. stanu S. Paulo czyli najdzielniejszych po­tomków Portugalii w Brazylii. Pierwsza kolonia niemiecka w Bra­zylii jest S. Leopoldo o 60 kilometrów od Porto Alegre, założona 1829 r; upłynęło od tego czasu lat 90.
Początek kolonizacyi polskiej w Brazylii sięga w stanach katarzyńskim i parańskim nie dalej jak 1872 r. tj. z jakie 25 lat, w stanie   Rio   Grande   do   Sul   dopiero   właściwie   1890 tj. z jakie 8 lat.
   155  
Poczekajmy co będzie z osadnictwem polskiem za lat 50 i 60. Na razie rola Polaków nie jest po­kaźna. Wobec Niemców o światowym przemyśle i handlu i, po­partych przez potężne własne państwo narodowe jesteśmy w Porto Alegre mali i nieznaczni. To poczucie słabości jest tem większe, że mało mamy inteligencyi oraz ludzi zamożnych, którzy byliby żywiołowi naszemu oparciem, jakie dają własne państwo, własne urzędy, poselstwa i konsulaty. Urzędownie zapisani jesteśmy wciąż jako Moskale, Austryacy i Niemcy. Szczęściem zanadto wybitną jest indywidualność naszego ludu, aby pomylono się na nim, kim on jest. Zawsze się czują Polakami i za takich uchodzą. Jedynie tylko Niemcy starają się zaprzeczyć naszemu istnieniu i to nie wszędzie.
Skromność pomiędzy naszemi rodakami jest tak wielka, że powszechnie mi utrzymywano, iż istnem niepodobieństwiem jest, aby zawiązało się towarzystwo polskie w Porto Alegre. Twierdzo­no mi to „na mocy gruntownej znajomości stosunków”. Przema­wiano tak, jak zwykle przemawia pessymizm i niewiara we własne siły. Pokaże się później, ile jest w tem słuszności.
Wybitniejsi Polacy, których na razie poznałem, byli pp. Piotr Godlewski budowniczy i właściciel hotelu, Edward Stelczyk, właści­ciel restauracyi, p.Kaźmierz Dąbrowski, ksiądz Kuklok i F. B. Zdanowski. Z tym ostatnim najwięcej zbliżyłem się a nawet prze­pędziłem parę miesięcy w podróżach po koloniach. Jest on z po­wołania zecer i literat i w stanie Rio Grande do Sul osobistością polską najruchliwszą i inteligentniejszą.
Znajomi moi niemieccy straszyli mnie niebezpieczeństwem podróży po stanie Rio Grande do Sul. Napady zdziczałych mie­szkańców tego kraju pono długo jeszcze po stłumieniu powstania będą się powtarzały przeciw podróżnym. Wiedziałem, że owe częste mordy były przeważnie polityczne. Lecz nie chcąc być lekkomyślnym, oświadczyłem się z tem, że istotnie nie pojadę sam. Wtedy zgłosiło się do mnie paru Niemców, gotowych mi towarzyszyć na mój koszt. Jeden z nich, który najwięcej napierał się z swoją opieką, straszny zuch, przynajmniej w słowach, zrobił na mnie wrażenie opryska niebezpieczniejszego od wszystkich Brazylianów riograndzkich. Myślałem istotnie o towarzyszu podróży. Jednak w duszy zanadto śmiałem się z tych strachów niemieckich, aby zdecydować   się na podwójny   koszt i niepewność   zgodnego pożycia podczas podróży.
156
Lecz zgadało się o tem stowarzyszeniu się podróżnem z p. Zdanowskim... który ofiarował mi się chętnie na towarzysza. Wyjechaliśmy z Porto Alegre w połowie marca tj. w jesień tamtejszą niby połową września europejskiego.
Stolica stanu leży nad zbiegiem 5-ciu rzek, tworzącym niby rzekę, niby jezioro zwane Guahyba... które jest jakby początkiem czy zakończeniem jeziora kaczego (Lagoa dos Patos). Wszystkie te rzeki są spławne i to może najwięcej przyczyniło się do pow­stania i rozwoju miasta Porto Alegre.
Wjechaliśmy pod wodę do rzeki Cahy (wym. kaji), płynącej z północnego zachodu. Cały dzień aż do 5-tej płynęliśmy mono­tonnie przy brzegach z początku zupełnie płaskich, lecz pod ko­niec coraz więcej górzystych i zbliżonych do siebie. Prąd wody stawał się też coraz silniejszy. Płytkość i bystrość rzeki nie poz­woliły już od stacyi S. Joao do Montenegro jechać statkiem do­tychczasowym... trzeba było się przesięść na znacznie mniejszy po południu. I temu mniejszemu statkowi nieszczęściło się bardzo. Wolno posuwaliśmy się naprzód... w jednem miejscu nawet pra­wie staliśmy przy nasilniejszej parze... przez cały kwandrans.
Przybyliśmy przed wieczorem do miasteczka brazylijskiego S. Sebastią (Sebastiao) de Cahy. Jest ono rozrzucone i wygląda na ożywione handlem. Dzięki energii i sprytowi Zdanowskiego w ciągu pół godziny chwyciliśmy furę włoską, wioząca towary do miasta Kaszijas (Caxias). Właściciel jej zobowiązał się nas tam dowieść za umiarkowanem wynagrodzeniem. Drogą tą, wynosząca około 20 mil, powlekliśmy się całe trzy dni.
Ziemia brazylijska przedstawia tu istną mozaikę narodowości. Przez pierwsze dnie jechaliśmy jakby przez kawałek Niemiec. Przejechaliśmy w pobliżu kolonii niemieckiej Petropolis, gdzie ma być 28 rodzin polskich, o czem nic nie wiedzieliśmy wówczas Ze drogi istotnie nie były bardzo pewne, mieliśmy dowód istotnie z niemieckiej strony. Spotkaliśmy bowiem rodzinę szwabską: tłusta niemka jechała konno a za nią kilkoro dzieci poobsadzonych. na mułach... Przed nią szedł młody człowiek ze strzelbą w rękach tak jak się idzie u nas na kuropatwy lub zające w polu, gotów każdej chwili do strzału. Oglądał się niespokojnie na wszystkie strony. Minęliśmy ze śmiechem to nierycerskie stworzenie, strze­gące tłustego skarbu.
 157 
Wraz z przybliżaniem się do Kaszijas ustawał kraj niemiecki a zaczynał się włoski. Pagórki stawały się coraz większe, wjeżdżaliśmy na coraz wynioślejsze miejscowości, na olbrzymie opoki skali­ste po drodze trudnej do przebycia. Wreszcie powitałem starą znajomą z Parany: sosnę araukaryę. Dojeżdżając do Kaszijas, zauważyliśmy kobiety  przed   domem,   zajęte   pracą   przy   kupkach owoców trójkątnych z szyszek araukaryi; mają one smak podobny o kasztanów. Widoczną też była zmiana klimatu. Temperatura znacznie ochłodła nam.
Miasto Kaszijas, niedawna kolonia, jest już wyzwolone tj. stolicą administracyjną powiatu, samodzielną, emancypowaną z pod zarządu kolonialnego. Niemniej w tym samym powiecie kolonizuje się dalej na wielką skalę. W samym mieście poznaliśmy tylko jedną duszę polską, panią Moro, żonę zamożnego kupca włoskiego. Tenże wcale nie umie po polsku, lecz słynie ze swej przyjaźni dla Polaków. O niego opierają się wszystkie wiadomości dotyczące polskich kolonistów. Dowiedzieliśmy się, że w pobliżu Kaszijas jest z 20 rodzin polskich, tonących w morzu włoskiem. Gościnnemu przyjęciu przez państwa Moro zawdzięczamy naj­lepsze wiadomości o naszej ludności. Zastaliśmy u nich istotnie rodaków z kolonii Markos, którzy podjęli się nas tam przepro­wadzić. Puściliśmy się nazajutrz w południe pieszo z tobołkami swemi na jedynej szkapie posiadanej przez naszych towarzyszy i prze­wodników. Podziwałem sprawność jednego z nich bez prawej ręki. Dopiero w nocy zaszliśmy do miasteczka włoskiego Nowa Trento
Posiłek i kilkogodzinny spoczynek w karczmie włoskiej przy­dały się nam wszystkim zwłaszcza mnie, który sobie zerwał for­malnie nogi.
Nazajutrz raniutko rozpoczął się dalszy ciąg męczącej podróży na pół pieszej, na pół konnej. Droga stała mi się w kilku miejscach wprost nieznośną... prowadziła nad przepaściami po szczelinach skał i ostrych kamieniach. Parę razy przyznałem się, że ustaję, wytężając się ze wszystkich sił, aby ukryć, że jestem zmęczony. Bólu piekielnego w kolanach i powyżej kolan doznawałem szczególnie schodząc z góry. Nie pojmowałem wytrzymałości towarzyszy chłopów, którzy wciąż chodzili i skakali po kamieniach z jednakową elasty­cznością bez szemrania i bez okazywania ochoty spoczęcia na grzbiecie końskim. Uczułem się, jako lwowski Sokół,  upokorzony wobec tej twardości chłopa polskiego, lecz jako Polak nie czułem się zmartwionym.
 158
Nie była to istotnie lada jaka przechadzka... Chciałem już wyć z bólu przy najpaskudniejszej przeprawie ze stromej góry kamienistej nad brzeg rzeczki. Lecz ta stała się moim zbawie­niem; trzeba było bowiem koniecznie przebyć ją konno... i czekać aż każdy na tej samej szkapie obróci przez wodę... Był to zasłu­żony spoczynek. Z drugiej strony rzeki droga wiodła po płaszyźnie. W krótce zaczęła się kolonia Markos, należąca do powiatu Kaszijas.
Jeden z kolonistów dostarczył mi konia; był mi on prawdzi­wym wybawicielem z męki czyścowej. Znikły terytorya włoskie, niemieckie i brazylijskie. Wjechaliśmy na ziemię polską. Mieszkańcy jej sami niemal Polacy... sły­chać wszędzie na ulicy mowę polską; jakieś zaleciało powietrze swojskie parańskie.
Zajechaliśmy do karczmy p.Studzińskiego, znajdującej się przy kościele. Była to niedziela. Masa wiary znajdowała się w po­bliżu; była zatem dobra sposobność dać się poznać. Bynajmniej jednak z początku niezaimponowaliśmy i nie doznaliśmy gorącego przyjęcia. Patrzano z pewnem niedowierzaniem na nas. Dopiero pod wieczór stopniały lody i zapanowały ufność i przyjaźń. Nie ma co się dziwić tej nieufności. Chłopa naszego ciemnego wszyscy po obydwóch stronach oceanu wprowadzają w błąd dla interesu i mimowoli. Czuje on to i skąd ma nabrać ufności od razu do nieznajomych?
Ludność polska w Markos pochodzi z Królestwa polskiego. W początkach 1896-go roku rozsiadła się była w następujący sposób: na ulicy Edita 20 rodzin polskich z małą przymieszką brazylijskich i włoskich, 2. na ulicy Rozetta 87. rodzin polskich 3. na ulicy Tiradentes 49. rodzin rodzin polskich, 4. na ul. Wakkarja (Vaccaria) 37. rodzin polskich i brazylijskich, 5. na ulicy Deodoro Fonseca osiadło prywatnie (nie skolonizowanych przez rząd) 15. rodzin polskich włoskich i brazylijskich a na ul. Humaita także w ten sam sposób 5. rodzin polskich i włoskich. Przez te wszystkie ulicy przechodzi ulica główna zwana Rio S. Markos (rzeka św. Marka).
Z tego wyliczenia widać, że jest mniej więcej 200 rodzin pol­skich czyli przeszło tysiąc dusz... na rodzinę polską rachować można co najmniej   5. osób.  
159
Przymieszką   żywiołu   brazylijskiego istnieje... kupcy przeważnie są włosi. Jeden tylko Studziński, właściciel karczmy (wendy) jest Polak. Urząd jest tam przytem brazylijski, wokoło wszędzie mieszkają Włosi. Położenie tej małej wysepki polskiej jest i pod tym względem złe, że znajduje się na brzegu wielkiego stepowego płaskowzgórza zwanego Wakkaria. Jest ono mało zaludnione i siedzibą zdziczałych w powstaniu włó­częgów. Awanturnicze życie przypada do gustu riograndzkim pa­stuchom. Od czasu do czasu wpadają do Markos, zabierają konie i bydło i uprowadzają w step sąsiedni. Sprzeciwić się tym ryce­rzom jest niebezpiecznie, bo zaraz używają noża i rewolweru. Wielu kolonistów polskich z tego powodu nie hoduje dobytku, bo nie warto go hodować na to, aby go zabrali wtedy, kiedy zaczyna być w cenie np. ciele w drugim roku, koń w czwartym. Włó­częgi te czują się panami wobec potulnych cudzoziemców, jaki­mi są Polacy... nie umiejący się wdrożyć do mordu, jak Włosi. Potulność i brak oświaty nie nadają wybitnego stanowiska. Mało jest między nimi jednostek inteligentniejszych, umiejących czytać i pisać. Do wpływowszych i inteligentniejszych należą tam Stu­dziński, wendziarz, Wietrzykowski, inspektor - rodzaj wójta - i Dąbrowski, strycharz i mularz.
Mimo braku wszelkiej »intelligencyi«, wybudowali kościół, w którym zamiast mszy odbywają się śpiewy i nauka szkolna bez nauczyciela fachowego. Po prostu starsi chłopcy i starsze dzie­wczyny uczą młodszych. Kościół jest spory i wcale pięknie do­kończony, zwłaszcza ołtarz. Jestto dzieło Dąbrowskiego.
Po tygodniowem pobycie opuściliśmy gościnne progi Studzińskich. Wystarano się o konie dla nas. Drogą górzystą odprowadzono nas poza rzekę Antas, która płynie majestatycznie wśród gór, pokry­tych gęstym lasem. Pod wieczór, wypuszczeni z pod opieki dwóch
młodych towarzyszy rodaków, prześliśmy pod przewodnictwo Brazylianina. Wysoki drab ten wyglądał marnie fizycznie. Tymczasem jak chwycił nasze niezbyt lekkie pakunki, i popędził pod górę, le­dwie nadążaliśmy za nim z laskami w ręku.Zaprowadził nas na noc do gościnnych Włochów, gdzie ura­czono nas obficie winem. Piliśmy je z pełnej miednicy, czerpiąc kub­kami. Nazajutrz rano szliśmy równiejszą nieco drogą i po obiedzie wspaniałym z czarnego grochu i Maty u leśnego na pół dzikiego Brazylianina, doszliśmy do „Antonio Prado”. Jestto siedziba cen­tralna wielkiej kolonii polsko-włoskiej.

