quinta-feira, 16 de setembro de 2010

Siemieradzki. Za Morze!.

ZA MORZE!

SZKICE Z WYCIECZKI DO BRAZYLII

PRZEZ  Dra Józefa SIEMIRADZKIEGO

We  Lwowie
I  ZWIĄZKOWA DRUKARNIA WE LWOWIE
1891


ROZDZIAŁ I.
Cel  wyprawy- Odjazd z Europy-   Lizbona- Czarny królik Dakaru.  miasto- nieudane próby fotografii- Typy uliczne.
Trzeci rok mija od czasu, gdy opinja publiczna, zaledwie  oddychnąwszy po procesie Wadowickim, który wykazał straszliwe  nadużycia i zdzierstwa, jakich lud nasz pada ofiarą ze strony werbowników zamorskiej emigracji, została ponownie wstrząśnięta do głębi nagłym, gorączkowym ruchem wychodźczym włościan naszych do Brazylii. Żadne perswazje, nawet kordony wojskowe, wystawione na granicy i utrudnienia paszportowe, wymyślone przez rząd niemiecki, nie były w stanie powstrzymać tego tłumnego wychodźtwa, grożącego wyludnieniem kilku nadgranicznych powiatów Królestwa Polskiego. Na domiar złego nie wiedzieliśmy nic zgoła ani o Brazylii samej, ani o tajnych speżynach tego ruchu. Trudno było przeto zapobiegać złemu, którego źródłaśmy nie znali a w części umyślnie wiedzieć nie chcieli, a jeszcze trudniej pouczać prostaczków o kraju, który  inteligencyji, był znanym ze szkolnych podręczników geofrafji: kraju, wielkim jak cała Europa - który, w określeniach dziennikarkich zwłaszcza, pragnięto wcisnąć w ramki następujące: Ammazonka, Rio Janeiro, niewolnictwo, kawa i żółta febra. Po za tem istotnie nie wiedsieliamy nic zgoła.
Tymczasem zaś przeróżnemi drogami, pomimo ścisłej kontroli rządowej, nadchodziły odezwy, pełne  szumnych obietnic raju na ziemi, w których najbeszczelniejsze kłamstwa pomieszane były z prawdą, a wszystko przybranee w taką szatę ponętną i zręczną dowodzącą, iż ci, co na czele tej agitacji stali, musieli znać wybornie słabe strony ludu naszego, i grali tak na nich – rozdmuchujac przedewszystkiem nienawiść do dworów i szlachty, uderzjąc w czułe struny katolicuzmu, i jeszcze czulsze nędzy
2
materjalnej, która za morzem jednym zamachem skończyć się miała. I jakże miał wierzyć włościanin dziedzicowi lub ksiedzu gdy mu dowodzili naprzykład, że przysyłane im z Hamburga bezpłatnie i rozdawane przez agentów, krążących po wsiach, „szyfkarty” były świstkami bez wartości - gdy za takim świstkiem Bartek lub Wojtek z tej samej wsi już wyjechał; jak mogli wierzyć inteligencji, która, sama zresztą w to wierząc tłómaczyła im, że pójdą w niewolę zamiast Murzynów, gdy znowuż tenże Bartek lub Wojtek przysłał tajemną drogą list, opisujący jako na „kolonii” otrzymanej zebrał dwa kopce kartofli i kopiec pieprzu! - ten pieprz zwłaszcza imponował. Agent wmawiał w chłopa, iż dziedzic dlatego jedynie w zmowie z księżmi im wyjazd odradza, aby mu robotnik nie podrożał - co też, niestety, w wielu wypadkach było rzetelną prawdy.
Nie wiedzieliśmy sami podówczas, że większość listów przychodzących z Brazylii od wychodźców, była sfałszowaną , nie wiedzieliśmy, że po za firmą Jose dos Santos w Lizbonie, podpisującego korespondencje i „szyfkarty” ukrywał się Polak - Bendaszewski i niestety, ksiądz polski - Gurowski, związani w spółkę handlarzy żywym towarem w Hamburgu.
Nie wiedząc nic sami, radzić też skutecznie nie umieliśmy; lud zerwał   wszystkie   więzy,   atracił   resztę zaufania do surdu­towej inteligencji, widział w obdzierającym go do nitki żydku -agencie swego jedynego zbawcę - i poszedł na „złamanie karku”, jak nazwał to Dygasiński, po złote runo, mamiące go z oddali złudnym  blaskiem,   otumaniony i olśniony przez   obietnice za­morskiej szczęśliwości. O ujemnych stronach agent mu nie wspo­minał, inteligencja zaś, zaprzeczając  wielu rzeczom, które dlań były już, a dla nas stały się dopiero później niezbitym pewnikiem, utraciła, w jego oczach prawo do zaufania. Nieufność wrodzoną  rozdmuchiwał  jeszcze    agent.    Gorączka   brazylijska wybuchła, opanowawszy nadgraniczne powiaty, sięgając wszędzie, gdzie ruch wychodźczy istniał  poprzednio nad Wisłę, Wartę, Niemen  i Narew,  na   Podole   nawet.   Potok  wychodźtwa,   tak spokojny   zazwyczaj,   iż nie   dostrzegliśmy go   w  przeciągu lat dwudziestu,   choć   corocenie   40 do 60 tysięcy ludzi nam zabierał do   wszystkich części   świata, niewyłączjąc  Afryki i Australji wezbrał   nagle   jak   potok górski. opuszczając szerokie  wody do Stanów   Zjednoczonych, i z gwałtowną siłą żłobiąc sobie koryto Brazylijskie.
3
Jak powiedziałem wyżej, wśród panującego zamętu nikt nie wiedział, ile jest oszustwa a ile istotnej prawdy w kłamliwych obietnicach agentów, a o zaradzeniu złemu myśleć było niepo­dobna, nie znając przyczyn, rozmiarów, symptomatów i skutków nowej gorączki. Należało koniecznie zbadać rzecz na miejscu, zwłaszcza, że dziennikarskie artykuły nadały klęsce, groźnej samej przez się, większe jeszcze rozmiary, aniżeli miała w istocie.
Pierwszą inicjatywę w tej mierze dał „Kurjer Warszawski”, wysyłając specjalnego korespondenta do Brazylii, zaopatrzywszy go atoli w tak skromne środki, iż Dygasiński, całkowicie zresztą nie przygotowany do poważnego i wszechstronnego zbadania Brazylijskich stosunków, powrócił po kilkotygodniowym pobycie z bardzo szczupłym i jednostronnym zasobem wiadomości. Jeszcze mniej przyczyniła się do wyświetlenia sprawy chybiona i bez­owocna wyprawa p. Glinki i ks. Chełmickiego, wyrządziwszy tylko mimowoli wychodźcom wiele złego, o czem poniżej mówić jeszcze będę.
Wiosną 1891 roku jeszcześmy nic naprawdę nie wiedzieli, choć ruch trwał już od pół roku przeszło. Wówczas komisja, wyznaczona przez Lwowski zjazd ekonomistów i prawników w celu wszechstronnego zbadania sprawy wychodźtwa naszego ludu zagranicę zwróciła się do mnie z prośbą zorganizowania wyprawy do Brazylii i Argentyny, a jeśli można, i do innych krajów południowej Ameryki, w celu wyświetlenia tamtejsznych stosunków immigracji europejskiej i porozumienia się z rządem Argentyńskim o ewentualne przesiedlenie brazylijskich emigran­tów polskich, jak to miało przed laty miejsce z emigrantami niemiackiemi z nad Wołgi, do obdarzonej, jak mniemaliśmy, lepszemi warunkami klimatycznemi i ekonomicznemi Argentyny. Gdyby zaś okazało się to niewykonalnem, miałem zbadać, czy przy pomocy konsulatów europejskich i towarzystwa Sw. Rafała nie dałoby się rozciągnąć pewnej kontroli nad nadużyciami i wyzyskiem, których się rząd brazylijski na emigrantach do­puszczał i zapewnić im możność znalezienia pracy i zarobku.
Plan ten, wobec braku jakiegokolwiek poparcia materjalnego ze strony rzeczonej komisyi i bardzo niechętnej postawy opinii publicznej w kraju, uległ pewnym zmianom, a podróż moja podzieliła się na dwie części - kilka miesięcy miałem poświecić dokładnemu zbadaniu stanu istniejących już i nowo zakładanych  kolonij   polskich  w południowej   Brazylii, później
4
zaś przedsięwzięć geograficzno - przyrodniczą wyprawę przez nieznane stepy i góry północnej Patagonii i Araukanii. Zawód ze strony dwóch innych panów był tem przykrzejszy, że do ostatniej chwili zamiar swój towarzyszenia mi objawiali; a zwłaszcza jeden z nich, fachowy geograf i podróżnik amery­kański, obznajomiony już z krajem i językiem hiszpańskim bardzo mi mógł być pomocnym.
Po przezwyciężeniu wielu przeszkód, które jakby naumyślnie od chwili zamierzonego w pierwszych dniach maja wyjazdu ze Lwowa gromadzić się zaczęły, wyruszyłem nareszcie w począt­kach lipca do Paryża, stąd zaś, po załatwieniu niezbędnych do długiej i uciążliwej .ekspedycji przez stepy i lasy sprawunków i zaopatrzeniu się w kilka listów polecających do władz brazylij­skich i argentyńskich, udałem się do Bordeaux. 20 lipca byłem już na pokładzie statku „Congo", udającego się do Rio Janeiro. Z towarzyszy podróży stawił się w terminie oprócz p. Antoniego Hempla, bawiącego już od kilku tygodni w Brazylii, tylko przyjaciel    mój   i   kolega   z   uniwersyteckiej   ławy   p.   Witold Łaźniewski.
Kwestja brazylijskiej emigracyi polskiej, której zbadanie było jednym z głównych motorów pierwotnych mojej wypraw, utraciła już podówczas ostry swój charakter, a wiadomości, zebrane przez X. Chełmickiego w Rio Janeiro i St. Paulo, ogra­niczyły pole działalności mojej w tej mierze do minimum.
Podczas   pobytu w Paryżu   starałem się zasięgnąć   wiado­mości o obecnym  stanie   kwestji z urzędowych źródeł brazylij­skich.    Okazało   się,   iż   jakkolwiek  bardzo  wielu   emigrantów polskich wciąż jeszcze  do Brazylii dostać się usiłowało, bywali oni   przez  władze   pruskie   bezwzględnie zwracani   na  miejsce pobytu, rząd zaś brazylijski pod żadnym pozorem nikomu z wy­chodźców polskich nie udzielał biletów wolnej jazdy, a od przy­bywających dobrowolnie nawet własnym kosztem żądał formal­nych    legitymacyj,    paszportów    emigracyjnych   i    świadectwa moralności.    Przyczyną   tak  nagłego   zwrotu   w   opinii,  rządu młodej rzeczypospolitej, jak  mię zapewniał p. Antonio da Silva Prado   (były   minister   rolnictwa i  pierwszy   inicjator   agitacji imigracyjnej w Brazylii), była dwojaką: najsamprzód nieprze­widziane  rozmiary  napływu  emigrantów, który z 3.000 wsroał do 18.000 miesięcznie,   co  przewyższa  środki   rozporządzalne rządu   brazylijskiego  i   nie   dozwala   wydążyć    szczupłej liczbie
5
urzędników z rozmieszczeniem coraz większej ilości wychodźców po plantacjach lub kolonjach rolniczych; z drugiej strony - bardzo niekorzyste wrażenie, jakie wywołali specjalnie wychodźcy polscy, pomiędzy którymi 5 - 6.000, tj. około 10% należało do szumowin społeczeństwa polskiego i nie chęcią znalezienia ko­rzystnej pracy, lecz gorączką złota jedynie do Brazylii zagnani zostali. P. Prado twierdził, że wszyscy wychodźcy, chcący pra­cować, znaleźli mniej lub więcej korzystne pomieszczenie, istnieje wszakże pewna paczka, czyniąca najwięcej wrzawy, która, pomimo znacznego popytu na robotnika w plantacjach kawowych, uporczywie odmawia wszelkiej roboty i siedzi w największej nędzy w hotelu emigranckim w St. Paulo. Prawdopodobnie skończy się na tem, że ich na okręt spakują i do Europy jako balast nieużyteczny odeszła, nie wiem tylko czy na ich powrocie wiole zyskamy. Przekonałem się później naocznie, że w słowach p. Prado bardzo wiele, niestety, było prawdy. Od jednego z członków ambasady brazylijskiej słyszałem nadto, iż rząd rzeczypospolitej zamierza powrócić do pierwotnego systemu tworzenia kolonij, złożonych z wychodźców jednej narodowości, oraz popierać tworzenie się towarzystw i spółek kolonjainych, któreby dozwoliły znieść obecne ograniczenie ruchu immigracyjnego, będącego dla kraju, obficie uposażonego w olbrzymie niezaludnione obszary, bądź co bądź zjawiskiem pożądanem. Z wielu względów najmilej tam widziani są Włosi, najmniej lubiani natomiast Niemcy i Polacy.
20 lipca po południu „Congo” podnosi kotwicę, odpływając na zielone wody Gaskońskiej zatoki. Czas w drodze mamy wyjątkowo piejmy. Morze aż do znudzenia spokojne i jednostajne. Pasażerów obfitość wielka najrozmaitszego gatunku. Niebrak i nadobnych przedstawicielek gorącej Brazylii i dumnych portennas Argentyńskich, Murzynów z Senegalu, a nawet podkasana muza francuska w postaci całej trupy operetkowej, udającej się do Rio Janeiro, jest reprezentowaną. Mamy starego Holendra, jakby żywcem wykrojonego z obrazu Teniersa, Szwajcara w przejeździe z Bombaju do Rio Janeiro, i przystojnego anglika z młodziutką i milutką żoną, bardzo ładnie grającą na rozstro­jonym fortepjanie okrętowym etudy i nokturny Chopina.
Na nudy nie ma jakoś czasu, a trudno go znaleść nawet na niezbędną naukę języka portugalskiego. Stanowczo za często rozlega się dzwonek kelnera wzywający do stołu.
6
Zdaje mi się, że na lądzie nikt nie byłby w stanie tyle artykułów spożywczych zniszczyć,   co  na morzu. Wieczorem 21. ukazuje się ląd - niewyraźna smuga wśród mgły - to skaliste wybrzeża Asturji. Przed samym zachodem słońca mijamy bardzo blizko przylądek Finisterre: ozłocone promieniami zachodzącego słońca wznoszą się pokaźne góry wprost z lazurowej toni oceanu; bałwany z hakiem,   do   wystrzałów   armatnich   podobnym,   rozbijają się o granitowe urwiska; na szczytach widnieją obok płatów nagiej, czerwonawej   skały - żółtawo - zielone   plamy   spalonych   przez słońce    pastwisk    górskich.    W   oddali   bieleją    śnieżne    mury rozrzuconej   w  malowniczym   nieładzie   na   stoku góry   wioski hiszpańskiej, z panującą nad niemi dzwonicą kościółka; zielenią się nieregularne czworoboki pól uprawnych...
Złocista tarcza słoneczna zachodzi i szybko w morzu tonie. rzucając ostatnie skośne promienie na góry i wioski; statek nasz   oddala się od   brzegu,   a   uroczy   krajobraz mgła   sinawa i zmrok zapadający kryją przed oczami naszemi.
Dnia 22. wieczorem znowu dostrzegamy w oddali wybrzeże. Barwa morza przybiera odcień rozpuszczonej farbki. Mnóstwo statków nas mija; delfiny igrają w pobliżu, połyskując w słońcu mokremi grzbietami, mewy i petrele szybują za okrętem. Przez mgłę słoneczną widzimy wciąż na wschodzie białawą smugę skalistego wybrzeża Portugalii, na którem przez lunetę rozpoznać można liczne wioski, zielone winnice i sady owocowe.
Ciemno już było, gdyśmy do ujścia Tagu wpłynęli. Po lewej stronie czernieją na skalistej wysepce zębate baszty starożytnej wieży Alcantara, dalej - wzdłuż prawego brzegu rzeki, jak okiem sięgnąć, nieskończony szereg światełek, grupujących się w mi­sterne desenie - to Lizbona.
Ponieważ krótko tylko w porcie zatrzymać się mamy, wstajemy bardzo wcześnie, aby miasto chociaż pobieżnie módz obejrzeć. Widok, jaki się z pokładu okrętu przedstawia jest istotnie imponującym, a sława piękności Lizbony najzupełniej zasłużoną.
Ktoś kiedyś nazwał nie bez racji stolicę Portugalii - Byzancium   zachodu.   Rozrzucone w malowniczym   nieładzie  na kilku wysokich wzgórzach na prawym brzegu Tagu, miasto, liczące około 400.000 mieszkańców, tworzy smugę nie szerszą nad pół kilometra, t.j. tyle, co oko widza   objąć   zdoła,   lecz  za to blizko 2 mile długą, piętrzącą się nakształt amfiteatru na stromych urwiskach wybrzeża. Ponad białe domki o płaskich dachach i niezliczonej ilości oplecionych bluszczem balkonów

