100
Kukurydzy…….. 173.000 litrów
Kartofli ………….32.950 litrów
Słodkich batatów.175.500 litrów
Kapusty………… 24.470 litrów
Dla porównania, jak na wzrost tej produkcyji wpływa polączenie kolejowe ze stolicą i zbyt korzystny, przytoczymy wykaz produkcyji włoskiej kolonii Sabauna, polożonej w tych samych warunkach klimatycznych. Nb. ludnośc Sabauny liczy tylko 1.370 głów. Koloniści włoscy produkują rocznie:
Kukurydzy ……… 1.000,000 litrów
Kartofli …………..1.000.000 litrów
Batatów ……………500.000 litrów
Kapusty ……………140.000 centnarów
Papryki …………… 40.000 centnarów
Pomidorów ……….. 30.000 kilogramów
Kawy………………. 15.000 kilogramów
Porównanie cyfr powyższych nie potrzebuje kokoloniści, których mieliśmy sposobność pytać, byli wszyscy zadowoleni ze swego losu; skarg, do których są zazwyczaj tak pochopni, nie słyszałem żadnych, oprócz drobnych zażaleń nowoprzybyłych, nie umiejących sobie dać rady z glebą tutejszą osadników. Oprócz herbaty, o której już wspomniałem wyżej próby uprawy bawełny, manioku i pomarańcz wypadły pomyślnie. Banany widziałem wprawdzie pięknie wyrośnięte przy domu kolonisty Niedzielskiego, nie zdaje mi się jednak, aby w tym klimacie
owocować mogły.
Jakkolwiek ks. Wolański był ubrany po cywilnemu, wieść o przyjeździe księdza polskiego, którego tutaj od roku nie było, rozniosła się szybko: to tez.
101
ROZDZIAŁ IX.
Wycieezka do S. Carlos de Pinhal. — Campos Geraes i ich przyroda. — Opuszczone plantacye kawowe. — Terra roxa.—Klimat wyżyny stepowej. — Region kawowy. — Miasto S. Carlos. — P. Stanisław Kruszyński. — Fazenda Sta Eudoxia. — Brazylijski milioner u siebie. — Uprawa kawy. — Stosunki zarobkowe na plantacyach. — Rentowność plantacyj kawowych. — Bawełna i trzcina cukrowa.
9-go sierpnia wieczorem byliśmy z powrotem w S. Paulo, a otrzymawszy nazajutrz telegram od p. Stanisława Kruszyńskiego, który podjął się być naszym przewodnikiem po plantacyach kawowych, 11-go zrana odjechaliśmy do miasteczka S. Carlos de Pinhal, rezydencyi p. K.
Minąwszy przy stacyi Jundiahy ostatnie wyrostki pasma Serra da Mantiqueira, wjeżdżamy w płasko-falistą okolicę jałowego stepu, tzw. Campos Geraes, pokrytego skąpą roślinnością suchych traw, urozmaiconych tu i ówdzie kępami drzew lub zarośli mirtowych. Wśród tego stepu rozrzucone są zrzadka niewielkie wzgórza wulkanicznego pochodzenia, zdaleka już bijące w oczy ciemno-czerwoną swą barwą. Są to jedyne w tym regionie grunta, nadające się do kultury kawy i wskutek tego ogromnie wysoko cenione. W miarę posuwania się ku północnemu zachodowi, teren coraz bardziej falistym się staje, a lesiste wzgórza czerwonej gliny (terra roxa) coraz częstszemi. Po drodze uderza stosunkowo znaczna ilość plantacyj opuszczonych z powodu spadku cen kawy, gdyż mniejszym właścicielom cena targowa tego artykułu nie zwracała kosztów robocizny.
102
Mijamy dalej miasto Campinas, jedno z największych i najruchliwszych w stanie. Campinas, zaludnione w znacznej części przez Niemców, posiada liczne warsztaty i fabryki, rywalizując w tem ze stolicą, lecz wskutek niezdrowego swego położenia na dnie kotliny nie mającej przewiewu, przedstawia dla żółtej febry bardzo wygodne pole. W istocie też w roku 1892 wymarło tutaj 3,000 ludzi, tj. szósta część ludności. Minąwszy Campinas, po niejakim czasie wkraczamy w region lasów dziewiczych, żyznej gleby czerwonej (terra roxa) i największych dzisiaj plantacyj kawowych. Wśród puszcz świeżo wykarczowanych wyrosły jak grzyby po deszczu miasteczka kawowe, jak Sao Carlos de Pinhal, Rio Claro, Ribeirao Preto, Jaboticabal itd. Cały ten region leży o jakie 100 metrów niżej, aniżeli równina Campos Geraes, na wysokości 500-600 metrów nad poziomem morza.
Stosunki klimatyczne na stepie Campos Geraes są odmienne nieco niż w S. Paulo, a mianowicie: średnia ciepłota roczna + 19 C , największe upały dochodzą do + 31 C . w cieniu, przymrozków nie ma, najniższa temperatura obserwowana + 0,5. Opad deszczowy waha się pomiędzy 1,200 a 1,500 milimetrów.
Po ośmiogodzinnej podróży stanęliśmy wreszcie na stacyi S. Carlos de Pinnal, w jednem z typowych miasteczek, wyrosłych wyłącznie dla wygody okolicznych plantacyj kawowych. Miasto składa się z ładnego czworokątnego skweru i kilku niebrukowanych, w szachownice pociętych ulic, zabudowanych parterowemi domkami z czerwonej cegły. Widać na każdym kroku, że nikt tutaj nie mieszka dla własnej przyjemności, lecz jedynie dla interesów.
Jakkolwiek zarobki są tu znacznie wyższe, niż w S. Paulo, to zato drożyzna panuje niesłychana; para kamaszy kosztuje np. 30 milrejsów, ubranie kortowe 120 - 150 milr., łóżko 100 milr., szafa 250
103
milr., domek z czterech małych pokoików z kuchnią 150 milr. miesięcznie, kilo mięsa 1 milrejsa. Zarobek dzcienny robotnika przeciętnie 5 milrejsów.
Na dworcu oczekiwał nas p. Stanisław Kruszyński, kijowianin, sekretarz banku w S. Carlo i wyborny znawca stosunków na plantacyach kawowych. Człowiek to w pełni sił, rzutki, przedsiębiorczy i mający wielki mir i poważanie u Brazylianów, którzy nie mogąc wymówić jego nazwiska, zwą go poprostu „Dom Estahislau Polaco.” Pomimo uprzejmego zaproszenia p. Kruszyńskiego, aby wprost do niego zajechać, nie chcąc gosposi zbytniego osobami naszemi sprawiać kłopotu, stanęliśmy w tzw. „hotelu”, a raczej lichej oberży, która wprawdzie pod względem wygód mogła rywalizować z pierwszo lepszą żydowską karczmą, ale zato cenami zawstydzić najdroższe hotele w Rio Janeiro. Spędziwszy wieczór na miłej pogawędce u pp. Kruszyńskich, nazajutrz zrana odjechaliśmy dalej jeszcze koleją do stacyi Araquara. Po drodze wszędzie widnieją rozległe plantacye kawowe. Pierwsza zaraz stacya od S. Carlos nosi nieco biblijną nazwę Babilonia i przedstawia się jako bardzo porządnie zabudowane gospodarstwo, z solidnemi murowanemi budynkami folwarcznemi i zgrabnym, choć nieco pretensyonalnym, pałacykiem właściciela. Właścicielem tym jest Rosyanin, Prokifi Dawidów, jeden z większych plantatorów tej okolicy. Po czterogodzinnej jeździe wśród plantacyj kawowych stanęliśmy na końcowej stacyi Araquara. Przed budynkiem stacyjnym oczekiwał nas najautentyczniejszy rosyjski tarantas (w wielkiem będący u Brazylianów użyciu), z czarnym woźnicą w połamanym cylindrze na koźle. W niespełna pół godziny dziarskie koniki zawiozły nas do fazendy Sta Eudoxia, własności jednego z milionerów tutejszych, Amerykanina p. Alfreda Ellis. Krótka ta droga wystarczyła jednak, aby nas ufarbować na czerwono; błogosławiona terra roxa plantatorów podczas suszy
104
przemienia się bowiem w niezmiernie delikatny krwawo-czerwony kurz, od którego niczem ochronić się niepodobna, przenika wszędzie, nadając nietylko krajobrazowi, ale ludziom i zwierzętom jednolicie krwawą barwę.
Pierwsze wrażenie fazendy przypomina nasze dwory obywatelskie. Murowany parterowy dom o bardzo skromnym wyglądzie, choć wygodnie i z komfortem urządzony, otaczają liczne budynki gospodarskie, a opodal widnieje długi szereg białych, koszarowo - jednostajnych domków, wyciągniętych w jedną ulicę, w których mieszkają robotnicy plantacyjni
Na progu domu powitał nas mężczyzna średnich lat, o wielkopańskiej powierzchowności i manierach, ubrany w nieposzlakowanego kroju garnitur angielski, p. A. Ellis, doktor któregoś z amerykańskich uniwersytetów, poseł do parlamentu i właściciel milionowej fortuny, którą osobiście zarządza. Po przedstawieniach wzajemnych zaprowadził nas przedewszystkiem do pokojów gościnnych, gdzie pół tuzina murzynów zbrojnych w szczotki i wodę w kilka minut zrobiło z nas gentlemanów możliwych do pokazania się damom, oczekującym nas w salonie. W towarzystwie gospodarza, jego młodej, mówiąc nawiasem, bardzo ładnej córki, i damę de compagnie, tej ostatniej córki generalnego konsula niemieckiego w S. Paulo, zasiedliśmy do stołu, zastawionego suto czysto narodowemi potrawami, które ks. Wolański widział po raz pierwszy. Była więc nierozłączna z brazylijską kuchnią polewka czarna jak atrament, i mięso suszone na słońcu, i mączka z tego suszonego mięsa, smażona na szmalcu i przemieszana z mączką maniokową; była nieodłączna „farinha”, którą sobie do ust wrzucają, tak, aby nie dotknąć łyżki, co nowicyuszom wielki sprawia kłopot i wiele wywołuje śmiechu. P. Ellis zapoznał nas snadź naumyślnie z kuchnią brazylijską, nazajutrz bowiem jużeśmy się znów przy stole czuli w cywilizowanym świecie.
105
Z sali jadalnej bezpośrednio wchodzi się do izby czeladnej, a oficyaliści jedzą przy drygim stole w przyległym pokoju.
Przy miłej pogawędce, która robiła jednak wrażenie wieży Babel, gdyż ks. Wolański rozmawiał z gospodarzem po angielsku, panna popisywała się wyborną francuzczyzną, a dama do towarzystwa co chwila wpadała w dyskurs niemiecki, gwarząc potrosze o wszystkiem, nie wyłączając najświeższych ploteczek paryzkich, o których Brazylianie są znacznie lepiej poinformowani od nas, przesiedzieliśmy do późnego wieczora.
Nazajutrz po śniadaniu rozpoczęliśmy przegląd fazendy. Jest to machina mocno skomplikowana, a wymaga wzorowej rachunkowości i wojskowego ładu. Przede wszystkiem tedy, dosiadłszy koni, udaliśmy się na samą plantacyę. Krzew kawowy, przywieziony tu po raz pierwszy z Kajenny w r. 1717, przez długi czas nie był uprawianym na szerszą skalę; w roku 1800 np. produkcya kawy w całej Brazylii wynosiła zaledwie 750 kilogramów . Dziś wyrugował on jednak z podzwrotnikowej strefy tego kraju nieoplacającą się dostatecznie po zniesieniu niewolnictwa kulturę bawełny i trzciny cukrowej, a gorączka kawowa, nie lepsza od gorączki złotej, przyprawiła już o ruinę setki plantatorów i wywołała kilka bardzo
dotkliwych dla brazylijskich finansów krachów giełdowych.
dotkliwych dla brazylijskich finansów krachów giełdowych.
Kawa (coffea arabica) udaje się najlepiej w klimacie nie tyle gorącym, ile niezbyt wilgotnym, dlatego też w regionach równikowych Ameryki, z wyjątkiem okolic suchych, jak górskie prowincye Ekwadoru lub wyżyna Wenezuelska, nie uprawiają jej na większą skalę; mrozów nie znosi, lecz dojrzewa nawet w klimatach bardzo umiarkowanych, jak na wyżynie Quito, na wysokości 10,000 stóp , przy temperaturze nie przekraczającej +20° C. w największe upały, a spadającej często do +2-3° C.
106
Od lat kilkunastu gorączkowo rozpowszechniono uprawę tej rośliny w stanach brazylijskich S. Pau-lo i Minas Geraes, a to do tego stopnia, iż wskutek nadmiernej' produkcyi i braku zbytu, ceny tego artykułu bajecznie spadły. Z bardzo malemi wyjątkami, cala produkcya jest ześrodkowana w rękach wielkich właścicieli ziemskich, uprawa bowiem jest bardzo kosztowną.
Roślina sama przedstawia się jako krzew lub nizkie drzewko, 2—3 metrów wysokie, o rozłożystych gałęziach i gęstym ciemno-zielonym liściu. Kwiaty są białe, bardzo aromatyczne, przypominają nieco kwiat pomarańczowy i dostarczają poetom amerykańskim materyału na sonety i pieśni, jako emblemat świeżości i czystości. Młode krzewy kawowe są tak delikatne, iż nie znoszą najlżejszych przymrozków, ani szronu. Dla ochrony od zbyt silnego promieniowania sadzą też pomiędzy niemi szeregi kukurydzy, a w gorętszych okolicach dla cienia kakao lub banany. Jedynym nawozem używanym są liście kawowe, które podczas zbioru zgarniają do kupy. W trzecim lub czwartym roku kawa zaczyna wydawać owoce: są to niewielkie czerwone jagody, siedzące na gałązkach pierścionkami i dojrzewające bardzo nierówno, tak, iż zbiór trwa kilka miesięcy, a nawet w chwili gdy zwiedzamy plantacye, to jest przy końcu kampanii, widać jeszcze tu i ówdzie świeże kwiaty obok zielonych, dojrzałych i przejrzałych jagód. Każda jagoda zawiera dwie pestki; jeżeli obie są zrosłe z sobą, kawa nazywa się „mokką”, jakkolwiek nigdy Arabii nie widziała i rośnie na tym samym krzewie, co i rozmaite inne gatunki, które my w naiwności naszej kupujemy jako Ceylon, Jawę lub Martynikę, lubo np. na Martynice od trzydziestu lat kawy wcale nie sadzą. Po 16-20 latach krzewy należy odnowić. Przeciętnie jeden krzew wydaje 350 gramów rocznie; przy starannej jednak
107
uprawie wydajność krzewu może dojść nawet do 15 kilogramów .
Przygotowanie pola pod uprawę na dziewiczym gruncie nie jest wcale łatwem. Kolonista, osiedlający się wśród puszczy, nie potrzebuje i niema zwyczaju karczować wyciętej poręby, sadzi swoją kukurydzę, czy manjok pomiędzy opalonemi pniami, dopóki po kilku latach uprawy i corocznego wypalania „rossy” pnie te same z pola nie znikną. Interes kawowy zbyt jest rentownym, aby się opłaciło czekać i należy nietylko las wyciąć i wypalić doszczętnie, ale nadto oczyścić pole, jak w Europie do najstaranniej-szego siewu, a praca to nielada, skoro zważymy, że pod płantacye wybierają się nie lekkie grunta, pokryte łatwym do wykarczowania lasem araukuryj lub bambusów, ale najżyzniejsze kawałki ziemi, porosłe potężnemi pniami palisandru, mahoniu, canelas, im-huyas, cabriiwa j innych drzew twardych jak żelazo, na których siekiery się szczerbią, a ogień chwytać ich nie chce.
Fazenda, czyli plantacya, dzieli się na części po 1,000 krzewów liczące, które corocznie w sierpniu, po ukończeniu zbioru, oddają się do dozorowania tzw. kolonistom na warunkach następujących: Kolonista, tj. robotnik posiadający rodzinę, otrzymuje domek mieszkalny, kawałek, ogrodu warzywnego, prawo sadzenia kukurydzy i fasoli na całym obszarze powierzonej sobie pjantacyi pomiędzy szeregami krzewów kawowych, prawo do utrzymywania dowolnej liczby drobiu, wieprzy i bydła, dla których wypas jest zupełnie wolnym. Nie wolno mu tylko pod żadnym pozorem sadzić kawy. Wzamian za to kolonista obowiązuje się utrzymać w należytym porządku powierzoną sobie część ptantacyi: pięć razy do roku takową wypleć i z chwastów oczyścić, za co otrzymuje, po potwierdzeniu przez ekonoma wykonania roboty, opłatę roczną w kwocie 90 milrej-sów od każdego tysiąca krzewów (na kamienistych
108
gruntach 100 milrejsów). W niektórych okolicach płaca ta bywa 4-5 razy wyższą, zwłaszcza przy małej podaży rąk roboczych i wysokich cenach kawy. Po całym obszarze plantacyi rozrzucone są liczne drzewa pomarańczowe, których owoce tak są obfite, iż pomimo, że koloniści karmią niemi wieprze, całe stosy ich gniją bezużytecznie. Drzewa te należą również do kolonistów.