  160
Kolonia ta, przezwana od męża stanu brazylijskiego ma mniej więcej tysiąc rodzin. Z tych jest 400 polskich a 600 włos­kich z małą domieszką Szwedów. Samo miasteczko jest w począ­tkach i zakrawa na to, że się pomyślnie rozwinie... Jest ono środ­
kiem handlowym całej kolonji kwitnącej. Domy jeszcze sa prze­ważnie drewniane.  
Odwiedziliśmy ks. proboszcza Włocha. Skarżyliśmy sie przed nim na bałamucenie ludu za   pomocą bajek rozsiewanych o obja­wianiu się Matki Boskiej przed   oczyma pewnego   zdziecinniałego kolonisty polskiego w starej   kaplicy na ulicy   10-go  lipca (dez de julio) z wioska - Polacy   zwą  ją   »dzieci  juljo.,).   Zacny   kapłan odpowiedział,   że   wcale   nie  pochwala tych zabobonów   i wedrówek, jakby na odpust, do tej kaplicy... wyraził się, że a ni niedoradza podobnym praktykom, ani od nich   odwodzi. Dobre   to   już było,   że stanowczo   się   wypierał   wspólności   z   tem  mydleniem oczu. Następnie przyrzekł, że nazajutrz po mszy św. i kazaniu da mi głos, jako wysłanikowi prywatnego.   Towarzystwa   Handlowo-Geograficznego a nie jakiegokolwiek rządu. Zrozumiał to doskonale zwłaszcza, gdy zostało powtórzone żem    „delegado”  prywatnego towarzystwa a nie   żadnego   rządu i gdy   bilet   swój   objaśniający mu zostawiłem. Nazajutrz istotnie aż mnie trema wzięła    gdy   po kazaniu włoskiem wobec licznie   zgromadzonego   ludu w   pakownym kościele   obznajmił,   że do   Polaków   przybył   un   deleoado di regno   da   Polonia.    Jako ambasador Polski tedy  przemówiłem i zaprosiłem rodaków   do biura urzędowego na obrady i pogawędkę. Naczelnik biura,   życzliwy  Niemiec   austryacki,   użyczył nam lokalu i wszelkich potrzebnych wiadomości.
Dane urzędowe opiewają o osiedleniu się polskiem nastepującem (ścisłych liczb niema). ulice zupełnie polskie są: Karlos Leopoldo - 30 rodzin - Castro Alves -- 35 rodzin - Fakunda Warella, Guerra Mimosa i Bardo Goes o niewiadomej mi dokładnie liczbie rodzin 2. włosko-polskie są: Silwa Tawares - 35 rodzin Dez de Tulio („dzieci julio”) 9 rodzin, Almeida - 9 rodzin, Dois de Julio (2-go lipca) - 45 rodzin... i Gustaw Wąsa - 10 rodzin polsko włos-ko szwedzkich. Reszty ulic czysto włoskich nie przytaczam. Naczelnik biura kolonizacyjnego, Schirach, dowodził mi że z czasem wyrobi się jakiś włosko-brazylijsko-polski język w Antonio Prado. Albowiem mówią tam istotnie mieszaniną trzech jezyków.

161 
Mnie się jednak zdaje, że z tego majonezu wyjść musi cało tylko portugalski, który jest mową urzędów, stosunków handlowych i szko­ły... choć niezawodnie przez dłuższy czas zachowa się język pol­ski, z powodu swej odrębności i skupienia się Polaków na pew­nych ulicach, i włoski, z powodu wielkiej liczby Włochów w tej okolicy. Lecz gwary włoskie są tak różne między sobą, że blizcy rodacy ziemi włoskiej nie rozumieją się ze sobą i najłatwiej poro­zumiewają się po portugalsku. Z tego względu wioski język mniej byłby odporny od polskiego.
Zrobiliśmy kilka wycieczek. Na ulicy Mimosa ugaszczał nas przez dzień i noc Jan Zawierucha... jestto numer 22-gi osady na tej ulicy. Zebrała się rodzina i sąsiedzi... między innymi Antoni Orzechowski z numeru 13-go. Nocowaliśmy też inną razą na ulicy 2-go lipca (dojs de julio) u kolonisty, gdzie porządnie marzłem nad ra­nem... z powodu bardzo wielkich szpar w ścianach i przewiewu zefirków przez nie. Wreszcie zawitaliśmy na południowy kraniec kolonii Antonio Prado, gdzie jest najpoważniejsze skupienie polskie. Są­siadują tam bowiem ulice wyłącznie polskie Karlos Leopoldo, Fa­kunda Warella, Kastro Alwes i Bardo Goes oraz polsko szwedzka Gustaw Waza. Przejeżdżając przez powyższe ulice uderzyła nas hodowla koni naszych kolonistów. Słyną oni istotnie jako konia­rze. Na istnych smokach jechaliśmy i ścigaliśmy się trochę lekko­myślnie. Sport ten zakończył się upadkiem z konia i zwichnięciem ręki podchmielonego towarzysza. W niektórych chatach np. u Rogalgalskich śpiewano nam i deklamowano wiersze patryotyczne. Znaj­duje się tam sklep polski (wenda) Józefa Budki, najinteligentniejszego i chętniejszego kolonisty na ulicy Fakunda Warella (Nr. 18). Za­mieszkaliśmy w plebanii obok Kościoła drewnianego, dokąd czasem zjeżdża ksiądz Włoch, Józef Bardin,   mówiący świetnie po polsku.
Bawiliśmy kilka dni w tym ośrodku polskim, gdzie może powsta­nie koło kościoła wioska lub miasteczko. Wybitniejsi rodacy są tam, Budka, Słomińscy, Poradowski, Raźniewski, Kaszew,ski, Ludwisiak. Były zebrania na których przemawialiśmy. Słuchano nas życzliwie, choć z parę razy niektórzy uczuli się dotknięci, gdy bez rękawi­czek zarzucaliśmy im brak oświaty. Podobno, mimo .przyjaźni i ufności nam okazywanej, byli tacy którzy pomawiali nas oto że jesteśmy »socyalistami« i »masonami«-
Dodatek do Gazety Handlowo-Geografieznej Nr. 22.

 162
Wrażenie   jakie   wynieliśmy   z   tego   pobytu   kilkodniowego było, że dobry to lud ten nasz i nie głupi z natury, lecz ciemny i trochę zabobony. Gdyby dać mu nieco światła, zupełnie inaczejby stanął  nawet   pod względem   materyalnym. N.  p. zamożny jeden kolonista posiada niezłe źródełko dochodu w postaci promu przez rzekę Antas. Przy tym interesie   trzeba  co   najmniej  umieć zapi­sywać kogo się przewiozło na kredyt a także nieco rachować nie jedynie tylko karbowaniem   na kiju.   Ponieważ  tych   umiejętności nie posiada ani on ani jego synek, zysk z promu jest mierny.
Przeprawiwszy się przez tę rzekę, już sporą lecz nie spławną dotarliśmy górami do miasteczka włoskiego Nowa Tessino, poło źonego na południu kolonii Antonio Prado. Po drodze oglądaliśmy drzewo sosny arauakaryi, leżące w poprzek drogi naszej. Miało ono mniej więcej 50 metrów wysokości. Przewodnikiem naszym był Brazylianin, bardzo niechętny Portugalczykom; wygadywał na nich jak na najgorszych wrogów Brazylji. A przecież to był ich po­tomek.
W Nowa Tessino, nędznej wiosce, mającej pretensyę uchodzić za miasteczko, mieliśmy posłuchanie niebywałe. Przez godzinę ro­zmawialiśmy z Włochem zupełnie poprawną polszczyzną; niepodo­bna było uchwycić go na złem wymawianiu a cóż dopiero błędnem wyrażaniu się. Był to ksiądz Józef Bardin, od 7 lat zamieszkały wśród kolonii polskich i włoskich. Nigdzie nie był w Polsce. Dowodziło by to, że mimo braku skupienia żywiołu polskiego w Rio Grandę do Sul, mowa nasza bynajmniej nie jest tam na wymarciu.
Dobrodziej zakupił cokolwiek książek, które miał ze sobą na sprzedaż Zdanowski, i objaśnił nas o stosunkach polskich w Antonio Prado i Alfredo Chaves (szawes), gdzie stałej mieszkał. Zaprosił nas też na święta do swej plebanii w tejże ostatniej ko­lonii. Sam nie obiecywał przybyć z powodu zajęć w osadach polskich, dopiero co przez nas zwiedzonych.
Przypatrywaliśmy się wielkim uroczystośeiom kościelnym w wielki piątek. Przepych był wielki, śpiewy chóralne cudowne, lecz w tych ceremoniach tkwiło coś nie swojskiego, coś jakby assyryjskiego, indyjskiego czy semickiego.
Nazajutrz w gronie rodaków z kolonii Alfredo Chawes ra-niutko posunęliśmy się drogą górzystą, coraz więcej schodząc na dół. Przy coraz niższych zakrętach wąwozów zdawało mi   się,   że rośliność jest coraz bujniejszą i więcej zwrotnikową... stawało się też coraz cieplej nie jedynie tylko z powodu posuwającego się po niebie słońca.
163
Wrażenie miałem, że zmieniamy klimat. Po dro­dze spotykaliśmy małe gorzelnie z trzciny cukrowej. Właściciele ich byli Hiszpanie.
Przypłynęliśmy wreszcie rzekę Antas łódką, puszczając muła rozsiodłanego samego w pław. Po drugiej stronie rzeki na stokach stromych gór zachodziliśmy co chwila do polskich i litewskich chat. Częstowano nas szczodrze miodem świeżym, niby lipcem kowień­skim. Szaloną radość wywołałem, szkoda że w starej, babie, zaga­dując ją sam na sam słowy: »Te gulbas pogarbintas Jezus Chry­stus*. Odpowiedziała coś w rodzaju »Amźe amźenuju amem« i pecałowała mnie w rękę. Niestety już dalej nie zrozumiałem co mówiła... prawdopodobnie zapraszała mnie na miód, którego już byłem użył po dostatkiem.
Stanęliśmy w plebanii księdza Józefa Bardin. Znajduje się ona na linii czyli ulicy 9-tej kolonii włosko polskiej Alfredo Saawes. Po ciągłych niewygodach opłynęliśmy w wygody niezna­ne przy włóczeniu się po koloniach i dzikich miejscowościach. Gospodyni i cała służba księdza jest tam wyłącznie polska, sąsie­dzi wyłącznie Polacy.
Odwiedziliśmy tych sąsiadów, zbierano się u nas, zachęcali­śmy do szkół, czytelni czasopism i towarzystw polskich, do przed­siębiorstw handlowych. Zdołalimy uzyskać prenumeratorów kilku czasopismom polskim.
Dostaliśmy się pod serdecznie życzliwą opiekę p. Jana Szwarca; do niego też zawitaliśmy na tej samej ulicy, jadąc nią cały dzień. Tam zastaliśmy rodaków z Kaliskiego. Z tamtąd p. Szwarc dostawił nas w ciągu jednego dnia do miasta Alfredo Chaves. Z ulicy 9-tej, położonej nizko nad rzeką Antas, wznieśliśmy się wyjątkowo szeroką i dobrą szosą na wysokie pła-skowzgórze o chłodnieszym klimacie i odmiennej roślinności.
Nazwa kolonji i miasta jej stołecznego pochodzi od imienia i nazwiska męża stanu brazylijskiego. Miasto jest mniej więcej takie jak Kaszijas, tylko więcej rozrzucone. Zawiera ono paręset domów. Z tych znaczna część jest murowanych i pobielonych. Nie jest ono jeszcze wyzwolone od administracyi kolonialnej. Główny urząd kolonii tej i sąsiednich znajduje się w tem mieście. Sekre­tarzem jest tam rodak nasz, p. Jan Reszke, z rodziny   zachodnio- pruskiej, osiadłej od paru dziesiątków lat w sąsiedniej kolonji, zwanej dawniej Izabel, a obecnie istniejącej jako powiat Bento Gonsalves.