7
wystają wysmukłe mina­rety i koronkowe gzymsy prześlicznych gmachów publicznych, budowanych przeważnie w stylu maurytańskim; gdzieniegdzie grupę domów przerywa biała ściana nagiej wapiennej skały, lub wiszące ogrody, upięte festonami bluszczu i wina, uwieńczone bujneim koronami oienistych palm.
Na żółtych i mętnych, jak fale wiślane, wodach potężnego Tagu ginących w nieskończonej oddali, kołyszą się okręty wielkich narodowości i przebiegają we wszystkich, kierunkach lotne barki rybackie. Jest w tym krajobrazie coś z Wenecji i Neapolu zarazem. Łodzie ozdobne, o wysokim przodzie w kształcie gondoli, maszty mocno w tył pochylone, olbrzymie trójkątne żagle (brygantyny), daleko większe od masztów sa­mych; ogorzałe postacie marynarzy i rybaków w zwieszonych na ramię długich neapolitańakich kołpakach - tylko że barwa czarna przeważa - kołpaki i szerokie pasy rybaków są zawi­tego koloru; nadto wszyscy noszą faworyty, nadające portugalczykom pewien tyj odrębny.
Lewy brzeg Tagu dość wysoki, zajmuje kilka wiosek, oraz koszary i fortyfikacje, wszystkie oślepiająco białe w promieniach południowego słońca.
W mieście ruch ożywiony panuje. Mnóstwo tramwajów, zaprzężonych w 3 lub 4 muły, przebiega górzyste ulice we wszystkich kierunkach; najbardziej spadziste skały zdobywa się na trybowych tramwajach elektrycznych; inne linje tramwajów elektrycznych otrzymują komunikację z przedmieściem i kla­sztorem Belem. ulubionem miejscem wycieczek mieszkańców stolicy.
Amator koni może tutaj wiele ciekawego spotkać: brak zupełny ciężkich perszeronów i ardenów, napotykanych na każdym kroku we Francyi: zastępują je z lepszym skutkiem wyborne muły; natomiast w powozach prywatnych i dorożkach spotyka się nieustannie piękne typy krwi wschodniej. Karą czwórkę arabską królewskiego powozu długo w pamięci mieć będę.
Najpiękniejszą częścią miasta jest niezaprzeczenie nowa ulica „Avenida, da libertade wspaniały bulwar, ozdobiony słeregami palm oraz dużemi kępami kwitnących oleandrów i rododendronów, ocieniających liczne wodotryski i strugę kry­ształowy   górskiego   potoku,   płynącego w cementowem łożysku środkiem ulicy.
8
Na początku wynoszącego się stromo ku górze bulwaru,  obok prześlicznego, wyglądającego jak biała koronka rabancka dworca centralnego,   utrzymanego w  pięknym stylu maurytańskim,   stoi  wysoki  obelisk   wolności,  nadający nazwę
c
alej ulicy.                                  .                                                .
Z Avenida da Libertade dostajemy się tramwajem elektrycznym na szczyt stromej skały, skąd, z prześlicznego tarasu, okrytego, kępami osypanych kwieciem oleandrów, zwojami bluszczu i wina, oraz grupami palm cienistych. roztacza się w całej   okazałości   panorama miasta  i   obszerneg portu.
Wieczorem podnosimy kotwicę, lecz z powodu silnego wiatru od strony morza olbrzym nasz, gwiżdżąc i sapiąc w bezsilnej złości, usiłuje bezskutecznie obrócić się dziobem do ujścia Tagu. O 9-ej wreszcie zdołaliśmy się wydostać na morze, w godzinę później latarnie morskie pięknej Portugalii znikły nam z oczu.
Morze wciąż spokojne zupełnie i do znudzenia lazurowe; temperatura powietrza nie przewyższa 23º C, tylko ukazujące się coraz częściej ryby latające i fosforyzujące zielonawem światłem w białym szlaku za śrubą parowca iskry i kule świetlane przypominają blizkość zwrotnika. Uderza mię okolicznność, z nie napotykamy nigdzie pływających wodorostów (sargasse)  tak obfitych na linii pomiędzy Europą i zatoką meksykańską. Brzegu nigdzie nie widać, pomimo to, na pokładzie znajduję latającego motyla, widocznie przez wiatr zaniesionego na otwarte morze. Nie widzimy ani jednego statku na widnokręgu; rzadko tylko biała mewa skrzydłem w słońcu błyśnie, a kilka burzyków chwyta z piskiem drobiazg wodny w poruszonej przez śrubę krętową białawej smudze piany. Brzegów niewidać. Dziennie przebywamy przestrzeń 320 mil- morskich.
28. lipca po pięciodniowej żegludze dostrzegamy ku wieczorowi na widnokręgu kopułowaty cypel na wybrzeżach Senegalu. Wszystko, co żyje, wylęga na pokład. Wieczór przecudny, słońce jaskrawo oświetla strugami złotawych promieni nagie czarne urwiska bazaltowe, połupane jakby w drzazgi na prawidłowe snopy słupów  kamiennych, które raz wystrzelają pionowo w ga­worząc zębatą bronę, to znów rozchodzą się w kształcie oibrzymiego wachlarza, rozszczepionego u szczytu skały w tysiące pojedyńczych iglic; to wreszcie leżą poziomo, tworcąc niebezpieczną rafę o którą z hukiem się rozbijają  lazurowe bałwany.
9
Z daleka już widać, iż strona zachodnia skał wszystkich jest białej barwy od nagromadzonych mass ptasiego guana, a na każdej literalnie iglicy bazaltowej świecą białe punkciki, zrywa­jące się ciężko do lotu za nadejściem, statku: to głuptaki (Suła), miljonami   zaludniające   puste   wysepki   przy   wejściu do zatoki Dakaru.    Mnóstwo   niezliczone   czarnych   burzyków (Procellaria glacialis),     z lotu i ruchów   do,  jaskółek podobnych,   ugania się za okretem, polując na wyrzucane z kuchni odpadki.
Mijamy skalisty cypel, i na prawo przed nami bieleje w słońcu mała bazaltowa wysepka Goree, zabudowana gęsto przez wille zamożnych mieszkańców europejskiej dzielnicy, z małym fortem na szczycie najwyższej skały. Na lewo - w głębi obszernej zatoki, na brzegu, wznoszącym się nakształt amfiteatru, rozrzucone w malownicaym nieładzie miasteczko Dakar, główny port farncuzkiego Senegalu.
Koszary, hotele, szpital, kasyno, magazyny, dworzec kolei do St. Louis, kilkanaście domów prywatnych, rozrzuconych na znacznej powierzchni otoczonych skąpą zielenią mozolnie wychodowanym na jałowym i spieczonym, gruncie palm, baobabów i ukacyj - oto cała dzielnica europejska. Wschodnią, połowę Dakaru, przedzieloną od europejskiego miasta szeroką aleją, tworzy wioska murzyńska: nagromadzenie walcowatych szałasów z stożkowym dachem słomianym, podobnych do ulów, ogrodzo­nych parkanem z trzciny, mat lub starych klepek. Z rzadka samotny baobab świecący zdała białemi kielichami swoich długich, lejkowatych kwiatów, suchotnicza palma daktylowa lub smutnie potrząsający  z poszarpanemi na strzępki liśćmi banan. Roślinność tutaj bardzo uboga, z wielkim mozołem wyproduko­wana przez Francuzów na niewdzięcznej, piaszczystej glebie.
Dzielnica murzyńska liczy około 6.000 mieszkańców, utrzy­mujących się przeważnie z żebraniny. Europejozyków mieszka w Dakarze 500.
Przy jednej z szerokich alei, przecinających miasto murzyń­skie, widnieje szałas nieco porządniejszy od innych, sklecony z desek i kryty dachówką - to pałac Dial-Diop, króla Dakaru, pokazującego się ciekawym za opłatą 1 franka od osoby, co, łącznie z 600 frankami pensji wypłacanej przez rząd francuzki, idzie na utrzymanie haremu i dworu. Nie zastaliśmy jego kró­lewskiej mości w domu - wzorem bowiem królów biblijnych doszedł  osobiście wydoić   swoje  krowy, z obawy aby mu który z ministrów mleka nie uklradł.
10
Honory domu robią nam dwie żony królewskie, zalotnie udrapowane w błękitne burnusy i białe zawoje, z włosami zaplecionemi w niezliczoną ilość cienkich warkoczyków, bransoletami na rękach i nogach, obutych żółte marokońskie pantofle i wcale przystojna, jak na murzynkę, córka. Fotografję królewny udało mi się nieznacznie podczas rozmowy pochwycić.
Wnętrze pałacu, mającego kilka metrów kwadratowych powierzchni i dwoje drzwi matami przysłoniętych,lecz pozba­wionego okien zajmują dwa tapczany, kilimkami przykryte, na ścianach trochę naczyń z tykwy, nożów i stara strzelba stanowią całkowite umeblowanie pałacu. W szałasach zwykłych czarnych śmiertelników, ciaśniejszych nieco, toż samo umeblowanie bez kilimków i strzelby, dwa tapczany matami trzcinowemi pokryte garnki na ścianie i amulet z zęba rekina lub innego, skutecznego na czary środka nad wejściem.
W dzielnicy europejskiej czarni  podlegają pewnemu rygorowi
zewnętrznemu. Na ulicach panuje wyłącznie język francuzki, snują się obok   udrapowanych   w   niebieskie lub   białe burnurnusy murzynów,   płócienne    kaski   urzędników    białych,   i   czerwone kurtki   spahisów.    Na rynku,   ocienionym kilkunastu drzewami panuje   wrzawa   niesłychana, a malownicze grumadki  czarnych
przekupniów, żebraków i włóczęgów przedstawiają wielką dla amatorów - fotografów, jakich posiadamy kilku na pokładzie „Congo”.   Sam kapitan w asystencji oberstewarta dźwigającego olbrzymią torbę z aparatem fotograficznym daje przykład; ustawił się jakiś inżynier   belgijski z wielkim trójnogiem, dalej Łażniewski  ze swoim  aparatem.    Pomimo jednak prób gróźb,  obietnic pieniężnych i kijów, hojnie rozdzielanych  przez murzyńskich przewodników na wszystkie strony,   nie sułtanów    żadnych.    Instynktowa    obawa przed portretowaniem, wspólna wszystkim ludom pierwonym sprawiła iż najpiękniej  ugrupowane przekupki zmykały w popłochu, skoro tylko ujrzały wymierzoną  ku sobie lufę aparatu, a gdy się jakie zdjęcie momentalne nawet udało wykonać,  niewątpliwie w chwili stanowczej przed samą soczewką znalazła się kedzieżawa czupryna  lub ciekawy nos o pięknie bananowym połysku, zakrywajacy cały widok. Ja tylko jeden, zaopatrzony w niezwracającą uwagi malą kamerę ręczną Stirna, której najgoręcej wszystkim podróżnikom zaleciż mogę,
        