Kolonista otrzymuje nadto tantyemę ze zbioru, a to w ten sposób, iż na obszarze sobie powierzonym sam kawę zebrać musi i składa takową na kupy pomiędzy szeregami krzewów. Dozorca mierzy ją na miejscu i poświadcza odbiór w książeczce zarobkowej kolonisty, zwózka należy do obywatela. Za każdy alkier (50 litrów=½ buszla) jagód płacą mu kwotę 700 reiss (w latach nieurodzaju więcej). Zazwyczaj wydzielają plantacyę w ten sposób, aby część takowej była zasadzona młodemi nieowocującemi drzewkami. Tantyema od zbioru jest tedy zmienną, stosownie do cen kawy, urodzaju, oraz okoliczności, czy kolonista ma działkę wolną od krzewów młodych, czy też pewną część, zazwyczaj jedną trzecią pni nieowocujących; w drugim wypadku pobiera wyższą opłatę od buszla.
Jeśli naodwrót, kolonista nie jest w możności sam nadanego sobie gruntu utrzymać w porządku, delegują mu do pomocy parobków folwarcznych, którym jednak za pięciokrotne wypielenie tysiąca krzewów płaci się tylko po 39 milr. Kolonista korzysta ze znacznego kredytu u właściciela fazendy, który w ten sposób chce go przytrzymać u siebie dłużej; kredytu tego udzielają sklepiki (vendy) bądź bezpośrednio we dworze urządzone, bądź pozornie niezależne od dworu, w miasteczku poMzkiem, gdzie jednak zawsze osadzonym jest człowiek zaufany obywatela, aby uniknąć kradzieży i pokątnego sprzedawania kawy z plantacyi. Koloniści zazwfyczaj zawierają kontrakty kilkoletnie, ponieważ jednak nie mogą
109
stać się właścielami gruntu dla jego bajecznej drożyzny, zarobiwszy parę tysięcy franków porzucająt plantacje bądź powracając z zarobionym groszem do Europy bądź osiedlając się jako drobni przekupnie po większych miastach. P. Ellis użala się na to, iż nie może skłonić Włochów u niego pracujących, pomimo dobrego zarobku, do dłuższego,u siebie pobytu, a nieustanna zmiana personelu, który trzeba za każdym razem na nowo uczyć, niekorzystnie wpływać musi na porządek w plantacyi. Próbowano zamienić Włochów elementem bardziej do ziem, przywiązanym, a między innymi sprowadzono w wielkiej liczbie Szwedów i Polaków; próby jednak się nie powiodły, gdyż np. Polacy nieprzywykli do gorącego klimalu, potrzebują dłuższego czasu na aklimatyzację a pracują znacznie mniej od Włochów, nadto nie bedąc tak biegli w rachunkach ani tak oszczędni jak Włosi, zbyt pochopnie korzystają z kredytu i zrażają się bardzo szybko niemożnością, a raczej namiętnością zaoszczędzenia pieniędzy na przyszłość Brak im tu najważniejszego bodźca do wytrwałości jaki daje im w innych prowincyach nadzieja zdobyć a sobie w przyszłości własnego kawałka ziemi. Ceny zaś gruntów w okolicach kawowych doszły do tak bajecznej wysokości, iż najbogatszy nawet kolonista o nabyciu jej na własność marzyć nie może. Alkier (2,5 hektara ) lasu, kosztuje tu do 2.000 milr., gdy w innych okolicach tego samego stanu, jak np., San Bernardo, można jeszcze nabyć alkier nieuprawnej ziemi za 20-3- milrejsow, a w stanach poludniowych najdroższe podmiejskie grunta uprawne nie przechodza 25-3- milrejsów, a w stanach południowych najdroższe podmiejskie grunta uprawne nie przechodzą 300 milrejsów za alkier. Oszczędny i zapobiegliwy kolonista może jednak sobie po kilku latach pracy na plantacjach kawy zebrać wcale znaczny fundusz, pozwalający mu potem na zakupienie ziemi w innej okolicy, lub założenie samodzielnego interesu.
110
Koloniści polscy z Capivary pozbyli się już wstrętu do plantatorów i wychodzą do fazend kawowych na zarobki.
Powracając z objazdu plantacyi, wstąpiliśmy do wsi, zamieszkałej przez robotników plantacyjnych. Jest to długi szereg porządnych, białych, murowanych domków, krytych czerwoną dachówką. Wewnątrz domków mieszczą się zazwyczaj po dwie rodziny kolonistów. Każda posiada wielką i widną izbę z alkową i kuchenką, czysto wybielone, lecz bez pułapu, jak mnie objaśniono, dla lepszej wentylacyi. Jakkolwiek mieszkają tu słynni z niechlujstwa Włosi, domki utrzymane są czysto i porządnie, widocznie p. Ellis tego przestrzega. Obok domków wszędzie chlewy z nierogacizną, która się tu najlepiej opłaca; 40 rodzin kolonistów trzyma nie mniej jak 500 wieprzy. To też w każdym domu wiszą liczne połcie słoniny, używanej tu powszechnie na okrasę, a bardzo w handlu drogiej. Oprócz wieprzy, koloniści trzymają wiele drobiu i trochę kóz. Bydła rogatego natomiast i koni bardzo mało, jakkolwiek wypas mają bezpłatny. Pastwiska, oddane im do użytku, są zapuszczone i krzakami zarosłe. Stosunek do plantatora jest pa-tryarchalnym i przypomina stosunki wiejskie po dworach naszych. O dobrym stosunku dworu do służby świadczy również okoliczność, iż cała służba dworska składa się z dawnych niewolników murzynów, którzy po uwolnieniu pozostali nadal we dworze.
P. Ellis był na tyle uprzejmym, iż dał nam. do przejrzenia księgi kasowe plantacyi, z których można było się dowodnie przekonać o wysokości wypłat dokonanych i zarobku poszczególnych kolonistów. Z cyfr wynotowanych przez nas wyjmuję dwie krańcowe: kolonista Luigi Cbidelli miał długu z poprzedniego roku 37,200 rejsów, wybrał w sklepie na rachunek 74,700 reis, gotówką w ciągu roku 169,000 reis, saldo przy końcu roku wypłacone 360,000 reis, czyli razem 645,000 rejsów. Chidelli dozorował 3,000 krzewów, a rachunek jego jest ze wszystkich kolonistów najniższym.
111
Przeciwstawiam mu rachunek Giuseppe Biasona, ze wszystkich najwyższy: długu nie-miał, ze sklepu nie brał nic na kredyt, zaliczek również nie pobierał. W końcu roku za dozorowanie 6,000 krzewów wypłacono mu kwotę 1,802,500 rejs, czyli 1,800 franków.
Kwota ta, jakkolwiek znaczna, sama przez się na życie zaledwie wystarcza, wszystkie bowiem artykuły spożywcze, a jeszcze bardziej wszelkie towary europejskie, są tu niezmiernie drogie, pamiętać należy np. o tem, iż mąka pszenna i kartofle należą do artykułów importowanych z Europy i uchodzą za przedmioty zbytku. W pierwszym roku kolonista, chociażby najpracowitszy i najoszczędniejszy, który nie miał jeszcze czasu znaleźć sobie ubocznych źródeł dochodu, nietylko przeżywa całkowity zarobek, ale zazwyczaj jeszcze przy rocznym obrachunku pozostaje dłużnym znaczne kwoty, szczególniej, iż nieprzyzwyczajony do klimatu, nie może owocować tak samo, jak dawniej przybyli osadnicy. Częstokroć i choroba, spowodowana aklimatyzacyą, wprawdzie nie groźna, ale przewlekła i bardzo wycieńczająca siły, znaczne szczerby robi w kieszeni. Jeżeli kolonista jest pracowity i zapobiegliwy, z łatwością może dług zaciągnięty w następnym już roku spłacić z dochodów ubocznych, sadząc kukurydzę i fasolę dla siebie na plantacyi, hodując drób i wieprze, zwłaszcza, iż w drugim roku pobytu nie potrzebuje w sklepiku kupować artykułów spożywczych, posiadając własne warzywa i chleb w ogrodzie, oraz własną okrasę.
Pracowici i oszczędni Lombardczycy po 5 — 6 latach odchodzą zazwyczaj z kapitalikiem 5-10,000 franków, zarobionych na plantacyi. Dla wychodźców naszych cyfry powyższe nie są jednak miarodajnemi, a to z dwóch powodów: najprzód emigrant polski potrzebuje przynajmniej trzech lat do całkowitej aklimatyzacyi, podczas których nie może pracować tak
112
intensywnie jak Włoch, przywykły do klimatu ju w pierwszym roku, powtóre nieobeznani z językiem i nikomu niewierzący robotnicy nasi zrażają się przy pierwszym obrachunku rocznym, gdy zamiast spodziewanego zarobku, wykazują im długi; uważają to za oszustwo ze strony obywatela i porzucają pracę. W rzeczywistości, obywatele, nie mając możności zmusić robotnika do pozostania na plantacyi w czasie roboczym, prawo bowiem zakazuje w tym względzie kontraktów piśmiennych, a w razie zerwania, umowy staje zawsze po stronie robotnika, usiłują zatrzymywać swoich ludzi obfitemi zaliczkami, trzymając ich w nieustannym długu. Włosi, umiejący rachować, na tę sztuczkę się nie łapią, nasi zaś wpadają w pułapkę, z której po kilkoletniej nieraz pracy bez grosza, porzuciwszy manatki, uciekają, gdzie oczy poniosą.
Ale wróćmy do fazendy i przypatrzmy się dalszym manipulacyom, jakie przechodzą zwiezione z pola jagody, zanim mogą być wysłane na rynek.
Poobrywane z krzaków jagody zarówno dojrzałe, jak zielone lub uschłe i zmiecione z ziemi; zwożą do dworu wielkiemi dwukołowemi furami i wrzucają w cementowy zbiornik z bieżącą wodą. Jagody suche zostają na wierzchu i razem z wodą przechodzą do następnego rezerwoaru. Jagody świeże, zwane „wiśniami” (cereja), toną w pierwszym zbiorniku, zwanyrrr tanque. Jagody suche, zebrane w drugim zbiorniku, po przepłukaniu wynoszą koszami na tok Terreiro, gdzie schną na słońcu przez 10-12 dni. Suszenie wymaga wielkiej ostrożności i znacznej liczby robotników, którzy rozgarniają kawę płaskiemi łopatami, przewracają i w razie deszczu cały tok szybko przykrywają wielkiemi płachtami z nieprzemakalnego płótna. Jagody, pozostałe w pierwszym zbiorniku, przechodzą ztamtąd dolnym kanałem do maszyny, zwanej desputyadór. Jest to walec kauczukowy, połączony z podziurawioną miedzianą blachą.
113
Jagody, wtłoczone pod walec, miażdżą się, a ziarna wyłuszczone spływają do osobnego zbiornika, w którym kawa pozostawia się dla fermentacyi przez 36-40 godzin. Po fermentacyi przechodzi do nowego zbiornika z wodą, gdzie ziarna płuczą, mieszając łopatami, poczem rozkładają je do suszenia najsamprzód na toku cementowym przez 24 godziny, później na toku ceglanym przez 8 - 9 dni, poruszając kilkakrotnie codzień drewnianemi łopatami. Jagody z pierwszego zbiornika, przesuszone w suszarni zwanej tulha, przechodzą następnie pochyłemi korytami (ventiladór de coco), ztąd przewodami, jak ziarno do miewa, przenoszą się do specyalnej maszyny (descascadór), łuszczącej ziarno z uschłej jagody. Z descascadora innemi przewodami zsypuje się oczyszczone ziarno do drugiego wentylatora podwójnego ventilador dobrano. Oczyszczone w sposób powyższy, wysuszone i przewiane ziarno kawy obu gatunków, tj. jagody świeżej i suchej, każde zosobna zsypuje się do maszyny sortującej. Jest to olbrzymi walec z miedzianej blachy, podobny do sortownika do kartofli. Walec w rozmaitych swych częściach posiada odmiennego kształtu i wielkości dziurki; z każdego pasa dziurek pewnego kształtu prowadzi drewniane koryto do zasieków, gdzie już gotową do sprzedaży przesortowaną kawę pakują w worki. Najlepsze gatunki przebierają jeszcze rękami dla usunięcia ziarn zbyt zielonych lub zczerniałych.
Kawa brazylijska posiada ziarno spore, dość płaskie, barwy zielonawej. W handlu u nas niema prawie innej kawy, jak brazylijska, jakkolwiek ją nazywają. W Brazylii odróżniają następujące gatunki. Najdroższym jest: cafe chato superior, najtańszym - cafe miudo. Pośrednie gatunki noszą nazwę: cafe mokka, chało grosso i chato bom.
114
Wszystkie gatunki powyższe rosną na jednem drzewie i są tylko produktem sortowni. Różnica ceny pomiędzy najdroższym i najtańszym gatunkiem pozostaje w stosunku 13: 9½. Jednostką sprzedażną jest worek, mierzący 4 arrobas, czyli 60 kilo. W plantacyi przy wypłatach robocizny oblicza się kawę na aląueiry, czyli miarę po 50 litrów .
Oprócz tzw. kolonistów, do których należy jedynie uprawa i zbiór kawy, fazenda do wszystkich manipulacyj powyższych zatrudnia jeszcze całą armię parobków i rzemieślników. Parobek samotny, zatrudniony w jednej z brygad roboczych (turmp), otrzymuje 75 - 80 milrejsow miesięcznie, wikt i mieszkanie; woźnice i palacze przy maszynach mają płacę. 0 10 procentów wyższą; rzemieślnicy zatrudnieni w fabryce 4 - 6 milrejsow dziennie razem z wiktem i mieszkaniem, główny maszynista 400 milr. miesięcznie i mieszkanie.
Ażeby dać wyobrażenie o kosztach handlowych i zyskach plantatora, podaję tu rachunek frachtowy z fazenty S. Eudoxia, odległej o 12 godzin jazdy koleją od stolicy stanu, a o 16 godzin od portu Santos.
W Santos sprzedano -15,600 kilogramów kawy rozmaitego gatunku (przeciętna norma plantacyi) w cenie od 13 - 0,5 milrejsow za 10 kilo, za łączną kwotę 18,189,000 rejs. Koszty transportu wyniosły:
Fracht kolejowy ….1,588,000 rejs
FracKt w porcie ….. 130,000
Prowizya agenta 3% 565,670 „
Razem ………….. 2,283,670 rejs
Po potrąceniu więc - kosztów, pozostaje cena netto 15,900 milrejsow za 15,600 kilogramów kawy, czyli okrągło 1 milrejs za kilo (podług kursu około 1 franka).
Wydatki roczne fazendy, posiadającej 800,000 krzewów, w czem około 30,000 młodych, nieowocujących, wynoszą przeciętnie 200,000 — 300,000 milrejsów.
115
W stosunku do wyłożonych kosztów, przy cenie kawy powyżej podanej, czysty zysk plantatora dochodzi do .30 procentów od włożonego kapitału. Przed kilku laty dochodził do 80%!
Zdawałoby się, iż tak olbrzymie zyski zapewniają powodzenie przedsiębiorcom, tymczasem plantatorom grozi nieunikniony krach, a to z powodu, iż zaledwie Kilkunastu milionerów prowadzi uprawę za gotówkę własną, znaczna zaś większość żyje kredytem, łatwym co prawda, lecz niezmiernie drogim. Agentury handlowe i banki w Santos dają mianowicie plantatorom zaliczki na kawę, któremi się pokrywa wszystkie bieżące wydatki, jednakże na 3 proc. miesięcznie, to znaczy, że przy zysku tylko 30 proc, plantator, pracujący kredytem bankowym, a takich-jest większość, jest zupełnie zrujnowanym, co też spotkało niemal wszystkich drobnych producentów bez gotówki, a zdziczałe plantacye, zarosle lasem, jakie się we wschodniej połowie stanu S. Paulo i w stanie Rio Janeiro widzi, są tego wymowną ilustracyą; kawa jest, ale niema ani czerń zapłacić robotnika, ani za co drogich maszyn kupić.