164
W tym biurze i w Antonio Prado urzęduje p. Fran­ciszek Pilecki, ożeniony z Brazylianką. Tym obydwom inteligentnym rodakom najwięcej zawdzięczamy wiadomos'ci, porady i pomocy. Dostarczyli nam koni, byli nam przewodnikami sami w wyciecz­kach po ulicach i oddawali nas pod najwłaściwszą opiekę.
Miasto Alfredo Szawes ucierpiało od powstania. Rabowali je tak rządowcy jak Federaliści. Jest ono przeważnie brazylijskie z dobrą przymieszką Włochów. Żywioł polski jest tam znikomy. Poza miastem na kolonii czyli, jak to powiedzianoby w Europie na wsi, jest rodzin włoskich z 600 a polskich z 400 .. z małą przymieszką Niemców i Brazylianów
Rozsiedlenie polskie przedstawia się w sposób następujący: Jest skupienie najsilniejsze na północy. Sekcya 7-ma (2-ga serja wschodnia) jest zupełnie polska i zawiera 118 rodzin. Sekcya 6-ta (2-ga seria) ma 87 rodzin polskich aż do numeru 98-go, od drogi głównej. Sekcya 5-ta zamieszkałą jest przez Niemców i 14 rodzin naszych. Na sekcyi 4-tej (2-giej wschodniej wciąż sery i) było 07 rodzin niemieckich... teraz jest tylko 3 z Santa Catharina od drogi a dalej 22rodzin polskich, z których 10 jest z Galicyi. Znajduje się tam kapliczka pod numerem 40-tym i kościół rządowy pod 60-tym.
W tej grupie północnej będzie przeszło 250 rodzin czyli blizko 2000 dusz... wiele ludzi naszych bowiem jest rozproszonych po innych ulicach.
Grupa południowa jest mniej skupiona, lecz sąsiaduje z czę­ściami polskiemi kolonii Antonio Prado i Izabel (czyli Bento Gon-salwes). Rodacy nasi rozsiedlili się tu nad rzeką Antas, w klimacie gorętszym, w położeniu górzystem. I tak: w sekcyi 8-mej (a seryi 2-giej) na zachód od przewozu drogi z Alfredo Szawes do Bento Gonsalwes mieszka co najmniej 35 rodzin. W sekcyi 9-tej osa­dziło się 72, na sekcyi 6-tej, zwanej Barros Kasai, 28-śmiu.  Będzie tam ze 150 rodzin czyli blisko 1000 dusz - wielu rozpro­szonych po innych ulicach.
Wycieczka nasza na północ trwała przeszło tydzień. Po całodziennej drodze dojechaliśmy na sekcyę 6-tą do p. Sobiesiaka na noc. Dnie następne przepędziliśmy na tej samej ulicy w plebanii obok kościoła w sąsiedztwie p. Jana Wesołowskiego, inspektora.
 165
Karmiono nas u rzemieślnika warszawskiego, światłego cio wieka; żałuję, że zapomniałem jego nazwiska. Zbierano się licznie w kościele, aby nas posłuchać. Z ulicy tej pojechaliśmy w środku licznej banderyi konnej na ulicę sekcyi 7-mej do p. inspektora Koprowskiego, mieszkają­cego pod numerem 8-mym, Ztamtąd zrobiliśmy wycieczkę oso­bliwą do osady pod numerem 52-gim należącą do zamożnego gospodarza Jana Kozłowskiego.
W dniu tym wyprawiano wesele. Przyjęto nas uroczyście z okrzykami i strzałami. Gdy mi pod koniem strzelono z pistoletu koń mi się wspiął i zleciałem w objęcia otaczających gospodarzy. Tańczyliśmy dniem i nocą, mając w pobliżu parę pokoi w chacie sąsiedniej do rozporządzenia. Mało z tego jednak korzy­staliśmy. Wciąż trzeba było tańczyć, jeść pić, i w gry towarzyskie się zabawiać. Nasłuchaliśmy się mnóstwa piosenek, przypowieści i opowiadań Zazdrościł mi Oskar Kolberg w grobie z drugiej strony oceanu na północnej półkuli. Grano na basteli i skrzypcach sporządzonych z drzewa tejże samej ulicy. Szczególnie korzystne wrażenie zrobił na mnie gospo­darz Jan Kozłowski, człowiek w średnim wieku, rozważny, spo­kojny, patryota polski. Zaabonował „Przegląd Wszechpolski”. Piękna, umiarkowanie górzysta, i przez polska ludność zamie­szkała sekcya 7-ma kończy się ziemiami p. Antoniego Araujo (wym. Araużo). Tenże przyszedł do znacznego majątku bardzo sprytnym sposobem. W pośrodku kilku mil kwadratowych swo­ich ziem wydzielił sporą przestrzeń rządowi na założenie miasta. Spłynęła do tej miejscowości ludność, stanęło 100 domów i kilkanaście sklepów. Wartość ziem p. Araużo poszła w górę. Miasteczko to nazywa się Kapoejra czyli Świętego Jana z Herwal. Pół dnia jechaliśmy od Kozłowskiego do Kapoeiry. Jestto kres ulicy polskiej. Z drugiej strony 7-ma sekcya zamieszkałą jest przez Włochów i Brazylianów. Przeto miasteczko niema cechy polskiej, choć nie jest ono pozbawione całkiem żywiołu naszego, w dobrem mieniu się znajdującego. W drugie pół dnia, już ciemną nocą, stanęliśmy w Alfredo Szawes.
 Staliśmy w hotelu włoskim i, gdy zażądaliśmy rachunku ja pobyt tamże, przechowanie rzeczy i spożycie darów Bożych, wła­ściciel p. Santiago Luccis de Belizario odmówił wręcz przyjęcia zapłaty   z   powodu,   że   to   mu   zabronił  naczelnik   kolonizacyjny riograndzki, przybywajacy właśnie teraz w Alfredo Chaves.

166

 »Jest to Panowie, mówił, koszt komisyi kolonizacyjnej; bawicie u niej w gościnie«. Była to dobrotliwa intryga p. Reszkego, sekretarza biura kolonizacyjnego.
Przy składaniu   wizyty   naczelnikowi   doznaliśmy wyjątkowej grzeczności od niego i ludzi otaczających go. Od p. Pileckiego dowiedziałem się o dziwnym sposobie obliczania ziemi na centezimy czyli setne części rejsa. Wiadomo, że milrejs zawiera tysftjc rejsów a zatem sto tysięcy centezimów, choć stoi poniżej korony austryackiej i franka — podług kursu lat 1897 i 1898 wart był 33 centy austryackie. Centezimy wy­szły naturalnie już z użycia i świadczą tylko o głębokim upadku pieniądza. Lecz cena ziemi, dawana kolonistom na wypłatę, obli­cza się jeszcze na tę atomistyczną monetę.
Gruntu 3-ciej klasy metr sprzedaje się po 62 centezimy czyli 302.500 metrów kwadratowych (działki są tam szerokości 302 i 1\2 metra, a długości tysiąca metrów) ocenia się na 187 i pół milrejsa. Gruntu klasy 2 giej metr kw. kosztuje 70 centezi­mów czyli 302.500 metrów kw. ocenione jest na 211 milrejsów i 750 rejsów. Metr 1-ej klasy oceniono na 80 centezimów czyli działek 302 i pół metra kw. na 242 milrejsy. Wartość gruntu zależy od bliskości drogi, rzeki lub punktu handlowego.
Pobyt w Alfredo Szawes pamiętny mi jest też i z zebrań towarzyskich. Wybraliśmy się z hotelu w kilkunastu z muzyką i śpiewem pod dom jakiegoś patrycyusza brazylijskiego. Jeden Brazylianin grał na gitarze, śpiewał i zachowywał się zupełnie jak dawni trubadurzy. Po niejakim czasie wychyliła się główka nie­wieścia z okna, następnie druga i trzecia... wreszcie trzy postacie nieszpetne wpłynęły na ganek i przysłuchiwały się muzyce Oparte na baryerce. Wtoczył się też wysoki mężczyzna o bardzo wybi­tnym typie hiszpańskim., i wszyscy przysłuchiwaliśmy się w ten sposób przez trzy kwandranse. Gdym już myślał że już chyba będziemy tam nocowali, wysoki mąż przemówił, zapraszając nas do domu.
Weszliśmy do bardzo eleganckich pokoi. Towarzystwo było wykwintne — tańczono, śpiewano, grano na fortepianie, obnoszono znakomite trunki i jedzenia. Rozmawiałem wiele z mulatem, wielką figurą rządową. Prawił mi o swych sympatyach wielkich dla Po­laków...  jako   przyjaciół   wolności,   prawdziwych   republikanów...

167
Powiedział przypadkiem jakby trafił kulą w płot: Polska była i będzie rzeczypospolitą. Odpowiedziałem: jakżeż pan mo­żesz o tem wątpić? Wiedziałem, że mu chodzi o sprawy czysto brazylijskie tj. o panowanie stronnictwa rządowego, które się przezwało republikańskiem a zwalczało Federalistów... którzy byli zwykle równie dobrymi republikanami. Wychyliliśmy niejeden kieliszek na zdrowie Polski, Brazylii i powszechnej rzeczypospolitej. Ujrzałem tam pierwszy raz taniec zwany Hawanera. Tań­czony on jest najwięcej w krajach hiszpańskich. Jest on niesły­chanie powolny i melodya jego przypomina raczej gorzkie żale niż mazura.
Opuściliśmy miasto Alfredo Szawez, udając się w kierunku południowo-zachodnim ku południowej grupie polskiej. Tejże część wschodnią (plebanię, dom Szwarca na linii 9 - tej) — już znamy. Zjechaliśmy górzystą i bardzo malowniczą drogą nad rzekami wpadającemi do Antas i nad sarną tą rzeką.
Stanęliśmy wieczorem u kolonisty Stolpe, zachodniego Pru­saka, ożenionego z Niemką. Jest tuż obok kościółek, gdzie się zebrano liczniej. Zbierano się też u Stolpego (Nr. 69 sekcyi 8-mej.) Na pogawędkach i wywiadywaniu się stosunków sąsiedzkich prze­szło parę dni. Rozmowa szła po polsku, tylko Stolpowa i jej brat, ludzie skąd innąd bardzo sympatyczni, mówili po niemiecku, rozumiejąc doskonale nasz język.
Ruszyliśmy w dalszą drogę nad rzeką Antas po jej prawej stronie wciąż sekcyą 8-mą. W południe przybyliśmy do miejsco­wości więcej zamieszkałej przez naszych. Przyjęto nas uroczyście w kościele drewnianym. Gdy naiwnie zagadnąłem, że pewnie zie­loność, którą pokryto kościół zewnątrz i wewnątrz musi być po­zostałością po świętach wielkanocnych, otrzymałem stanowcze za­przeczenie i zapewnienie, że to dla mnie przyozdobiono w ten sposób najpokaźniejszy gmach jaki mają. Przyjmował nas głównie p. Dysarz kolonista z numeru 49-go, sekcyi 8-mej. Koloniści nasi dziwacznie nazywają ulice w Alfredo Szawes >brygadami«. Nazwa ta pochodzi od pikada, co znaczy po portugalsku pierwszy wy­rąb w lesie. Przeprawiliśmy się na drugą stronę rzeki Antas na terytoryum powiatu Bento Gonsalwes (dawniej kolonii Izabel). Przy rzece tej mieszka też ludność polska, głównie Prusacy zachodni od lat 17-tu osiedli.
168