         11
zdołałem uchwycić kilka typów ciekawszych.
Jeżeli część miasta europejska ma już wygląd wysoce egzotycznv. to dzielnica murzyńska przenosi nas od razu wgłąb czarnegr lądu Przed drzwiami szałasów murzynki, zupełnie nagie, bez klasycznejz przepaski na biodrach,  nakładanej, jak się zdaje tylko przy wyjściu na ulicę, lecz natomiast ze srebrnemi bransoletami na rękach i nogach, mielą w pierwotnej konstrukcji żarnach kształtu wielkiego moździerza mais lubproso; po ulicach snują się udrapowane w barwne burnusy arabskie postacie mężczyzn, włóczących się bez zajęcia i wycią­gających co chwila rękę do przechodnia europejskiego z nieodmiennem „monsieur, donnez moi quelque chose” - zupełnie
jak neapolitańskie „date mi un soldo” Miejscowi Francuzi pozbywają się natretów bez   ceremonii  kijem— chociaż to  przyzwyczajonych do bata  murzynów bynajmniej nie zraża, częstokroć obici natrętniejszemi się jeszcze stają.
Kobiety snują się z dziećmi  po ulicy na  plecach, wyglądające  jak  inałe   małpiątka;  głowę trefią na sposób abissyński w mnóstwo drobnych warkoczyków, przypominających uczesanie głowy na hierogliiach egipskich.
Gdzieniegdzie, lecz tylko u mężczyzn, ślad cywilizacji europejskiej - stary tużurek włożony na gołe ciało, lub kurtka czerwona spahisa na arabskim burnusie; cylinder dziurawy zamiast fezu, lub kamasze zamiast żółtych pantofli arabskich.
Pominąwszy ten nieunikniony w portowem mieście wpływ Europy, objawiajacy się w  dziwacznej kombinacji nagiego ciała z cylindrem lub zawoju z watowanym paltonem, wlożonym na gołe ciało, przeważa wszędzie błękitny lub biały burnus arabski. Wszyscy uwioeszani amuletami przeróżnego rodzaju, ze skóry, lub drzewa. Mimo wielkiej wiary w skuteczność swoich gri-gri – sprzedają je chętnie cudzoziemcom, stawiając jednak dość wygórowane żądania. Lud w ogóle krzepki i rosły, nie brzydki, o ile typ murzyna w oczach naszych pięknym być może. Cywilizacja zachodu dostaje się do nich dość podejrzaną drogą, bo przeważnie za pośrednictwem żołnierzy załogi, odgrywającej w armii francuzkiej rolę bataljonów poprawczych.
12
ROZDZIAŁ  II.
Przez równik.   Pernanibnco.   Tratwy rybackie.   Bahia. Przybycie do Rio de Janeiro.
29. lipca w południe podnosimy kotwicę wśród wiwatów rozochoconych oficerów załogi fortecznej, którzy noc z nadobnymi kapłankami wesołej muzy przy szampanie spędzili. Damy owe uraczyły się tak sowicie, że kapitan, zresztą wcale wyrozumiały na ludzkie słabostki, zagroził im zamknięciem na dno okrętu na chleb i wodę, jeżeli się nie będą zachowywały spokojnie. Groźba poskutkowała, damy znikły w kajutach, rozmarzona oficerja, śpiewając ochrypłym głosem ,.en revenant de revue”,  odpłynęła do domu. Zgrzytnęła kotwica, czarny kadłub okrętu drgnął życiem, woda zapieniła się pod uderzeniem i „Congo” znowu wypłynął na lazurowe fale oceanu.
Blizkość równika dają nam poznać coraz liczniejsze ryby latające, których istnieje w tych wodach dwa gatunki:większe, czarne, wielkości sandacza, trzymają się zwykle pojedynczo i lot  posiadają bardzo długi. Zauważyłem, iż zdolne są lecieć  przeciw wiatru i kilkakrotnie zmieniać dowolnie kierunek swego lotu na przestrzeni, dochodzącej do 300 kroków. Mniejsze, wielkości śledzia, białe, trzymają się licznemi stadami i pluskają na prawo i lewo obok statku. Lot ich jest w ogóle znacznie krótszy.
Wieczorami za śrubą parowca świeci smuga iskier i kul świetlanych - są to żyjątka fosforyzujące, wymoczki, meduzy... fale rozbijające się o przód i boki statku częstokroć rozpryskują się jak świece rzymskie w deszcz świecących iskierek.
      Morze    wciąż   jednostajne   lazurowe   i   spokojne    bardzo. Dnia 1. sierpnia w nocy   mijamy   równik,  co   daje   powód   do powszechnej zabawy na pokładzie i w salonach parowca. Celem jej - sprawienie   tradycyjnego   śmigusa   nowicjuszom.
raz wkraczającym na południową   półkulę. Panie zwłaszcza są gorliwe w oblewanbiu bliźnich wodą, sodową, zwyklą morską nareszcie,  a usłużny maitre d'hotel   okrętowy stawia za skromnem  wynagrodzeniem do   iclh    dyspozycji      cały arsenał misternie  obmyślanych  szprycek w postaci kwiatów oraz poważny zastęp syfonów  wody sodowej.
Nie brak   i   szlachetniejszych   rozrywek.  W salonie, żona brazylijskiego   posla   w Petersburgu,  pani   Macedo,   gra   bardzo poprawnie kilka mazurków Chopina
13
i dziarskiego mazura Glinki, a na pokładzie, przy dźwiękach gitary, hiszpańska baletnica każe nam podziwiać piękność bolera i fandanga. Gdy noc zapadła, a towarzystwo, w znacznej części z francuzów złożone, rozba­wiło się na dobre, nie obeszło się gdzieniegdzie i bez narodo­wego kankana. O 11 pogaszono światła i wszystko wróciło do zwykłej trybu.
Nudy morskiej podróży, po wyczerpaniu zasobu książek zabranych w tym celu. zabijamy grą w domino wieczorem, a we dnie w „palet”. Zabawa ta, jak się zdaje, wynaleziona specjalnie dla nudzących się pasażerów okrętowych. polega na rzucaniu płaskich krążków kauczukowych na tablicę położoną na ziemi i podzieloną na numerowane kwadraty. Należy rzucać, krążek w taki sposób, aby, spadając, nakrył jeden z numerów tablicy, przyczem, jak w krokiecie, należy rozmaite, coraz wyższe nmuera kolejno w pewnym oznaczonym porządku nakrywać. Grający, jak w krokiecie, dzielą się na dwie partje - wygrywa ta, która pierwsza zrobi przepisaną ilość punktów, Pasażerowie całemi dniami w rym sporcie się ćwiczą. Zwłaszcza niezmordowanemi są - brazylijski ambasador, jedna z szansonistek i Anglik, właściciel kilkudziesięciu tysięcy owiec w Patagonii.
Dnia 4. sierpnia o godzinie 2-ej w nocy dostrzegamy światła na brzegu: to pierwsza stacja na lądzie brazylijskim - Pernambuco. O świcie zbliżamy się bardziej do przystani i zarzucamy kotwicę wprost stacji kolejowej w „Recife”. Mamy przed sobą niewielkie, porządnie, po europejsku zabudowane miasto. Na lewo – nieukończony las  palm   kokosowych pokrywa wybrzeże;
na prawo - starożytna twierdza holenderska w gruzach już prawie; dalej szereg ginących wśród zieleni gajów palmowych, domków i willi. Widnokrąg zakrywa gęsto zabudowane i zielonością pokryte wzgórze „Olinda”. na paręset stóp ponad poziom wzniesionego.           W głębi  panoramy,   jak   okiem   sięgnąć - falista okolica lasem dziewiczym pokryta.
Wejścia do przystani    strzeże   długa   rafa   skalista,  której dzięcza (Recife), jedyna może na świecie w swoim rodzaju. Oto co o tej rafie pisze Darwin w swojej podróży: „Nie ma chyba naturalnego utworu, mającego tak dalece sztuczny, jak rafa w Pernambuco. Tworzy ona ławicę „kilka metrów długą, matematycznie prostą, w niewielkiej odległości od wybrzeża.
            14
Szerokość jej wynosi 30 - 60 metrów, „szczyt płaski i równy. Skałą ją tworzącą jest piaskowiec bardzo „ twardy, w którym zaledwie  rozpoznać  można   warstwowanie. „Podczas przypływu bałwany morskie rozbijają się na tej ławicy; „w czasie   odpływu   szczyt   jej   wystaje z wody i  wygląda   na „groblę, zbudowaną   przez cyklopów.    Na wybrzeżu tem prądy „morskie odrzucają piaski ku lądowi - i na takiem to piasczystem „namulisku stoi miasto Pernambuco. Jakkolwiek fale Atlantyku dniem i nocą   biją   o   ten mur naturalny,   najstarsi   piloci nie „pamiętają najmniejszej zmiany w jego wyglądzie.   Trwałość tę „zadziwiającą zawdzięcza rafa powłoce wapiennej zaledwie kilka „cali grubej,   odnawianej   nieustannie   przez   drobne żyjątka  „serpule,   anatify i   nullipory.    Bez   pomocy tych   organizmów „dawno już rafa Pernambuco uległaby pod ciosami bałwanów  - „a bez rafy miasto nieposiadałoby wygodnej przystani, jaką się „dzisiaj cieszy”.
Na mapach spotykamy stale nazwę Pernambuco, w samej rzeczy natomiast składa się ono z trzech miast oddzielnych, przedzielonych rzekami Capiberibe i Beberibe : R e c i f e - wprost rafy kamiennej na płaskiem wybrzeżu, 0l i n d a na północy, Pernambuco  - na zachodzie, w głębi. Łączą je pomiędzy sobą długie mosty na palach. Brzegi rzek pokrywają bagna ryzoforowe.
Miasto, założone niegdyś przez holendrów, należy do naj­starszych w Brazylii i jest ogniskiem ożywionego handlu cukrem, wódką i bawełną. W ostatnich czasach osiedla się w górach okolicznych wielu kolonistów, zwłaszcza Włochów i Portugalczyków, uprawiających bawełnę i trzcinę cukrową.
To też z pośród leśnej zieleni wznoszą się w wielu miejscach słupy dymu z palonych pod zakładające się nowe osady lasów. Zaznaczyć należy szczegół ciekawy, iż pszenicę w ilości około 140.000 beczek otrzymuje Pernambuco z Węgier, a masło z Francyi...
Mieszkańcy Pernambuco są odważnymi żeglarzami. Do oso­bliwości miejscowych należą lekkie tratwy rybaków, na których daleko na morze się zapuszczają. Tratwy te. zaledwie 4 – 8 metrów kwadratowych powierzchni mające, budują się z bardzo lekkiego drzewa (ochroma piscatoria), posiadają ławeczkę do siedzenia w tyle, maszt na przodzie i wielki żagiel trójkątny.
15
Tratwa jest całkowicie niemal w wodzie zanurzoną, gdy paru ludzi na niej się pomieści  - z daleka też robi wrażenie pływającego stołka. Na tak kruchych statkach rybacy miejscowi po dni kilka nieraz pozostają na oceanie, tracąc zupełnie ląd z oczu, a nawet do Rio Janeiro na kruchych tych łupinach się zapuszczają. Kilku murzynów przynosi nam na sprzedaż małe modele tych tratew, znajdujące chętnych nabywców, oraz owoce krajowe - banany, ananasy, sapotilhas, anony, pomarańcze; inna łódź przybija z ładunkiem papug  -  ponieważ jednak płyniemy do ich ojczyzny, towar ten nie znajduje amatorów, choć sprze­dający je murzyni, spychani co chwila do wody przez majtków, z kocią zręcznością wdrapują się zewsząd na pokład, natrętnym szturmem pragnąc zdobyć kieszenie pasażerów.
Z rana podnosimy kotwicę, trzymając się odtąd ciągle w pobliżu wybrzeży. Są to nieskończone szeregi jałowych, pustych wydm piaszczystych, oślepiającej białości, jakby dla kontrastu upstrzonych ciemną zielenią jakichś krzewów karłowatych. Po za linją wydm widać w oddali żyzną okolicę, pokrytą lasami. z których wznoszą się słupy dymu, wskaźnik miejsca nowopow stających osad.
Woda w pewnej odległości od brzegów jest stale barwy zielonej, dopiero dalej przechodzi w zwykły ciemny szafir oceanu. Niebo nieco zachmurzone i słońce, przedzierające się przez chmury, wywołują na zielonej toni wody bardzo ładne efekta kolorystyczne, zmieniające barwę morza z szarawej w szmaragdowo - zieloną.
Wielce oryginalną   okoliczność   zaznaczyć   mi   wypada, iż pomimo  blizkości     wybrzeża,   które    nieustannie   mamy   przed oczyma, w przeciągu 36 godzin, tj. całej   podróży z Pernam­buco   do   Bahia,   nie   spotkaliśmy   ani jednego   ptaka.    Mewy i burzyki znikły zapełnię.
Wielką rozrywką dla pasażerów są liczne wieloryby, igrajace w pobliżu statku, i wyrzucające wysoko fontannv wody, ktore zdradzają z wielkiej nawet odległości ich obecność. Panie zwtłaszcza nie odejmują lornetek od oczu, oczekując ponownego ukazania się  sygnalizowanych w pewnym kierunku przez wprawniejsce oczy marynarskie wielorybów.
5. sierpnia na wieczór stajemy w Bahia.   Wybrzeże przedstawia krajobrazy   przecudne: wysoka   na   300   stóp   równina, przecięta   głębokiemi  parowami,   spada   w   postaci
            16
stromych urwisk do morza, okryta bujną zielenią gajów palmo­wych i ljan, z pośród których zrzadka tylko krwawo-czerwone płaty nagiej skały widnieją. Z pośród gajów kokosowych migają białe zabudowania plantacyj trzciny cukrowej i ogrody słynnych na cały świat zielonych pomarańcz; gdzieniegdzie wystrzela dzwonnica kościółka wiejskiego lub mury starego klasztoru. Wpływamy do olbrzymiej zatoki, której skaliste brzegi nikną gdzieś w oddali. Po prawej stronie, na szczycie skały wznosi się biała latarnia morska, dalej zaś opleciony zielenią, wysoki na 100 metrów, mur granitowy, na którego szczycie bieleją domki i zarysowują się sylwetki drzew mangowych i palm, Wprost pazystani miasto schodzi aż do wybrzeża, jakkolwiek nie ma ani jednej ulicy dostępnej dla wozów, a domy są jak gniazda jaskółcze przylepione do prostopadłej ściany granitu, przeplatane drzewami.
Sprawiedliwość każe przyznać, iż pomimo dzikiej piękności okolicy, brazyljanie nie przyczynili się w niczem do podniesienia jej uroku: architektura domów jest zaprzeczeniem krzyczącem wszelkich zasad estetycznych; są to wysokie, ważkie, białe lub na jaskrawe barwy zwyczajem portugalskim pomalowane pudełka, czerwoną dachówką kryte. O estetykę dba tylko matka przyroda, potężnem tchnieniem swojem szybko niszcząc niedołężne dzieła ludzkie, aby na gruzach murów malownicze kępy bujnej zieleni zaszczepić.
Komunikacja pomiędzy miastem i przystaniu odbywa się za pomocą windy, która mi żywo przypomniała wjazd do salin wielickich,   lub    też   przy   pomocy    elektrycznych   tramwajów linowych.
Wydostawszy się na górę, znajdujemy się naprzeciw nowego, wcale ładnego ratusza i jesteśmy za brudy i zaduch portowy sowicie wynagrodzeni przez przecudną panoramę jaka się z tego miejsca na cała, zatokę odkrywa. Zmrok szybko zapada i w kilka minut po zachodzie słońca mamy już zupełną zmianę dekoracji: niebo różowe i fjoletowe, jak na obrazach  impresjonistów; zatoka odbija wiernie jak lustro kolon nieba,  ląd zaś zlewa się w jednolitą, czarną masę, a patrząc ku zatoce, oko spotyka ostre kontury domów, sylwetki palm drzew mangowych, jakby atramentem na różowo-fiołkowem  tle sowane.    Jeszcze   chwila   i pozostało   juz   tylko   czarna   niebo,
17
czarna   woda i czane   miasto, usiane mirjadami gwiazd, świa­tełek okrętowych i ogni w domostwach.
Bahia dos todos os Santos (zatoka wszystkich świętych), zwana inaczej San Salvador, liczy obecnie do 300.000 mieszkań­ców, zajmuje przeto drugie miejsce w Brazylii; posiada stały teatr i akademję medyczną. Nazwać by je można miastem murzynów i kościołów, - pierwsi bowiem stanowią  4/5 ludności całkowitej, kościołów zaś i klasztorów miasto i okolica liczy przeszło 70.
Większość klasztorów stoi, co prawda. dzisiaj pustkami, licząc zaledwie po kilku zakonników. Bahia jest siedliskiem arcybiskupa i religijną stolicą rzeczypospolitej. Jest to jeden z najważniejszych portów handlowych Brazylii, a dochody celne tutejszej komory dochodzą do pokaźnej cyfry 25 milionów franków  rocznie.
Produktem wywozu był dawniej wyłącznie cukier trzcinowy, z powodu jednak przesilenia w cukrownictwie plantatorowie przerzucają się coraz bardziej na inne pola produkcji - mianowicie -.kawę, kakao, wreszcie tytoń, mający ustaloną już dzisiaj sławę;. którego się wywozi w postaci liści i gotowych cygar za sumę  17 miljonów franków.
Prowincja Bahia, należąca, pomimo gorącego i niezdrowego swogo klimatu, do najludniejszych i najdawniej zamieszkałych w Brazylii, rozpada się na trzy odrębne regjony: wybrzoże (Reconcavo) zajmujące się uprawą cukru i kawy już od trzech
wieków: wnętrze kraju (Sertao,), obfitujące w łąki i wodę, gdzie
się          mieszkańcy  oddają przeważnie   hodowli  bydła,   oraz   lesiste południe,   granicząc z dziką   prowincją   Espiritu   Santo, gdzie powstają  wśród   puszczy, przeważnie włoskie,   kolonje   rolnicze. Koloniści europejskcy niechętnie ściągają w te strony, nie   tyle   ze względów   klimatycznych —d la   Włochów   bowiem i  Hiszpanów upaly tutejsze nie są   przykremi,   a febry   żółtej   po za strefą nadmorską nie ma, - lecz  głównie z powodu   smutnej   tradycji niawolnictwa, zbyt   świeżej jeszcze tutaj - w jednej z najdaw­niejszych    ognisk    plantatorskiego   kańczuga,   aby    brazylijscy faerndeiros   nie   zapominali   od czasu do czasu, iż prawo z dnia irca 1888 r.   odebrało im na  zawsze   władzę   batoga nad robotnikami.    Stąd   liczne    nadużycia,   często   zajścia    krwawe  pomiędzy chlebodawcami a pracownikami, coraz większy ubytek
18
rąk i coraz większy upadek wielkiej własności ziemskiej, ratu­jącej zagrożone swoje istnienie sztucznem podtrzymywaniem immigracji europejskiej i wyzyskiwaniem pracy nowoprzyby­łych, nieobeznanych z warunkami miejscowemi wychodźców. Ponieważ jednak Włosi coraz trudniej oszukiwać się dają, w roku zeszłam rząd związkowy postanowił sprowadzić do Babia i Pernambuco „kolonistów” chińskich. Jest to usiłowanie przywrócenia niewolnictwa w nowej postaci, tak samo, jak to uczyniło Peru przed kilkunastu laty dla dogodzenia wielkim plantacjom cukrowym. Zresztą w podobnych warunkach „libe­ralni” Francuzi ściągają do zabójczego klimatu swoich pod­zwrotnikowych kolonij kulisów indyjskich, a australscy plantatorowie kanaków...
Samo miasto Bahia, w którem 77.000 niewolników murzyń­skich po uwolnieniu osiadło, jest niemożliwie brudnem. Uprócz ratusza i nowowybudowanej szkoły normalnej niema ani jednego gmachu któryby odpowiadał skromnym nawet wymaganiom estetycznym. Wynagradza to sowicie urocze położenie miasta i bogactwo podzwrotnikowej roślinności.
Drożyzna jest równie wielką jak w Rio Janeiro; np. za przewiezienie na ląd kilku osób, t. j. za 10 minut wiosłowania musimy po długim targu zapłacić dwom brudnym murzynom 10 milreisów, tj. prawie 20 franków podług ówczesnego kursu, a za bardzo skromny obiad w hotelu - po 3 milreisy od osoby. O północy, opłaciwszy uśpienie argusowej czujności stróża bezpieczeństwa publicznego, mającego surowy nakaz nie wypu­szczania nikogo z miasta po 9-ej wieczorem, powracamy na pokład „Congo” i zaraz potem podnosimy kotwicę, pozostawiając na gładkich jak lustro wodach zacisznej zatoki ognistą smugę iskier fosforycznych.
6.sierpnia straciliśmy od rana wybrzeże z oczu. Ostry i silny wiatr południowy utrudnia nam żeglugę: zamiast 330, przebyliśmy tylko 260 mil morskich w przeciągu doby. Przecie po raz pierwszy od chwili wyjazdu z Europy morze przestajebyć podobnem do wielkiej balji z rozpuszczalną farbą i majestat  swój nam okazywać raczy, wstrząsając groźnie pianistą grzywą bałwanów. Fale 3-4 metrów wysokie bija o boki parowca. ruzpylając się w słoną mgłę wodną, połyskującą w słońcu jak deszcz brylantowy. Przezorniejsi, a bardziej zajęczego serca podróżni rozpytują uśmiechających się złośliwie   majtków o środki ratunkowe
19
na   wypadek    rozbicia   okrętu;   słabsze   niewiasty  jęczą po kajutach.    Nie  cierpią one bynajmniej   na   chorobę morską, 0        nie! „on est trop vieux marin pour ca, to   tylko   kucharz coś niestrawnego   dał   na   śniadanie, a   upał w tych   szerokościach
dusi..., choć termometr wskazuje tylko +16º C.
8. sierpnia przy pogodzie przecudnej przechodzimy w odle­głości zaledwie paruset metrów od starannie omijanego przez statki skalistego cypla Cabo Frio. Wysoka na paręset metrów skała granitowa o stożkowatym szczycie, spada pionowo do morza, aż do szczytu prawie wygładzona przez bijące o nią bałwany; od strony lądu pokrywa ją rzadka, żółtawa roślinność.
Parowiec zmienia kierunek na zachodni i odtąd mamy wciąż przed oczami szereg dzikich, skalistych -wysepek, zakry­wających górzyste i leśne wybrzeża.
O 2-ej popołudniu wchodzimy do ważkiego kanału, prowa­dzącego do zatoki Rio de Janeiro. Wejście zamyka kilka granito­wych wysepek  stożkowatego kształtu, gładko wypolerowanych przez bałwany i ozdobionych gdzieniegdzie kępami palm koko­sowych i bombaxów.   Brzegi kanału dzikie i skaliste.
Szczegół godny uwagi, iż z powodu braku mrozów granity, iw   wogóle   skały   w   krajach   równikowych,   wietrzeją    zwolna, nie krusząc się  na   odłamy   skalne, tak   charakterystyczne   dla krajobrazów górskich w Europie. Stąpając wszędzie bezpośrednio
po powierzchni zwietrzałego granitu, nie widzimy nigdzie twar­dych brył kamiennych, których dopiero w parowach i sztucznych odkrywkach szukać trzeba. Stąpamy wszędzie po krwawo-czerwo­nej   glebie zwanej  terra roxa, stanowiącej największe bogactwo
Brazylii, na niej bowiem  najlepiej   kawa się udaje.    Stąd owe dziwne, nieznane gdzieindzriej ostrokręgowe kształty granitowych gór  Brazylijskich,   powtarzające się, z   matematyczną   ścisłością na każdym  kroku;   z drugiej  strony   widzieć można częstokroć urwiska,   na  pozór   złożone z granitu   lub gneissu o charakte-
rystyczneni złożeniu kryształów, które za dotknięciem rozsypują się  w tłustą glinę.
Wpływamy wreszcie do zatoki.  Na lewo znany czarny stożek Pao de Asucar; za nim w głębi, mgłą lekką przysłonięte, zielone szczyty Corcovado i Tijuca. Na prawo - drugi stożek grauitowy, rodzony brat Pao de Asntear, u stóp którego rozsiadła się wykuta w skale cytadela. Przed nami dość wąska i długa, zaciszna   zatoka  o   wodach   szmaragdowych,   zewsząd   okolona
20
wysokiemi górami, a na jej brzegach i wzgórzach pobliskich, jak Morro do Sao Francisco, da Sta Theresa etc. Rozsiadło się na kilkomilowej przestrzeni przeplatane zielenią pięknych ogrodów miasto, liczące dzisiaj już do 800.000 mieszkańców.
Gdyby nie pióropusze palm kokosowych, wystrzelająca zewsząd, i nie czarne, małpie twarze uwijających się wokoło marynarzy, możnaby mniemać, że się znajdujemy na jednem ze szmaragdowych jezior tyrolskich, dotknięciem czarodziejskiej różczki przeobrażonem w przystań morską. tak dalece położenie zamkniętej zewsząd zatoki jest do okolic Gmunden n. p. podobnem. Też same wody spokojne pięknie szmaragdowej barwy, też same dzikie skały wokoło, też same wille i sady, rozrzucone na stokach górskich.
Owo piękne położenie posiada wszakże bardzo ważna stronę ujemną, a tą jest brak wentylacji, skutkiem czego żółta febra i inne choroby epidemiczne stale grasują w mieście, zwłaszcza pomiędzy ludnością ubogą, źle się odżywiającą i zmuszona dla zarobku   przebywać   stale w cuchnących   dzielnicach portowych.
Na zielonych wodach zatoki kołyszą się olbrzymie pancer­niki brazylijskiej eskadry, z któych dolatuje głos trąbek sygna­łowych; mnóstwo statków angielskich, norwegskich, niemieckich, włoskich i francuskich stoi na kotwicy. W chwili gdy zawijamy do portu, mijają nas dwa włoskie z emigrantami, udając się do Santos.
ROZDZIAŁ III.
Rio Janeiro- Kłopoty kwaterunkowe- Introoteacya arcybiskupa-Życie uliczne. Doktor uliczny, Spera um poco i Paciencia Ogrody publiczne. Muzeum. Okolice miasta. Ruch handlowy. Nieco historyi.
Na potężny ryk „Congo”   po   niejakim  czasie   podąża ku nam cała flotylla małych parowców   pod żółto   zieloną banderą brazylijską, szalup i łodzi przewoźniczych, odbywają się przerwane prawem wizyty lekarza i policji portowej , gdy tymczasem z wnętrza   łodzi i szalup   odzywają się  wesołe  głosy j i krewnych   pasażerów,  oczekujących   ukończenia formalności, aby na pokład podążyć.
21
Gwar rozmów z góry i z dołu - włoskich, portugalskich, francuzkich, niemieckich; pokład roi się od ludzi - wszyscy odświętnie przybrani, każdemu pilno na ląd stały nogą stąpić. Jednych czekają swoi, dom, rodzina; inni z gorączkową niepe­wnością patrzą na tę kąpiącą się w słońcu, przecudną panoramę nowego świata niepewni czy jutro im majątek i powodzenie, czy zawód gorzki, ruinę i śmierć przyniesie.
Po chwili zaroiło się na okrętowej drabinie i barczysta, ogorzała postać p. Hempla ukazała się wśród tłumu.
Przewoźnicy tymczasem czarni i biali oblegają statek, bombardując pasażerów owiniętemi nakształt piłki blaszanemi numerami swoich łódek. Zgodziwszy jakiegoś poważnie wyglą­dającego portugalczyka, znosimy ręczne pakunki i uścisnąwszy serdecznie dłoń zacnego komendanta „Congo”, odpłynęliśmy do miasta.
Mamy od statku około pół godziny drogi, którą odbywamy z niejaką obawą, przypływ bowiem się zaczyna, fala jest silną, śmigające koło nas parowce wzmagają jeszcze kołysanie, a łódka jest niewielka, mocno obciążona i co chwila nabiera wody do środka, wywołując popłoch między damami. Nie napróżno wszakże Portugalczycy mają sławę dobrych marynarzy -  przy­bywamy bez szwanku, choć pewne części naszej garderoby są dobrze słoną wodą przemoczone. Przystań w śródmieściu, gdzie łódź nasza do brzegu przybija, jest przedmiotem słusznej dumy Brazyljanów: wykuto ją bowiem całkowicie w granitowej skale.