Drobny właściciel, np. kolonista, z wielu względów uprawiać kawy nie. może, przynajmniej w S. Paulo; najsamprzód bowiem, jak już powiedziałem, cena ziemi jest bajecznie wysoką; powtóre, kolonista nie jest wstanie bez pomocy maszyn ani oczyścidj ani przesortować ziarna, oczyszczanie bowiem ręką jest niezwykle żmudne i nie może wytrzymać kon-kurencyi z jedną maszyną łuszczącą 1,000 buszli dziennie,, sortowanie bez przyrządów jest zupełnie niemoźliwem, kawy zaś niesortowanej żaden kupiec nie przyjmie. Dodajmy jeszcze, iż wielki plantator posiada w swojem ręku nietylko forsę pieniężną, ale i cały handel kawowy, gdyż większość kolejowych linij należy do krezusów kawowych, a jasnem się
116
stanie, iż rywalizacya z nimi jest dla kolonisty wprost niemożliwą; pozostaje mu chyba ewentualność sprzedawania swojej kawy plantatorowi po dowolnie naznaczonej, bardzo nizkiej cenie, co stanowczo się nie opłaci.
W ogóle jednak stosunki zarobkowe na płantacyach kawowych nie są wcale tak oplakanemi, jak to przeróżni podróżnicy nasi starali się przedstawić,
wymagają atoli: najprzód znajomości języka, a przynajmniej posiadania odpowiednich znajomości i stosunków, aby nie wpaść w ręce oszustów i wyzyski
waczy; powtóre, przyzwyczajenia się do klimatu, zbyt dla naszych ludzi gorącego.
wymagają atoli: najprzód znajomości języka, a przynajmniej posiadania odpowiednich znajomości i stosunków, aby nie wpaść w ręce oszustów i wyzyski
waczy; powtóre, przyzwyczajenia się do klimatu, zbyt dla naszych ludzi gorącego.
Podczas mego pobytu w S. Paulo zamierzano zapobiedz pierwszej z powyższych niedogodności przez założenie w każdym powiecie syndykatów rolniczych, prowadzących rejestr firmowy wypłacal-nych i rzetelnych plantatorów, którego odpis znajdowałby się do użytku emigrantów w odnośnych konsulatach europejskich w S. Paulo. Do obywatela niezaprotokółowanego wówczas, oczywiście, żaden świeżo przybyły emigrant nie dostałby się, a na plantacyach wielkich milionerów zbyt wiele zależy na tem, aby sił roboczych w potrzebie nie zabrakło, zbyt wielkie interesy są w grze, aby się opłaciło spekulowanie na wyzysk robotnika, mający ten niezawodny skutek, że po niejakim czasie plantator taki za żadne pieniądze ludzi nie znajdzie, z wyjątkiem nowoprzybyłych emigrantów, nie mogących się poinformować o wypłacalności swoich chlebodawców.
Jeżeli powyżej mówiłem wyłącznie o plantacyach kawowych, pomijając milczeniem stosunki, panujące na plantacyach bawełny i trzciny cukrowej, to głównie z tego powodu, iż zarówno jedne, jak drugie w stanie S. Paulo upadają coraz bardziej. Warunki pracy są przy nich o wiele gorsze, ponieważ z powodu mniejszych zysków plantator nie może tak wysokich, jak przy kawie, płacić zarobków.
117
Rodzaj zaś pracy przy plantacyach obu rodzajów jest mniej więcej podobny. Przy bawełnie trzeba pleć krzewy, sadzić młode płonki na nowinie, zbiór zaś z nizkich krzewów jest bardzo prosty i nawet małe dzieci do tej roboty użytemi być mogą. Rozpęknięte owoce oczyszczają się maszynami z ziania, które. idzie, do olejarni, włókna zaś w stanie surowym wysyłają do -przędzalni, lub do agentur portowych na wywóz.
Trudniejszą jest praca przy trzcinie cukrowej, wymagającej nader starannej uprawy, obrywania liści zwiędłych i uschłych, co przy bujnym krzewieniu się tej rośliny wiele zabiera czasu, uprzątanie tychże liści, cięcie wielkiemi nożami i zwózka do cukrowni; wszystkie te roboty wykonywają się bądź na akord, bądź za płacę dzienną od 2 - 3 milrejsów. Dziś w stanie S. Paulo uprawiają trzcinę cukrową tylko na małą skalę, na użytek domowy, pędząc z niej wódkę i warząc cukier, który się na prostej centryfudze odrazu rafinuje; odpadki, brunatnej barwy, bardzo aromatybzne, zawinięte w liście kukurydzy w kształcie małych, czworokątnych cegiełek, stanowią pod nazwą „rape” ważny artykuł miejscowego handlu. Brazylianie bowiem bardzo są łakomi na wszelkie słodycze, a „rape” uchodzi za narodowy cukierek bardzo lubiany.
ROZDZIAŁ X.
Kolej z S. Paulo do Santos.- Jej niedostateczno dla handlowego ruchu prowincyi. - Santos. - Żółta febra. - Ruch handlowy w Santos - Artykuły importu - Rzekomy wulkan pod miastem - Odjazd na południe. - Cananea. - Iguape.- Zatoka Paranagua .- Droga do Kurityby. - Las dziewiczy. - Araukarye.
14 go sierpnia wróciliśmy do S. Paulo, a że za dwa dni miał odejść parowiec brazylijskiego Lloydu
118
na południe, nie tracąc więc czasu, spakowaliśmy rzeczy i nazajutrz wyruszyliśm}' w dalszą drCgę. Ks. Wolański do S. Bernardo, spełniając daną kolonistom obietnicę, ja zaś z rzeczami bezpośrednio do Santos, gdzie mieliśmy się spotkać na okręcie.
Po paru godzinach podróży stanąłem na stacyi Alto da Serra, na wysokości 800 metrów nad poziom morza, położonej wśród gór nadmorskich. Następna stacya Raiz da Serra znajduje się już w dole nad morzem, droga zaś do niej należy do arcydzieł sztuki inżynierskiej, a słynie z przepięknej panoramy, jaka stopniowo oczom widza w miarę wysuwania się z wąwozu leśnego ukazuje. Prowadzą do niej cztery równie pochyłe, o spadku 104 na tysiąc, po których wagony po dwa lub trzy najwyżej spuszczają linami potężne parowe windy. Jest to wprawdzie bardzo sztuczne i ciekawe, ale mało praktyczne dla ruchu handlowego, jaki tu panuje. Samej kawy przewożą tędy corocznie 150,000 tonn. Niedostateczność tej jedynej linii, łączącej stan S. Paulo z morzem, daje się bardzo dotkliwie uczuwać kupcom, gdyż towary miesiącami leżą na pokładzie, nie mogąc się doczekać swojej kolei. Zdarza się nieraz, że maszyny, sprowadzone do plantacyj kawowych z Europy, potrzebują całego roku czasu na przebycie kilkugodzinnej drogi z Santos do S. Paulo, i przychodzą mocno uszkodzone przez wilgoć. Nie trudno też przewidzieć, iż wykończenie projektowanej sieci kolejowej, która otworzy plantatorom z głębi kraju dostęp do wygodnego i zdrowego portu w Paranagua, będzie dla gniazda, któremu na imię Santos, ciosem śmiertelnym.
Miasto Santos leży na obszernej bagnistej wyspie, utworzonej przez deltę rzeki Cubatao. U podnóża skalistego wzgórza Monserrate, na którem bieleje wśród bujnej zieleni kościółek, miejsce pobożnych pielgrzymek, rozsiadła się prawidłowa szachownica brudnych i cuchnących ulic, zabudowanych składami towarów i sklepami.
119
Woń surowej kawy, trzcinowego cukru, surowych skór unosi się w powietrzu, pomieszana z miazmami cuchnącej wody i ścieków.
Jedynym ciekawym zabytkiem Santusu jest kościółek katedralny^ na głównej ulicy, wyłożony całkowicie przepięknemi kaflami majolikowemi, z których wyrobu słynęli niedgdyś Sewilla i Lizbona. Wiele domów w mieście widzimy również wyłożonych pstrą majoliką portugalskim obyczajem, ale to już pstrokacizna nowożytna, grzesząca najzupełniej-szym brakiem smaku.
Dzisiejsze miejsce wilegiatury, przedmieście S. Vicente, należy do najstarszych osad w Brazylii. Około 30 lat po okryciu tego lądu przez Cabrala, niejaki Souza (w Portugalii jest ich tylu, co Schmidtów w Niemczech) wysadził w tem mieście kilkudziesięciu kolonistów, a później wzniesiono tu forteczkę przeciw napadom dzikich Indyan. Właściwie Santos powstało jako miasto portowe w r. 1545 i do r. 1683, kiedy przeniesiono siedzibę władz do S. Paulo, było stolicą obszernej, bo sięgającej aż do granic Paragwaju i Urugwaju prowincyi. Przez długie łata jedynem źródłem dochodów były płuczki złota w Pi-ratininga. W r. 1566 wprowadzili tu Jezuici trzcinę cukrową z Madery. Kawę, stanowiącą obecnie alfę i omegę rolnictwa w całym stanie, uprawiać zaczęto na większą skalę dopiero przed trzydziestu kilku laty.
Klimat Santosu upalny i wilgotny, jak wskazują następujące cyfry. Średnia temperatura roczna wynosi +22° C; średnia temperatura najgorętszego miesiąca (luty) +27°, najzimniejszego (czerwiec) +17,5°; najwyższa ciepłota dzienna + 36,8° C. w cieniu, najniższa + 11,3° C. Opad całoroczny 2472,8 mm ; dni deszczowycli w roku średnio 167.
Gorący klimat, bagniste położenie, brak wenty-lacyi i niechlujstwo brazylijskie składają się na stworzenie
120
z Santosu gniazda nieustającej zarazy. W gorących miesiącach nawet rodowici brazylianie uciekają w góry, lub co najmniej nad brzeg morski na przedmieście S- Vicente. Załogi okrętów, przybywających z Europy, zazwyczaj nie biorą udziału w wyładowaniu statku, lecz czekają na ukończenie tej czynności przez najętych ludzi na jednej z wysp, przy wejściu do portu położonych. Z powodu nieustannego niebezpieczeństwa życia, panuje tu zdzierstwo niesłychane, gdyż jedynie nadzieją wysokich zysków ludzi utrzymać tu można. Prawie co rok wybucha w Santos mniej lub więcej gwałtowna epidemia żółtej febry, której przerażające rozmiary przypominają opisy morowej zarazy w średnich wiekach. Tak np. w r. 1892 zdarzyło się, iż na 40 okrętach, stojących podówczas w porcie, wymarła cała załoga, miasto wyludniło się zupełnie, a nie było komu grzebać trupów, które na ulicach miasta szarpały sępy. Szczątki tych okrętów, opuszczone na wybrzeżu, widziałem jeszcze wpięć lat po katastrofie. Wszelkie próby uzdrowotnienia miasta: wodociągi, dreny i t. p., dały dotychczas wyniki bardzo wątpliwe. Santos istnieje jedynie jako naturalny port stolicy stanu, przez który wywożą .olbrzymie ilości kawy.
Pomimo swego fatalnego klimatu, Santos posiada bardzo poważny ruch handlowy; suma importu wynosi podług Elizeusza Reclus 75 milionów, eksportu zaś 300 milionów franków. Samej kawy wywożą ztąd 150,000 tonn.
Warto przejść się po mieście, aby się przekonać, _ jakie artykuły z Europy tu przychodzą. Nie zadziwią nas oczywiście przeróżne wyroby fabryczne-natomiast z prawdziwem zdumieniem możemy zobaczyć żaglowce szwedzkie i finlandzkie, naładowane deskami sosnowemi-a jednak rzeczą jest oczywistą, że się z palisandru, ani mahoniu nie da zrobić podłogi w domu mieszkalnym, wyrobienie zaś desek z arukaaryj, rosnących w głębi kraju, z powodu braku ludzi,
121
bajecznej drożyzny robotnika i wysokich frachtów kolejowych wypada znacznie drożej, aniżeli przywóz gotowego budulca z Europy lub Stanów Zjednoczonych. W samem Santos, od czasu założenia tartaków na koloniach okręgu San Bernardo, stosunki w tym względzie zmieniły się nieco, lecz w innych portowych miastach Brazylii po dawnemu budulec sprowadzają ze Szwecyi. Przy budowie kolei z Paranagua do Kurityby pokłady sprowadzono aż z Chile, o 20 dni drogi parowcem.
Dalej przywożą tu w znacznej ilości mąkę pszenną z Nowego Yorku, jakkolwiek w sąsiednim stanie Minas Geraes wielu kolonistów sieje pszenicę, dającą do 30 ziarn, lecz całkowity brak młynów i środków transportowych uniemożliwia konkurencyę z Europą. Nawet kukurydzę, dającą tu 200 ziarn prawie bez żadnej uprawy, miasta portowe sprowadzają z Europy. Kartofle dowożą się tu z Hiszpanii i Portugalii, a hamburskie cygara tu, w ojczyźnie najlepszego tytoniu, olbrzymi mają odbyt. Sprowadzają nawet rudę żelazną do jedynej .w Brazylii huty rządowej w Ipanema, ilustrującej dosadnie brazylijskie niedo-łęztwo; huta wspomniana leży obok góry, złożonej z wybornej rudy, znajdowanej bezpośrednio na powierzchni, mimo to jednak taniej wypada sprowadzać ją z Europy. Widziałem również w porcie wielki parowiec austryackiego Lloyda, naładowany solą i mąką węgierską.
Największą cyfrę importu stanowi jednak węgiel angielski, dzięki któremu Anglicy są panami tutejszego rynku pieniężnego. W drugim rzędzie po Anglikach idą Niemcy ze swą tanią tandetą jarmarczną.
Dzienniki brazylijskie z ostatnich dni przepełnione były wiadomościami o rzekomym wybuchu wulkanu w Santos. Telegramy o wybuchu, który miał się wydarzyć przed kilku dniami, podawały sensacyjne szczegóły i szczególiki, rzecz jednak sama
122
z góry mnie, jako geologowi, wydawała się nieprawdopodobną, zważywszy brak chociażby dawnych śladów wulkanizmu na calem brazylijskiem wybrzeżu. Podług opisu reporterów, wulkan ów miał wybuchać co kilka minut, 'zionąc ogniem i dymem na wysokość kilku pięter, a to bezpośrednio na jednem z przedmieść Santosu. W mieście jakoś nie znać było popłochu, jaki byłby chyba usprawiedliwionym wobec bezpośredniego sąsiedztwa niebezpiecznego zjawiska, a co więcej, mało kto wogóle, oprócz osób czytujących gazety stołeczne, o wulkanie owym wiedział, tak, iż zaledwie po długiem wypytywaniu się, trafiłem wreszcie na przewodnika, który mnie na miejsce doprowadził. Wśród rzadkiego lasu, przylegającego bezpośrednio do miasta od wschodu, tuż w pobliżu morskiego brzegu, widniało .małe źródełko błotnistej wody, na powierzchni którego co chwila z dna lejkowatego otworu ukazywały się duże bąble. Z tej „belkotki” wydobywał się gaz błotny, zapalający się błękitnym płomieniem za zbliżeniem zapaki do -powierzchni zdroju - i nic więcej. Podobno pierwszego dnia po ukazaniu się tej bełkotki, świadczącej o blizkości pokładów naftowych, ale bynajmniej nie wulkanicznych, płomień był znacznie silniejszym i buchał na kilka metrów wysoko si fabuła vera. Tak wyglądał wulkan, urodzony w bujnej wyobraźni dziennikarskiej. Pokłady naftonośne są zresztą od dawna znane w górach nadmorskich południowej Brazylii, a próbki ropy i wosku ziemnego, zebrane w dolinie Parahyby, oglądałem w zbiorach muzeum narodowego i komisyi geologicznej w Sao Paulo.
Kolonia polska w Santos jest nieliczną, składając się w małej tylko części z rzemieślników tu stale osiadłych; w przeważnej zaś większości z przygodnych elementów, zarobników dziennych, pracujących jako tragarze w porcie lub pomocnicy murarscy, zarabiający z trudnością na życie, a częste choroby pochłaniają mozolnie zgromadzone oszczędności.
123
16-go sierpnia o południu znaleźliśmy się na. pokładzie parowca w Santos, udającego się do Para-nagua i dalej na południe.
Obszerna zatoka Santosu ku morzu zwęża się bardzo znacznie, po obu brzegach kanału widnieją, malownicze wille, kępy kwiatów i wysmukłe palmy,, wystrzelające ponad ciemne gąszcze mangowców. Dalej bagniste brzegi porastają już tylko zarośla ry-zoforowe, a na lewej stronie wznosi się nawpół rozwalona forteczka bardzo malowniczo przysłonięta festonami mchów i pnących się roślin. W mętnej wodzie zatoki unoszą się stada meduz, robiących wrażenie galaretowatych jarmułek szarych lub różowych z pękiem długich macków u spodu.
Kiedy wjechaliśmy na pełne morze, był już. wieczór, a podobnie wspaniałych efektów kolorystycznych, jakie tu widzieć można o zachodzie słońca,, niejeden pozazdrościłby mi malarz; niebo jest barwy pomarańczowej i odcina się z niezrównaną czystością od konturów czarnych, koronką lasów uwieńczonych gór i zielonej powierzchni spokojnego morza, mieniącej się fioletowemi blaskami.