Stanęliśmy   w   »wendzie«   polskiej,   w pobliżu  miejscowości Santa   Theresa.    Znaleźliśmy   się   pod   opieką   p.Józefa   Hamerskiego. Jestto   jeden    z   inteligentniejszych   kolonistów   polskich jakich   poznałem   w Brazylii.   Zebrano   się liczniej w kościele Sw. Teresy.   Miałem ognistą przemowę,   wywołaną przez poprzednika, który za wielki nacisk kładł na to,   że na zawsze   koloniści przy­byli do Ameryki i to tak jakby nie mieli już nic mieć wspólnego z ojczyzną   w Europie...   chodziło   temu   mówcy   o wykorzenienie nadziei darmowego powrotu do kraju rodzinnego...    Bałamuceni byli bowiem   pono   przed   kilku   laty   przez  konsula   rosyjskiego Bogdanowa   rozmyślnie   czy   przypadkowo   w tym   rozumieniu,   że wszystkich rząd rosyjski   zabierze darmo przez morze.   Powiedzia­łem, że przeciwnie trzeba   myśleć o kraju... że wielu znakomitych ludzi,   jak  np. Garibaldi   po   dłuższej   tułaczce   w Brazylii   i Ar­gentynie  i nasz Kościuszko   po sławnym   swym   pobycie   w Pół­nocnej   Ameryce   i   bojach  za   wolność   wrócili   do swej ojczyzny i stali się jej bardzo zasłużonymi synami. Wezwałem do łączności z krajem i zorganizowania się na obczyźnie.
Z Hamerskimi,   synem  i   ojcem,   na   ich koniach i pod ich opieką zrobiliśmy całodzienną wycieczkę do Guapore, kolonii nowo założonej i jeszcze mało zaludnionej. Od Santa Theresa ku zacho­dowi jedzie się niemal dzień cały.   Wyjechawszy więc rano, prze­sunęliśmy   się   przez  góry lasy aż do miejscowości   przeznaczonej na   miasto zwanej 28. września „Povoado 28. de Setembro”.    Na wzgórzu jest kościół obszerny drewniany, w około poniżej kilkanaście domów z paru karczmami. Ludność tam,   jak w całej początkują­cej kolonii Guapore,  jest   polsko-włoska.   Dziecko   to kolonii Alfredo   Szawes  dorównywa   obszarem   swej macierzy,   lecz nie ilo­ścią mieszkańców. Ziemie wydały mi się wyśmienite. Ksiądz młody nowo przybyły Włoch,  objawia skłonności uczenia się po polsku, zachęcony przykładem ks. J. Bardina.    Przyjął nas bardzo uprzej­mie i kazał zwołać ludność polską za parę dni w niedzielę do ko­ścioła; aby nas posłyszała.
Następnie pod sam wieczór całą banderyą pojechaliśmy do krewnych Hamerskich ku odleglejszym ulicom Ernesto Alvez i Fernando Abbot, które są polskie, jak również część ulicy da Esperansa - »nadziejnej« Oprócz krewnych Hamerskich, u których staliśmy parę dni,   poznaliśmy  nauczyciela  p.   Lewińskiego.    Szczególna   serdeczść panowała dla nas w tym ośrodku.
169
Miałem wrażenie, że jestem gdzie na wsi u krewnych w kraju ojczystym. Schodzono
licznie na pogawędkę i dowiedzenie się czegoś od nas. Przyt
em mnóstwo wiadomości i wrażeń otrzymywaliśmy przy tych opowiada niach.
Wreszcie w niedzielę rano rozstaliśmy się z tym domem gościnnym i dojechaliśmy do kościoła. Zebrano się w nim dość licznie, przemawialiśmy zalecając tworzenie szkół, towarzystw, za­chęcając do zgody a przedewszystkiem do gromadzenia się bez broni... były bowiem pomiędzy Polakami wypadki ciężkich ran zupełnie w guście włoskim lub brazylijskim. Przy końcu   swojej przejażdżki  po północno-wschodnich ko­loniach stanu Rio Grande do Sul, wypadło nam  przejechać przez  miejscowość,   uważaną za bardzo niebezpieczną jeszcze przed mie­siącem.   Jest to okolica   lesista   i górzysta.    W niej ukrywały się szczątki rozbitych Federalistów. Od czasu do czasu zabijano śmiał­ków rządowych, którzy przez nią przejeżdżali. Zabójstwa były wyłącznie polityczne.   Niemniej podróżnik nie mógł być zbyt pewny swego życia. Trupy zabitych nie były chowane. Dopiero, gdy po­wstańcze   rozbitki   wycofały    się   dobrowolnie   czy   przymusowo, wtedy zebrano   wszystkie od paru   lat gnijące ciała i wyprawiono ich uroczysty pogrzeb,   w wiosce,   którą dosięgliśmy po południu. Pod wieczór dostaliśmy   się na stepy bezludne i już po zachodzie słońca ledwie dotarliśmy do samotnika leśnika Francuza. Rozmowa francuska z naszej strony usposobiła go jak najlepiej do nas. Dowiedziawszy się że my Polacy,   przyjął nas jak rodaków i przyja­ciół  pod dach.    Z humorem   niezrównanym   opowiadał o stosun­kach   miejscowych,   o Brazylianach,   o mowie  złodziejskiej   pastu­chów riograndzkich (np. baniar un kawallo  znaczy   skąpać czyli skraść konia) itd.
Przenocowaliśmy na podłodze kamiennej, pokrytej skórami z siodłem pod głową. Nazajutrz Francuz wydziwiał na praktyczność brazylijską, obywającą się bez stajen i obór.,, wypuszcza się bowiem istotnie konie na noc swobodnie a rano potrząsa się ku­kurydzę w koszu i na ten hałas wszystkie konie, muły, osły i nierogacizna spieszy do człowieka.
Dzień następny wędrowaliśmy przez okolice więcej zamie­szkałe i uprawne i drogą przeważnie dobrą. Co chwila spotyka­liśmy gaiki pomarańczowe z mnóstwem owocu. Przeważnie pomarańczami dojrzewającemu żyliśmy.
Dodatek do „Gazety Handlowo-Geograficznej" Nr. 23.
-170-

Na swem sumieniu mam ich w tym dniu ze sto. Nic świetniej nie gasi pragnienia, jak chyba tylko herbata Matę.Nad rzeką Antas na naszej niby dobrej drodze można było nieraz stoczyć się w przepaść. I istotnie raz to się zdarzyło p. Reszkemu, sekretarzowi urzędu kolonialnego w Alfredo Szawes Stoczył się był nieborak wraz z koniem i dopiero nazajutrz wydobyto go z trzęsawisk. Widoki mieliśmy wciąż piękne.
Pod wieczór dojechaliśmy do miasteczka Lageado (wym. Lażeado). Zamieszkałe ono jest przez zbrazylijszczonych Niemców. Wszędzie spotykasz tam nazwiska niemieckie, knajpy niemieckie, urzędy na pół niemieckie; język portugalski jednak przeważa.
I tu nie ustała życzliwa opieka p. Józefa Hamerskiego, który nas ostrzegał, żeby z Niemcami obchodzić się ostrożniej niż ze szkłem.
Dzień był jakiś jarmarczny. Mnóstwo gości przybyło na noc nie podobna było znaleść kąta w dwóch »wendach«. W jednej zdawało nam się za daleko przenocować od miejsca, gdzie się wsiada na parostatek. W innej gospodarz obraził się na Zdanow-skiego niewiedzieć za co. Eył to sztuczny gniew. Chodziło mu o to, żeby go proszono i żeby on wyszedł z tego nieporozumienia, jako wielki dżentelman, nie dbający o zapłatę a obdzierający ze skóry w istocie. Po długiem więc srożeniu się odezwał się, że jesteśmy mu sympatyczni i przyzwoicie wyglądający. Przeto zaprasza nas na kolacyę i gry towarzyskie, w jego najbliższej rodzinie. Istotnie wyborne spożywaliśmy dary Boże i wesoło zagraliśmy w jakąś grę w karty. Szczęście nam służyło mimo nowicyuszostwa w niej. Gdy już było późno, ku naszemu niemałemu zdziwieniu gospo­darz obliczył, że przegraliśmy każdy po kilka milrejsów i to wię­cej wygrywający Zdanowski więcej miał do płacenia za grę.
Lażeado leży nad znaną nam rzeką Antas, która od tego miejsca zwie się Takwary (Taquary). Jest ona powyżej spławna nawet dla parowych statków.
Na drugim brzegu lewym o kilka kilometrów poniżej znaj­duje się miasteczko Estrella (gwiazda), również niemiecko - bra­zylijskie.
Wyjechaliśmy rano, pożegnawszy się serdecznie z p. Józefem Hamerskim. Nasłuchaliśmy się na statku strasznych opowiadań o łotrowstwach  Murzynów  i Mulatów. 

-171-
Podobno   przewoźnicy umieją podróżnych zabijać i ukrywać ślad swej zbrodni, przebywając cały kwandrans pod wodą z rurką trzcinową w ustach, wystającą le­dwie z powierzchni wody.
Wybrzeża rzeki Taquary są płaskie, żyzne. Ludzie się na tych przymiotach poznali i zamieszkali je stosunkowo dość gęsto. Około 5-tej po południu zmieniliśmy kierunek południowy na wschodni, wjechawszy z Taąuary do rzeki Jacui (wym. żakuji).
Późną nocą stanęliśmy w Porto Alegre.
-172-