Posiadamy na szczęście w naszem gronie młodego Brazyljanina, p. Vergueiro, mającego dobrze miasto i zwyczaje, na samym wstępie bowiem spotkaliśmy nieprzewidzianą trudność - brak hoteli w Rio Janeiro. Wprawdzie sążniste napisy złotemi literami na kilku domach głoszą wyraźnie: „Hotel”, z wyjątkiem wszakże dwóch czy trzech hoteli drugorzędnych, przepełnionych po brzegi z powodu sezonu operowego i sesji parlamentu, po­zostałe są hotelami z nazwiska tylko i bardzo często nie posia­dają wcale pokojów do wynajęcia: zupełnie inne, a niezbyt moralne miewają przeznaczenie. Obszedłszy sumiennie wszystkie te przybytki tego rodzaju w śródmieściu dochodzimy do wniosku, iż wypadnie nam albo na „Congo” powrócić, albo spędzić noc pod gołem niebem wraz z bagażami. Nasz brazylijski przyjaciel obiecuje jeszcze w dalszych regjonach poszukać, i naznaczywszy nam    na   wieczór   rendez  vous   w   „Cafe   do  Globo”,   wsiada
22
w przechodzący tramwaj i znika nam z przed oczu. Rzeczy zdajemy jakiemnś posłańcowi z wózkiem ręcznym, który z flegmatyczną miną, zapaliwszy cygaro, snadź przyzwyczajony do po­dobnych wypadków, oświadczył, iż czekać będzie na placu choćby do jutra; sami zaś, w oczekiwaniu na rezultat poszukiwań na­szego przyjaciela, puszczamy się na włóczęgę po mieście.
Zaraz na wstępie, obok  katedralnego kościoła uderzył nas zgiełk i zbiegowisko  wielkie: zgraja  łobuzów  ciskała pomiędzy zwartą ciżbę ciekawych zapalone szmermele, oddział wojska w pa­radzie stał pod bronią, gdzieś grała muzyka wojskowa, a dzwony farnego kościoła  wydzwaniały rytmicznie rzewną jakąś melodję. Przyzwyczajony już dawniej  do  tego rodzaju hałaśliwych obja­wów południowo i amerykańskiej wesołości, uspakajam strwożone damy, uciekające do sieni jakiegoś domu. Zwłaszcza mała M-lle Zeze, „artystka”    od   baletu   z teatru  Eldorado, uprawiająca specjalnie pewien  modny w Paryżu taniec arabski, jest przeko­naną   najświęciej,   iż w chwili  naszego   wylądowania wybuchła w Rio rewolucja. Tymczasem była to tylko intronizacja nowego arcybiskupa stolicy.
Nie zdarzyło mi się podczas włóczęg moich po świecie nigdzie widzieć min tak napuszystych i pewnych   siebie, jak u obywa­teli Rio Janeiro, chociaż zaprawdę niewiem, z czego tak bardzo dumnymi być mogą.   Ubrani w nieposzlakowanego kroju czarne tużarki  i  cylindry, z mnóstwem  kosztownych pierścionków na palcach, które nawet małe dzieci noszą, brylantami w krawatach i gorsach,   na brelokach, spinkach - i w ogóle wszędzie, gdzie je przyczepić   można,   mają   miny panów -  świata,   a   buta   ich niezna  granic.    Pewien porucznik od artylerji z miną   zupełnie poważną wmawiał we mnie, iż Rio Janeiro jest stolicą świata ... coś podobnego do mniemania chińczyków o sobie.
Kobiety, o których „kreolskiej” piękności przesadne mamy w Europie wyobrażenie, nie są ładne, znać w nich zbyt wybitnie silną domieszkę krwi afrykańskiej. Sprawiedliwość nakazuje mi przyznać, iż posiadają wiele wdzięku, piękne, czarne, wilgotne oczy i zalotność, niekiedy przekraczającą granice dozwolone w Europie, Węgier nie wyłączając.
Ale otóż nowy tumult: na wielkim, czerwonym wozie, oblepionym reklamami, ciągnionym przez ukrytego prawie zu­pełnie wśród reklam muła, siedzi jegomość czarno ubrany, przystając  na   rogach ulic,   przyczem  pomocnik   jego rozrzuca
23
reklamy drukowane wśród publiczności To „doktor” amery­kański, wyrywacz zębów na poczekaniu i handlarz cudownych środków. Szarlatanów tych jest w Rio bez liku, a widać niebrak też łatwowiernych pacjentów, dających się na lep reklamy złapać.
Z placu katedralnego wchodzimy na główną ulicę stolicy - rua do Ouwidor (ul. Złotnicza). Domy budowane na sposób europejski, wspaniałe wystawy sklepowe, parę małych kawiarń w rodzaju francuzkim, nieskończona ilość różnobarwnych cho­rągwi z anonsami, łuki gazowe, rzucone przez ulicę, w nocy również reklamami świecące, uliczka nadzwyczaj wązka, pełna niewysychającyh nigdy kałuż i błota, którem przebiegające co chwila tramwaje obrzucają jasne ineksprymable przechodniów, a wśród niej snujące się czarne i żółtawe twarze o afrykańskich rysach, obrośnięte w europejskie garnitury - oto obraz kompletny ulicy Ouridor.
Co godzina zaglądamy do Cafe do Globo w nadziei spotkania naszego brazyljanina  - lecz mija godzina po godzinie, złocisty wóz Feba schronił się za góry. nawet posłaniec przy rzeczach jest zostawiony niecierpliwić się zaczyna, choć brazyljanie cierpliwość mają anielską - a naszego towarzysza ani śladu. Nareszcie, około północy zjawia się ledwie żywy ze znużenia, z pomyślną wiadomością, iż na jednem z odleglejszych przedmieść znalazł w pewnym hotelu apartament z trzech pokoi, w którym się wszyscy pomieścić możemy, ponieważ, obyczajem amerykań­skim, nie wynajmują w hotelach pokoi, lecz łóżka i całodzienne utrzymanie. Wdzięczność nasza nie ma granic, każemy się zawieść do hotelu „des Etrangers”. Mieszkanie okazuje się wcale znośne, w pobliżu morza, z balkonem i widokiem na zatokę i Pao de Azucar. Cena skromna 7.000 reis dziennie od osoby. Razem z damami jest nas 6 osób, mieścimy się tedy w trzech pokojach wygodnie, M-lle Zeze przyjmuje obowiązki gospodyni. Mniej szczęśliwą była młoda para angielska, która poszła szukać mieszkania na własną rękę. Aby nie nocować na dworze, za drogie pieniądze odnajęli na noc pokój jednej z aktorek w „Eldorado”, i to dzięki protekcji towarzyszy podróży z pokładu „Congo” i francuzkiej uprzejmości. Mieszkania są tu bajecznie drogie: pokój przyzwoicie umeblowany kosztuje 100 milreisów miesięcznie, a najuboższy wyrobnik niżej 12 mil-reisów   miesięcznie kąta  znaleść nie może.  
24
Życie natomiast jest aniżeli w niejednem  z   pomniejszych  miast europejskich.
Nazajutrz   wyruszamy  na  komorę   celną po nasze bagaie. Ponieważ   dzień  był  świąteczny i jedynemi   interesantami było kilkunastu pasażerów „Congo”, sądziliśmy,   iż  sprawa niedługo potrwa. Smutne złudzenie! Wśród stosów pak i kufrów przechało się flegmatycznie kilkunastu dygnitarzy, na wszelkie prośby nasze odpowiadających stereotypowo: „spera um poco”,   „logo”, „pacienca” lub „tem tempo”, (zaczekaj pan trochę, zaraz, cierpli­wości, mamy czas.. .) I ludzie uważają anglików za flegmatyczny naród!   niechby  zobaczyli jak  daleko  sięgać może flegma bra­zylijskiego urzędnika... Wytrzymano nas w ten sposób 6 godzin, w końcu   kazano  zapłacić  kilkadziesiąt   tysięcy   reisów cła bez wyszczególnienia   oclonych   artykułów — por toudo,   t.j. wprost do kieszeni panów celników. Na dobitek żaden z nich nie mówi inaczej, jak po portugalsku, tak iż z wielką trudnością porozu­mieć się z nimi przy pomocy  znajomości hiszpańskiego języka mogę. Przy opłacie cła zdarzył się zabawny i charakteryzujacy stosunki finansowe kraju epizod. Otrzymałem był przy wymianie pieniędzy w Lizbonie dużą złotą monetę brazylijską z portretem Dom Pedra, lecz bez wyszczególnienia jej nominalnej   wartości. W kasie komory  Rio Janeiro   przyjąć mi jej nie chciano, jako monety  zagranicznej.  Moneto   ta, wartości   nominału 20 tysięcy reis, rzeczywistej   zaś prawie podwójnej, w Brazylii tak jest  rzadką,   iż znają  ją  jako curiosum tylko wekslarze - w obiegu są wyłącznie papiery, miedź i nikiel.    Srebrne talary (2.000 reis) równie w świat powędrowały.
Rio Janeiro nie posiada wybitnych gmachów, a piękność jego wewnętrzną stanowią liczne i obszerne ogrody publiczne i prywatne, które przyroda podzwrotnikowa przy pomocy ludzkiej wspaniale przybrała.
Najpiękniejszym z nich jest niewątpliwie słynny ogród botaniczny, połośony o 12 kilometrów od środka miasta, u stóp Corcovado, w prześlicznej miejscowości. Całą długość ogrodu przecina wspaniała aleja olbrzymich palm królewskich (oreodoxa oleracea). Kępy drzew i bambusów są zapuszczone nieco, co jednak dodaje im jeszcze więcej dzikiego uroku, dając w minia­turze obraz dziewiczych puszcz wnętrza kraju.
Ciekawy zbiór drzew pożytecznych, w całej Brazylii dziko rosnących, posiada ten   ogród.   
25
Wymienię  kilka ważniejszych: palisander, zwany jacaranda, parkuri (Platonia insignis) i sukopira-aśsu (Bowdichia major) - o drzewie szarem, pięknie żyłkowanem, drzewo łukowe (Tecoma chrysanta , z którego twardego jak żelazo i sprężystego rdzenia Indjanie leśni wyrabiają swoje łuki; pqui (Caryocar brasilictisis), o rdzeniu jaskrawo-żółtym; massaranduba, koloru ciemno-czerwonego, genipapo barwy perłowo - szarej, muirafołiara (Centrolabium sp.), żółte w czarne pręgi, muirapiranga (Mimusops bolała) - barwy purpurowej, drzewo szyldkretowe, jedwabiste, fjołkowe , żelazne. Dalej cały szereg drzew kauczukowych, wreszcie sagowiec Tagua (phytelephas macrocarpa) z nad Amazonki, którego owoce całemi okrętami odchodzą do Europy pod nazwą roślinnej kości słoniowej.
Drugi ogród publiczny, jarditn d'Acelamacao, leży w śród­mieściu. Starannie utrzymany, wielkości naszego ogrodu Saskiego posiada w środku artystycznie wykonany konny posąg spiżowy cesarza Dom Pedra I., twórcy brazylijskiej konstytucji. W jednym z zacisznych ustroni mieści się dalej prześliczna grota stalakty­towa, a wszystkie mostki i barjery w ogrodzie wyrobiono z cemauut na waór całkowitych pni drzew skamieniałych. W za­roślach migają oswojone aguti (Dasyprocta americana).
Obok ogrodu mieści się w starej ruderza narodowe muzeum, pozostające pod zarządem Dra Władysława Netto. Muzeum to posiada bogaty zbiór etnograficzny krajowy, dobrze wypchane brazylijskie jaszczurki i węże, oraz ładny zbiorek karpologiczny - inne działy bądź wcale nie istnieją, bądź też są śmiesznie ubogie. Dyrektor Netto człek gładki i uprzejmy, lecz nie mogący mieć pretensji do stanowiska poważnego uczonego, skarży się na brak ludzi, jest wszakże naprawdę bardziej zajęty sprawami tzw. „polityki”, aniżeli zarządem powierzonego sobie muzeum.
Najmniejszym, lecz najstaranniej utrzymanym ogrodem miejckim jest Lapa, z tarasem wychodzącym na morze: istne pieścidetke, z palm, mangowców, bambusów i pnących się roślin złożone. W ogródku tym, ulubionem miejsca spacerowem, mieści się restauracja i grywa niekiedy czeska orkiestra wędrowna.
Bardzo uczęszczanem miejscem wycieczek jest góra Corcovado, panująca nad miastem od południa. Jedzie się do podnóża góry tramwajem przez Larangeiras i przedmieście Cosme Velho. Góra Corcovado (garbus) jest całkowicie porosłą lasem dziewiczym, wynoka, około 700 metrów. Sylwetka jej zdaleka przypo­mina skurczoną postać ludzką — skąd nazwa.
26
Na szczyt góry prowadzi obfitująca w malownicze widoki kolej trybowa. Na szczycie mieści się restauracja i hotel, skąd widok wspaniały na całą zatokę i miasto się odsłania. Piękniej­szego krajobrazu i bardziej karkołomnej drogi wyobrazić sobie trudno.
Na północ od stolicy, połączone z nią koleją, mieści się w malowniczej okolicy wśród gór lesistych - miasto Petropolis, dawna rezydencja cesarska, dzisiaj służąca już tylko jako miejsce wycieczek i willegiatury podczas letnich upałów.
Okolice Rio Janeiro dzikie i niedostępne, są bardzo mało zaludnione: tylko na wybrzeżu, w kierunku Cabo Frio, spotyka się kilka osad i liczne fazendy kawowe. Kolej łączy stolicę z jednej strony z głównem targowiskiem kawy w Sao Paulo, z drugiej z upadającym coraz bardziej okręgiem górniczym Ouro Preto w prowincji Minas Geraes, z jej kopalniami złota i djamentów.
Jakkolwiek Rio Janeiro nie jest, jak mniemał wspomniany wyżej brazyljanin, stolicą świata, niemniej jednak należy najbardziej ożywionych portów handlowych na kuli ziemskiej a byłby nim niewątpliwie więcej, gdyby nie żółta febra, któru podczas skwarnych miesięcy letnich dziesiątkuje pracujących w cuchnących dzielnicach portowych ludność. Obrót handlowy brazylijskiej stolicy dochodzi do miljarda franków rocznie, komora celna pobiera przeciętnie 130 miljonów franków na rok, liczba okrętów, corocznie zawijających do portu dochodzi do 6.000, a samej kawy wychodzi stąd 2½ miljony cetnarów metrycznych.
Na zakończenie rozdziału niniejszego trochę historji: Uroczą zatokę Rio, w języku krajowców zwaną Niteróhy (woda okryta) lub Guanabara (łono morza) odkrył w roku 1601 Goncalo Coelho, a uważając ją za ujście rzeki, nadał jej nazwę od daty odkrycia - rzeką styczniową (Rio do Janeiro).
We trzy lata potem dotarł tu również żeglarz francuzki Paulmier de Gonneville, a wkrótce prześladowani we Francji hugenoci chronić się w te dzikie okolice zaczęli. Duszą tej emigracji był admirał Coligny, znana ofiara nocy św. Bartłomieja, wykonawcą zaś ówczesny dyplomata francuzki, Mikołaj Durand de Villegaignon, jeden z zaufanych dworzan Marji Stuart. Jesienią 1666 r. Durand założył na jednej z wysepek zatoki fort, który nazwał   fortem   Coligny   i   nosił się   z   myślą   założenia miasta
27
Henriville. Naiwna opowieść niejakiego Hunsa Stadena z owych czasów jest wymownym dowodem, jak umiejętnie postępował Durand z bitnymi Indjanami Tupinambas, zyskawszy ich sympatje, gdy portugalczycy okrucieństwami swojemi ich śmiertelnie zrazili. Ów Niemiec, złapany przez kacyka Koniam Bebe, dzięki swej jasnej czuprynie uszedł niechybnej śmierci, wydając się Indjanom za Francuza. „No proszę”, miał powiedzieć wódz czerwonoskorców - „nie podobna już dzisiaj zjeść białego! nikt nie chce być portugalczykiem. Niedawno temu zjadłem pięciu - wszyscy zaklinali się, że są Francuzami”.
Durand niedługo wszakże tutaj pozostał. Portugalczycy i Holendrzy, którymi dowodził Polak - Krzysztof Arciszewski, za Jana Kazimierza „przełożony nad armatą koronną”, wyry­wali sobie kolejno obiecującą kolonję.
Za Ludwika XIV. Francuzi ponownie usiłowali zawładnąć Rio Janeiro, zostali wszakże pobici, a dowodzący nimi kapitan Du Clerc zamordowany w więzieniu. Nowa wyprawa pod do­wództwem Duguay-Trouina a przybyla pomścić śmierć towarzyszy. Francuzi splądrowali miasto i ściągnęli nadto wysoką kontry­bucję. Pamiątką z tej wyprawy jest dzwon alarmowy, zawieszony dzisiaj w kościele miasteczka St. Malo we Francji.
Wielka rewolucja francuzka znalazła oddźwięk również i w Brazylii pod postacią sprzysiężenia Tomasza Gonzagi w Minas Geraes, straconego w r. 1792 w Rio Janeiro wraz z jedenastu towarzyszami.
Wśród ogólnej zawieruchy wojen Napoleońskich, wygnana z Portugalii dynasta Orleańska schroniła się do Brazylii, a w 1829 powitało niezależne od Portugalii nowe cesarstwo Brazylijskie.
Po spokojnych i liberalnych rządach dwóch cesarzów, którym Brazylja cały swój postęp i rozkwit do zawdzięczenia miała, rewolucja wojskowa dnia 16. listopada 1889 proklamowała republikańską federacją Stanów. We dwa lata później, twórca rewolucji, marszałek Deodoro da Fonseca, z kolei przed rewolncją wojskową uztąpić musiał i odtąd zaczyna się zamęt w stostunkach państwowych, który ostatecznie do rozbicia się zbyt rozległej, lecz mało zaludnionej i militarnie słabej federacji na mniejsze republiki doprowadzić kiedyś musi.
Każdy  nnmer  gazet,   otrzymywanych  z Brazylii  zawiera wiadomości coraz innej „rewolucji” prowincjonalnej, kończącej
          28
się, jak dotychozas, na pertraktacjach jedynie. Z chwilą gdy żywioł europejski, pragnący ładu i spokoju, górę w tym kraju weźmie, spodziewać się należy poważniejszych objawów niezadowolenia z panującej w młodej republice anarchii i woli urzędniczej.
Brazyljanów w ich własnym  kraju  czeka los hiszpańskich „hidalgos” w    Kalifornii - znikną   pod   naciskiem   śwież zdrowych sił obcych przybyszów.
ROZDZIAŁ  IV.
Polacy w Rio Janeiro.  Echa bytności ks. Chełmickiego. Wrogie usposobienie prasy.   P. Accioli   da Vasconcelos.   Odjazd  z Rio Janeiro.   Santos.   Kplonja polska koło Sao Bernardo.
Od lat paru stolica  Brazylii posiada  towarzystw mieszczące   się.   w   skromnym   lokalu    na  Rua   dos   Invalidos mające bardzo ubożuchną czytelnię. Towarzystwa to, pozostające pod zarządem pp. inż. Kwakowskiego i Jana Rybkowskiego
oddało wychodźcom naszym podczas tłumnej emigracyj nieocenione usługi, opiekując się niemi czynnie zawsze filantropijnie, wynajdując fachowe zajęcie dla rzemieślników, zatrudniając w miarę sił i możności wyrobników przy budowlach i przedsiębiorstwach rządowych, wreszcie odnajmując im po bardzo nizkiej cenie mieszkania w specjalnie na cel ten wystawionych barakach. Zasługi p. Rybkowakiego były powodem, iż znane ze swej filantropijnej działalności towarzystwo katolickie – św. Rafała mianowało go swoim przedstawicielem w Rio Janeiro.
Wobec   faktów   powyższych  żałować należy iż  pp. Chełmicki   i  Glinka,   wiedzący   dobrze   o  istnieniu  już  jeżeli już nie polskiego,   towarzystwa,   to    przynajmniej   pp.   Rybkowskiego i Kwakowskiego, jak  ze  wzmianki w książce ks. Chełmickiego (tom I, str. 120)  przekonać się można, nie tylko się z nim nie poznali, lecz najstaranniej unikali z nimi zetknięcia.   Gdyby się poznali  ks. Ch. pozbył niezrozumiałego w tym razie   wstrętu   ochroniłoby to niezawodnie filantropijną  misyję jego  od wielu niepowodzeń, a zwłaszcza od rzeczy smutnej, o której z przykrością wielką   wspomnieć   tutaj   muszę,   gdyż   wywarła   ona   bardzo
29
opłakane dla wychodźców skutki i przyczyniła się do tego, że zamiast wdzięczności, głęboką nienawiść do ks. Chełmickiego ży­wią. Chcę mówić o sposobie, w jaki wybranymi zostali kandydaci na powrót bezpłatny do kraju. Że wyboru tego w przeciągu dni paru, w obcem zupełnie mieście, bez stosunków dokonać niepodobna łatwo to zrozumieć i w tej mierze właśnie zarząd towarzystwa polskiego „Zgoda”, znający stosunki osobiste i ro­dzinne większości emigrantów, zgromadzonych podówczas w Rio, mógł być najbardziej pomocnym. Tymczasem stało się to, co się stać było nie powinno, a o czem jestem przekonany, iż sami pp. Glinka i Chełmicki nie wiedzą - a to, że osoba, wybrana przez nich na pełnomocnika w celu wyboru najbardziej potrze­bujących powrotu emigrantów, zawiodła ich zaufanie: po wy­jeździe obu podróżników okazało się, iż osoba ta była zwykłym oszustem, który pod firmą ks. Chełmickiego od paru tysięcy emigrantów           zaliczki   na   mające   być   darmo   rozdanemi   bilety jazdy wyłudził, a że biletów tych było tylko dwieście kilkadzie­siąt - łatwo przewidzieć co potem wynikło. Oszust zbiegł do Sao Paulo skąd znikł bez śladu, a setki oszukanych oblegały z groźbami konsulat rosyjski, domagając się odesłania do kraju, skoro za przejazd zaliczki od nich pobrano. Daremnie tłumaczył im zacny p. Alrarez, że są ofiarą oszustwa.
Skończyło się na krwawej interwencji wojska i przymuso-wem rozprószeniu „buntowników w zabójczych dla nich pro­wincjach Minas Geraes, Bahia, Pará etc.
Wieść o „szyfie”, co ma zabierać do Polski, rozniosła się szybko po kraju, tysiące  ludzi rzucało mozolnie zdobytą pracę, która im możność egzystencji, a po kilku miesiącach - uzbierania drobnej summy 90 franków, potrzebnej na powrót do kraju, za­pewniała, opuszczając kolonje, plantacje, fabryki.
Niedość na tem - ci, co oszustowi choć drobnym datkiem opłacić się nie mogli, więc najubożsi, najbardziej powrotu po­trzebujący, przedewszystkiem wdowy i sieroty po zmarłych na żółtą febrę emigrantach, nie otrzymali biletów powrotnych: jacy ludzie natomiast odjechali, poznamy z faktu. iż zarówno ja sam, jak brat mój, który po odjeździe moim rok cały jeszcze w kolonjach Parany przebył, wreszcie p. Stefan Barszczewski po nas obu zwiedzający Brazylję - spotkaliśmy wielu takich, co po­nownie już do Brazylii powrócić zdołali, przywożąc ze sobą ro­dziny w kraju pozostawione; mieliśmy nadto w ręku listy tejże
30
kategorji  wyohodźców,   proszące    znajomych   o   przysłani   im „szyfkarty” na powrót do Rio Janeiro.
Są wypadki, a do takich należała missja pp. Glinki i Chełmickiego, gdzie lekkomyślność może ciężką krzywdę wyrządzić setkom ludzi, a całą akcję, przedsięwziętą w imię interesów spo­łeczeństwa i za grosz publiczny, całkowicie sparaliżować. Missja p. Dygasińskiego rozbiła się o brak funduszów, a missja ks. Chełmiekiego lekkomyślne i powierzchowne traktowanie sprawy sobie powierzonej.
Nie trudno byłoby p. Chełmickiemu się przekonać, iż arty­kuł dekretu z dnia 28. czerwca 1890 r., zapewniający pmrót na koszt   rządowy, do Europy   wdowom   i   sierotom   po   zmarłych w Brazylii emigrantach istnieje tylko na papierze. W rzeczywistości zaś kobiety i dziewczęta wpadają w ręce żydkow handlarzy żywym towarem,  których   tu jest  sporo, małoletnie zaś niewyłączając 4-5 letniego maleństwa, zostały przez urząd kolonizacyjny oddane do przędzalni bawełny w Rio Grande, obok Rio Janeiro,   gdzie  pracują  za  strawę i przyodziewek po 11 godzin dziennie.
Niepodobna z dokumentów urzędowych sprawdzić, ilu wy­chodźców polskich w czasie brazylijskiej gorączki tutaj przybyło. W każdym razie cyfry podawane przez dzienniki nasze były wielce przesadzone. Liczba emigrantów polskich z okręgu gorączki Brazylijskiej nie przewyższa 80.000, z których wymarło ukoło
15%, 8 - 10.000 poszło na plantacje i rozprószyło się po miastach niezdrowego pomorza, będąc prędzej czy później skazanymi na zagładę, o ile im się nie uda powrócić do kraju lub ściągnąć na południe; reszta, około 40.000, osiadła na kolonjach w
Sta Catharina i Rio Grande do Sul, skupiając się później coraz bardziej około dawnych kolonij szląskich i galicyjskich w Parana. Wysoka cyfra  80.000,  którą  podaje jako maximumnie   wyda się  czytelnikowi   tak   straszną wobec stwierdzonego urzędowego faktu iż ze wszystkich krajów zamieszkałych przez ludność ludność polską corocznie emigruje za ocean już od lat dwudziestu 40—60.000 ludzi, a wśród ostatniej ruchawki brazylijskiej znajdowali  się  nietylko  włościanie   z Płockiego i  Kujaw, ale Kaszubi,  Poznańczycy, Mazurzy pruscy,   Szlązacy Galicjanie, Rusini,
Słowacy, Litwini, wreszcie rzemieślnicy polscy z głębi Rosji  i ze Stanów Zjednoczonych.  
31
Rozmiary klęski przeto, wobec zmniejszonego jednocześnie   ruchu   emigracyjnego   do Ameryki północnej  i  Australii,  są  znacznie  mniejsze niż zrazu sądzono.
Rozpuszczanym przez Kurjerki wieściom o gromadnem ja­koby wysprzedawaniu się włościan naszych z ziemi, odpowiem cyframi sprawozdania urzędowego Komitetu statystycznego w Warszawie dla gubernii Łomżyńskiej, iż między emigrantami do Brazylii było:
włościan bezrolnych          -  45,90/0,
wyrobników (mieszczan)  - 39 %,
parobków dworskich            -   5 %
włościan małorolnych       - 10 %.
Dlategoteż zamiast sentymentalnie lamentować i biadać bezskutecznie nad nieszczęściem wychodźców, należałoby raczej przy pomocy konsulatów, towarzystwa św. Rafała i duchowień­stwa roztoczyć nad nimi opiekę w tych ogniskach, dokąd się udają po zarobek, chroniąc ich od wyzysku i oszustwa. Opieki takiej rządy austryjacki i niemiecki udzielają stale swoim poddanym, pomimo obowiązkowej  naturalizacji w Brazylii, a również i p. Piotr Bogdanów, rosyjski charge d'affaires dla Brazylii i Ar­gentyny, podczas kilkomiesięcznego pobytu swego w Curitibie i nowych kolonjach polskich, wiele nadużyć i wyzysku urzędową powagą swoją usunął, wdzięczną po sobie u wychodźców naszych pozostawiwszy pamięć.
            Jak dalece przybywający do Rio Janeiro wychodźcy przy­jaznej rady potrzebowali, i jak łatwo byłoby udzieleniem im ta­kowej przez osobę, do której czuliby zaufanie - np. księdza (,konsulattu się boją ze względów paszportowych) ochronić od ciężkiego losu, jaki sobie dobrowolnie przez nieświadomość sto­sunków i praw sobie przysługujących zgotowali, dowodzi fakt, iż, mając sobie pozostawiony do woli wybór miejscowości do osiedlania, zapisywali się na oślep, tylko podług brzmienia nazwy prowincji lub miasta, najwięcej mając predylekcji do nazw, noszących imię świętego, zwłaszcza jeżeli święty cieszył się ich po­ważaniem. Stąd fakt dziwny na pozór, że w pierwszych miesią­cach po przybyciu zapisywali się uparcie do Santos i Sta Catharina, uważanych w Brazylii narówni z Syberją u nas, nie tylko namawiani przez nikogo, lecz przeciwnie wbrew wszelkim perswazjom urzędników komissji emigracyjnej i inteligentnych rodaków. Trzeba było dopiero kilku tysięcy ofiar, pochłoniętych przez zabójczy
klimat pomorzą wśród niebywałych przytem upałów
            32                                                   