O świcie okręt nasz wpłynął do ważkiego kanału, zwanego Małetn morzem (Mar Peąueno). Na stałym lądzie widnieje rzucone na brzegu małe brudne miasteczko Iguape na tle wysokich gór granitowych, od strony morza mamy nieskończenie długą, ławicę piaszczystą, ciągnącą się aż do miasteczka, portowego Cananea, które podupadło od czasu przeprowadzenia kolei z Santosu do Sao Paulo. Podnieść je może jedynie wybudowanie projektowanej drogi, żelaznej aż do prowincyi Matto Grosso. Cananea jest; zresztą wygodnym portem, dostępnym dla wielkich okrętów, którym dostarcza dostatecznej osłony skalista wysepka Bom Abrigo. Nawprost tej na półopuszczonej mieściny kanałem pomiędzy wspomnianą, ławicą piaszczystą a skalistą wyspą Ilha Cardoso wyplywamy na pełne morze.
124
O południu zbliżamy się znów do lądu Po za archipelagiem nizkich, bagnistych wysepek, porosłych zaroślami ryzoforowemi, widnokrąg zasłania olbrzymie półkole lasem dziewiczym porosłych gór, którego średnica zajęta jest przez zatokę Paranaguajską i jej odnogi na niemniej jak 66 kilometrów .
Zarośla ryzoforowe nie przypominają w niczem swoich braci z okolic podrównikowych, których konary i olbrzymie korzenie powietrzne tworzą prawdziwe kosze, gdzie się podczas odpływu jeździec razem z koniem schować może, lecz są raczej podobnemi do naszej wikliny: skarłowaciały na swej południowej granicy.
Minąwszy po'kolei dwie takie bagniste wyspy llha das pecas i Ilha do Mel, na której wystającym cyplu umieszczono latarnię morską i lichy fort broniący jakoby wejścia do przystani, wchodzimy do obszernego basenu Bahia das Larangeiras. Basen ten rozgałęzia się ku północy na trzy odnogi w pobliżu rybackiej wioski Guarakessawa, jedynej osady ludzkiej u podnóża bezludnej i całkowicie nieznanej ściany gór Serra Negra, zamykających widnokrąg od północy.
Na południowym końcu Bahia das Larangeiras (zatoka pomarańcz), zamaskowane całkowicie przez dwie wyspy Ilha rasa i Ilha da Cotinga, leży wejście do długiej i ważkiej zatoki Paranaguajskiej, sta nowiącej ujście kilku krótkich, lecz bystrych rzek górskich, jak Guaraguassu, Ypiranga i inne. Na południowej stronie zatoki leży miasto portowe Para-nagua, oraz szereg kolonij rolniczych, przeważnie włoskich, u podnóża gór Srebrnych (Serra da Prata), na końcu zaś wschodnim u stóp gór Serra do Mar dwa inne miasta portowe, Antonina i Morretes, dostępne jednak tylko dla mniejszych okrętów z powodu silnego zamulenia zatoki, podczas gdy przy jej ujściu mogą bezpiecznie stać na kotwicy nawet wielkie parowce zanurzone poniżej 10 metrów .
125
Całkowita długość zatoki wynosi około 35 kilometrów , szerokość średnia 4 - 5 kilometrów , głębokość 5 - 10 metrów . Penieważ ujście rzeczki Itaberi, przy którem leży Paranagua, jest zamulonem, parowce pasażerskie zatrzymują się o dwa kilometry dalej, pod osłoną, wyspy llha da Cotinga, okręty zaś kupieckie wyładowują się w przystani Rocio; położonej nieco dalej wgłąb zatoki, i będącej zarazem towarową stacyą tutejszej kolei.
Wsiadamy do łodzi, powożonych przez dwóch tęgich murzynów, i po kwadransie jazdy, ominąwszy zasłaniający widok zielony cypel, stajemy odrazu na najparadniejszej ulicy miasta, ciągnącej się wzdłuż,
porządnie granitowemi ciosami ocembrowanego brzegu rzeki Itaberi. Miasteczko malutkie, składa się z dwóch, czy trzech ulic równoległych do brzegu..
Znać na niem ślady dawnych lepszych czasów, wiele na wpół rozwalonych kamienic i stare kolegium jezuickie w gruzach, które było niegdyś głównem centrum misyj tego zakonu w Paranie. Na wybrzeżu, porządnie wybrukawanerri i czystem, stoi kilka, dość marnych zajazdów, szumnie hotelami zwanych,- a zdobi je kilka bardzo ładnych palm królewskich Miasto posiada nadto kawiarnię, stacyę kolei, urząd celny, komisarza policyi, kilka domów komisowych, będących zarazem konsulatami państw europejskich, oraz nieproporcyonalną, nawet na miasto portowe, ilość szynków, które tłomaczy tylko chyba okoliczność, iż w pobliżu miasta rośnie trzcina cukrowa
akcyza zaś w Brazylii nie istnieje. Hotel do commercio, jeden z najlepszych, jest piętrowym budynkiem, złożonym z sali jadalnej, pełnej much i śmiecia, i sa
loniku z balkonem, zkąd roztacza się rozległy widok na zatokę i góry okoliczne; naokoło salonu, lekkiem tylko przepierzeniami z bambusu oddzielone, mieszczą
się malutkie, ciemne alkowy dla pasażerów.
Wsiadamy do łodzi, powożonych przez dwóch tęgich murzynów, i po kwadransie jazdy, ominąwszy zasłaniający widok zielony cypel, stajemy odrazu na najparadniejszej ulicy miasta, ciągnącej się wzdłuż,
porządnie granitowemi ciosami ocembrowanego brzegu rzeki Itaberi. Miasteczko malutkie, składa się z dwóch, czy trzech ulic równoległych do brzegu..
Znać na niem ślady dawnych lepszych czasów, wiele na wpół rozwalonych kamienic i stare kolegium jezuickie w gruzach, które było niegdyś głównem centrum misyj tego zakonu w Paranie. Na wybrzeżu, porządnie wybrukawanerri i czystem, stoi kilka, dość marnych zajazdów, szumnie hotelami zwanych,- a zdobi je kilka bardzo ładnych palm królewskich Miasto posiada nadto kawiarnię, stacyę kolei, urząd celny, komisarza policyi, kilka domów komisowych, będących zarazem konsulatami państw europejskich, oraz nieproporcyonalną, nawet na miasto portowe, ilość szynków, które tłomaczy tylko chyba okoliczność, iż w pobliżu miasta rośnie trzcina cukrowa
akcyza zaś w Brazylii nie istnieje. Hotel do commercio, jeden z najlepszych, jest piętrowym budynkiem, złożonym z sali jadalnej, pełnej much i śmiecia, i sa
loniku z balkonem, zkąd roztacza się rozległy widok na zatokę i góry okoliczne; naokoło salonu, lekkiem tylko przepierzeniami z bambusu oddzielone, mieszczą
się malutkie, ciemne alkowy dla pasażerów.
126
Ten typ spotykamy zresztą we wszystkich mniejszych miastach brazylijskich.
Po drugiej stronie rzeki widnieją czerwone dachy ukrytych wśród zieleni domków poblizkiej kolonii włoskiej. Po rzece snują się lekkie pirogi rybackie, z jednego pnia mahoniu wydrążone i duże barki żaglowe, t. zw. „chatas” pełniące wzdłuż płytkich i niedostępnych dla wielkich okrętów zatok brazylijskiego wybrzeża służbę kabotażową.
Pomiędzy miastem a brzegiem zatoki ściele się obszerny wygon dla bydła, rojący się od ptactwa wodnego i błotnego. Myśliwy spotkać tu może wyborne dubelty (gallinago Paraguaiae), czekoladowe ibisy, miryady mew, stada czarnych kormoranów {phalacrocorax brasiliensis) i czujne prześliczne czaple białe, których pióra są tak cenione na pióropusze do kołpaków i ozdoby damskich kapeluszy.
Na słonym gruncie ryzoforowego bagna, zale--dwie z grubszego osuszonego przez kilka rowów, zapadamy się co chwila w nory krabów, których tu są miryady. Zabawnie wyglądają te jaskrawo zabarwione zwierzątka, uciekające bokiem na nasz widok do najbliższej nory. Ponad poziom bagna wznosi się ciekawy nizki pagórek, złożony całkowicie ze skorup mięczaków, dziś jeszcze żyjących w morzach brazylijskich. Najliczniej znajdują się okazy ostraea puelckana Orb. Venus (cryptogramma) flexuosa i Lucina Jamaicen.us. Podobne nagromadzenia muszli spotykają się dość często na wybrzeżach brazylijskich i są znane pod nazwą sambaąuis. Zdaniem uczonych brazylijskich sambaquis są identyczne z duńskiemi kjok-kenmóddings, czyli odpadkami kuchennemi pierwotnych ziemi tej mieszkańców, a archeologowie miejscowi robią w nich skrzętne i dość skuteczne poszukiwania, znajdując od czasu do czasu broń kamienną i kości ludzkie.
Od północnego końca miasta do wyżej wspomnianej przystani w Roscio prowadzi brzegiem morza wśród zarośli ryzoforowych, tramwaj parowy.
127
Na końcu linii widzimy kilka wielkich szop na składy towarowe, dworzec towarowy kolei, kilka szynków i gospodę rządową dla emigrantów, wystawioną tu po zburzeniu ruiny bez dachu \i okien, jaką dawniej za przytułek wychodźcom naszym w samem Paranagua służyła. Przystań urządzono bardzo pierwotnie: kilka długich drewnianych pomostów bez poręczy prowadzi z błotnistego brzegu tak daleko do wody, jak sięga nadbrzeżna mielizna, towary zaś wszystkie przynoszą na plecach ludzie, biegając ze zręcznością akrobaty po wąziutkich deskach pomostu.
Ruch handlowy w porcie paranaguajskim wzmaga się z każdym rokiem wskutek zaludnienia kraju przez wychodźców europejskich, wzrostu miast i potrzeb mieszkańców, dawniej w stanie napół dzikim siedzących po puszczach, zanim przeprowadzenie kolei i europejski ruch osiedleńczy nie wyrwały ich ż apatyi. Głównym artykułem wywozu pozostaje i dziś jeszcze herva matę, której wywozi się średnio w ostatr.ich latach około 20 milionów kilogramów,
0 wartości około 8 milionów franków. , Podług sprawozdań austro-węgierskiego konsulatu w Kuritybie, zaczynają już w ostatnich czasach wywozić ztamtąd również artykuły spożywcze, jak wino, mąkę, nabiał itd., dotychczas niewystarczające na własne potrzeby.
Do portu Paranagua zachodzi corocznie około 400 okrętów, przeważnie drobnych, z parowców osobowych, odwiedzają go oprócz statków brazylijskich, jedynie parowce niemieckie z Hamburga. 18-go sierpnia pociąg unosi nas dalej w głąb kraju, do głównego centrum osad polskich, Kurityby. Pociąg leci wśród zupełnie płaskiej, napływowej równiny; naokół bagna, bambusem, mimozą i palmami porosłe, gdzieniegdzie nędzna lepianka brazylijskiego osadnika, sklecona z ustawionych w kształcie
128
częstokołu cienkich pni palmity (Euterpe), a wyglądająca raczej na psią budę, aniżeli mieszkanie ludzkie. Gdzieindziej świeci wśród bujnej zieleni czerwony dach włoskiego kolonisty, okolony uprawnemi łanami trzciny cukrowej, bananów, kawy, manioku, ryżu, tytoniu, kukurudzy i warzyw. Są to szczątki kolonii Aleksandra, nieudanej próby kolonizacyjnej, przed kilkunastu laty podjętej przez tcwarzystwo: „Com-pania metropolitana do Parana", która, pochłonąwszy przeszło 6 milionów franków, zrobiła kompletne fiasco.
U podnóża gór nadmorskich, w miejscu, dokąd przed wybudowaniem kolei zwożono herva matę na mułach z głębi prowincyi, leży miasteczko Morretes przy ujściu rzeczki Ypiranga (Nhundiaguara) do zatoki Paranaguajskiej. Miasto to stało się obecnie głównym środkiem przemysłu cukrowniczego i gorzelanego w stanie Parana, zbywając wyroby swoje, t. j. surowy, licho na centryfudze oczyszczony cukier i fuzlówkę z trzciny cukrowej, zwaną kaszasem, do kolonij wewnątrz kraju. Osiedli tu wyłącznie niemal Włosi i Murzyni, znoszący z łatwością gorący klimat pomorzą. Od Morretes oddziela się bocznica do portowego miasteczka Antonina, dostępnego jedynie dla małych statków, zanurzonych na 4 - 5 metrów.
Od Morretes aż do stacyi Porto da Cima pociąg wznosi się zwolna do góry, ginąc wśród niezmierzonych plantacyj bananów i pomarańcz, których wyborne owoce stanowią przedmiot korzystnego handlu z Kuritybą i dalszemi miastami górskiemi, gdzie zwłaszcza banany, zawiezione do południowej Ameryki z podzwrotnikowych okolic Gwinei, nie dojrzewają, wyrastając jedynie w ogrodach jako roślina ozdobna.
Wkrótce pociąg niknie w podzwrotnikowym lesie, pędząc wzdłuż doliny potoku Nhundiaguara, w nieskończonych kaskadach spadającego po granitowych
129
towych głazach wśród bujnej zieleni. W dole ściele;, się zwarta masa krzewów anturyi, wielkie postrzę- . pione liście muz i heliconij ocierają się o koła wago- k* nów, a wśród zielonego kobierca świecą barwne plamy kwitnących begonij, crotonów itd. Z pośród gąszczu wystrzelają potężne pnie bigonij, ficusów, bombaksów, omszone dlugiemi kosmykami mchu, spowite od stóp do szczytu delikatnym, blado-zielonym płaszczem pnącego się bambusu (Chuskea), a wśród, tego tła upstrzone całym światem pasorzytów: tillandsyj czerwono kwitnących, storczyków, bromelij, kaktusów i różnobarwnych paproci. Ze szczytu leśnych olbrzymów spadają całe kaskady gęstej zieleni, zwieszając się jak długie węże, lub przeskakując z drzewa na drzewo wspaniałemi girlandami potężnych ljan, najczęściej wielkolistnych philodendronów, które ze swej strony upstrzone są również miryadami kwitnących pasorzytów. Na tle powyższem błyszczy, jak delikatna koronka, sieć innych cienkich ljan, jak liny zwieszających się z sękatych konarów, liany te wiszą bądź luźnie, kołysząc się za najlżejszym powiewem wiatru, bądź skręcone po kilka razem w potężną linę, zdają się przywiązywać drzewo do ziemi; bądź znów przerzucają się z drzewa na drzewo, dźwigając na sobie długie snopy „brody Abśalona” (Usnea barbata). Tu i ówdzie smukłe astracarye odbijają swemi lekkiemi złotawemi pióropuszami na ciemnem tle dziewiczej puszczy, lub wystrzela z gąszczu misterny, jak srebrzysta koronka, bukiet drzewiastej paproci.
Im wyżej wznosi się kolej, tem potężniejszą i dzikszą staje się puszcza, tem dziwaczniejsze widzimy postacie rosochatych konarów.
Naraz po lewej stronie dostrzegamy prostopadły mur granitowej nagiej skały, wznoszącej się na wysokość 1,430 metrów ponad poziom zatoki. Pociąg znika w tunelu, góra granitowa (Morumby) ukazuje
130
się co chwila z innej strony; nieprawdopodobieństwo wdrapania się na prostopadłą ścianę, staje się jednak rzeczywistością: pociąg, ciężko sapiąc, wije się gzy-gzakiem ponad przepaściami, zakreśla na szalenie pomyślanych wiaduktach i mostach śmiałe łuki i ósemki, ginąc co chwila w tunelach.
Nareszcie od pół góry las na prawej stronie toru zbiega nam pod nogi, odsłaniając oczom naszym rozległy i urozmaicony krajobraz:
Wokoło na olbrzymiej przestrzeni, jak okiem dojrzeć, piętrzą się wysokie szczyty, sinawą mgłą przysłonięte, w dole zaś, jak na dnie olbrzymiego lejka, zielona równina. Głęboko wrzynające się w ląd skalisty rozgałęzienia zatoki, migają jak srebrzyste jeziorka na tle czarnych skał i wysepek. Las bezbrzeżny, jak zielone faliste morze ściele się pod nasze stopy. Tylko na najdalszym końcu najgłębiej wrzynającej się w ląd zatoki paranaguajskiej bieleją domki i wieża kościelna miasteczka Antonina.