ROZDZIAŁ 12.
Wycieczka przez Santa Maria i Umbu do polsko - niemiecko - włoskiej kolonii Jaguary (wym, Jaguary). Polacy niby nie istnieją tamże. Założenie Towarzystwa Bartosza Głowackiego w dzień 8-go maja. Wycieczki na różne ulice m. i do Galicyan - Rusinów w S. Xawier (wym. szawier). Jazda nocą przez stepy do Umbu. Koleją do Cruz Alta. Furmanka Mazurów wschodnio-ruskich do Ijuhy (wym. iżuji). Ksiądz Antoni Zuber. Masonerya. Dyrektor ko­lonii. Zaburzenia. Pobyt 10-cio dniowy. Wycieczka kilkodniowa do Guarany, polsko szwedzkiej osady. Powrót do Iżuji. Nocą w zamieć piaszczystą do Cruz Alta. Dyrekcya kolei. Powrót do Porto Alegre. Pobyt tamże. Utworzenie to­warzystwa Zgoda. Wycieczka do kolonii polsko - włoskich Marianna Pimentel i Bara do Triumfo. Budaszewski. Kolonia polska Felicjano, Mendelski. Wyciecz­ka 10-dniowa na korach garbarskich do Pelotas. Noclegi na stepie. Polacy w Pelotas i w Rio Grandę. Zakładanie towarzystw polskich. Trzy dni trzecią klasą parostatkiem do Buenos Ayres. Niemcy.
Po kilku dniach pobytu w Porto Alegre, tym razem u ro­daków, wyruszyłem do północno zachodnich kolonii polskich w stanie Rio Grande do Sul. Jechałem do tego północnego za­chodu wszelkimi środkami przewozowymi.
Wyjechałem późną nocą około 11-tej parowcem rzeką Kaji (Cahy) wprost na Zachód. Nad ranem stanąłem w znanej już nam miejscowości przy ujściu rzeki Takwary do rzeki Kaji. Znaj­duje się tam przy brzegu stacya kolejowa Takwary. Pociąg ruszył o 5-tej rano w dalszym ciągu na zachód.
Droga to stepowa... nie należy jednak przypuszczać, żeby krajobrazy były zupełnie płaskie tak jak w Polsce lub Węgrzech. Spotyka się co chwila wzniesienia i zniesienia, jakby szerokie ło­ża wyschłych rzek, lecz wszystko płaskie i pokryte stepową trawą bez drzew i wynioślejszych pagórków.
Pociąg pomykał dość szybko. Towarzystwo Riograndeńczyków w wagonie było bardzo wesołe. Natrząsano się do woli z gubernatora — prezydenta Kastiliosa. Zmuszono mnie wypić na zdrowie Polski całą szklannice wybornego koniaku przy śpiewach
te na północy tego miasta. Uwydatnia się to w pełnej jego nazwie, która brzmi: Santa Ma­ria da bocca do monte   (Śi krzykach, gdym wychylał do dna. Ściskań i owacyi nie było końca, aż około 4-tej stanąłem i wysiadłem na stacyi „Kolonja". Zamierzałem dostać się od niej do kolonii Sylwejra Martins, o której mnie powiadomiono, że jest przeważnie polską. Dotarłem tylko do jej skrajnego brzegu, furmanka dopiero po zachodzie słoń­ca. Stanąłem w karczmie niemieckiej. Uprzejmy gospodarz obja­śnił mnie, że to była istotnie kiedyś wielka osada polska, lecz że już teraz niema tam wcale Polaków. Było ich przed laty z jakie 8 tysięcy, ale wszyscy wywędrowali do „Jaguary” i „Ijuhy”.
Nie całkiem dowierzałem zacnemu Germanowi, lecz przybyło na noc z objażdżki dwóch księży, jeden Polak, ksiądz Kuklok, i ka­płan Niemiec. Zaręczyli mnie, że istotnie niema Polaków a tylko 20 rodzin niemieckich, reszta zaś ogromnej kolonii są sami Włosi. Zaniechałem więc szukania obcych bogów i nazajutrz wyjechałem rano do miasteczka Santa Maria, stacyi kolei żelaznych rozchodzą­cych się w kierunkach: do Porto Alegre na wschód, do Casequy (wym. Kasekwi) na zachód, i do Cruz Alta na północ.
Okolice Santa Maria są górzysw. Marya początku gór).
Jest ono w samym środku stanu Rio Grande do Sul. To położenie i zbieg kolei sprawiają, że się tam ześrodkowują liczne interesa. Przeto zabudowuje się szybko. Stało się istotnie miejsco­wością handlową i przemysłową. Ludność jest tam mieszana. Przeważa wprawdzie już język portugalski, lecz pochodzenie por­tugalskie nie odbija się na twarzy przeważnej liczby mieszkańców. Typ niemiecki góruje, nie język. Zauważyłem wiele pięknych po­staci kobiecych, typu germańskiego a języka portugalskiego. Po­łowa większych sklepów znajduje się wszakże w ręku Niemców nie sportugalszczonych. Polaków jest bardzo mało i to przeważnie przelotnych ptaków. Szczupłe ich kółko zgromadzało się czy to u mnie w hotelu, czy to w paru domach polskich. Jeden rodak zaabonował Przegląd Wszechpolski i jakąś inną gazetę.
Z Santa Maria wyjechałem po kilku dniach w południe na dalszy zachód. Około 5 - tej wieczorem stanąłem w Umbu, stacyi kolejowej przed ostatnią Caseąuy (wym. Kesekwi). Umbu jest to nazwa od pięknego gatunku drzewa brazylijskiego o ogromnych rozłożystych gałęziach. Tam trzeba było nocować u hotelisty włoskiego.
-174-
Z tamtąd dopiero nazajutrz o 4-tej rano   wychodzi   omni­bus do kolonii Jaguary.
Znalazłem się w towarzystwie niemieckiem. Wypytywałem się naturalnie o stosunki polskie. Niestety dowiedziałem się, źe w Jaguary prawie wcale niema Polaków. Gdy wstało słońce, od­słonił się nam widok płaszczyzny riograndzkiej, przerywanej dzi­wacznie na krańcach widnokręgu. Są to jakby forteczne szańce, okopy, odosobnione warownie, zakończone szpiczasto lub regular­nie, płasko. Przejechaliśmy rzekę Ibicuy (wym. Ibikuji). Jest ona pod Umbu bardzo małą, prawie wyschłą, a przecież staje się ogromną, wylewa na kilka i kilkanaście kilometrów i jest zu­pełnie zdatną do żeglugi parowej. Była to chwila, kiedy opadła w sposób niezwykły.
Po całodziennej jeździe dyliżansem   dojechaliśmy   przed   za­chodem słońca do pól uprawnych, spotykaliśmy wtedy co chwila ludzi na drodze. Wreszcie przeprawiliśmy   się przez rzekę Jaguary promem, na jej drugiej stronie czekał nas sam pan   dyrektor ko­lonii, Severiano de Souze e Almeida.
Stolica kolonii, istniejącej dopiero od lat 5-ciu, przedstawiła mi się jako będąca w najpełniejszym rozwoju. Żadna z tych, które zwiedzałem w Brazylii, nie wydała mi się tak posuniętą naprzód, jak Jaguary.
Wygląda już zupełnie na skończone miasteczko. Z dumą zaznaczał dyrektor, ożeniony z córką gubernatora Kastiliosa, że niema w Brazylii tak rozwiniętej osady. Istotnie po pięciu latach urządził już wystawę wcale pokaźną płodów i wyrobów osadników Jaguaryjskich. Szanowny Dyrektor był wielkim zwolennikiem Po­laków a bardzo niechętny Włochom a szczególnie, kiedy go raz zaskarżyli do wyższej władzy. Gdy Włocha spotykał, krzyczał na niego, »Pulenta! Pulenta!*) Zaszedł jednak stanowczy zwrot na korzyść Włochów... Są to teraz jego ulubieńcy. Sam mi mówił że tylko włoska i niemiecka kolonizacya wydały wyniki pomyślne szczególnie włoska. Włosi, mawiał p. dyrektor, są ludzie trzeźwi i oszczędni do przesady, najzdolniejsi do karczowania lasów i uprawy ziemi brazylijskiej. Inne zas' narodowości, jak Polacy, Hi­szpanie, Węgrzy i Francuzi pozostawali tylko dopóki otrzymywali od rządu utrzymanie, udając, że coś robią na kolonii. Potem zwy­kle puszczają się na żebraninę i opuszczają całkiem kolonię.
*) Rodzaj potrawy kukurudzianej włoskiej.
-175-
Emigracya ta, zdaniem jego, okazała zupełną nieudolność uprawy grun­tów lesistych i przemysłu domowego, a przytem uwydatniła nie-fcnośne wymagania, połączone z lenistwem. Sprawozdania dyrek­torskie opiewają jednak, źe są chlubne wyjątki pomiędzy Polaka-pni, źe wielu z nich zagospodarowało się wzorowo i źe są puaw-dziwą chlubą kolonii Jaguary.
To też jest powód mniemać, źe jest wiele przesady w sło­wach p. Dyrektora. Przedewszystkiem za Niemców uważa bardzo wielu, którzy mają tylko niemieckie nazwisko lub są protestanci. To błędne mniemanie wyrobili mu Niemcy, urzędnicy biura jego. i Bardzo dziwne u nich panują pojęcia o ludzie polskim z pod za­boru rosyjskiego Wszystkich z tamtąd uważają za Niemców ro­syjskich, z których wielu pozapominało niemiecki język lub go skaziło polszczyzną lub ruszczyzną. Nie da się w każdym razie za­przeczyć, źe pewna liczba Polaków istnieje i wzmaga się na ko­lonii, jak to wskazują liczby następujące: kolonistów włoskich było   w 1891  2.109    w 1895 9.420
 „                 niemieckich w 1981 r.         657…………w 1985 r.    9.420
,,          brazylijskich…   „               - ……………      „          1.666
„         polskich………. „               307 ………          „          1.987
„         austryackich….  „                91………..         „            566
,,         hiszpańskich…..  „              136 ………..         „             544
„         szwedzkich …….. „                  26 ………..          „                26
„         innych ………    „           1.105………         „             10
Liczby te wystarczą same przez się, aby wykazać niesprawie­dliwość sądu p. dyrektora. Jest ona tem większą, że pomiędzy »Austryakami* przeważają Polacy i Rusini. Podobno chciał on w Ja­guary założyć kolonię wyłącznie polską i zachowuje żal do Pola­ków za to, że tak lekkomyślnie poopuszczali dane im działki ziemi.
Zjechało się było istotnie z jakie 8 tysięcy ludności polskiej do Jaguary.
Przyczyną opuszczenia po roku osiedlenia się, tj. po prze­trwaniu najgorszych chwil były pogłoski, że wszyscy Polacy mogą wrócić darmo do domu w Europie. Zbiegły się na utworzenie tej pogłoski dwa fakty jak najnieszczęśliwiej ze sobą; przybycie ks. Chełmickiego do Rio de Janeiro i podróż konsula Bogdanowa do południowej Brazylii. Choć pierwszy nie był nigdy w Porto Alegre, niemniej przybyła wieść do Rio Grande do Sul, że posiada większe fundusze, aby każdego przewieść na swój koszt do Polski.
-177-
Szczególnie zaś konsul Bogdanów zawinił. Gromadną ucieczkę Po­laków ze wszystkich kolonii stanu Rio Grande do Sul spowodo­wało najwięcej jego zachowanie się. Z wielką pompą w kilkana­ście dni zrobił wyprawę z Porto Alegre do Stanu Santa Catharina przez kolonie polskie. Ludziom naszym przedstawiał, że car prze­baczy im zbrodnię opuszczenia ojczyzny rosyjskiej bez jego po­zwolenia, że żandarmi na granicy nie będą ich ścigali jako zbro­dniarzy i że zupełnie darmo przejadą się na koszt rządu rosyjskiego przez morze do Polski, na Kaukaz lub w głąb Azyi. W kilku miejscach koloniści nasi chcieli go za to obić i zabić. Lekkomyśl­ne jego obietnice, przechodząc z ust do ust, podziałały najszkodliwiej tam, gdzie go nie widziano na oczy. Emigranci nasi zra­żeni w Sylweira Martins płonnem wyczekiwaniem w barakach a gdzieindziej np. w Jaguary ciężką pracą pierwszego roku na swoim działku, gromadnie rzucili ziemię i uciekli do Porto Alegre, aby wrócić do Polski. Z tamtąd dopiero powoli wracali, rozsypu­jąc się po wszystkich koloniach i miasteczkach.
Dyrektor Severiano Souza w Jaguary zupełnie nie mógł się zoryentować w tem bezładnem umykaniu i opuszczaniu własnych gospodarstw na to, aby bruki zbijać w Porto Alegre i próżnować. Wziął to za objaw wrodzonego lenistwa narodowego i wstrętu do wszelkiego wysiłku, Osądził, że Polacy nie nadają się do kolonizacyi rolnej w Brazylii. Człowiek to czyni lecz nie myśli. W ten sposób najczulej usposobił się dla Włochów,
Ci przybyli w wielkiej ilości, karmią się polentą (rodzaj chleba z kukurydzy), cybulą i zapachem mięsa (nie mięsem) i ob­siedli najlepsze miejsca opuszczone przez Polaków i Niemców. Ci też mieli opuścić Jaguary. Przypuszczam że to nikt inny tylko Polacy, zapisani jako Niemcy.
Biuro kolonizacyjne w Jaguary oblazłe jest Niemcami. Ży­wioł to z małymi wyjątkami jest nieprzyjazny Polakom, z tego powodu też i sprawozdania dyrektora są zabarwione niechęcią dla nas. Osobiście jednak doznałem od nich wielkiej uprzejmości. Pierwsze parę dni nawet w Jaguary przepędziłem wyłącznie w ich towarzystwie. Zapytałem się naturalnie, ile jest rodzin polskich w Jaguary. Odpowiedział mi jeden Niemczyk że 4; następnie inny dorachował się 6, potem znów inny 10-ciu, wreszcie stopniowo inni dociągnęli liczbę do 16-tu z zaręczeniem, że więcej niema stanowczo.

177
W parę dni potem zaszedłem do polskiego handlu (wendy) dnia 3-go maja i najniespodzianiej w świecie stałem się świad­kiem założenia Towarzystwa polskiego imienia Bartosza Głowa­ckiego. Osób dorosłych zebrało się ze sto. Wchodząc do miejsca, gdzie się zbierano, natknąłem się na typowego polskiego chłopa wysokiego, barczystego, swą szeroką gębą walącego słowa w uszy słuchaczów jak cepem. Musiał go każdy zrozumieć kto by nie chciał. Skoro mu powiedziałem, kto ja za jeden, porwał się, aby mnie pocałować w rękę. Lecz nie miał to być pocałunek chama pańszczyźnianego, lecz patryarchalne uczczenie posła z ojczyzny; albowiem, gdy rękę szybko usunąłem (czynię to zawsze i tępię jak mogę to świadectwo niewoli), wtedy ucałował mnie serdecznie w obydwa policzki. Obaj mieliśmy łzy w oczach. Zwie się on An­toni Kantor, pochodzi z Galicyi. On sam kolonistów polskich zwo­łał i towarzystwo założył, agitując wciąż energicznie, aby przy­gotowawcze zebrania nie poszły na marne. Zaklinał z płaczem, aby rodacy Ełączyli się w towarzystwo, aby przez to raz ustała poniewierka doznawana od obcych.
Do Towarzystwa przystąpiło odrazu 41 z obecnych, płacąc natychmiast po 2 milrejsy wpisowego. Drugie bardzo charaktery­styczne w przemowach Kantora było to, że usiłował nadać towa­rzystwu nazwę »socyal-demokratycznego« pod imieniem Bartosza Gło­wackiego ze statutami, kończącymi się postanowieniem przekazania funduszu Towarzystwa na Skarb Narodowy w Rapperswylu w razie jego rozwiązania. Wszystko przeprowadził prócz nazwy »socyal-demo-kratycznego«. Statuta sam ułożył wjęzyku nie zupełnie poprawnym, ale świadczącym o oryginalności pomysłu. Zawierały one znakomite szcze­góły, między innemi, żeby na każdej ulicy było 2 mężów zaufania, mających obowiązek agitowania za Towarzystwem i jego spra­wami.
Oprócz Kantora zasłużyli się   około    utworzenia   i   rozwoju Towarzystwa pp. Weisman,   Andrys,   Szer,   Tarnowski,   Walter i i. Z nimi też zrobiłem kilkodniową wycieczkę konno do gospo­darstw Kantora, Tarnowskiego i Czajkowskiego.   U   Tarnowskich trafiłem na uroczystość z muzyką i tańcami.
Ułatwiono mi wycieczkę do S. Xavier, osady położonej o 8 godzin jazdy konno od miasteczka Jaguary. Zamieszkałą ona jest przez »austryaków«, jak ich urzędownie nazywają. Są to Galicyanie z wschodniej części kraju, przeważnie Rusini.
') Dodatek do „Gazety Handlowo-Geograficznej” Nr. 24.

-178-
Gościłem u pana Erta, właściciela zajazdu i kupca. Dosyć mi się ucieszono i obarczono paru poleceniami, których nie mogłem wypełnić, jak wynalezienie kufrów zaginionych.
Kilkanaście osób zjawiło się w zajeździe. Niektórzy byli dość inteligentni i tego typu, jaki się spotyka w klasie szlacheckiej na wsi wszędzie w Polsce: małomówni, powolni, bardzo grzeczni, rozgrzewający się dopiero po kilku godzinach rozmowy. Mówili poprawnie po polsku, lecz zdaje mi się, ze byli to raczej Rusini. Przybyli oni do kolonii Jaguaryjskiej jako rolnicy z zawodu. Przeto płacili wprawdzie frycówki, aby się zastosować do nowych warun­ków rolniczych, lecz zawsze ziemi lepiej się trzymają od proletaryatu polskiego fabrycznego, nie znającego się wcale na roli. Byli w samych początkach zagospodarowywania się po paru miesią­cach dopiero.
Znajdował się u p.Erta zamożny Rusinek, słabo mówiący po polsku, który rozpowiadał o swych próbach wysiewu ziarn europejskich. Ocalał mu z podróży jeden >miszok« z nasionami; polecił mi znaleźć na cle w Rio de Janeiro drugi wraz z 2-oma obszernymi kuframi, zawierającymi ogromne mnóstwo gatunków zboża i warzyw. Poszukiwania moje w stolicy brazylijskiej okazały się daremne po roku.
Grunta są tam płaskie, wspaniałe; widać to było z niezwykle bujnej roślinności po drodze S. Xavier do Jaguary. Gąszcz leśny całą gamę wykazuje tam od drobnych zarośli i krzaków, jak różne trzciny i bambusy, do ogromnych rozłożystych drzew, jak Araea, Figueira, Umbu i inne.
Na 544 »austryaków« było w 1896 roku w Jaguary i S. Xavier 70 Węgrów i Kroatów oraz 60 Czechów, reszta 414, to nasi Galicyanie, mieszkający w przeważnej liczbie w tej ostatniej miej­scowości.
Mój pobyt w Jaguary był za krótki, by zdać z tej kolonii dokładną i wyczerpującą sprawę. Najwięcej przebywałem pomiędzy rękodzielnikami, pochodzącymi przeważnie z Królestwa. Żywioł to inteligentny i przedsiębiorczy. Wszyscy z pewnością uchodzą za Niemców, bo mają zwykle nazwiska niemieckie. Oni to naj­więcej się ucieszyli memu przybyciu i najlepiej zrozumieli cele i Towarzystwa Handlowo-Geograficznego, zwłaszcza handlowo prze­mysłowe Niepodobna mi było uczynić zadość objaśnieniom i po­leceniom n. p. jakie części rzemiosła tkackiego sprowadzać z Porto Alegre a jakie z Warszawy lub Łodzi.  