letnich, aby prąd, owczym pędem się kierujący, odwrócić od złudnych zysków  na   plantacjach  i   w miastach portowych, ku rolniczym  osadom na   południu,   gdzie   warunki  bytu   i klimat zdrowy   oddawna już  kolonistów   niemieckich   zwabiły.   Trzeba było morza krwi i łez wylanych na to, aby przybywający z kraju nowi   wychodźcy   zastawali   na ścianach   domów   emigranckich i statków transportowych, wszędzie, gdziekolwiek pisać się dało, jeden  tylko napis  niewprawnemi   rękami  poprzedników   swoich wypisany:   do   Parana! Lakoniczne  te napisy  zdziałały wię­cej,   niż  najpiękniejsze   obietnice  plantatorów   kawy i bawełny. Pochodził   od   swoich,   siermiężnych,   współcierpiących brci   - jemu  więc  tylko  wiezrono.   Napróżno   brazylijscy urzędnicy go. wyskrobywali i zamalowywali - jak feniks z popiołów, niewiadomą ręką kreślony, pojawiał się napis znowu jako jedyn drogowskaz.   Chłop,  którego  marzeniem było   posiąść kawał ziemi własnej,   który   dla   tej   nadziei,   nie   mogąc jej   w kraju ziścić, ocean   przepłynął,   nie   dał   się   zwieść   obietnicom fazendeirów.  Krążące wieści hiobowe, o nieludzkiem obchodzeniu się dozorców, o oszustwach przy wypłacie; a zwłaszcza o tem, że tam ziemi nie   dają  paraliżowały najświetniejsze obietnice.   W djamenty i        perły brazylijskie wierzyli tylko naiwni lub próżniacy, łatwyli zysków pragnący. Chłop bezrolny, a takich była większość zna­czna   pomiędzy   wychodźcami,   tylko   ziemi   pragnął,   wszystko znieść  był  gotów,   lata  całe  czekać,   aby   do niej się nareszcie dostać. Wieści też krążyły nieuchwytne, że tam, w tej obiecanej Paranie, są już Polacy, są kościoły i księża polscy.
Jak przodtem nikt do Parany iść nie chciał, tak teraz znowu nawet ci, co tam nic do czynienia nie mieli - rzemieśl­nicy, wyrobnicy i robotnicy fabryczni, żądali gwałtem odesłania ich do Curitiby, czemu zarząd kolonizacyjny sprzeciwiać się we­dług wyraźnego brzmienia ustawy nie mógł. Każdy statek Lloyda, odchodzący na południe, zabierał więc setki emigrantów polskich do Curitiby. Tymczasem zaś uboga, bezludna niemal prowincja, nie rozporządzająca ani dostateczną ilością środków przewozowych, ani pomieszczeniem, ani funduszem odpowiednim do osadzenia w przeciągu kilkomiesięcznego terminu kilkudzie­sięciu tysięcy ludzi, nie przygotowana wcale na ten najazd pol­skich emigrantów, znalazła się w położeniu bez wyjścia. Codzien­nie niemal przybywały nowe partje, a w przepełnionych po brzegi przytułkach emigranckich wybuchły choroby epidemiczne,