Od wspaniałego wiaduktu, rzuconego przez przepaść, na której dnie pieni się potok S. Joao, kolej wspina się coraz śmielej po skalach, a spadek toru miejscami dochodzi nawet do 5 na tysiąc. Przez spadające na kilkaset metrów pionowe urwisko Pico do Diabo przecięto tunel, po za którym znów tor prowadzi przez przylepiony do gładkiej skały granitowej żelazny wiadukt; rodzaj olbrzymiego balkonu, jak gniazdo jaskółcze zawieszonego nad bezdenną przepaścią. Skacząc ze skały na skalę, jak kozica, przerzucając się co chwila przez wijące się w wężowych skrętach łożysko potoku S. Joao, pociąg znika poraź ostatni w tunelu i po chwili oczom naszym ukazuje się naraz zupełnie odmienny krajobraz: kolej przekroczyła na wysokości 1,050 metrów grzbiet gór nadmorskich, i pędzi teraz po równinie przez las, dziewiczy wprawdzie, ale jakże odmienny od tego, jakiśmy powyżej opisali. Ljany, palmy, pasorzyty, wszystko to znikło w jednej chwili, a natomiast po obu stronach drogi,
131
obu stronach drogi, wznoszą się równe jak struna, gładkie jak palmy, araukarye, zakończone koroną gładkich konarów, robiących wrażenie olbrzymiego świecznika. Odległość od morza do szczytu gór wynosi zaledwie 86 kilometrów .
Las staje się teraz coraz rzadszym, ukazują się tu i ówdzie wielkie płaty łąk torfowych ze sterczą-cemi gdzieniegdzie wśród kęp wysokiej, ostrej trawy (herva cortadera) nikłemi palmami. Zamiast wijącej się trzciny, podszycie lasu tworzy zwykły bambus brazylijski (tacuara). Pociąg leci wśród płasko falistej okolicy, około 900 metrów nad poziom morza wzniesionej, jeszcze przez 25 kilometrów . Krajobraz przypomina nasze pola i gaje: sosnowe lasy, rozległe bagniste taki, gdzieniegdzie pole świeżo zorane lub ruń młodego żyta, stada bydła pasące się w oddali, białe, drewniane domki kolonistów ze słomianą strzechą, okolone na sposób argentyński płotem z kolczastego drutu, zdradzają, że jesteśmy na swojskim gruncie. Osadnikami są istotnie Szlązacy i pruscy Mazurzy, najdawniejsi w tych stronach koloniści.
ROZDZIAŁ XI.
Kurityba dawniej i dziś. — Dzieje kolonizacyi południowych stanów. — Polacy w Kuntybie. — „Gazeta Polska w Brazylii”.— Redakcya „Beobeachtera”. — Ksiądz Słupek. — Podolskie wesele w Brazylii. — Baraki emigranckie. — Niemcy w Paranie.
W cztery i pół godziny po odjeździe z Paranagua stanęliśmy w stolicy stanu, Kuritybie, położonej w kotlinie na wysokości około 1,000 metrów nad poziom morza. Po pięcioletniej niebytności, nie poznałem jej poprostu: z lichej i nędznej mieściny urosła na porządne miasto, nie ustępujące w niczem stolicom innych zamożniejszych i starszych stanów brazylijskich.
132
Wzrost szybki tego miasta datuje się od początku imigracyi europejskiej do stanu Parana, przed laty kilkunastu bezludnego prawie.
Trudno dzisiaj napewno podać liczbę rosnącej z dniem każdym ludności. Reclus w swojej geografii podaje takową na 6,000. Cyfra to prawdopodobnie poparta urzędowym dawnym spisem ludności, gdyż nawet w dniu otwarcia kolei do Paranagua, tj. w r. 1886, podaje Jonin 10,000, za mojej poprzedniej bytności w roku 1893 liczono 15,000, a dzisiaj na więcej niż 30,000 bezwątpienia szacowaćby takową należało; sądząc z rozległości, ruchu ulicznego i gorączki budowlanej, która w ciągu kilku lat stworzyła całe ulice porządnych kamienic, a nawet na dalszych przedmieściach, gdzie przed pięciu laty nierogate stworzenia rozkosznie w błocie się tarzały, dziś stoją porządne kamienice. Plac przed katedrą, który był błotnistym śmietnikiem, zamieniono na elegancki skwer, urządzono ogród spacerowy ze stawami, mostami, klombami itp., rozszerzono sieć tramwajów, a całe miasto oświetlono elektrycznością. Nie należy zapominać, że jednocześnie z Kuritybą osady takie jak: Rio Negro, Palmeira, Pounta Grossa itd., z kilku walących się lepianek również na miasta handlowe urosły, a metamorfoza, spowodowana osiedleniem się kilkudziesięciu tysięcy kolonistów polskich na bezludnej przedtem puszczy, bardziej jeszcze w oczy uderzy.
Ażeby należycie zrozumieć stopień zaniedbania tych okolic aż do ostatnich czasów, nie od rzeczy będzie przypomnieć tu kilka szczegółów z dziejów kolonizacyi brazylijskiej wogóle.
Przesiedleńcy hiszpańscy i portugalscy, udający się do południowej Ameryki, nie uciekali z kraju własnego ani wskutek wojen domowych, ani prześladowań religijnych, nie szukali dla siebie nowej ojczyzny, lecz szli tam gnani żądzą łatwego zbogacenia się i gorączką złotą.
133
Szukali tedy bądź złota i srebra, jak w Peruwii i Meksyku, bądź też towarów kolonialnych, korzeni i roślin farbiarskich, które w wiekach ubiegłych sprzedawano w Europie na wagę złota. O ile w Ameryce północnej europejscy koloniści dążyli do stałego w niej osiedlenia i do obrony własnej pracy od napadów dzikich, w krajach południowych przybysze myśleli przede wszystkiem o ujarzmieniu ludności tubylczej, celem użycia jej jako siły roboczej do eksploatowania bogactw naturalnych podbitego kraju. Szczupła liczba przesiedleńców, występujących od pierwszej chwili nie w roli kolonistów, lecz panów i władców podbitego narodu, z którego uczynili swoich niewolników, wytworzyła społeczeństwo feodalne, złożone z samych wielkich właścicieli, gospodarkę opartą na niewolnictwie, system plantowania jak najkosztowniejszych produktów, rękami obróconej w niewolę miejscowej ludności, jak w Peruwii, Meksyku i Chile, a gdzie się bitne plemiona miejscowe do tego nagiąć nie dawały, rękami sprowadzonych z Afryki niewolników. Wytwórzyła się arystokracya krwi, stopniowana ilością domieszki europejskiej rasy. Każdy, kto był lub uważał się za białego, poczytywałby sobie za hańbę największą jakąkolwiek pracę, uważając natomiast urzędy publiczne za słusznie należne sobie synekury. Pewien mieszkaniec Ekwadoru najnaiwniej w świecie zapytywał mnie, czy to prawda, że w Europie nie ma Indyan, ani Murzynów? na moją zaś twierdzącą odpowiedź, zapytał mnie znów: więc któż tam pracuje, przecież nie biali? A był to człowiek wykształcony, doktor praw i adwokat.
Do jakiego absurdu system podobny doprowadzić może, świadczy przykład pseudo-republikańskiej Brazylii, gdzie lada obdartus, niby biały, choć ma . w swoich żyłach trzy czwarte krwi murzyńskiej, jest markizem, vicomtem lub hrabią.
134
Nic przeto dziwnego, iż plantatorowie bawełny, trzciny cukrowej i kawy, a innych mieszkańców Brazylia nie posiadała przed zniesieniem niewolnictwa, nie osiedlali się nigdzie po za granicami klimatycz-nemi tych roślin. Do początku XIX stulecia miasto Santos i północna część stanu S. Paulo były najdalszym kresem siedzib ludzkich w Brazylii; dalej była pustynia, wyniszczona ogniem i mieczem przez brazylijskich łowców na niewolników i przez krwawe wojny pomiędzy Portugalczykami i Hiszpanami o ich posiadanie. Za czasów panowania portugalskiego cały płat kraju na południe od rzeki Paranapanemy położony, t.j. przestrzeń wielka jak Francya z Hiszpanią razem, były prawie bezludne, a nieliczni przybysze europejscy handlowali tam hervą małe i półdzikiem bydłem. Jedyne siedziby ludzkie stanowiły drobne osady nadmorskie, założone przez wielorybników lub zwykłych zbiegów kresowców. Cały płaskowyż natomiast był ziemią nieznaną i nominalnie tylko należał do Brazylii.
Dopiero w połowie XIX wieku okoliczności zmusiły rząd brazylijski do zwrócenia uwagi na te rozległe i całkowicie zaniedbane kraje. Właściwej potrzeby rąk roboczych Brazylia podówczas nie odczuwała, dostarczały jej bowiem o wiele dogodniejszego żywego towaru okręty niewolnicze z Afryki. Ale siostra cesarza dona Francisca wychodziła zamąż za księcia Joinville, a parlament brazylijski, pragnąc okazać się hojnym, ofiarował jej na wiano kilkadziesiąt mil kwadratowych nieużytków nad zatoką S. Francisco w prowincyi Sta Catharina. Prezent ten bez odpowiedniej ludności nie przedstawiał podówczas wartości żadnej, ale znalazło się w Hamburgu towarzystwo kapitalistów, które je zakupiło za tanie pieniądze, osiedliwszy na tej przestrzeni kilka tysięcy kolonistów niemieckich i polskich. Pas rozkolonizowanej ziemi, gorący i niezdrowy, nie różnił się zresztą od innych zaludnionych okolic Brazylii, a jedyną zmianą, jaka tu zaszła w ustroju feudalnego państwa, było poraź pierwszy wprowadzenie europejskiego elementu w roli kolonistów,
135
którzy jednak tak samo, jak plantatorowie, uprawiali cukier, kawę i bawełnę bez wielkiego pożytku ani dla siebie, ani dla kraju, zbogaciwszy jedynie kieszenie akcyonaryuszów hamburskich. W góry, pomimo zbudowania wspaniałej drogi kołowej, nikt, oprócz odwążniejszych awanturników, iść się nie odważył, z obawy botokudów, do dziś jeszcze grasujących na południe od Rio Negro, na górach zaś w umiarkowanym i zdrowym klimacie otwierało się naprawdę nowe i właściwsze, znacznie pole do pracy dla europejskiego rolnika i hodowcy. Atoli Niemcy hamburscy od gorącego pomorza ani na krok jeden nie posunęli się w głąb kraju. Początek nowej ery dla tych pięknych i żyznych okolic dali dopiero w drugiej połowie bieżącego wieku dwaj właściciele ziemscy w stanie Parana, senatorowie: Sinimbu i Correa. Niemców tutaj zwabić nie zdołano, natomiast agenci hamburscy przysłali kilkadziesiąt rodzin galicyjskich Mazurów, za nimi przyszli Włosi, a potem około roku 1870 Niemcy, menonici z nad Wołgi, którzy wysiedlili się z powodu wprowadzenia w Rosyi powszechnej służby wojskowej, lecz po kilkoletnim pobycie w Brazylii, zrażeni stosunkami tamecznemi, przenieśli się prawie wszyscy do Argentyny, gdzie też utworzyli kwitnące dzisiaj kolonie Olavarria i Hinojo.
Odtąd już główną masę wychodźców do Parany stanowią Polacy z Prus i Galicyi, a od pamiętnej gorączki emigracyjnej w roku 1891 także z Królestwa Polskiego. Szczegóły tej emigracyi polskiej podamy dalej, teraz zaś wróćmy do Kurityby.
Z ładnych gmachów miasto posiada jeden tylko prześliczny pałacyk w styla włoskim, tuż obok dworca kolejowego, otoczony klombami cyprysów - to gmach sejmowy; inne, nie wyłączając pałacu gubernatora i kościołów, są wielce pierwotne, nie odznaczając się niczem od architektury innych miasteczek portugalskich: te same nizkie parterowe domki o jaskrawo pomalowanych
136
pseudo-maurytańskich gzymsach, czerwoną dachówką kryte; te same czworokątne podwórka; to samo niechlujstwo na ulicach i w domach, gdzie służbę asenizacyjną pozostawiono całkowicie na opiece wielkich czarnych sępów (urubu), których tu setki spacerują sobie swobodnie po ulicach lub razem z drobiem grzebią się w śmietnikach prywatnych domów. Charakterystyczną cechą tego miasta, które jest zbyt nowem, aby własny typ sobie wyrobić, jest brak wogóle wszelkich cech właściwych, oraz bardzo jeszcze mieszany, napływowy typ ludności. Ażeby się o tem przekonać, dość wyjść na plac targowy. Najwięcej bijącą na nim w oczy osobliwością są polskie baby z sąsiednich kolonij, sprzedające nabiał, drób i warzywa, mazurskie wasągi i krakowskie chomąta. Pośród nich widnieją tu i ówdzie olbrzymie tzw. „krakowskie” bryki frachtowe, ładowne „hervą matę”, lub wielkie, płótnem pokryte, wozy brazylijskie, zaprzężone w kilka par wołów o rozłożystych rogach. Konni poganiacze brazylijscy, przeważnie półkrwi Indyanie lub murzyni, z długiemi lancami bambusowemi w ręku, uwijają się przy wozach, a brykami frachtowemi znów powożą z kozła koloniści Niemcy. Dodajmy gromadki włóczących się bez celu po targowisku Włochów, paru obdartych policyantów i od czasu do czasu napuszystą minę brazylijskiego oficera lub urzędnika, a obraz będzie kompletnym. Trzecią część ludności Kurityby stanowią Niemcy-kupcy, przemysłowcy i rzemieślnicy, zorganizowani silnie w kilka stowarzyszeń, i odgrywający już dzisiaj poważną rolę w politycznem życiu kraju, wysyłając kilku deputowanych na sejm prowincyonalny, co dla cudzoziemców w Brazylii jest bardzo do osiągnięcia trudnem z powodu matactw wyborczych rządzącej partyi, zwłaszcza, iż dyety' poselskie, bardzo wysokie, stanowią łakomą synekurę. W stanie Parana dyety te wynoszą po 20 milrejsów, w Santa Catharina 15, w Minas Gegais i Sao Paulo 40, w Rio Janeiro 75 milrejsów dziennie.
137
Wieść o naszem przybyciu do Kurityby rozeszła się z błyskawiczną szybkością: ktoś z partyi emigrantów, przybyłej z ks. Wolańskim, zobaczył go na ulicy, i zaledwie zdążyliśmy nieco wytchnąć po podróży, gdy pojawili się w hotelu najprzeróżniejsi interesanci. A galerya to była ciekawa. Jednym z pierwszych ludzi, jakich poznaliśmy, był niejaki ksiądz Michalewicz, Rusin galicyjski, który, wbrew wyraźnemu zakazowi biskupa, osiadł był sobie, nie pytając nikogo o pozwolenie, na kolonii Prudentopolis, razem ze swoją, a właściwie cudzą żoną, którą rozmaitym ludziom raz jako siostrę, raz jako żonę, to znów jako osobę obcą przedstawiał. Otóż zarówno ksiądz M., jak i jego rzekoma żona (prawdziwa żona księdza M. pozostałą we Lwowie), przyszli prosić mego towarzysza o protekcyę do biskupa, aby na to publiczne zgorszenie przez palce patrzył i nie sprzęciwiał się powrotowi ich na kolonię, którą tymczasem objął już był w zarząd nowy proboszcz unicki, ksiądz Nikon Rozdolski, przysłany umyślnie ze Lwowa przez metropolitę Sembratowicza na życzenie parafian. Jednocześnie miły duszpasterz zaczął rozpisywać listy z przeróżnemi propozycyami do ambasady rosyjskiej w Rio-Janeiro, które ten miały skutek, iż na żądanie ambasadora austro-węgierskiego i nuncyusza w Rio, polecono tego pana wytransportować jak najrychlej po za granice Brazylii; obecnie jest kapelanem w Wiedniu i podobno studyuje medycynę, aby niewdzięczny zawód kapłański porzucić. Potem przyszło kilku cuchnących wódką obdartusów, meldujących się na szumnych biletach wizytowych, ozdobionych herbami, jako „nauczyciele” i wynurzających swoje głębokie oburzenie na niewdzięczność rodaków w Kuritybie,
138
którzy ich poświęcenia nie umieli ocenić i z posad zajmowanych usunęli. Przy tej. sposobności panowie ci opowiedzieli nam „poufnie” rozmaite okropne rzeczy o kilku, na szczęście osobiście mi znanych zupełnie z innej strony, osobistościach i zakończyli oczywiście prośbą o maleńką „pożyczkę” na „parę dni”. Pozbywszy się tych miłych gości, udaliśmy się przedewszystkiem do „prasy”, oczywiście z pominięciem gazet brazylijskich.
W redakcyi „Gazety Polskiej w Brazylii” na Praca do Rosario zastaliśmy wielką wojnę: Dawny właściciel gazety, p. Szulc, który do Lwowa przysyłał mi grube foliały pełne epitetów nieparlamentarnych pod adresem nowych właścicieli, epitetów zwykłych zresztą w prasie polsko-amerykańskiej, zakwestyonował prawo redakcyi do używania tytułu „Gazeta Polska w Brazylii”, jako firmy do niego należącej; akcyonaryusze, którzy podobno bardzo wygórowanej ceny kupna za zniszczoną maszynę drukarską p. Szulcowi nie chcieli, czy nie mogli zapłacić, znaleźli się nagle bez prasy, gdyż im takową pan Szulc przyaresztował. Zecer i właściwy wydawca, p. Smokowski, któremu się kilkaset tnilrejsów należało, a nie miał ich z kogo ściągnąć, urządził strajk, a ówczesny redaktor (w ciągu kilku miesięcy już czwarty), p. Janicki, pakował manatki, zamierzając szukać chleba jako subiekt w jednej z kolonii nad Iguassu.