-179-
Rzewnie z tymi młodymi ludźmi się rozstałem, jak z starymi druhami od serca.
Aby zdążyć na pociąg, trzeba było jechać całą noc konno do stacyi Umbu. Odprowadzono mnie w zupełnie ciemną noc. W tej przeprawie stepowej nie brakło przygód, jak kilkakrotne błądzenie a także z mej strony fatalne przewrócenie się z koniem w jakiś głęboki parów, wąchanie kopyt końskich, szukanie konia i towarzyszy podróży. Ledwie zdążyłem na pociąg, który mnie porwał o 4-tej rano i uniósł aż do Santa Maria, gdzie stanąłem około 9-tej. W mieście tem przy zetknięciu się z rodakami ułowiłem jednego tj. namówiłem, by opuścił obce bogi a sprowadził się jako nauczyciel do polskiej kolonii w Ijuhy. Nieobliczone korzyści są zawsze ze zbliżenia się inteligencyi do nieoświeconego ludu naszego... a dla samego inteligentnika zawsze niemal przy tych samych warunkach korzystniej pracować między swymi niż wysłu­giwać się obcym. To też z łatwością dał się namówić i zawieść dzielny człowiek; p.Kaźmierz Dąbrowski, do Ijuhy (wym. Iżuji). Wyjechawszy rano z Santa Maria stanęliśmy po południu w Cruz Alta. Droga była z początku bardzo górzysta i obfitująca w piękne widoki. Wjechawszy na płaskowzgórze w ciągu dwóch godzin, pomykaliśmy już tylko płaską okolicą. Jechaliśmy linią kolejową wielkiej przyszłości. Gdy będzie we wszystkich swych częściach gotową, stanie się ona jedna z dłuższych na świecie. Połączy bowiem Rio de Janeiro ze stanem Rio Grande do Sul a z czasem z kolejami uruguajskiemi aż do Motewideo. Jest to przestrzeń jak z Polski do Portugalii.
Miasto Cruz Alta jest czysto brazylijskie o 18-stu tysięcach mieszkańców. Czeka je świetna przyszłość... z powodu, że bę­dzie to środek sieci kolejowej: na południe i na północ jako punkt wielkiej kolei powyższej, na zachód do granicy argentyń­skiej ku Paraguajowi.
Z Cruz Alta (wysoki krzyż) zabraliśmy się furmanką Mazu­rów Wschodnio Pruskich do Ijuhy. Jestto odległość przeszło 10-ciu mil... jedzie się tyleż godzin po równej mniej więcej płaszczyźnie. Ziemia zdaje się nie najgorsza, choć nie jest porosła lasem, oznaką w Brazylii najlepszych gruntów. Odznacza się barwą cegły czerwonej. Miejscami jestto bardzo lotny piasek takiego  samego  koloru. 
 
-180-
Miałem   sposobność dobitniej się o tem przekonać, gdym powracał z Iżuji do Cruz Alta podczas zawiei nocnej... drobny pyłek czerwony ledwie pozwalał oddychać i w nieznośny sposób wnikał wszędzie w rzeczy, w kuferki, w oczy, gardło, przyprawiając białego człowieka o kolor skury Indyanina.
Kiedy przyjechałem do Ijuhy z p.Kazimierzem Dąbrowskim w środę 13. maja, stanąłem w Hotelu Polskim p.Kośmińskiego. Tam, jak też nieco już poprzednio słyszałem, dowiedziałem się, że nadchodzi burza, że zanosi się na jakąś awanturę, że istnieje zatarg mię­dzy Ks. Cuberem a Dyrektorem kolonii. Nazajutrz rano zauważyliśmy mnóstwo konnych kolonistów polskich, przebiegających miasteczko Ijuhy. Jechali po księdza, który noc przepędził na kolonii swojej, nie czując się bezpiecznym w miasteczku; ruszyli, aby bez obawy przybył na mszę świętą w dzień 14 maja. Poszliśmy z listem po­lecającym do p.Dyrektora, człowieka uprzejmiego dla nas. Nasza portugalsko-francuska rozmowa została przerwaną przybyciem tłu­mu ludzi przed kancelaryę urzędu. Uszliśmy, żeby nie mieszać się zaraz z początku do nieznanej nam a drażliwej sprawy. Mimowol­nie usłyszeliśmy głos polski wybranego przez tłum dyplomaty : »Przyszliśmy tu, aby spytać się, co Pan Dyrektor ma przeciw naszej religii, i powiedzieć, że, jeżeli z naszego księdza ma zrobić siarkę (solone i suche mięso), to niech zrobi z nas wszystkich. Następnie ujrzeliśmy stojących i ściągających tuż pod kance­laryę kilkunastu ludzi, zbrojnych w karabiny Manlichera. Pomy­ślałem sobie, że milicya taka pobije całe tłumy na kilkaset kroków, nigdy na kilka. Pomału dowiedziałem się, że położenie było w naj­wyższym stopniu groźne, jeden z pachołków kantoru, Niemiec, przyzwyczajony lekceważyć sobie lud polski, odwiódł kurek kara­binu: ktoś, rozważniejszy a raczej więcej ludzki, powstrzymał go od strzelania do ludzi albo choćby tylko na strach. Nie wiedzieli w kantorze, że w tłumie, oblegającym kantor, każdy mężczyzna miał za pazuchą broń palną i nóż a kobiety pod kieckami naftę, aby spalić kantor oraz dom dyrektora i jego zwolenników.
Miasteczko Ijuhy obróciłoby się w perzynę w większej swej części a dyrektor, wielu urzędników, Brazylianów i Niemców, przypłaciłoby życiem swą lekkomyślność. Nasi koloniści bowiem byli przygotowani na wszystko: pożegnali się wzajemnie z ro­dziną i z przyjaciółmi, jakby dzień 14 maja miał być ostatnim w ich życiu.
-181-
Nicby nie pomogły były nawoływania poprzednie księdza Antoniego Cubera, aby byli spokojni, rozważni, nie burzyli się, nie przychodzili z bronią do kantoru, zachowywali się po chrześcijańsku. Tylko czekano zaczepki. Gruba taka awantura pociągnęłaby za sobą niesłychanie groźne następstwa.
Położenie w Brazylii a szczególnie w stanie Rio Grande do Sul było bardzo naprężone. Federaliści, których jest  tu wiek zość, bynajmniej nie czują się pokonani, mimo źe w zbrojnym uchu przed paru laty zostali zwyciężeni, i ciągle słychać, że lada chwila wybuchnie znów rewolucya zwycięska dla nich. Rząd powoli ociąga wojsko i oficerów z innych części Brazylii; Federaliści czynią także jakieś przygotowania wewnątrz kraju i za granicą;  ciągle   słychać o morderstwach politycznych.
Iskierki, któryby się sypnęły w Ijuhy, mogłyby były zipalić olbrzymią prochownię. Znane sę sympatye kolonistów po skich dla »Federałów«, nawet tych, którzy zachowali się całkiem spo­kojnie podczas ostatniej rewolucyi. Ojciec dyrektora w Ijuhy, pułko­wnik czy generał stojący w Cruz Alta, mający bardzo wybitne, sta­nowisko w rządzie i wojsku, skarżył się przedemną, że żaden -Polak nie znajdował się w wojsku rządowem, a bardzo wielu w rewolu-cyjnem, i że Polaków pod Passo Fundo (gdzie zginął Kośmiski) padło 800. Widocznie ci 80-ciu, którzy tam padli istotnie bili się za 800. Wódz rewolucyi Gumercindo Sarajwa twierdzi że w ogniu najlepsi są Polacy,   a   niechętni   nam   tchórze   niemieccy i włoscy prawią, że Polacy idą na śmierć  jak   bydło,   nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa,   i że  trzeba   ich   dobrze   trafić w głowę lub w serce, bo inaczej, choć ranni, wciąż  idą   naprzód.
Z całej tej wielkiej chmury nie było wcale deszczu. Dyrektor okazał się jak najprzychylniejszym dla księdza, nazwał go swym przyjacielem, przyznał, że bardzo lubi majowe nabożeństwo, które chciał poprzednio skasować. W tym zatargu może grało  wielką rolę nieporozumienie a raczej niezrozumienie ludu naszego. Na pochyłe drzewo kozy leżą. Przeto, widząc lud ten potulny, uni­żony, myślano, że on wszystko zniesie. Prawdopodobnie Dyrektor był pod wpływem wolnomularzy, którzy tu walczą pgteciw tronom i ołtarzowi za zniesieniem wszelkich nierówności. Są oni tu silnie zorga­nizowani i potężni przez to, że należy do nich sama inteligencya. Sto­warzyszenie wolnomularskie jest czemś przedpotopowem i dowem w  Europie;  duch   czasu   przeszedł  nad   niem   cokolwiek do porządku dziennego; inne sprawy silniej, niż ono, wstrząsają społeczeństwami.
-182-
W Brazylii, gdzie chodzi o to, czy ma być mo­narchia i panowanie duchowieństwa katolickiego, czy też rzecz­pospolita i śluby cywilne, wolnomularze są czynnikiem bardzo rzeczywistym. W tym wypadku, jeżeli to prawda, że wpłynęli na dyrektora, nie zgłębili oni tej prawdy, że w „klerykalizmie” ludu naszego jest bardzo dużo patryotyzmu.
Nie znając sztandaru z Orłem Białym i Pogonią, garną się nasi pod chorągiew Matki Boskiej. Rozszarpane państwo polskie nie dostarcza im, jak nowo zbudowane włoskie kolonistom włoskim, pomocy państwowej przez swych posłów, konsulów i konsularnych wysłanników (delegatów konsularnych). Przeto garną się do księ­dza, który jest u nich wyobrazicielem skupienia społecznego. Czują, że bez tego skupienia są pogardzani przez obcych, jak coś bezsilnego i bezzębnego. Szczególne to klerykały z tych koloni­stów polskich, którzy w Ijuhy, zakładając towarzystwo, przyjęli do niego paragraf, opiewający, że mogą należeć do towarzystwa wszyscy Polacy bez różnicy wyznania.
17. maja 1896 r. zawiązało się istotnie »polskie Towarzystwo oświaty imienia Tadeusza Kościuszki«. Przyjęto projekt statutów, wybrano zarząd i polecono mu wystąpić za parę tygodni z po­prawkami i uzupełnieniami ich dla uchwalenia ich w ostatecznej formie. Przewodniczącym wybrano p.Fornalskiego, zastępcą prze­wodniczącego p.Nowaszyńskiego, sekretarzem p.Kazimierza Dą­browskiego, skarbnikiem ks.Antoniego Cubera, bibliotekarzem i zawiadowcą czytelni p.Konarzewskiego, oraz pp. Mielnickiego, Marozowa, Puchalskiego i Józefa Tarnowskiego jako pomocniczych członków zarządu. Określony w statutach cel Towarzystwa jest: oświata (§. 1.). Towarzystwo zamierza go osiągać przez utworzenie czytelni, bi­blioteki i wypożyczalni książek, przez zakładanie szkółek po ko­loniach, przez poradę i opiekę, dawaną Polakom, przybywającym do Ijuhy, przez utworzenie chóru i orkiestry, przez założenie kółka rolniczego i muzeum, wreszcie utworzenie działu ubezpieczeń (§. 2.). Walne zgromadzenie zbiera się obowiązkowo dwa razy do roku> zarząd obowiązany jest je zwołać 3. maja i 29. listopada (§. 5.). Zadaniem kółka rolniczego jest radzić nad podniesieniem rol­nictwa pomiędzy Polakami w Ijuhy i w okolicy przez sprowadzanie (o ile możności z Polski) nasion,  szczepów  owocowych,   narzędzi, machin, przez wzajemne objaśnianie członkom, gdzie i jak zbyć najlepiej własne płody rolnicze, oraz przez zakładanie odpowiednich spółek i przedsiębiorstw (sklepów) (§. 10.).