            33

z któremi walczyć było niepodobieństwem, zważywszy, iż pro­wincja, obszarem wyrównywająca Francji, posiada wyraźnie dwóch lekarzy i kilkunastu praktykujących farmaceutów.
Mimo to jednak, choć bieda doskwierała a stosunki admi­nistracyjne nie były lepsze niż w innych stanach brazylijskich, Parana stała się ostatnią stacją w tej tułaczce za chlebem i ziemią, do której powoli śpiągają maruderzy, lecz skąd ucie­kają już tylko rzemieślnicy i wyrobnicy. Chłop został na roli, mozolnie zdobytej, a głównym czynnikiem, który wśród nich zwolna ład i porządek zaprowadza, nie było nic innego, jeno obecność księży polskich i kościołów. Jak potężnym jest wpływ księży na lud nasz za oceanem, przekonać się było można, gdy ksiądz Możejewski z Detroit, w przejeździe przez Buenos Aires przemówił od ołtarza kilka słów do zgromadzonej garstki bra­zylijskich rozbitków naszych - taki płacz głośny wybuchł w kościele, że najzawziętszy sceptyk rozczuliłby się do głębi. Świadek tej sceny, p. S. B. opowiada, iż Hiszpanie i Hiszpanki ze zdumieniem spoglądali na to nigdy nie widziane widowisko, a gdy po mszy ksiądz nasz wszedł do zakrystji, przełożony za­gonu Redemptorystów, w których kościele msza się odbyła, rzekł do niego: „toć chyba świętym jest ten lud wasz polski!  - takiego bowiem przywiązania do wiary nigdyśmy nie widzieli”.
Dokąd zaprowadziła niektórych wychodźców naszych nie­świadomość stosunków miejscowych, wymowny przykład pouczy : oto partja, złożona z kilkudziesięciu rodzin, pomiędzy któremi znajdował się były urzędnik policyjny, lokaj, stangret, kelner itp., nieco oczytani ludzie, uparła się, pomimo rad życzliwych, jechać do Manaos nad Amazonkę, gdzie, jak im ktoś mówił, miały być wyborne pastwiska i „bydła ile kto zechce”. Po roku brat mój spotkał w Rio Janeiro pięciu wynędzniałych biedaków: byli to jedyni pozostali z tej partji przy życiu ludzie. Resztę żółta febra zabrała.
Inne znów partje, pod przywództwem jakiegoś mędrca, który dwie klasy ukończył, postanowiła się udać do Matto Grosso, dokąd z Rio Janeiro podróż parowcem trwa tylko mie­siąc i jedynie stanowcze veto administracji brazylijskiej szaleństwa tego nie dopuściło.
Ale wracam do przerwanego wątka mojej opowieści.
Prasa stołeczna, rozdrażniona działalnością naszych poprze­dników,  a uprzedzona  o celu  naszego przybycia depeszą ambasady
34
brazylijskiej w Paryżu, gorliwie się nami zajmuje, podejrzewając w każdym nowo przybyłym inteligentnym Polaku no­wego emisarjusza, wnoszącego bunt i nieład wśród mniej spo­kojnych elementów emigracji polskiej. Gazety nie szczędzą Po­lakom obelżywych epitetów, z których „vagabundos e rerolucioneiros” są jeszcze najbardziej parlamentarnemi.
Jeśli wierzyć ich elukubracjom,   to emigracja polska była dziełem  niemądrych agentów,   którzy zamiast niemców, na pol­skiego chłopa wędkę zarzucili. Najczulszą ich struną jest wszakże p. Adolf   Dygasiński,   którego   nazwisko pokutuje   codziennie w   szpaltach   dziennikarskich,   z   dodatkiem   najbardziej   w   ich mniemaniu   obelżywego   epitetu   „judeo”,   i,   o   dziwo,   zupełnie poprawnie  wypisane.   Księdza   Chełmickiego traktują względniej nieco,   choć  z  równą nienawiścią.   Hempel  żali  się,   iż za nim  agent komissji emigracyjnej i policjant chodzą od dnia jego przy­bycia jak cienie nieodstępne,   utrudniając mu ile możności swo­bodną   rozmowę   z emigrantami   i towarzysząc mu nawet  w wycieczkach   na   prowincję.   Gdyby nie herkulesowa postawa mego   przyjaciela,   wzbudzająca   poszanowanie   w   tchórzliwych, brazyljanach, byliby go niezawodnie sprzątnęli gdzieś cichaczem.
Pragnąc   położyć   kres    tomu   nieznośnemu   szpiegu w kolonij  i szykanom, udałem się do dyrektora departamentu kolonij (das terras e colonisacao),  p. Accioli da Vasconcelos,   do którego miałem polecenia urzędowe.
Wysoki, gruby mulat z czarnym zarostem i pierścionkami na wszystkich palcach, przyjął mię bardzo kwaśno i rozwodzić się począł o krzywdach, wyrządzonych rządowi brazylijskiemu przez tendencyjne korespondencje Dygasińskiego i Chełmickiego; wychwalał zacne intencje swego rządu, wreszcie radził mi zaniechać projektowanej podróży do stanu Parana, przedstawiając niebezpieczeństwa i trudy takiej wycieczki, oraz ubóstwo tego kraju, w którym jego zdaniem nic do zrobienia niema, i ludzie z głodu ginąć muszą, bo tam kawa nie rośnie. Radził mi natomiast udać się do Sao Paulo na fazendy kaw o których nawet sceptyczny ksiądz Chełmicki miał przychylną wyrazić opinję.
Wysłuchawszy   cierpliwie  długiego   popisu  krasomówczego. p. dyrektora,   w odpowiedzi  zażądałem uwolnienia moich towarzyszy od policyjnej   kontroli,  i upoważnienia do urzędowej re­wizji domów emigranckich na prowincji,  oraz kołonij nowo założonych