Przez czas jakiś nie wychodziła żadna gazeta polska w Kuritybie, potem zaczęły wychodzić aż trzy naraz. Wreszcie dawna „Gazeta Polska”, zmieniwszy paru redaktorów, ostatecznie pognębiła swoje rywalki. Wszystko to stało się znacznie później, na razie jednak zastaliśmy redaktora dumającego nad tem, jak się dostać do zamkniętej na klucz prasy drukarskiej, bez której dla braku czcionek polskich w innych drukarniach nie można było numeru wydać.
139
O towarzystwo polskie imienia Kościuszki, istniejącem od lat kilką, dopytać się nie mogłem, przechodziło ono również ciężkie przesilenie po rewolucyi, która spokojnych przedtem obywateli tak zacietrzewiła, że się sami na „kaskudó” i „Maragato” podzielili, o czem wyżej przy polityce brazylijskiej mówiliśmy.
Od prasy polskiej udałem się do niemieckiej, w osobie p. Schneidera, niegdyś krawca, obecnie zaś właściciela najlepiej redagowanej gazetki niemieckiej Der Beobachłer. W domku parterowym, ukrytym w malutkim ogródku w pobliżu stacyi kolei, zastałem pana redaktora przy robocie: nizkiego wzrostu brunet, kulawy, z długą brodą i bardzo dobrotliwym uśmiechem, stał pan Schneider, a raczej kręcił się nieustannie przy kaszcie drukarskiej, jest bowiem w jednej. osobie współpracownikiem, redaktorem, wydawcą i zecerem swojej gazetki o kierunku socyalistycznym, i, co dla nas ważniejsza, bardzo życzliwym dla Polaków. Jest to zjawisko bądź-co-bądź ciekawe, iż Niemcy w Kuritybie, żyjący wyłącznie niemal z wiejskiej klienteli polskiej, przy każdej sposobności manifestują swoje dla nas sympatye. Zdaje się jednak, iż nastrój ten zmieni się z chwilą, gdy Polacy organizować się sami zaczną i wyłamią się z pod nieproszonej opieki niemieckiej. P. Schneider, który jest rzeczywistym przyjacielem naszym, a przytem wybornym mówcą, prawdopodobnie wówczas pozostanie w mniejszości.
Po odbyciu obowiązkowej wędrówki po wszystkich przebywających podówczas w Kuritybie przedstawicielach naszej inteligencyi, których reprezentował jeden dentysta, jeden zecer, jeden majster rzeźniczy, jeden i pół tuzina nauczycieli „chwilowo” bez zajęcia, dowiedzieliśmy się, iż rezyduje tam stale przy kapitule biskupiej ksiądz Metody Słupek, którego widziałem we Lwowie. Odwiedziliśmy go tedy również i przyznać muszę, iż wprost nie poznałem w eleganckim i dystyngowanym abbe
140
potulnego Bernardyna z przed lat paru. Ksiądz Słupek uważał sobie za obowiązek przedstawić nam wszystkich znanych mi zresztą osobiście kapłanów polskich w Paranie za skończonych łotrów, siebie zaś za niewinnego męczennika ich intryg, choć po wyglądzie męczeństwa tego trudno się było dopatrzeć, i w strasznie czarnych barwach malował nam stosunki, panujące w kraju. Ponieważ ks. Słupek bawił się także piórem i pisywał liczne korespondencye do dzienników polskich zarówno w Europie, jak w Ameryce, nie szczędząc osobistych napaści na wiele osób, które mu się nie miały szczęścia podobać, niech mi więc wybaczyć zechce, że jego sylwetkę tutaj kreślę w sposób nieco żartobliwy, ktoby bowiem uwierzył bezkrytycznie czarnym obrazom korespondencyj ks. Słupka-, dziwić-by się musiał, dlaczego wszyscy polscy koloniści, którym się zresztą wcale niezgorzej dzieje, nie poszli za przykładem księdza S. i nie uciekli jak jeden mąż z tego padołu rozpaczy, jakim, według tego korespondenta, ma być stan Parana.
Po kwadransie etykietalnej wizyty mieliśmy już odejść, kiedy z placu przed kościołem doleciał nas dźwięk swojskiej muzyki i śpiewy. Wyjrzeliśmy oknem: przed drzwiami probostwa stato całe podolskie wesele w uroczystych strojach, to znaczy, pomimo dwudziestokilko-stopniowego upału, we wspaniałych białych kożuchach i srogich baranicach, baby nadto z grubo namotanemi barwistemi chustkami na głowach. Dziewczęta wszystkie ze wstążkami w warkoczach i bukietami leśnych kwiatów we włosach; w żółtych wysokich butach i barwistych samodziałowych zapaskach. Muzyka, złożona z harmonii i skrzypiec, rżnęła ognistą kołomyjkę, a druchny zawodziły przy tym akompaniamencie rzewne pieśni obrzędowe. Gromadka Brazylianów przypatrywała się temu widowisku, jakby maskaradzie ciekawej, ale snadź oswojeni z tym widokiem, zachowują się bardzo spokojnie,
141
zerkając tylko na ładne mołodyce i dziewuchy, na które, jak mówi Sienkiewicz, takie to takome, jak kot na szperkę.
Po odbytej ceremonii cała drużyna weselna podążyła z powrotem do baraków emigranckich, gdzieśmy ich w godzinę potem odnaleźli w bardzo wesołem usposobieniu, mocno podochoconych kaszasem i tańczących wśród niesłychanej ciżby i ciasnoty kołomyjkę z wielkim zapałem.
Baraki te, to długa nizka szopa, podzielona na kilka wielkich izb wspólnych, w których natłoczonych było podówczas kilkuset emigrantów galicyjskich. Część z nich pomieszczono, o ile starczyło miejsca, na prostych drewnianych pryczach, gdzie się każdy urządzał jak mógł i umiał, reszta roztasowała się wprost na ziemi, rozłożywszy swoje ubogie ruchomości. Ciasno tu było i brudno wprawdzie, ale bez porównania lepiej, aniżeli podczas mojej poprzedniej bytności, na pamiętnym straszliwą swą śmiertelnością baraku Nr. 3, pod zarządem smutnej pamięci mulata Gabryela. Wikt wydawano w naturze, baby same sobie gotują. Panem samowładnym jest tutaj tłómacz mazur, jak się okazało, nie lepszy od innych kolegów po fachu, korzystając bowiem z nieznajomości języka emigrantów, nietylko skargi ich do wyższej władzy, dość często tu zaglądającej, przedstawiał w świetle wręcz przeciwnem, pewny zupełnej bezkarności, ale nadto pod pozorem urzędowych niby opłat, wyłudzał od wychodźców znaczne kwoty, obdzierając biedaków i z tej reszty gotówki, jaką przed pożądliwością agentów emigracyjnych w Europie ukryć zdołali. Nominalnym zwierzchnikiem imigrantów jest wprawdzie dyrektor kolonizacyi, a właściwie minister robót publicznych, p. Candido Abreu, ale dostać się do niego niełatwo, a rozmówić bez pomocy tłómacza niepodobna, bo po polsku ani słowa nie umie. Emigrantów galicyjskich, którzy pomimo natłoczenia, w barakach zwykłych, wcisnąć się nie dali, umieszczono
142
opodal w murach niedokończonej kamienicy, bez drzwi i okien, bez podłogi, ani nawet najprostszej pryczy do spania. Ponieważ teraz tutaj zima, wiatry są ostre i przejmujące, a oprócz dachu siedząca w błocie lub kurzu rodzina emigrancka żadnej nie posiada osłony, o zaziębienie bardzo łatwo, a dzieci umierają często, tembardziej, iż z trudnością tyłko przywykają do miejscowej strawy, złożonej z suszonego mięsa, czarnej fasoli, ryżu i kawy.
Podług ustaw obowiązujących każdy emigrant ma prawo wyboru dowolnego miejsca osiedlenia w granicach stanu; w praktyce jednak dzieje się inaczej: miejsce osiedlenia wyznacza zazwyczaj tłómacz. W miarę możności, wysyłają emigrantów partyami do okołic przez nich oznaczanych pod przewodnictwem agenta; każda rodzina otrzymuje żywność przez czas trwania podróży, która odbywa się stosownie do miejsca przeznaczenia, koleją, parowcami rzecznemi, łodziami, na furach lub pieszo.
Nieład w administracyi powoduje przytem często przykre zawody; i tak np., ad ministra cya obowiązana jest odstawić bagaże emigrantów z komory celnej w Rio Janeiro aż na miejsce przeznaczenia wychodźców, tymczasem zdarza się niestety zbyt często, iż całe transporty bagaży, liczące po kilkaset kufrów, giną gdzieś w drodze i jakkolwiek nikt ich nie ukradł, gniją w składach w Rio niekiedy po roku i więcej, koloniści żaś po wielu bezowocnych reklamacyach zmuszeni są wreszcie wysyłać swoich ludzi zaufanych z powrotem do Rio, celem odszukania zaginionych rzeczy. Widziałem biedaków, którym w ten sposób cale mienie przepadło, a było ich wielu, bardzo wielu.
Dziś jedynymi niemal emigrantami do Parany są Polacy, przed kilku jednak laty jeszcze byli to Niemcy i Włosi.
143
Nie zawadzi podać tu kilku szczegółów o żywiole niemieckim w stanie Parana, wyjętych z wy dawanego przez redakcyę gazety Der Beobachter niemieckiego kalendarza za rok 1895.
Liczba Niemców w stanie Parana wynosić ma podług redakcyi 10,000, choć należy dodać, iż w liczbie powyższej wliczeni są również koloniści polscy ze Szlązka i Prus, i o ile władają niemieckim językiem, a jednak przypływ tego żywiołu do Parany datuje się od roku 1828,. Ci pierwsi przybysze niemieccy zostali osiedleni przez rząd ówczesny w Rio Negro, na pograniczu stanu Sta Catarina, a ich potomkowie dziś mówią już po portugalsku. W Kuritybie pierwszym Niemcem był niejaki Műller, kowal z zawodu, który, przybywszy tam w roku 1838, umarł dopiero w r. 1895. W parę lat po nim przybyło kilka rodzin rzemieślniczych. Niejaki Buddelmayer pierwszy posiał tu żyto. Głównem jądrem niemieckiej kolonizacyi w Kuritybie byli zbiegowie z kolonij hamburskich w dona Francisca, a z nimi też przybyli i pierwsi Polacy. Ta szczupła garstka ludzi, nie tworząca podług najoptymistyczniejszych obliczeń ani 5% ludności stanu, rozproszyła się po wszystkich miasteczkach, zagarniając w swoje ręce handel i rzemiosła, z których dopiero napływ rzemieślników warszawskich powoli wypierać ich zaczyna. W samej Kuritybie istnieje 9 towarzystw niemieckich, z których 3 posiada własne wcale kosztowne gmachy. Przedewszystkiem jeden z najstarszych „Sangerbund” -łączący w sobie kilka danych towarzystw i klubów pod wspólnym dachem gustownego pałacyku na rua do Serrito, dalej towarzystwo „Thalia”, utrzymujące teatry amatorskie, w okazałym budynku, wzniesionym przez miejscowego krezusa, Hauera. Gmina ewangelicka posiada własną szkołę ł ładny kościółek. W Kuritybie wychodzą również dwie gazety niemieckie.
144
ROZDZIAŁ XII.
Polacy w Paranie. — Dzieje polskiej kolonizacyi w tym stam Wycieczka do S. Jose dos Pinhaes. — Ksiądz Władysław Smoi. cha. — Kartki z dziejów ostatniej rewolucyi.
W samem mieście Polaków prawie niema; kilku rzemieślników, kilkunastu robotników, po niemieckich warsztatach rozrzuconych, rzeźnik p. Waberski, kupiec p. Szulc, dwóch właścicieli szynków i nieustannie zmieniająca się garstka czasowo tylko w mieście przebywających nauczycieli ludowych lub inteligentnych ludzi bez określonego zajęcia, próbujących zazwyczaj sil swoich w redakcyi jednej z toczących z sobą wojnę śmiertelną gazet: „Gazety polskiej w Brazylii” lub „Kuryera parańskiego”, wyczerpuje ich listę. Żywioł polski w zwartej masie spotkać można dopiero za rogatkami miasta, gdzie się zaczynają kolonie rolnicze.
Pierwsi osadnicy polscy przybyli do Brazylii podczas kolonizacyi hamburskiej w stanie Sta Catharina, w r. 1868. Po niefortunnej próbie osiedlenia ich na opuszczonej przez Irlandczyków kolonii Sixteen Loots w okręgu Brusque, 16 rodzin Szlązaków, idąc za wskazówkami księdza Zielińskiego i p. inżyniera Zaporskiego, uciekło w góry i przeprawiło się wpław przez rzekę Rio Negro, pod gradem kul, na szczęście dla wychodźców, licho strzelających żołnierzy brazylijskich; pozostawiwszy żony i dzieci, dotarli do Kurityby, malutkiej podówczas, zabitej deskami mieściny, odciętej od świata wysokiemi gójami. Na wstawienie się pana Zaporskiego magistrat wydzielił im po jednym aląueire, czyli po dwa i pół hektara gruntu w pobliżu miasta. Za pierwszymi zbiegami z kolonij hamburskich przyszli dalsi, i tak powstała w odległości 3 kilometrów od miasta pierwsza kolonia polska Pilarzinho.
145
W roku 1873 przy było tą samą drogą do Kurityby 64 rodziny wychodźców z Prus Zachodnich, których osiedlono w pobliżu pierwszych, o 5 kilometrów od miasta, na kolonii Abranchez.
Pomiędzy rokiem 1876-78 zaczyna się napływ silniejszy, wskutek agitacyi agentów hamburskich, Freitag i Bendaszewski, na rachunek rządu brazylijskiego, który postanowił popierać imigracyę rolników europejskich do południowych stanów. Duszą tej agitacyi był ówczesny gubernator prowincyi Parana, p. Lamenha, i bardzo ruchliwa jego żona, Candida. Wychodźców, którzy pochodzili z Prus i Galicyi, a po części z Włoch, osiedlano również w pobliżu Kurityby, wydzielając im jednak nieco większe działki, po dwa do dwóch i pół alqueires. Powstały podówczas kolonie: Lamenha, o 9 kilometów od miasta (155 rodzin polskich z Prus), Santa Candida, o 8 kilometrów (77 rodzin szlązkich), Santo Ignacio, 3 kilometry od miasta (70 rodzin z Prus i Galicyi), Orleans, o 15 kilometrów (50 rodzin z Prus), Reviera, o 16 kilometrów (100 rodzin ze Szlązka i Prus), Dom Pedro, o 17 kilometrów od miasta (25 rodzin z Prus Zachodnich), Dona Augusta, o 14 kilometrów (44 rodziny z Prus), Thomas Coelho, o 15 kilometrów od Kurityby (750 rodzin mazurskich z Galicyi). Kolonie powyższe tworzą jednolity pierścień naokoło Kurityby, noszący urzędową nazwę „Nova polonia.”
W latach 1885 - 1887 powstał nowy cykl osad polskich w pobliżu Kurityby: Antonio Prado (40 rodzin szlązkich), Presidente Farria, Zacharias, o 28 kilometrów od miasta w okręgu S. Jose dos Pinhaes (28 rodzin z Poznańskiego), Muricy, o 30 kilometrów od stolicy w tymże okręgu (109 rodzin z Poznańskiego i Szlązka), Inspecktor Carvalbo, Accioli, Joao Alfredo, Sao Lourenco, Botiatuba, o 16 kilometrów od stolicy (22 rodziny galicyan), Christina i Alice w pobliżu miasteczka Campo Largo (75 rodzin mazurskich z Galicyi),
146
Nova Pampina, o 30 kilometrów (75 rodzin galicyjskich). Z liczby powyższej większość stanowiły kolonie rządowe, kilka zaś powstało drogą prywatną i przez rozkupienie od dawnych właścicieli parceli za gotówkę lub na wypłaty.
W tym samym czasie powstały drobne kolonie polskie i polsko-niemieckie w okolicach miasteczek Ponta Grossa i Castro, są to: Guarauna, Tacuary, Rio Verde, Emilia, Adelaida, Butuąuara, Floresta, Ita-iacoca, Mohema, Tibagy, Santa Leopoldina i Santa Clara. W roku 1889 liczbę Polaków osiedlonych w Paranie urzędowe źródła podawały na 12,000.