-183-

Ostatni paragraf przekazuje fundusze Skarbowi Polskiemu w Rapperswylu w razie rozwiązania towarzystwa. Członkami honorowymi obrano na tem pierwszem Walnem Zgromadzeniu p. Mikołaja, kupca Araba i mnie. Postanowiono sprawić sobie pieczątkę i sztandar polski.
Jednem z pierwszych zadań Towarzystwa było utworzyć dokładną statystykę ludności polskiej, rozproszonej pomiędzy Niemcami, Brazylianami i Włochami a przewyższającej liczbą wszystkich razem. Jest tu nieco protestantów-Polaków z Królestwa polskiego i z prowincyi Wschodnie Prusy, tak zwanych Mazurów.
Wedle urzędowego spisu jest rodzin polskich 500, niemieckich 250, włoskich 110, brazylijskich 100, austryackich 50, szwedskich 30, rosyjskich 30, hiszpańskich 10, razem 1.170.
Najwybitniejszą osobistością w Ijuhy jest ksiądz Antoni Cubers górnoślązak, dobry Polak. Bardzo go koloniści kochają i za­sługuje on ze wszech miar na tę miłość. Jest dopiero od stycznia 1896 r. w Iżuji i zakorzenił się w sercach rodaków na zawsze. W zatargach z władzą poparty jest silnie izczególnie przez ścisłe i zsolidaryzowane kółko 25 rodzin litewskich, za którem idzie reszta Polaków. Przybyły ze mną p. Kazimierz Dąbrowski, jest człowiek wypróbowanej uczciwości i poświęcenia dla dobrej sprawy, młody, stanowczy, skromny, inteligentny i wykształcony. Jest on znakomitą podporą nowo utworzonego Towarzystwa.
W Ijuhy są dwie szkoły niemiecko-portugalskie, jedna rzą­dowa, prowadzona przez Niemca i jedna prywatna. W pierwszej dzieci nauczyły się bardzo pięknie śpiewać. Żadne polskie dziecko tam nie uczęszcza. Dyrektor gorszył się, że tak mało mają Polacy pociągu do oświaty .. niemiecko brazylijskiej. Pewnie się prze­konał, że mają, lecz do polskiej, którą zawiązało Towarzystwo Kościuszki.
Z Ijuhy zrobiłem wycieczkę konno do Guarany, kolonii, położonej o kilkanaście mil od Ijuhy. Przyłączyli się do niej ks. Antoni Cuber, p. Dąbrowski Kazimierz oraz dwóch dzielnych ko­lonistów Litwinów: Pawłowski i Debesajtys. Wyjechaliśmy wie­czorem i jechaliśmy aż do północy, tak długo, jak świecił księżyc; po jego zachodzie jest niebezpiecznie jeździć z powodu, że można łatwo zabłądzić na stepach.
-184-
Rozbiwszy obóz i zapaliwszy ogień z gałęzi pobliskiego lasku, spaliśmy romantycznie aż do końca nocy. Słońce w Brazylii wschodzi i zachodzi raptownie. W pół godzinie po świcie jest już dzień zupełny. Złapawszy i osiodławszy konie, wyruszyliśmy około pół do 7-mej w drogę do S. Angelo. Jest to mieścina mała, stolica municipium czyli powiatu lub obwodu, dawna osada jezuicka z wielu pamiątkami po wielebnych Ojcach, kiedy to byli na szczycie potęgi w przeszłym wieku. Przybyliśmy tam o 1-szej, przeprawiwszy się promem przez rzekę Ijuhy. Popas w S. Angelo trwał do 3-ciej, o którejto godzinie puściliśmy się pod przewodem kolonisty Gawrońskiego z Guarany do tejże kolonii.
Przebiegłszy stepy i bór na płaszczyźnie (rzecz dla mnie nowa w Brazylii), stanęliśmy u zamożnego kolonisty Polańczyka około 7-mej. Była to juź noc zupełna. Przyjęcie niespodziewanych gości było serdeczne. Tegoż samego wieczora rozjechano się o kilka mil daleko, aby kolonistów zawiadomić o naszem przybyciu i za­prosić nazajutrz do p. Polanczyka. Jeszcze tego samego wieczora zebrało się dość liczne grono, aby nas powitać, lecz ciało mdłe nie pozwoliło nam przemówić dłużej i poważnie o celu naszego przybycia. Dopiero nazajutrz stało się to około 10-tej czy 11-tej. Przemawiałem dość długo o celu swych rozjazdów po Brazylii, nawiązał się jak najściślejszy stosunek z Ijuhy a zwłaszcza z Księ­dzem i Towarzystwem Polskiem Oświaty. Nie mogłem się do­kładnie dowiedzieć, ile jest naszych w Guarany; z Królestwa Polskiego 70 czy 80 rodzin, z Galicyi czy w ogóle z Austryi osiedliło się niedawno 13 kolonistów. Razem niby około 93 czy nawet 100 rodzin, albowiem jest kilkunastu, o których nie mogłem się wywiedzieć czy to Czesi czy Rusini. Prawdopodobnie są i jedni i drudzy. Linie kolonii Guarani, które obsiedli Polacy, sąde Campo, Bareiro, Serolla, Alta, Campina, Secca. Koloniści nasi przybyli przeważnie z Ijuhy. Zajmują oni brzeg kolonii od S. Angelo i są­siadują ze stepami, gdzie Brazylianie chowają bydło po swojemu. Pierwszy kolonista polski wśród tych Brazylian jest właśnie Polanczyk, u którego staliśmy. Przekonałem się w Guarani raz jeszcze więcej, że u kolonistów naszych pojęcie szkoły i księdza miesza się. Życzenie jednej lub drugiego bywa wyraźnie wołaniem o oświatę. Zaprenumerowali Przegląd Wszechpolski i otrzymali odemnie kil­kanaście adresów towarzystw i księgarni polskich. Zerwany został worek, w którym byli zaszyci.
-185-
Jak na wielu koloniach, które zwiedziłem, postanowiono i tu potworzyć małe szkółki polskie po liniach i użyć do tego choćby starszych dzieci, umiejących czytać, pisać i rachować. W kolonii Guarani niema prawie wcale Niem­ców i Włochów. Prawie żaden z nich, obejrzawszy kolonię, nie może się zdecydować do osiedlenia się na niej. Odstrasza ich brak wody podobno. Dalej od osady Polanczyka o jakie 3 mile jest siedziba stołeczna kolonii, tj. urząd i zarodek miasteczka. Jest ona otoczoną koloniami szwedzkiemi, których w 1896 było nieco więcej niż polskich. Przybyli oni też z Ijuhy i z początku straszliwie marli na krwawą dysenteryę. O kilka mil (dzień drogi złej pieszo) za miasteczkiem Guarani jest już wielka rzeka Uruguay, tworząca granicę z Argentyną. Do brzegu tej rzeki ciągnie się kolonia Guarani i tam założono zarodek miasteczka Serro Pellado, prawie wyłącznie ze Szwedów z Ijuhy oraz z 5-ciu Niemców. Od Cruz-Alta przez Ijuhy, S. Angelo do Guarani i Serro Pellado ma być niezadługo za jakie 3 do 5 lat wybudowona kolej żelazna w kierunku zachodnio północnym.
Na północ od Guarani o trzy dni jazdy konno jest kolonia wojskowa Alto Uruguay (wysoki Uruguay). Podobno wywędrowało tam 20 rodzin polskich.
Zanosi się na to, że kolonia Guarany stanie się przeważnie polską, bo przypływa coraz więcej ludności naszej a mało co innej... Szwedzi zaś chorują i wymierają a żadni inni nie przycho­dzą ich zastępować. Położenie tej kolonii geograficzne wydaje mi się ważnem, bo blizkiem stanu parańskiego. Będzie tedy z czasem możność podania ręki polskim koloniom tamże.
Powróciwszy do Porto Alegre, starałem się już nie przedłużać swego pobytu w stanie riograndzkim... i zaniedbałem wycieczki do Santo Antonio da Patrulia, gdzie ma być z jakie 200 rodzin pol­skich. Są to przeważnie Galicyanie, zdaje się, częściowo z wschodniej części kraju... pewnie więc są to w wielkiej mierze Rusini. Ko­lonia ta leży na wschód od Porto Alegre ku morzu i w jago pobliżu.
W samem Porto Alegre przyczyniłem się może trochę do założenia towarzystwa bardzo łatwym sposobem a mianowicie wma­wiając nieco wiary we własne siły Rodaków. Na zebraniu u państwa Jakubowskich, gdy zaczęto ubolewać nad brakiem ludzi inteli­gentnych i chętnych do   poświęcania   się   sprawom   towarzystwa, zapytałem czyby z obecnych n. p. pan Z. niemógł być przewodni­czącym, zaś p. X. jego zastępcą a p. Y. sekretarzem itd.
Dodatek do Gazety Handlowo-Geografieznej Nr. 1.
-186-
Okazało się, że to zupełnie możliwe, krzyknięto: Zgoda! i towa­rzystwo »Zgoda« powstało. Przewodniczącym obrano p. Feliksa Bernarda Zdanowskiego a wiceprezesem p. Edwarda Stelczyka. Pierwsze walne Zgromadzenie miało miejsce u tegoż. Widać było, że są zarodki przyszłych walk i współzawodnictw. W każdym razie postawiono sobie za główny cel oświatę (czytelnictwo i szkol­nictwo).
Wreszcie nastała chwila opuszczenia stolicy stanu riograndz-kiego. Uchodząc, postanowiłem nie jechać znaną mi drogą wodną, lecz lądem i po drodze zwiedzieć osady polskie. Obrachowałem, że podróż potrwa tylko tydzień dłużej... obliczenia takie na wiel­kich przestrzeniach amerykańskich zupełnie się nieudaja... termi­nów prekluzyjnych stawiać całkiem nie podobna... Jechałem prze­szło miesiąc dłużej.
Przybywszy z Porto Alegre parostatkiem do Barra de Ribeiro, miejscowości nad rzeką Guahyba, 3 mile szeroką, udałem się stamtąd pod przewodem i na koniu p. Budaszewskiego (kolo­nisty i zarazem szewca) do Marianna Pimentel i Barao de Triumfo. Kolonia Marianna Pimentel liczy przeszło 200 rodzin polskich. Polacy są najliczniejsi ze wszystkich. Niestety, pomimo liczby, nie mają takiego stanowiska jak Włosi i Niemcy. W miasteczku czyli w projekcie miasteczka, siedziby stołecznej, niema ani jednego handlu polskiego czyli „wendy”, a wendziarz, Włoch, u którego obiadowaliśmy, wywiesza stale chorągiew włoską nad swoim do­mem. Ślady polskie widzi się tylko o tyle, o ile do włoskich karczem i szynków schodzą się Polacy z kolonii, jak to miało miejsce z powodu mego przybycia. Przygnębiające sprawia wra­żenie taka obczyzna wśród swoich. Widzi się wyraźnie, jakąto jest szkodą brak ludzi z inteligencyą i kapitałem pomiędzy ludem. Jedni bez drugich nic wielkiego nie zbudują i, trzymając się osobno, podpadają pod panowanie i wyzysk obcy. Z Polski przed 6-ciu laty sam lud wy wędrował; inteligencyą i kapitał nie wiedziały i nie wiedzą jeszcze, dokąd. Przeto, dopóki z Polski te czynniki nie napłyną lub nie wytworzą się same z kolonistów polskich, na­pływają one lub wyrabiają się zkądinąd. Obecnie miasteczka i zawiązki miasteczek z ich handlami, karczmami i urzędami bra­zylijskimi, włoskimi i niemieckimi robią   pośród   kolonii   polskich wrażenie orchidei i innych pasożytów drzewnych   lub   lian   obra­stających i zduszających największe   drzewa.   
-187-
Pobyt   nasz   w Ma­rianna Pimentel był  krótki.    Nocowaliśmy   w   gościnnym   domu p.   Korpalskiego, kolonisty z linii »Dr. Flores«.    W dość obszer­nym jego domu zebrało   się   sporo   osób.    Przemawiałem   wobec nich o sprawach emigracyjnych, handlowych i   w   ogóle polskich z jakie kilka godzin aż po północy.    Nazajutrz,   zażywając uprzej­mej   gościnności   p.   Żyrubskiego,  przełożonego   kościoła w innej części kolonii na linii »Jose Evarista«, przemawiałem po kilkakroć o tych samych przedmiotach do jeszcze liczniejszych zgromadzeń. Wreszcie zajechaliśmy do Barao de Triumfo. Przed domem p. Bu­daszewskiego   oczekiwano   mnie   z   chlebem   i   solą   pod   brama tryumfalną z sztandarami i barwami polskiemi. Skorzystałem z ze­brania się prawie wszystkich polskich kolonistów tamtejszych, aby opowiedzieć o celu mego przybycia   do   Brazylii. Owocem   tych przemówień,    rozmów,   pobytów   a   przedewszystkiem   zabiegów p. Budaszewskiego będzie   prawdopodobnie   utworzenie   2   stowa­rzyszeń polskich, jednego w Marianna Pimentel, drugiego w Barao de Triumfo. W tem ostatniem miejscu pewnie  to stanie się  prędzej, mimo że może tylko jest 20 rodzin   polskich wśród wielkiej kolonii   niemiecko szwedzko-włoskiej.   U   państwa   Budaszewskich byłem 2 dni. Gościnne ich progi opuściłem dnia 3-go   czerwca. Wędrówka   moja do S. Feliciano   była   kilkodniowem   błądzeniem po stepach i górach. Mój przewodnik, kolonista Ruszkowski, choć nie znał drogi, bardzo mylnej   dla   najlepszego   znawcy, sprawił przynajmniej, że mniej błądziłem, niż gdybym jechał sam jeden. Przybywszy na linię Pederneira,   stanęliśmy   zmęczeni   pod karczmą p. Matuszewskiego.   Uprzejmie przyjętego   przez   gospo­darza i dość licznych   gości,   odprowadzono   mnie   o   kilkanaście kroków do jego teścia, Litwina, p. Antonowicza. Mało co mogłem tego dnia mówić z powodu zmęczenia. Litewska   gościnność usu­nęła mi zmęczenie i nazajutrz wraz z gospodarzem udałem się do stolicy kolonii, zawiązku   miasteczka,   zwanego   Herva   de Bicho. Tamże oddany pod skrzydła   opiekuńcze   p. Antoniego   Mendelskiego, zastępcy Dyrektora, przepędziłem   w jego domu   przeszło 10 dni, używając dawno nie doznawanych   wygód i wypoczynku. Pobyt mój był długi ponad moje oczekiwania.   Niepodobna było go skrócić. W kilku miejscowościach kolonii  zebrali się ko­loniści, i,   jak   zwykle,   przemawiałem   do   nich   przekonywująco, zachęcając do założenia towarzystwa.