35

w stanie Parana, dokąd się od niejakiego czasu, wbrew życzeniu potrzebujących robotnika fazendeirów, wszyscy Polacy tłumnie  zapisywali.
Nazajutrz urzędnik z bióra p. Vasooneelos przyniósł! mi do hotelu list polecający do delegata „das terras e eolonisacao” p. Carvalho w Curitibie, oraz trzy bilety wolnej jazdy na statku „Desterro” odpływającym następnego dnia do Paranagua.
Tegoż samego dnia, jedno z pism najpoczytniejszych w sto­licy „Gazeta de noticias” umieściła długi artykuł, pod tytułem „um polaco mais”, z lekka, choć w grzecznej formie, przeciwko wyprawie mojej wymierzony, a nieszczędzący ostrych docinków pod adresem korespondentów polskich, zwłaszcza Dygasińskiego, który stał się w Brazylii postacią legendarną i zmorą urzędu kolonizacyjnego.
            14 sierpnia jesteśmy na pokładzie wraz z partją 500 emigrantów włoskich i hiszpańskich, wysyłanych do Santos. Prze­chadzając się po pomoście dostrzegłem naraz kilkanaście postaci, których obecność mię zdziwiła, w liście bowiem pasażerskiej Polaków nie było - tymczasem zuchowato nasadzone na ucho mariejówki, konopiaste czupryny dzieci i czerwone chusty dzie­wcząt nie pozostawiały najmniejszej wątpliwości, iż mam przed sobą „brazyljanów” z nad Wisły. Zaczepiam jakiegoś starca - ten podejrzliwem mierzy mię okiem i nic nie odpowiada. Zwra­cam się do jakiejś dziewuchy - ta znów z czysto słowiańskim gestem zakłopotania głowę odwraca. Natrafiam wreszcie na gro­madkę żydów z Warszawy, Kijowa i Odessy, którzy są rozmo­wniejsi i niezadługo mam rozwiązanie zagadki. Dzwon okrętowy obwieścił godzinę obiadową: emigranci skupieni gromadkami po 5 osób, wysyłają jednego z pomiędzy siebie z blaszaną misą do kuchni. Agent emigracyjny i oficer służbowy pilnują porządku. Narodowości idą po sobie kolejno, a jednocześnie obok oficera służbowego staje odpowiedni tłumacz. Wywołują naprzód wlochów, hiszpanów, niemców, wreszcie słyszę wołanie:”os ingleses!” Żydek jeden mrugnął na naszych, i do uszu moich doleciało słów kilka po polsku wypowiedzianych: „Kaśka, a dyć śpiesz się bo na nas wołają!” Żydek jest tuż przy Kaśce, i od­powiada za nią łamaną angielszczyzną rudemu irlandezykowi, pełniącemu obowiązki tłumacza; oficer uśmiecha się dobrodusznie, udając   iż wierzy w angielską narodowość tej hożej miss   z pod

            36

„Włocławka” Wywołują nazwiska: John Ludlow! James Brown! Katty Price! - „ja” odpowiada ktoś za każdym razem.
Okazało się. iż była to gromadka wychodźców kujawskich, która przybyła do Bremy w chwili, gdy na żądanie pp. Obo­rnickiego i Glinki Lloyd przestał Polakom udzielać bezpłatnych biletów jazdy do Brazylii. Żydek impressario wywiedział się za­raz, iż zakaz ten wyłącznie do Polaków i do Lloyda się sto­suje - poradził przeto pojechać najprzód do Anglii, a z Liverpoolu, jako anglików, bez przeszkody do Rio Janeiro ich odsta­wiono. Z obawy, aby, gdyby się wykryła ich narodowość, nie kazano im za przebytą podróż zapłacić, milczeli uporczywie w naszej obecności, i dopiero później, już po wylądowaniu, udało nam się ich zaufanie pozyskać i języki rozwiązać.
Płyniemy w  pobliżu   brzegów,   mając   wciąż przed oczami niezmienny krajobraz wysokich, stożkowatych gór granitowy i, porosłych   gęsto   ciernistemi  krzakami,   z   których   wynurza się gdzieniegdzie przybrany w girlandy ljan bombar lub palma królewska. Zrzadka tylko widnieje wśród zieleni pojedyncza fazenda  lub mała wioska rybacka.
Nazajutrz o południu „Desterro” wpływa do głęboka werzniętej pomiędzy kilka cyplów granitowych ważkiej zatoki Santos, mającej wiele podobieństwa z zatoką Rio de Janeiro. Ograniczają ją z obu stron dwa równolegle do siebie i górskie, gęstym porosłe lasem, a płaskie, bagniste brzegi pokry­wają zarośla ryzoforowe. U wejścia zatoki mijamy bardzo malo­wniczą, omszoną wiekiem i nawpół rozwaloną forteczkę, zdra­dzającą architekturą swoją pochodzenie z czasów panowania ho­lenderskiego.
Nigdzie nie widziałem tak wielkiej ilości meduz, co w San­tos. Osobliwsze te zwierzątka, mające kształt jarmółek z pękiem czułków u spodu, barwy szarej lub różowej, mijają co chwila nasz statek.
Santos jest przystanią stanu Sao Paulo, należącego do najruchliwszych i najbogatszych w Brazylii, posiadającego sieć ko­lejową 2000 kilometrów długą, i wywożącego kawy 110 miljonów kilogramów rocznie, tj. blizko ⅓ całej produkcji brązylij. Szkoda tylko, że warunki zdrowotne Santosu są tak opłakane, iż podczas upalnego lata nawet rodowici brązyljanie wytrzymać tu z powodu żółtej febry nie mogą.
37
Dla osób, nieobeznanych z zakulisowemi tajemnicami za­morskiego handlu, niezrozumiałym będzie szczegół, o którym pi­sze w podróży swojej po Ameryce Jonin - byty poseł rosyjski w Rio Janeiro. Zastał on w porcie Santosu statek finlandzki na-ładowauy - deskami sosnowemi! - a jednak rzeczą jest oczy­wistą. że się z palisandru ani mahoniu nie da zrobić podłogi w domu mieszkalnym, wyrobienie zaś desek z araukaryj, rosnących w głębi kraju, i przewiezienie takowych koleją na pomorze wypada wiele drożej, aniżeli przywiezienie takowych na ża­glowcu z Finlandji lub Stanów Zjednoczonych. Dzisiaj, od czasu założenia w górach kilku tartaków przez kolonistów polskich, stosunki się zmieniły w samem Santos - lecz pozostały niezmiennemi dla wielu innych miast gorącego pomorzą brazylij­skiego, jak i bezleśnej Argentyny. Przy budowie np. kolei z Paranagua do Curitiby - podkłady sprowadzone aż z Chile - o 20 dni drogi parowcem!
Dalej przywożą tutaj w znacznej ilości mąkę pszenną z No­wego Jorku, jakkolwiek w głębi kraju wielu osadników sieje pszenicę, dającą) 30-40 ziarn - lecz brak całkowity młynów i środków transportowych uniemożliwia konkurencję z Europą. Nawet kukurudzę, dając tutaj 200 ziarn bez żadnej uprawy, miasta portowe sprowadzają z Europy.
Kartofle dowożą się tutaj z Hiszpanii, Portugalii i Anglii nawet, a hamburskie cygara tutaj, w ojczyźnie tytoniu wybo­rowego, olbrzymi mają odbyt. Wiele przywożą tutaj również z Europy wina, jabłek. gruszek itd.
Ale oto jeszcze jeden fakt dziwaczny, podany przez tegoż p. Jonina: w prowincji Sao Paulo istnieje w miasteczku Ipanema kopalnia bardzo czystej rudy żelaznej oraz jedyny w Bra­zylii wielki piec do wytapiania surowca, urządzony wzorowo przez rząd brazylijski. - Otóż połowę potrzebnej dla pieca rudy sprowadzają z Europy! bo taniej im wypada.
Jak olbrzymim rynkiem zbytu dla produktów europejskich jest Brazylja, uwydatni dostatecznie okoliczność, iż w r. 1889 np. Francja wywiozła towarów do Rossji zaledwie za 18,000.000 franków, do Brazyli zaś, zaledwie nieco więcej ponad 10 miljo­nów ludności liczącej - za całe 63,000.000 franków. Komen­tarze są tutaj zbyteczne.
Miasto nie jest wielkie, lecz nadzwyczaj szeroko rozrzu­cone,  a  ponieważ   oprócz   agentów handlowych nikt tutaj stale

38
nie mieszka, nie odznacza się niczem wybitnem. Ulice stosownie do pogody pełne kurzu lub błota, w szachownicę pocięte; nizkie domki, żadnego okazalszego gmachu.
W porcie spotykamy kilkunastu emigrantów polskich w bardzo smutnym stanie. Należą oni do kategorji dezerterów z kolonij rolniczych, wyczekujących sposobności powrotu do kraju. Pracują jako tragarze lub pomocnicy murarscy, zarabiając z trudnością na życie, a częste choroby mozolnie zgromadzone oszczędności pochłaniają. Jak we wszystkich miastach portowych jest też tutaj kilkudziesięciu rzemieślników naszych, a zapewne i ktoś z inteligencji, jak mię zasłyszana z ulicy rzewna nuta polskiej piosenki, przy akompanjamencie fortepjanu dżwięcznym sopranem śpiewanej, przekonała. Podczas gorących miesięcy Santos się wyludnia, a kto tylko może przejeżdża do sąsiedniego S. Paulo lub S. Bernardo, położonych w zdrowym górskim klimacie.
Mając parę godzin czasu do rozporządzenia, idziemy zwiedzić schronisko dla emigrantów, umieszczonych w sali miejskiego teatru. Dozorca brutalnie nas odpycha, lecz na widok koperty z pieczęcią ministerjalną pokornieje w jednej chwili. zgięty w pałąk zaczyna nas tytułować „Excellenza” i „Vossignoria”, wreszcie sprowadza komisarza, który nas po wszystkich oprowadza zakątkach. W wielkiej sali, nie posiadającej innego umeblowania oprócz mat słomianych, rozesłanych na kamiennej posadzce, leży pokotem ze trzystu włochów, oczekujących wysłania do Sao Paulo. Loże przy pomocy ażurowych przepierzeń przero­biono na małe kajuty dla kobiet i honoratiorów przeznaczone. Obok teatru, w szopie odkrytej, gotują strawę, złożoną. jak na okręcie, ae świeżego mięsa, ryżu, czarnej fasoli, kawy i pszen­nego chleba. Zbytnią czystością to nie grzeszy, ale dawane dwa razy dziennie wystarcza w zupełności. Zresztą włosi nie są tak potulni jak emigranci nasi, i o prawa swoje głośno upominać się zwykli. Wogóle zaznaczyć muszę, że nie słyszałem nigdy, aby się emigranci na jadło podczas pobytu na okręcie i w miej­skich barakach emigranckich uskarżali - pożywienie dają zdrowe i posilne. Bieda zaczyna się dopiero na dalszej prowincji, gdzie i o nadzór trudniej i artykuły żywności w niedostatecznej ilości i lichym gatunku przychodzą. Włościanom naszym brakuje wszakże razowego chleba i kartofli, których im ani kawa, ani wino, ani ryż nie zastąpią, a które uchodzą tutaj za artykuły zbytku.

39
W stolicy stanu Sao Paulo, oddalonej od Santos o kilka godzin jazdy koleją, jest kilkuset rzemieślników i wyrobników polskich, równie jak w Rio Janeiro, w przewaźnej części czasowo dla zarobku przybyłych. Ogniskiem ich jest istniejące od kilku lat towarzystwo dobroczynności (Sociedade Beneficencia Polaca) pod kierunkiem pp. Jabłońskiego i Blocha.
W środku pomiędzy S. Paulo i Santos, w pobliżu stacji Sao Bernardo, leżą dwie osady polskie Rio Pequeno i Capivari. Oto co pisze o nich p. S. Barszczewski w korespondencji swojej do jednego z dzienników galicyjskich:
„W Rio Janeiro nikt z naszych nie wiedział o istnieniu tych dwóch placówek polskich, to też zdziwiłem się bardzo, przybywszy do Sao Paulo, gdym o nich usłyszał. Ma się rozumieć, że postanowiłem je zwiedzić.
Wyjechałem więc z p. Adolfem Blochem, przewodniczącym tutejszego towarzystwa polskiego, koleją, prowadzącą do Santos. Po półgodzinnej jeździe stanęliśmy na stacji San Ber­nardo. Ze stacji ruszyliśmy powozem do miasteczka, stamtąd zaś konno do kolonji. Odległość stacji Sao Bernardo od Sao Paulo wynosi 20 kilometrów, od stacji do miasteczka 6 kilometrów, stamtąd zaś do kolonji 14 km. Obydwie kolonje stykają się ze sobą, od środka jednak  Rio  Pequeno do   środka  Capivari liczą przeszło 5 km.
Położenie ich jest piękne. Leżą one wśród gór i lasów dziewiczych na wysokości 750 metrów nad powierzchnią morza. Przeciętna temperatura wynosi 18,80ºC.
„Powietrze jest zdrowe. Komunikacje znośne. Niewielka stosunkowo odległość od miasta ułatwia zbyt produktów pracy i nabycie artykułów niezbędnych do użytku domowego. Od niedawnego czasu istnieje na kolonii sklep spożywczy, założony przez p. Blooha, przez co koloniści nie są narażeni na stratę czasu i brnięcie, często po kolana w błocie, dla nabycia byle jakiej drobnostki u kupców w Sao Bernardo. Sklep ten i pod tym względem ma wielkie znaczenie, że wyrywa kolonistów z rąk wendzisty (kupca brazylijskiego), dającego na vale (kwitki rządowe za robociznę), zdzierającego niemiłosiernie, i będącego zwykle w spółce z dyrektorem kolonji.
Na obu kolónjach jest przeszło 120 rodzin polskich.
Główny dochód kolonistów stanowi drzewo budulcowe. Prawie wszyscy zajmują się traczką.
 
40
Bliżsi drogi, prowadzącej do miasta, pracują na własny rachunek, dalsi zaś wy­najmują się pierwszym dziennie lub pracują od tuzina zerżnię­tych desek.
Praca tu wre na każdym kroku.
Wśród wielkich wyrębów leśnych wznoszą się chaty z desek lub bali pobudowane, kryte liśćmi palmitów, zupełnie po­dobne do tych dalekich, naszych, polskich dworków szlacbry zaściankowej. Na każdej chacie, na każdym kroku znać piętno ciężkiej, mozolnej pracy, długiej walki o ten kawałek wykarczowanego gruntu, jednocześnie jednak, jak uśmiech lepszej doli, błyszczą ścieżki starannie ubite i przyozdobione pękami kaktusów, maleńkie ogródki kwiatowe, lub bielone ściany chat niektórych, wzorzyste malowane przez domorosłych artystów. Dobrze, gdzie były piła, dłuto i pomoc rąk innych; jak często jednak tylko rąk para i topór las trzebiły, belki rąbały i stawiały chatę od podwalin do szczytu dachu! Rezultat takiej wytrwałej pracy widziałem na colonji Capivari u kolonisty Niedzielskiego.
Obok każdej chaty zielenią się mniej więcej liczne zagony kapusty, sałaty, buraków, grochu, marchwi, pietruszki i innych warzyw. Pośród pni wypalonych widnieje kukurydza gdzieniegdzie zaś z ziarnek przypadkowo znalezionych wyrosły pęki jęczmienia lub żyta.
Jakże dziwnie wyglądają te wyniki pracy dwuletniej obok kilkudziesięcioletniej pracy rzadkich kolonistów brazylijskich. Tu chęć działalności, życia; tam ospałość i niedołęztwo. Tu domy mieszkalne z desek, starannie -wykończone i ozdobione, tam poprostu chlewy z chrustu i gliny, pełne szpar i dziur, bez najmniejszej oznaki dbałości o jaką taką wygodę. Tu wozy lekkie, o kołach szprychowych, tam ciężkie arby z kołami cięższemi od wozu, wyciętemi z jednego kawałka drzewa. I tak bez końca.
Narzekają brazyljanie na naszych, przeklinają wychodźców, zwąc ich „vagabundos e revolucioneiros”, a jednak dzięki im tylko, niedostępne przedtem nietylko dla człowieka, ale nawet dla zwierzęcia, miejsca, stają się ogniskami życia. Dzięki im tylko nędzne osady jak Sao Bernardo, Curitiba. Rio Negro i inne stają się stopniowo miastami pełnemi widoków rozwoju.
Żałują oni sum wydanych na tę emigrację, widząc tysiące nicponiów i żebraków, okradających lub żebrzących po miastach,