W latach 1890 i 1891 przybyło do Brazylii kilkadziesiąt tysięcy wychodźców z Królestwa Polskiego, z czasów pamiętnej gorączki emigracyjnej. Na stałe w Paranie z tej ruchawki osiedliło się podług urzędowych źródeł brazylijskich około 15,000 ludzi, a co najmniej dwa razy tyle rozproszyło się po koloniach w stanach Sta Catharina i Rio Grande do Sul. Z tej pamiętnej ruchawki przypomnę tu jeden epizod, który się jeszcze swego Homera nie doczekał, choć na to zasługuje. Oto 6,000 Polaków urządziło exodus wzdłuż brzegów morza, wyszedłszy z Santos, doszli szczęśliwie aż do Montevideo i Buenos Ayres, gdzie się nimi grono inteligentnych Polaków zajęło. Mnóstwo drobnych dzieci, które nie mogły znieść trudów tej podróży, posprzedawano w drodze za żywność murzynom, a dziś bardzo często widzieć można takich adoptowanych dzieciaków całkowicie zbrazylianionych.
W czasie gorączki emigracyjnej z lat 1890 - 91 powstał szereg kolonij polskich od miasteczka Palmeira wzdłuż prawego brzegu rzeki Igucassu: Santa Barbara, Cantagallo, Rio dos Patos, Agua Branca, Sao Matheus, Rio Claro, Barrafeia, oraz na południe od Rio Negro, na pograniczu indyjskich terytoryów - Lucena.
147
Wreszcie w ostatnim czasie wiatach 1895 – 96 przybyło do Parany 25,000 galicyan. W tym czasie przedłużono linię kolonij nad Iguassu do Porto Uniao da Victoria, a ztamtąd dalej ku granicy stanu Rio Grande (Jangada), oraz założono kolonie: Prudentopolis w dolinie rzeki Ivahy, Agua Amarella nad Rio Negro i Castelhano w górach nadmorskich, Ypi-rauga i Guajuvira w pobliżu Tomas Coelho.
Urzędowe źródła brazylijskie, nie grzeszące dokładnością, podawały w r. 1896 całkowitą liczbę Polaków w stanie Parana na 52,000, przekonałem się jednak osobiście, iż wiele kolonij niegdyś niemieckich lub włoskich i jako takie zapisanych w regestrach urzędowych, miało ludność przeważnie lub wyłącznie polską, albowiem spisy urzędowe nie uwzględniają wcale ani zwykłego przyrostu na koloniach pod Ku-
ritybą, wynoszącego (według ksiąg parafialnych) 5% rocznie, ani też kolonistów polskich, przybyłych z innych stanów brazylijskich, a tych jest spora liczba.
ritybą, wynoszącego (według ksiąg parafialnych) 5% rocznie, ani też kolonistów polskich, przybyłych z innych stanów brazylijskich, a tych jest spora liczba.
Widziałem w stanie Rio Grande całe osady kilkotysięczne, przed pięciu laty czysto polskie, gdzie już ani jednego Polaka nie zostało, a ruch koncentracyjny polskiego żywiołu ku Paranie z rozproszonych po całej Brazylii placówek staje się coraz silniejszym. Nie przesadzę też z pewnością, podając przypuszczalną cyfrę ludności polskiej i rusińskiej w Paranie na 75,000, tj. około 25% całkowitej cyfry ludności w stanie. Stosunek ten wskutek coraz większej koncentracyi polskiego żywiołu w tym stanie i wysiedlania się Włochów dawniej tu osiadłych bądź do Earopy, bądź do stanu Sao Paulo, Niemców zaś rosyjskich, zwanych tu Rosyanami, do Argentyny, coraz korzystniejszym stawać się musi, ponieważ żywioł brazylijski, miejscowy, jest nadzwyczaj nielicznym i nie zasila się wcale nowym dopływem z Portugalii, ani z innych stanów brazylijskich.
Pierwszą wycieczką naszą po za obręb Kurityby, mającą być zarazem generalną próbą zdolności
148
kawaleryjskich mego towarzystwa, o których miałem poważne powody powątpiewać, była wyprawa do odległego o trzy mile drogi miasteczka Sao Jose dos Pinhaes, w którym proboszczem był galicyanin, ksiądz Władysław Smołucna, deportowany tam za udział w rewolucyi z kolonii S. Mateus, gdzie się był pierwotnie osiedlił.
Okolica równa i nudna, po za przedmieściami stolicy prawie pusta. Wypiwszy o milę za miastem po szklance wina w oberży, utrzymywanej przez jakiegoś Mazura, skręciliśmy na wschód ku widniejącym w oddali górom nadmorskim. Muły szły raźno, tylko ksiądz Wolański wciąż twierdził, że jego wierzchowiec, najpoczciwsze zresztą stworzenie, już ustał, i musi jechać stępa. Było też dobrze już po południu, kiedy ujrzeliśmy przed sobą małe, dość schludne miasteczko, ze spiczastą wieżycą murowanego kościoła, wyciągniętego w dwie, czy trzy zaledwie ulice.
Zajeżdżamy tedy przed kościół, mniemając z pewnemi pozorami słuszności, że się tam najłatwiej o mieszkaniu proboszcza dowiemy. Kościół zamknięty, ani żywej duszy w pobliżu, widocznie wszyscy odbywają południową siestę. Pytam jakiegoś włoskiego obdartusa, wyglądającego na dziada kościelnego; odpowiada mi mrukliwie, iż nie wie o niczem, inny znów powiada, że nie tutejszy. Błąkamy się tedy z jednego końca miasta na drugi, nie mogąc w tym wielkim grodzie odszukać plebanii, i rozmyślamy o sposobie wyjścia z nieprzewidzianego kłopotu, gdy wyrywa nas z zadumy głos donośny, dolatujący kędyś z po za krzaków:
- Jasiek, kanalio, a zapędź-no kobyłę z ogrodu!
Zwracamy nasze długouche rumaki w stronę owych krzaków i po chwili ukazuje się nam ukryty za wysokim żywopłotem domek drewniany z ogródkiem,
149
a na ganku wesoła, rubaszna postać w Sutannie.
- Gdzieżeście to bywali przez tyle czasu, toć możnaby już było dwa razy od rana tam i napowrót obrócić. Ale śpieszcie się, bo obiad wystygnie. Ja
siek! a gdzież się ten szelma znów podział, sam tu konie zabierz!
siek! a gdzież się ten szelma znów podział, sam tu konie zabierz!
Na to wołanie jak echo odpowiedział z głębi domu piskliwy głos niewieści:
- Jasiek, a leć-że duchem, kiej cię jegomość wołają!
I po chwili bosy wyrostek z rozczochraną czupryną i zaspanym wyrazem twarzy wysunął się z za węgła, muły nasze do płota przywiązał i rzucił im wiązkę siana.
Ucałowawszy się z dubeltówki z zacnym księdzem Władysławem, weszliśmy za nim do plebanii. W pierwszym pokoju, gdzie się mieściła kancelarya parafialna, stał stół, zasiany białym obrusem, na kredensie widniała baterya butelek przeróżnego kształtu. Obok mieścił się skromnie umeblowany salonik z kilku kilimkami na podłodze - typowy pokój probostwa polskiego, z szafką na książki, krucyfiksem i obrazem Matki Bozkiej Częstochowskiej na ścianie. Kilka oleodruków i portretów królów polskich, parę reprodukcyj obrazów znanych naszych malarzy dopełniało urządzenia saloniku.
Gospodarz znikł na chwilę w dalszych pokojach, słychać było jakby krótkie słowa komendy, a niezadługo korpulentna niewiasta w białym przekrzywionym czepku, pełniąca funkcyę gospodyni, wniosła na tacy wódkę i przekąski.
Ksiądz Władysław nalał spory kielich gorzałki.
- W ręce pańskie, aby nam się dobrze działo, para matar o lisziu, jak Ju mówią.
- Zdrowie księdza, proboszcza.
Palnęliśmy anyżówki raz i drugi, bo ksiądz gospodarz twierdził, że człowiek na dwóch nie na jednej chodzi nodze,
150
a tymczasem pojawił się dymiący barszcz z wieprzowiną, bardzo apetycznie pachnący po trzymilowej przejażdżce.
Gospodarz, jowialny i wesoły, wina nam tylko wciąż dolewał, twierdząc, że to dar Boży, którego marnować sie nie godzi, a szkło jest naczyniem, koło którego czysto chodzić należy. A że wino, mówiąc nawiasem, miejscowego wyrobu, było wcale dobre, języki nam się rozwiązały i koło szkła wciąż czysto chodzono, choć coraz to nowa butelka pojawiała się na stole.
Ksiądz Władysław, jak już wyżej wspomniałem, został do Sao Jose przeniesiony za karę za czynny udział w rewolucyi brazylijskiej, stopniowo też rozmowa zeszła na brazylijską politykę i dzieje niedawnej krwawej wojny domowej.
- Bo to uważacie moi drodzy - mówił ksiądz Smoiucha - przyjechawszy z Galicyi przed kilku laty, osiadłem sobie spokojnie na św. Mateuszu, miałem sobie kawał lasu pod miasteczkiem, ogródek przy plebanii, poczciwych parafian, i było mi jak u Pana Boga za piecem, kiedy tu naraz trzask prask Brazyliany zrobiły rewolucyę. Ano dobrze, niech się sobie biją, powiadam, mniej łajdaków będzie na świecie. Ano-dobrze... Ale trzeba wam wiedzieć, że tu w Brazylii, są dwie partye, jedna konserwatywna niby, która rządzi obecnie, druga liberalna, która miałaby ochotę rządzić także, ale Bogiem a prawdą nie wiem, czy jest między nimi inna różnica. Tedy jak tylko rewolucya wybuchnęła w Rio Janeiro, tak tutejsi Brazylianie, a jest ich tam po lasach kilkunastu, dalej się dzielić na partye, dalej przezywać się wzajemnie: powstańcy konserwatystów od „paskudów” (cascudo), i „picapanów" (picapau - dzięcioł), tamci znów powstańców od maragatów (stary dziad), zaczęli się pruć nożami przy lada sposobności, a nas wciąż się dopytują, do jakiej my należymy partyi.
151
A pies tam ich wiedział! na co nam tego, myśmy nie Brazyliany, do żadnej partyi nie należymy i tyle. Aliści zaczyna się robić gorąco i u nas. W Kuritybie ludzi tuzinami rozstrzeliwają. W Rio coś im tam się nie powiodło, więc nakazali formacyę gwardyi narodowej, a że to nasi nie mają się gdzie poskarżyć na nadużycie, bo to ani konsula swego, jak Włosi, ani innej opieki przed bezprawiem nie mają, więc kazali brać naszych Bartków w rekruty, choć jako nienaturalizowani, nie mieli obowiązku służenia w. gwardyi narodowej. Pewnego tedy wieczora odprawiałem właśnie pacierze, aby pójść do łóżka, gdy wtem hałas wielki z ulicy i dobijanie się do drzwi plebanii, tupot kopyt końskich i brzęk szabli doszły moich uszu. Wiedząc z doświadczenia, że żołdactwo brazylijskie, niekafne i rozzuchwalone, do ekscesów jest skorem, zgasiłem światło i tylną furtką wymknąłem się do lasu, a ztamtąd do nauczyciela Kośmińskiego na naradę, co robić. Zastałem w szkole już kilku innych, rozprawiających gorąco. Dowiedziałem się więc najsamprzód, że przybył mały oddział kawaleryi z poleceniem zabrania pod karabin całej listy kolonistów, pomiędzy któremi znalazła się cala miejscowa podejrzana o nielojalność inteligencya, a i ja między nimi. Kośmiński, że to był chłop w gorącej wodzie kąpany i świeżo dopiero zdobył gwiazdkę porucznika w wojsku austryackiem, postawił wniosek, przyjęty jednomyślnie, aby się nie dać i siłą patrolu się pozbyć. Poszły tedy wici po kolonii przez noc całą, a kiedy nazajutrz porucznik dowodzący oddziałem rozkazał przystąpić do poboru, Mateuszaki stanęli kupą, zbrojni w strzelby, kosy i cepy i pomimo pogróżek i wywijania szablami, sromotnie kawalerzystów ze wsi wygnali.
Można było być pewnym, że Brazylianie powrócą w większej liczbie, a raz zdecydowawszy się na opór zbrojny, należało być konsekwentnym, gdyż Brazylianie tylko siłę uszanować umieją.
152
Po długiej naradzie stanęło tedy na tem, że skoro już bić się trzeba, to lepiej pójść do powstania, które słusznej broniło sprawy, bo się domagało wykonania w praktyce ustroju federalnego, który ma istnieć w Brazylii na papierze, o ile gubernatorowie poszczególnych prowincyj nie przeszkodzą temu jue caduco, a że w Mateuszu istniało towarzystwo strzeleckie, zorganizowane przez pańskiego brata, Konstantego, kiedy tutaj grunta dla Mateuszaków wymierzał a i nie brak też było wśród kolonistów weteranów z wojny tureckiej, co się prochu nie obawiali, uformowano pułk z kilkudziesięciu ludzi, ubrało strzelców w czerwone rogatywki i uzbrojono czem było można: trochę strzelb pojedynek kapslowych, trochę kos na sztorc osadzonych, reszta dostała lance bambusowe z czerwono - białemi chorągiewkami. Pułkownikiem zamianowano miejscowego kupca, Antoniego Bodziaka, który tyle miał wyobrażenia o sztuce wojennej, co ja naprzykład o chińskiej gramatyce, ale mimo to zobowiązał się był wobec głównego wodza powstańców, generała Gomercindo Saraiva, sformować legion kilkutysięczny z Polaków, co mu się, nawiasem mówiąc, wcale nie udało.
Ale czekajcie chwilę, bo mi w gardle zaschło, a już dno widać; Jasiek! Jasieeekl... a gdzież ten szelma siedzi znów? Zamiast Jaśka wsunęła się głowa gospodyni w białym czepku.
- Moja jejmość, a dajże nam jejmość tego wina, co to wiesz. .
- Którego? mata-bisziu?
- Ano, tylko żwawo, bo mi w gardle zaschło. Gospodyni coś mruczeć zaczęła, licząc oczami puste butelki pod stołem, ale na energiczne kiwnięcie głową księdza proboszcza znikła i wróciła niebawem z pożądaną butelką.
Ksiądz Władysław nalał, pod słońce popatrzył
153
na obrączkę, skosztował i z miną znawcy mlasnął językiem.
- No i cóż? smakuje wam, co?
-Dobre - powiadamy razem - ale jakoś nie możemy dojść, co to takiego?
- Mata-bisziu u mnie się nazywa, niby po portugalsku tyle, co środek na zalanie robaka, a co to jest... hm, to widzicie, mój własny wynalazek. Jest tu jeden Włoch kolonista, mówiąc nawiasem, wielki szelma, ale wcale dobre wino wyrabia, tylko że kwa-skowate nieco, dodałem mu trochę starego tokaju, a teraz wiecie, więc pijcież, bo szkło czystość lubi. Wypiliśmy mata-bisziu i poprosiliśmy księdza Władysława o dalszy ciąg opowieści.
- Ano dalszy ciąg nie był wesoły. Brazylianie wrócili w znacznej sile i to z dwóch stron: lądem i rzeką. Bodziak głupio ludzi swoich rozstawił: na jednym froncie tedy atak kawaleryi zwycięzko od portót kiedy tymczasem przybyła na parowcu piechota z tyłu nam zaszła. Wzięci we dwa ognie, przegraliśmy sprawę: kto mógł, w las uciekł, kilkunastu utonęło w rzece, kilku potem wyłapali i okrutnie pomordowali „paskudy,” reszta z Kośmińskim i Bodziakiem przedostała się do wojsk generała Gomercindo i z nim całą odbyła kampanię, o czem kto inny wam może opowie, bo mnie tam nie było.
- A cóż się z pozostałymi w Mateuszu stało?
- Ano, pastwili się Brazylianie swoim zwyczajem nad bezbronnymi; spalili parę chałup, narżnęli bydła jak Tatarzy jacy, zbili płazami pozostałe baby,
a kogo mogli pochwycić z mężczyzn, mnie pomiędzy innymi, zabrali do niewoli i popędzili do Kurityby. Tam zamknięto nas razem z innymi politycznymi
więźniami w sali miejskiego teatru, a dnia nie było, aby kogoś nie rozstrzelano.- Zginął podówczas pomiędzy innymi zacny obywatel baron SerroAzul
i kilku innych wybitnych ludzi.
a kogo mogli pochwycić z mężczyzn, mnie pomiędzy innymi, zabrali do niewoli i popędzili do Kurityby. Tam zamknięto nas razem z innymi politycznymi
więźniami w sali miejskiego teatru, a dnia nie było, aby kogoś nie rozstrzelano.- Zginął podówczas pomiędzy innymi zacny obywatel baron SerroAzul
i kilku innych wybitnych ludzi.