-188-
Na ostatniem zgromadzeniu, zwolanem przez p. Mendelskiego, wybraną została komisya z 6-ciu celem ułożenia statutów towarzystwa, obmyślenia wpisowego i wkładki miesięcznej, zwołania pierwszego Walnego Zgromadze­nia i wybrania zarządu. Ogół kolonistów zainteresował się powsta­niem jego a niemniej też nie brakuje tam grona ludzi inteligent­nych do prowadzenia go.
W San Feliciano jako też w Marianna Pimentel niezatarte ślady w sercach kolonistów pozostawił ks. Możejewski. Energiczny i świetny kaznodzieja nakłaniał do stowarzyszeń i szkoły. Lecz przybył w najgorszą chwilę, tj. na początek osiedlenia. Panuje wtedy niedostatek, zły doradca, i wszelkie złe strony nowych urządzeń i to co jest najgorszego w sercu ludzkiem, wychodzą jak szumowiny na wierzch To też gromy sypały się z kazalnicy przeciw grzesznikom i grzesznicom. Gdy kapłan w zapale oratorskim odezwał się do pomocy słuchaczów w tępieniu złego, przyjęto to do serca i zrozumiano, że natychmiast trzeba zbić po­rządnie rozmaity żony i córki. Pokrzywdzeni w tym akcie do­raźnej sprawiedliwości rycerscy Brazylianie postanowili w kilku­nastu księdza zgładzić pewnego dnia zaraz po mszy. Byłoby może przyszło do krwi rozlewu, bo ksiądz także miał swoich stronników. Lecz, chcąc uniknąć tej ostateczności, odprawił mszę o 2 godziny wpierw i opuścił na zawsze S. Feliciano. Nie było innej rady, bo nie miał poparcia władzy, przeto zamordowanoby go niechybnie. Coś podobnego zdarzyło mu się w Marianna Pimentel. Gromy z kazalnicy dotknęły 2 Polaków, ludzi złego prowadzenia się, którzy urządzili w nocy coś w rodzaju zamachu na jego życie, ksiądz nie puścił ich szczęściem do swego domu, gdy pukali do drzwi.
W obydwóch koloniach postawiał domy urządzone na szkółki własnym kosztem. Wogóle pozostawił w nich sporo swego grosza. Pojmując rządy tak, jak one są w wolnym kraju Jankesów w północnej Ameryce, namawiał kolonistów, aby wybrali sobie innego dyrektora i urzędników lub postarali się, aby im zamianowano innych, lepszych i uczciwszych. Zapomniał, że na koloniach w Brazylii urzędnicy i dyrektor mają ogromną władze faktyczną (nie teoretyczną). Mścili się więc na nim a oparcia nie miał w kolonistach polskich, świeżo przybyłych i niezorganizowanych. Nie miał też dobrego stosunku z ks, biskupem.
-189-
Odwiedził go w Porto Alegre i przemówił się z nim z powodu, że książę Kościoła twierdził, iż koloniści nie potrzebują polskich księży i winni przy­zwyczaić się czem prędzej do księży brazylijskich i ich mowy portugalskiej.
Te wszystkie przeciwności sprawiły, że niemiłe wrażenie wy­wiózł z Brazylii i mocno przestrzegał przed wychodztwem do tego kraju. Sam doznałem przed paru laty wielkiego wrażenia, czytając jego ponure opisy tego »dzikiego «kraju, gdzie panuje bezprawie, a polski kolonista, zaprowadzony do odludnych stepów, musi bez­warunkowo zginąć, czy to z ręki wrogich Brazylijczyków czy też z głodu albo od zębów dzikich zwierząt. Przekonałem się za to, że zwiedził tylko kolonie na południe od Porto Alegre, a żadnych innych w stanie Rio Grande. Zdaje się, że wcale nawet nie był w St. Catharina i w Paranie a tylko w Sao Paulo i Rio Janeiro. Przybywając teraz do znanych mu kolonii, z pewnością znalazłby stosunki znacznie polepszone, choć daleko mniejszą liczbę Pola­ków ; wyprowadzili się z powodu braku księdza a szczególnie jego wyjazdu (w Feliciano było za jego czasów z jakie 600 ro­dzin polskich, obecnie 456 — w Mariannę Pimentel w tym sa­mym stosunku zmniejszyła się ludność polska). Wielu wciąż wybiera się do miasta na robotę lub do Parany albo do Polski z powrotem. Ale ci, którzy pozostali, a przyszli byli do dziewiczego boru bez grosza, są obecnie właścicielami zabudowa­nymi, niezależnymi, odstawiającymi swe płody rolnicze i leśne (kory czyli „kaski” drzew do użytku garbarskiego) do miast. Tru­dna to odstawa! Okropna komunikacya! Ale nie jest to już da­wny obraz rozpaczy, choć gorzko się skarżą na nowe podatki, które na nich nakładają. Ucierpieli dosyć od rewolucyi ostatniej. Rozpasani żołdacy rabowali dobytek, szczególnie konie, nastawali na życie. Były morderstwa, okaleczenia, pogróżki. Wszystko to jeszcze całkiem nie przeszło lecz teraz już sami lepiej potrafią się obronić, nosząc tak jak Brazylianie przy sobie pistolety i noże. Były nawet wypadki śmiertelnego odwetu. Powszechnie nawet znaną jest tajemnica, kto jest sprawcą. Wiadomem jest, że kolo­niści nasi przestali być barankami potulnymi.
Brak księdza polskiego i szkoły, oraz otoczenie cudzoziem­skie poza koloniami powyższemi bardzo dokucza kolonistom.
-190-
Wielu na dnie duszy, pomimo    powodzenia,   nie   opuszcza   myśl przeprowadzenia się, gdzie liczniejsza jest ludność polska, aby dzieci miały naukę polską a oni oczy zamknęli pomiędzy swymi. Przebywa od czasu do czasu tam ks. Robert Kuklok, niedawno wyświęcony: jest on misyonarzem i przeto nie noże nigdy osiąść stale, dopóki nie opuści swego zakonu. Jest to Górnoślązak, zdaje się, niezły Polak, i bardzo miły w obejściu. O nim jednak podzie­lone są zdania na koloniach. Słyszałem ogromne pochwały, doty­czące jego osoby. Wiem, że przyjmowano go niezmiernie uroczyczyście, z bramami tryumfalnemi, fajerwerkami, przemowami i de­klamowaniem poetycznych utworów, wykwitłych z powodu jego przybycia. On zaś zgromadzonych witał: Niech żyje Polska itd. Inni zaś skarżyli się, że jest za młody, za porywczy i przytaczali krzywdy czynione przez niego kolonistom, jak: brak pokropienia po mszy św., brak mszy śpiewanej, niedozwalanie, aby koloniści śpiewali po swojemu i narzucanie im innego śpiewu (nie mogłem wymiarkować, czy to było umyślne kasowanie śpiewów polskich i zastępowanie ich łacińskimi) itd Słowem bardzo mi jest tru­dno wydać właściwy sąd o księdzu Kukloku oprócz tego, że mi jest osobiście sympatyczny.
Znajduje się tu w S.   Feliciano   fabryka   cygar   p.   Maciaszczyka. Przeniół się on tam z Porto   Alegre,   albowiem   tytoń   dobrze udaje się w niektórych częściach kolonii i Polacy   sporo   go uprawiają. Lecz pono polski tytoń jest tańszy   i to   coraz   tańszy czy to skutkiem nieumiejętności obchodzenia  się  z  nim,   czy  też nierzetelności. Założenie fabryki cygar jest  w każdym   razie   oko­licznością bardzo korzystną dla plantatorów tytoniu.
Opuściwszy bardzo gościnny dom p. Mendelskiego, wybra­łem się w kilkudniową podróż z S. Feliciano do Pelotas na ko­rach (kaskach) garbarskich, zdzieranych z drzew arasa i katigua, Korę arasy sprzedają koloniści nasi po 2 do 3 milrejsów (za arrobę czyli 15 kilo), korę katiguy zwykle nieco taniej. Być może, iż dałoby się kory te sprowadzać do krajów polskich. Drzewo quebracho sprowadza się do Niemiec z Argentyny masami, i na tym dowozie opiera się cały przemysł garbarski niemiecki, mimo używania wielkiej ilości dębów niemieckich. Kory drzew brazylij­skich są lepsze od quebracha i pewnie tańsze. Wiadomem mi jest, że z polskiej strony poważnie myśli się o dowozie, tej kory do naszych krajów. Byłaby to weźna nitka handlowa.
- 191 -
Wyprawiony przez p. Mendelskiego z dwoma kolonistami pp. Koleśnym i Drzewieckim na wozie pierwszego, dostałem się do Pelotas dopiero w ciągu 10 dni, nocując pod gołem niebem na stepach. Droga ta nie należała do najwygodniejszych, jakie przebyłem w życiu swem. Był to miesiąc czerwiec, odpowiadający europej­skiemu grudniowi; jest on jeden z najzimniejszych na południowej półkuli. A tu, nie przypuszczając, że do tego czasu będę w Ame­ryce, miałem tylko najlżejsze ubrania: najcieplejszem okryciem był mi płaszcz gumowy, wiatrem podszyty. Noce przepędzaliśmy pod gołem niebem na trawie, zawsze bardzo silnie zroszonej. Ro­sa pada tam bowiem tak, jak pewnie nigdzie w Europie. Miesiące całe wprawdzie przechodzą bez deszczu, ale tego nie można na­zwać suszą. Obfitość rosy stanowczo równa się co najmniej ma­łemu deszczykowi codziennemu Rozpalone ognisko z początku ogrzewało temperaturę, zniżającą się w nocy poniżej zera. Lecz rozpaczliwe zimno nad ranem mnie zawsze budziło, gdy ognie wygasły a wilgoć i mróz były największe. Ratował mnie w naj­gorszych wypadkach z ziębnięcia kieliszek wódki z paru kroplami »pain expelleru«, Moc tego trunku jest taka, że stajesz odrazu w płomieniach. W dzień czas był prześliczny wciąż, nawet w południe trapił nas niekiedy upał. Przekonałem się, że niema zdrowszego czynnika nad stepowe powietrze. W zwykłych warunkach stanowczo przeziębiłbym się na śmierć ze sto razy przez te 10 dni.
Cała przestrzeń, którą przejechaliśmy, jest płaska z bardzo nieznacznemi wyniosłościami. Przeważa trawa stepowa, tylko rza­dko spotyka się zarośla większe, podobne do małych lasków z cienkich i niskich drzew. Miejscami ziemia jest mimo to bardzo urodzajna, szczególnie w miejscu, gdzie założono kolonię niemie­cką Sao Lorenso.
Tam dopiero po 8 dniach dostaliśmy się pod dach karcz­my niemieckiej, przenocowaliśmy, leżąc jak wyżły na podłodze. Ale już oceniłem bardzo wysoko dach nad głową i sen nieprzer­wany przez wilgoć i zimno. Gospodarz zajazdu tłómaczył się z tego, że nam łóżek nie dostarczył, wielkim nawałem gości, bo „dla rodaków” zawsze ma coś najlepszego. Gdym zaprotestował przeciw przynależności do narodu niemieckiego, zaczął we mnie wmawiać, żem Niemiec. Ani słuchać nie chciał, że mogę być kim innym. Musiałem powiedzieć po niemiecku kilka bardzo przykrych rzeczy na Niemców, aby go   cokolwiek   zachwiać   w   zaborczości moralnej, z jaką do mnie przystępywał
-192-
.
Po dwóch dniach z S. Lorenso zawlekliśmy   się  do   miasta Pelotas. Zamieszkałem u rzemieślników polskich. Znałem był z powodu przymusowego pobytu w Pelotas przed 4-ma miesiącami tylko p. Zblewskiego, majstra szewskiego, poznańczyka. Teraz poznałem znaczną ilość młodych ludzi, z któ­rymi przez dwa dni wciąż się stykałem. Wieczorami obgadywa­liśmy sprawę założenia towarzystwa polskiego. Zanosiło się na to, że rzecz przyjdzie do skutku. Nawet stanęło, źe nazwa jego będzie „Polskie Towarzystwo Dzieci Białego Orła”. Nazwę tę zapropo­nował p. Antoni Wolski, były nauczyciel. Wyglądał on na bardzo wykształconego i inteligentnego. Najniezawodniej byłby on duszą: towarzystwa, gdyby nie był opuścił Pelotas.
Wygodnie koleją zajechałem do miasta Rio Grande do Sul. Jest ono mniejsze od Pelotas, mniej piękne i bogate, lecz mniej jednostronnie fabryczne. Pelotas wzrosło na okolicznych olbrzy­mich rzeźniach i suszarniach mięsa. Rio Grande ma znaczną ilość fabryk różnorodnych, szczególnie tkackich, z których najważniej­sza jest Rajnganca, zatrudniająca wielu robotników polskich. Mie­szkałem u p.Sulczewskiego, majstra stolarskiego. Przypomniałem sobie zapewnienie kolonistów polskich, z przed 4 miesięcy, że Polaków niema wcale w tem mieście. Znalazła się jednak ich taka moc, że powstało odrazu Towarzystwo Białego Orła, liczące z 50 członków, lecz dalekie, aby obejmowało wszystkich Polaków w Rio Grande. Przewodniczącym obrano p.Czempika a sekretarzem p.Stanisława Leszczyńskiego.
Po paru dniach rozmów, przemawiań i narad, wsiadłem na okręt, który mnie zawiózł do Buenos Ayres. Jechałem 3-cią klasą razem z Brazylianinem. Okręt był niemiecki. Brazylianin nie miał słów pogardy i nienawiści dla Niemców. Albowiem traktowała nas wyższa służba trochę lekko, jako pasażerów niższej klasy, Wytłumaczyłem mu, że to naród, mający wiele jeszcze średniowieczczyzny, mimo swego wykształcenia. Trzeba było jednak przy znać, że służba niższa zupełnie inaczej się zachowywała i źe byliśmy przedmiotem wielkiej uwagi i uczynności. Podróż trwała 3 dni.



Nenhum comentário:

Postar um comentário