154
Z miasta kto zdołał uciec, drapnąl do Argentyny lub Urugwaju, a przy znam się wam, że po raz drugi nie chciałbym tych czasów przebywać, kiedy nie wiedziałem dnia i godziny, czy mi szyi nie utną bez sądu, gdyż były wypadki, iż w naszych oczach kogoś z więźniów na rozkaz dowodzącego wartą jak barana zarzynano szablami. Coś podobnego w Europie od czasu rewolucyi francuskiej byłoby chyba niemożliwem, ale tutaj, to chleb powszedni przy każdej ruchawce, a było ich już kilka od czasu wygnania cesarza.
Wreszcie, kiedy wypuszczono mnie z więzienia, biskup Camargo Barros, ulegając presyi rządowej, przeniósł mnie z Mateusza tutaj, a jakkolwiek to niby awans, bo to większa i lepsza niby parafia, przecież mi moich Mateuszaków brak i niejako na wygnaniu się tutaj czuję.
- A gdybyśmy tak, księże proboszczu, razem do Mateusza się kopnęli?
- Dobrodzieju łaskawy, a toż się ślicznie składa, bo ja się tam w tych czasach wybierałem istotnie, to już wybierzmy się razem, boć zawsze to eks-
pedycya na dni kilka, a nie wiem, jak tam woda na rzece, coś słyszałem, że parowce nie chodzą, bo woda bardzo spadla.
pedycya na dni kilka, a nie wiem, jak tam woda na rzece, coś słyszałem, że parowce nie chodzą, bo woda bardzo spadla.
- Jakoś damy sobie radę. Więc zgoda. Kiedy w drogę ruszamy?
- Czekajcie-no: jutro . nie mogę, ale pojutrzespotkamy się na stacyi.
Wieczór się już robił, więc wypiwszy jeszcze po kieliszku mata-bisziu strzemiennego, wyruszyliśmy z powrotem do Kurityby, gdzie też bez przygód dobrze z północka stanęliśmy. Tylko ksiądz Wolański nie wytrzymał próby ekwitacyi i połowę drogi szedł biedak pieszo, ciągnąc swego muła za uzdę z całych sił, bo leniwe zwierzę bez ostróg wcale się spieszyć nie miało ochoty.
KONIEC TOMU
155
OD REDAKCYI.
Pomimo kilkakrotnych ostrzeżeń, wciąż odbieramy rękopisy powieści, przeznaczonych na konkurs, . a niewypełniających objętości jednego tomu. Zwracamy więc ponownie uwagę osób interesowanych, że powiastki półtomowe nie będą mogły otrzymywać nagrody. Rękopis powinien zawierać co najmniej trzysta kilkadziesiąt stronic ścisłego pisma, nie jest to bowiem konkurs na nowelle, lecz na powieści, a przy-tem nie możemy pod pretekstem konkursu dawać tomów o połowę mniejszych. Nadmieniamy tylko, że niektóre z tych utworów, o ile się zbierze paczka większej wartości, wydrukujemy razem w jednym tomie, z prawem do honoraryum, ale nie do nagrody. Przypominamy wreszcie, że termin nadsyłania
rękopisów upływa z d. 1-ym lipca r. b.
Pani M. W. w Kamieńcu Podolskim. „Biblioteka" wysłana, ale swoją drogą zwracamy uwagę, że za szybkość ekspedycyi tylko wtedy odpowiadać możemy, gdy prenumerata przysłana była wprost do Redakcyi.
Jednemu z prenumerat6v6v) z Kijowa. Czyż koniecznie wyraz „zmartwychwstanie" ma być brany w dosłownem, a nie
156
przenośnem znaczeniu? Sz. P. twierdzi, że ponieważ w powieści Tołstoja nikt nie umarł, przeto należało ją zatytułować „Odrodzenie,” a nie „Zmartwychwstanie.” Jesteśmy innego zdania. Przedewszystkiem, gdyby wyraz „zmartwychwstanie" miał się stosować tylko do ludzi, którzy umarli, a potem wstali z grobu, toby między ludźmi wcale nie miał zastosowania. Powtóre, jeżeli „nikt” nie umarł, to jednak, jak to wyraźnie mówi autor pod koniec powieści „skończyło się jedno życie, a zaczęło nowe. Potrzecie, tłómacz wybrał ten wyraz i dlatego, że autor chciał widocznie zaznaczyć w tytule nietylko duchowe odrodzenie się grzesznika, ale i tę okoliczność, że momentem psychologicznym powieści jest noc Zmartwychwstania. Gdyby miał na myśli odrodzenie, byłby użył wyrazu rosyjskiego „Wozrożdienie," a nie „Woskresienie." Wreszcie zwracamy uwagę Sz. P., że tłómaczenie nasze jest jedynem, upoważnionem przez autora.
Droni E. H. Gdyby "tak było, jak Sz. P. pisze, to z przyczyny znajomości języka rosyjskiego w kraju, tłómaczenia z tego języka wogóle nie miałyby pokupu. Tymczasem od chwili wydania przez nas „Zmartwychwstania” hrabiego Tołstoja liczba egzemplarzy oddzielnie sprzedawanych podwoiła się.
P. Felicyanowi L. Za życzliwe uwagi uprzejmie dziękujemy.
P. E. W. w Wilnie. Ilustrowanie w nowelkach zboczeń umysłowych nie nadaje się do „Biblioteki.”
Prenumeratorowi z nad Niemna. Takich listów odbieramy coraz więcej i jest to naszą nagrodą za pracę. Łaskawe propozycye będziemy mieli na uwadze. 0 spis utworów Kraszewskiego, niewydanych oddzielnie, prosimy,
P. W. z Sosnowiec. Bynajmniej nie wyłączamy sił młodych i chętnie wydrukujemy nawet pierwsze prace młodego autora, byle tylko zdradzały talent. Ale Sz. P. rozumie, że bardzo rzadko pierwsze utwory są możliwe do druku, zwłaszcza w „Bibl. Dzieł Wyborowych.” Zdanie co do przesycenia naszej literatury powieściami tłómaczonemi podzielamy i, jak to wszyscy wiedzą, dajemy stale przewagę oryginalnym. 0 poezyi będziemy pamiętali. Gdyby „Biblioteka” mogła wydawać 52 tomy tygodniowo, a nie rocznie, byliby wszyscy zaspokojeni. Uwagi, co do strony zewnętrznej, słuszne, ale, niestety, trudne do usunięcia.
157
Sama zamiana liter z fałszywego złota na złoto prawdziwe podniosłaby o parę kopiejek koszt egzemplarza. Co do papieru, było to nadużycie dostawcy, i obecnie poczyniono starania, ażeby się nie powtórzyło. Gdyby „Chemia życia codziennego" była specyalniejszą i obszerniejszą, to jużby na nią większość1 czytelników narzekała. Drugiej części zarysu historyi pedagogii polskiej autor jeszcze nie wykończył.
P. A. 0. Rok 1900 nie jest rokiem przestępnym. Nietylko w kalendarzach zagranicznych, ale i w naszych luty ma 28 dni, ponieważ rok cały, jako zwyczajny, ma tylko 365 dni. Różnica w kalendarzach rosyjskich pochodzi ztąd, że według s. st. rok 1900 jest przestępnym, ma dni 366 i luty liczy 29 dni. W rachubie czasu Juliusza Cezara (r. 46 przed Chr.) przyjęto średnią długość roku na 365'/4 dni. Ażeby zaś nie zaczynać roku w różnych porach dnia, postanowiono wprowadzić co trzy lata, liczące po 365 dni, czyli tak zwane zwyczajne, jeden rok, liczący 366 dni, czyli przestępny. Wyrównanie takie nie byto całkiem ścisłe, ponieważ normalna długość roku była jeszcze za długą o 11 minut, z których, po upływie 128 lat tworzyła się doba, a po 400 latach blizko trzy doby, które należało usunąć. Reforma, zaprowadzona przez papieża Grzegorza XIII (r. 1577), usunęła najprzód nagromadzone tym sposobem 10 dni, przyjmując, że po dniu 4-ym października 1582 r. nastąpić ma nie 5-ty, lecz 15, a zaś na przyszłość mają być co 400 lat urywane trzy dni z lat kończących wieki, tych mianowicie, których liczba po odrzuceniu dwóch, zer, nie jest podzielną przez cztery. Tym sposobem z szeregu lat 1600, 1700, 1800, 1900 tylko pierwszy uznano za przestępny, t. j. liczący 366 dni, następne zaś za zwyczajne, sprzecznie z kalendarzem juliańskim. Wskutek tego, począwszy od dnia 14-go marca r. b., nie dzień 13 będzie odpowiadał końcowi miesiąca według s. st., lecz 14, i w następnych miesiącach będziemy już pisali 1/14 kwietnia, 1/14 maja i t. p Ten przyrost różnicy między datami starego i nowego stylu trwać będzie jeszcze lat 200, jeśli tymczasem nie zostanie przyjęta nowa reforma, któraby usunęła niedogodności obu systemów.
P. A. K. Czyż podobna, żebyśmy przedrukowywali Mickiewicza wobec tego, iż istnieje tanie wydanie Gebethnera, kosztujące 60 k.?
158
P. W. B. Tak jest. „Wychowanie fizyczne" Jędrzeja Śniadeckiego może i dziś jeszcze doskonale służyć za podręcznik dla matek przy wychowaniu niemowląt.
P. J. W. we Włocławku. O poezyach pomyślimy.
P. J. Z. Uwagi, dotyczące przekładu, przesłaliśmy tłó-maczowi. Za uznanie dla powieści Tołstoja, „jako rzeczy głębiej pomyślanej i mogącej zadowolić poważniejsze umysły," dziękujemy.
P. St. N. Tichorechiej. Uwaga słuszna, chociaż czasem przy pośpiechu wydawnictwa trudno jest ją uwzględnić.—Mickiewicz był wyznania katolickiego.
Pani F. M. Sz. Pani życzyłaby sobie pojechać do Paryża na wystawę w charakterze towarzyszki, znającej dokładnie Paryż i język francuski. Może niniejsza wzmianka przyda się interesowanym, którym udzielimy adresu.
P. Z. S. Dajemy właśnie ostatnią podróż do Brazylii prof. dra J. Siemiradzkiego, z dokładnym opisem kolonij polskich—zatem życzenie pańskie będzie spełnione.
P. K. M. w Odessie. Sz. Pani wypowiada swoje „oburzenie" na fakt pomieszczenia przez nas „Zmartwychwstania” Tołstoja, Znajduje w niem Pani „obrazy rozpusty,” a całą powieść uważa za „bardzo gorszącą,” dodając, że „nietylko wstyd, ale i grzech takie powieści posiadać w domu." Wreszcie grozi nam Sz. Pani, że „jeśli nie będziemy robili lepszego wyboru, to z pewnością ubędzie nam wielu prenumeratorów.” Przykro nam, że tym razem nie zasłużyliśmy na uznanie Sz. Pani, ale sądzimy, że stanowisko, z którego Sz. Pani sądzi niepospolity utwór Tołstoja, a wględnie i naszą „Bibliotekę,” jest btędnem. Przedewszystkiem protestujemy przeciwko twierdzeniu, jakoby powieść ta była „gorszącą" i zawierała „obrazy rozpusty." Jest pisana swobodnie, ale ogólny jej ton jest tak podniosły, że okupuje tę, rażącą niektórych swobodę. Sądzimy, że pruderyi nie należy posuwać za daleko, bobyśmy zamknęli drogę najwznioślejszym utworom, pod pretekstem, że odbijają życie takiem, jakiem jest. „Biblioteka" zaś, jakkolwiek nie daje nigdy utworów gorszących, z obrazami rozpusty, nie jest jednak wydawnictwem dla młodych panienek
159
P St Z Proces lwowski nie wykazał, że społeczeństwo galicyjskie jest zepsutem, ale wykazał, że łącznie z całym narodem nie dorosło jeszcze do gospodarki społecznej, trzeźwej, opffiinej i wogóle dojrzalej. Dziwić się temu nie można, bo działalność przedsiębiorcza, przemysłowo-handlowa i wogóle organizacyjna jest u nas wytworem najnowszej epoki, wytworem, który w całej historyi polskiej nie znajduje dla siebie podstawy. W tej więc dziedzinie jesteśmy dyletantami, wnoszącymi do niej wady i zalety narodowe: wielką miłość dobra ogólnego obok niezdolności do pracy łącznej, wielką bystrość fantazyi, obok braku przezorności i wytrwałości, krótko mówiąc, my przenosimy nasze nałogi poetyczno-rycerskie do spraw rachunkowych, bośmy się jeszcze nie przystosowali do nowych wymagań cywilizacyjnych które żądają innych charakterów i innego wyrobie-na Szczepanowskiego można i trzeba cenić, można i trzeba usprawiedliwiać, ale apoteozować go nie wolno, bobyśmy tem samem apoteozowali naszą odwieczną nieopatrzność, z której czasby się otrząsnąć. Prof. St. Tarnowski dał dowód wielkiej odwagi wielkiej podniosłości uczuć, występując przeciw wyrokowi sądu przysięgłych, ale, niestety, odpowiedzialność stronnictwo stronnictwa polityczne dużą w tej sprawie odgrywały role podkreślił tylko z jednej strony. Przy dzisiejszym budzącym się ruchu etycznym, sprawa taka powinna być głęboko pouczającą, powinnaby nam otworzyć oczy na konieczność przygotowywania się do spełnienia zadań epoki, przez poprawę charakterów przez wychowywanie ludzi nietylko dobrych, ale i przezornych, sumiennych, ścisłych, umiejących w danej komplikacyi życiowej odróżnić pozór szlachetności od karygodnej istoty czynu Ale w tym celu trzeba naprawdę wznieść się ponad stronnictwa. Obecnie Galicya żyje w okresie stronnictw, również dla niej nowym, bo historya dawniejsza nie znała właściwie stronnictw zasadniczych, tylko partye familijne; zaś brak ludzi wyrobionych w jednym kierunku sprawia, że Galicya posiłkuje się ludźmi do wszystkiego, którzy musieliby być podwójnymi geniuszami w teoryi i w praktyce, żeby nie popaść w tego rodzaju smutne, a nieuniknione kolizye. Jak słusznie zauważył Bolesław Lutomski w „Ateneum,” inne kraje mają uczonych przemysłowców, literatów, po za polityką, stanowiących podstawę
160
życia kulturalnego, którego polityka jest tylko echem i odbiciem. W Galicyi przeciwnie, wszyscy politykują: i historyk, i botanik, i chemik, i dziennikarz, i przemysłowiec, o ile są zdolni do czegośkolwiek, bywają wciągani w życie polityczne, zaniedbując bardziej fundamentalne dla kultury krajowej sprawy i dzięki temu, wytworzyła się klasa ludzi zapracowanych a bez-pożytecznych, bo ani jednych, ani drugich obowiązków nie mogą wypełniać należycie. Dopóki tedy nie wytworzą się fachowi przemysłowcy, nie bawiący się w politykę, i dopóki nie ustali się przekonanie, że zdolny profesor powinien przedewszystkiem pilnować swoich wykładów i posuwać się naprzód w karyerze naukowej, a nie w politycznej, dopóty i z jego uczniów będą wychodzili w świat ludzie, do wszystkiego aspirujący, ale w ni-czem nie wyrobieni, ludzie, którzy zanim jeszcze dojrzeją, już zapiszą się do jednego ze stronnictw politycznych, wyobrażając sobie, że tylko polityką można służyć krajowi. A tymczasem krajowi można służyć w różny sposób, najmniej zaś polityką niedojrzałą. Czas już wielki, żeby w Galicyi wytworzyło się „stronnictwo" ludzi bezstronnych, t, i. właściwie stojących ponad stronnictwami, ludzi dźwigających kraj drogą własnej pracy specyalnej, niezależnie od polityki, pozostawiając tę ostatnią małej liczbie osób odpowiednio wykwalifikowanych, odpowiednio informowanych, nie przez stronnictwa, wzajemnie się zjadające, ale przez ludzi kompetentnych w danej sprawie, a tych jest, niestety, za mało w stosunku do liczby kandydatów ministeryal-nych. Za wiele „ekscelencyi," za wielu obrońców dobra ogólnego — a za mało samego dobra, to znaczy dobrych przemysłowców, dobrych nauczycieli, dobrych dziennikarzy, jednem słowem, za mało solidnych pracowników. Taką jest choroba Galicyi. Nie jest to zepsucie, ani upadek — ale jest to droga, prowadząca do jednego i do drugiego.
Podolance. Plebiscyt będzie urządzony z powodu powieści konkursowych. Ogólnego co rok urządzać nie będziemy, bo jest to rzecz kłopotliwa i kosztowna—przytem nie widzimy potrzeby tak częstego niepokojenia czytelników. Za słowa uznania dla ulepszeń w „Bibliotece" dziękujemy, a uwagi postaramy się uwzględnić. Wszakże prace takie, jak Tołstoja i Ruskina, odbijają właśnie „najnowsze prądy.”
Nenhum comentário:
Postar um comentário