41
Nie zważają jednak na to, iż ta mała część, która osiadła i pracuje szczerze, wytworzy wiecej przez lat dziesiątek, niż dziesięciokrotna liczba brazyljan zdołaby przerz wiek wytworzyć.
Skończywszy z nędzą zaczynają myśleć koloniści o potrzebach duchowych. Trzeba widzieć i słyszeć, by uwierzyć jak gorąco ich zaspokojenia pragną. Kawał starej gazety polskiej lub książka z powyrywanemi kartkami z rąk do rąk kursują; kilka słów polskich dobitnych, lecz serdecznych i prawdo­mównych do tego ludu przemówionych - łzy i uniesienie „wywołują.
Podczas pobytu mego w Sao Paulo, postanowiło tamtejsze towarzystwo Polskie rozszerzyć swą działalność na kolonje Rio „Pequeno i Capivari. Dla omówienia tej sprawy wybrano miasteczko Sao Bernardo. Rannym pociągiem przybyli ze sztandarami członkowie towarzystwa z Sao Paulo, z kolonji piechotą i konno przywędrowało kilkudziesięciu kolonistów. Ruszono po­chodem przez miasto. Wśród konnej eskorty powiewał przodem sztandar towarzystwa. Trzeba było widzieć, z jaką dumą spoglądały nań te dziesiątki twarzy ogorzałych, z jaką gotowością zapisywali się w poczet członków towarzystwa i składali pie­niądze.
ROZDZIAŁ V.
Odjazd z Santo. Paranagua.  Zajście z policją. Wychodźcy. Kolej do Curitiby. W stolicy stanu.  Dawne kolonje polskie. Przyroda. Yerba mate.
Po kilkogodzinnym pobycie, opuszczamy Santos wieczorem, podziwiając śliczne efekty kolorystyczne zachodu słońca, jakie tylko w tych szerokościach oglądać można: niebo pomarańczowej barwy odcina się jaskrawo od zębatych konturów czarnych, ko­ronką lasów uwieńczonych, gór i zielonej powierzchni wody, mie­niącej się fjoletowemi blaskami.
16. sierpnia z rana, przez cieśninę pomiędzy wyspami, po-rosłemi  lasem  kokosów,   wpływamy  do   obszernej   zatoki Bahia
            42
da Paranagua, zamkniętej przez wielką deltą, pokrytą ryzoforami.
Te ostatnie, znajdując się na południowej granicy swego rozsiedlenia, posiadają wygląd znacznie skromniejszy, niż w ró­wnikowych okolicach Ameryki. Niema tu wysokich pni ze zwisajacemi girlandami korzeni powietrznych, ani tych prawdziwych koszów z korzeni i konarów, pomiędzy któremi podczas odpływa jeździec z koniem się chowa: zarośla w Paranagua są szarozielonemi krzakami, zdaleka przypominającemi naszą wiklinę.
Obszerna, dobrze zasłonięta górami zatoka rozdziela się na dwie odnogi, przy których leżą Paranagua i Antonina, dwa główne miasta portowe prowincji, połączone koleją z wnętrzem kraju.
Przed nami płaskie, lesiste wybrzeże, wśród którego bie­leją zrzadka rozsiane schludne domki kolonistów włoskich, kryte czerwoną dachówką.
W oddaleniu paru mil od brzegu piętrzy nię wysoki mur granitowy, do 1200 metrów ponad poziom morza wzniesiony: to - Serra do Mar, krawędź wielkiego płaskowyżu, obejmują­cego całe południe Brazylji aż do granic Paragwaju i Argentyny gdzie wśród borów sosnowych rozsiadły się szeroko euro­pejskie kolonje rolnicze, wydzierając każdą piędź ziemi dzikiej przyrodzie, botokudom i półdzikim „carbocos” brazylijskim
Panorama zatoki, okolonej wysokiemi, lesistemi górami, bardzo malownicza.
Wsiadamy do łodzi, powożonej przez dwóch tęgich murzy­nów i po kwadransie jazdy, ominąwszy zakrywającą widok zie­loną deltę, stajemy przy jedynym zajeździe, szumnie „Hotel do comercio” nazwanym, utrzymywanym przez niemkę o portugalskiem nazwisku, którą podejrzewam o pochodzenie z Berdyczowa lub Nalewek.
Miasteczko Paranagua malutkie, opuszczone, składa się z dwóch tylko ulic, równoległych do wybrzeża. Znać na niem lepsze kiedyś czasy - wiele porządniejszych domów i stary kościół jezuicki stoją w gruzach. Wybrzeże, pięknie wybruko­wane, zdobi kilka pięknych palm. Snują się po niem tragarze murzyni i dwukołowe frachtowe wozy, również przez murzynów powożone. Miasto posiada nadto kawiarnię, stację kolei, „hotel emigrancki”, urząd celny, komisarza policji, kilka domów komi­sowych, będących zarazem konsulatami Włoch, Francji, Niemiec,
43
Austrji i Danii, oraz nieproporcjonalnie wielką ilość szynków. Prawie w każdym sklepie, bez względu na rodzaj sprzedawanego towaru -  handlują także i wódką.
Hotel nasz jest piętrowym budynkiem, złożonym z sali ja­dalnej i saloniku z balkonem, skąd rozległy widok na zatokę i góry się roztacza. Naokoło salonu, lekkiemi tylko przepierze­niami bambusu oddzielone, mieszczą się małe ciemne alkowy dla pasażerów.
Tuż obok miasta rozścieła się obszerna łąka, na której w przejeździe widzieliśmy roje ptactwa wodnego. Zaledwie tedy zdążyliśmv się umieścić w zajeździe i załatwić formalności celne, gnani żyłką myśliwską pobiegliśmy tam z dubeltówkami, w na­dziei upolowania białej czapli, której piękne pióra są tak ce­nione na pióropusze do kołpaków. Ptak to jednak nader ostrożny, i pomimo, iż było ich na łące mnóstwo, wszelkie strategje nasze pozostały bez skutku. Znaleźliśmy natomiast nieco bekasów, po­dobnych do naszego dubelta (Gallinago Puraguaiae) a co znowu mnie specjalnie ucieszyło - pagórek, złożony całkowicie z wybornie zachowanych muszel kopalnych z mioceńskiej epoki.
Na słonym gruncie ryzoforowego bagna zapadamy się co chwila w nory krabów, których tu są mirjady. Zabawnie wy­glądają te jaskrawo zabarwione zwierzątka, uciekające bokiem z wielką szybkością do nory za zbliżeniem się człowieka. Udaje mi się jednak sporą kolekcję tych ciekawych raczków, właści­wych bagnom słonym, nazbierać.
Kujawscy „anglicy” rozpuścili już snadź wieść o naszem przybuciu pomiędzy polonję, gdyż za powrotem do miasta spo­tykamy grumadki włościan, uchylające przed nami czapek z tradycyjnem naszem „niech będzie pochwalony”. Kilkunastu wyro­stków, stojąc po kolana w wodzie, łapie ryby na wędki. a przed zajazdem snują się gromadki ciekawych, spoglądając na balkon naszego mieszkania.
Po obiedzie idziemy do emigrantów. Za schronienie służy im położony obok dworca kolei nawpół rozwalony budynek, wy­glądający na dawny klasztor. Na łóżkach z bambusu na prędce skleconych, zasłanych słomianemi matami, w kilku celkach mieści się w ciasnocie straszliwej około czterdziestu rodzin, przeważnie z Płockiego i Kujaw. Wraz z nimi kilkunastu rusinów galicyj­skich. Opodal gromada dziatwy bawi się hałaśliwie pod dozorem grubego mulata. Dzień był świąteczny, wieczór cichy i pogodny,
44
większość   przeto  emigrantów   odpoczywała na murawie lub zebrani w małe gromadki - śpiewali godzinki i litanje.
Lody nieufności prysły łatwo, wielu Płocczan znało Hempla z kraju, inni widzieli go w barakach Pinheiro, gdzie ich odwiedzał. Otoczyli nas wieńcem, rozpytując gdzie i kiedy ziemię dostaną. Żalą się przytem, że przetrzymawszy ich po kilka miesięcy w Pinheiro i tutaj każą im jeszcze czekać z nieustannem brazylijskiem „paciencia”, namawiając do osiedlenia się w pobliżu Paranaguy, mimo iż wszyscy, gnani instynktem samozachowaw­czym, żądają uporczywie odesłania do Curitiby, do swoich. Już razu jednego i furmanki zajechały i wsiadać im kazano, ale, ponieważ mówiono im w Pinheiro, że do Curitiby koleją jechać trzeba, poznali zasadzkę i opór stawili, za co pan „komi­sarz” okrutecznie się gniewał, i cosik po brazylijsku   do   tłómacza  wymyślał.
Ściemniło się tymczasem, i aniśmy się spostrzegli, jak ów tłómacz - zezowaty rudy szlązak. w asystencji dwóch policjantów   znalazł   się   przy   nas,   w   sposób   niekoniecznie   grzeczny oświadczając  nam,  iż z emigrantami rozmawiać nie wolno poczem z tryumfalną  miną policjanci poprowadzili nas wszystkich przed   oblicze   samego   komisarza.   Nie  zastawszy   go   w   domu odnajdujemy wielkiego dygnitarza w miejscowej kawiarni.   Tłumacz   coś  mu  szepnął do ucha   i wyniósł się czekając na rezultat za drzwiami. Policjanci z zadowoloną miną stanęli we drzwiach z bronią u nogi. Zanim wszakże komisarz usta zdążył otworzyć, nic  nie   mówiąc,  położyłem   przed   nim   ministerjalną   kopertę, której widok odrazu wywarł wpływ magiczny. Zamiast zamknąć nas   do  kozy,   urzędnik   z miłym uśmiechem zaproponował nam filiżankę kawy i nieproszony zaczął usprawiedliwiać się z zarzu­tów, których treść już mu tłómacz był doniósł.    Pragnął tylko dobra tych   ludzi - w Curitibie baraki przepełnione,  choroby panują a tutaj w pobliżu jest do rozdania kilkadziesiąt wybor­nych   „lotów”   w  górach,   w  zdrowej   okolicy,   gdzie Polakom będzie jak  w raju - nawet  są już tam niektórzy. Wreszcie prosił nas, abyśmy namówili emigrantów upartych do wybrania delegatów, celem obejrzenia chociażby owych cudów. Oświadczy­łem gotowość pośrednictwa, atoli z warunkiem, iż kolonje owe sam  najsamprzód   obejrzę i  sprawdzę   dokładność informacyj p. komisarza.  Na  pozór zachwycony, oświadczył, że jutro o świcie stawi się z wierzchowemi końmi dla nas.
45
Czekaliśmy napróżno dzień cały, wreszcie przea pociągu do Curitiby dnia następnego wysłałem do komisarza kartkę pożegnalną w dość ostrej formie, której skutek był taki, że w pół godziny potem zjawił się z przeprosinami, wymawiając jakimś błahym powodem. Okazało się później, iż komisarz, nad­używając swojej władzy, chciał koniecznie wepchnąć Polakom kilkanaście lotów w okolicy Morretes, będących jego osobistą własnością, a z których dawniej osiedleni koloniści włoscy i  hiszpańscy uciekli.
Dekonfitura komisarza, tłumacza i policjantów ogromnie nas wywyższa w oczach emigrantów, którzy już teraz otwarcie zwracają się do nas ze skargami na nadużycia administracji i żądaniami swojemi, czując w nas jakichś „starszych” - choć ani tu ani puźniej na kolonjach nie mogli w żaden sposób zrozumieć cośmy za jedni i w jakim pozostawaliśmy stosunku do czekających  przed nami brazylijskich urzędników. Humory i fantazja poprawiły się, nadeszła bowiem depesza z Curitiby, aby całą partję wysłać dalej, i właśnie specjalny pociąg na dworcu ich oczekiwał. Z górami, których się mieszkańcy mazowieccy nizin z początku okrutnie boją, oswoili się iż w przejazdach koleją do Pinheiro i Sao Paulo, a otucha w nich wstępuje na wiadomość iż w Curitibie zastaną kościół i księdza polaka.
Z pewnem zadowoleniem uważamy, iż w tej właśnie partji niema łotrzyków, szukających pereł i djamentów w obiecanym kraju, lecz wyłącznie bezrolni włościanie, których upragnionem marzeniem jest otrzymanie utasnego gruntu. Ci też zawodu nie doznają, sarkają tylko na zbyt długie czekanie bezczynne po barakach emigranckich. Stan zdrowotny wogóle dobry - tylko jedno dziecko ze złamaną nóżką, najniedorzeczniej przez rodzi­ców leczone, ma febrę. Policjanci odprowadzają zalewającą się łzami matkę chorego dziecka z powrotem do baraku, choć im się przemocy wyrywa. Z trudnością wielką udaje nam się jej wytłumaczyć, że za kilka dni dogoni swoich i że tylko ze względu na dziecko, któreby w przepełnionym choremi szpitalu Curitiby opieki mieć nie mogło, tutaj pozostaje. Szlochając zga­dza się babina z koniecznością, mąż ukradkiem łzy ociera, szturchając ją z lekka w bok: cichaj Magda! choć z oczu obojga widać, że uważają się za nieodwołalnie skazanych na śmierć i wieczne rozłączenie z towarzyszami niedoli.
46
Tamci odjeżdżają, już do upragnionych, gruntów, a oni tu pozostać muszą, kto wie na jak długo... Uspakajamy ich nadzieją, że nazajutrz nowa partja Polaków z Pinheiro przybędzie, gdzie odnajdą znajomych ludzi i ostrzegamy, aby się od zamiaru nierozdzielania z towa­rzyszami nie dali żadnemi obietnicami odwieść. Jak tam będzif - niewiadomo, a w kupie człek zawsze bezpieczniejszy.
Pociąg  einigrancki  odjeżdża,   Macki czapkami machają - do widzenia w Curitibie.
O   11 tej   rano   i  zwykły  pociąg pasażerski do Curitiby jest gotów do drogi.Lecimy zrazu wśród zupełnie płaskiej, napływowej równiny; bagna naokół, bambusem, mimozą i palmami porosłe; gdzienie­gdzie nędzna lepianka brazylijskiego osadnika, sklecona z pni palmity (Euterpe) pionowo ustawionych, a wyglądająca raczej na psią, budę, niż mieszkanie ludzkie. Gdzieindziej świeci wśród bujnejzieleni czerwony dach włoskiego kolonisty, okolony uprawny­mi łanami trzciny cukrowej, bananów, kawy, manjoku, ryżu, tytoniu; kukurudzy i warzyw. Są to szczątki nieudani i kolonizacyjnej, przed kilku laty przez „Compania metropolitana do Parana” rozpoczętej, która, pochłonąwszy przeszło 6 milionów milreisów, zrobiła kompletne fiasco.
Mijamy pomorskie miasteczka Antonina i Morretes, i naraz pociąg,   ciężko  sapiąc,  zaczyna  się  szybko   wspinać po prostopadłej ścianie do góry, wijąc zygzakiem ponad przepaściami, zakreślając na szalenie pomyślanych wiaduktach i mostach śmiałe łuki i ósemki, ginąc co chwila w tunelach. Prześliczny krajobraz pomorza i zatoki, u stóp naszych się rozścielającej, co chwila ukazuje się oczom naszym i znika zaraz na gwałtownym skręcie lub  u wejścia  do  tunelu,  aby  znów   niezadługo ukazać się na krótką chwilkę.
Roślinność bujna,   podzwrotnikowa,   pokrywa skały grani­towe  do   szczytów:   olbrzymie   pnie  canela,   imbuya,   fikusów, bombaksów,   algarrobów,   omszone długiemi kosmykami brody Absalona (Tillondsia usnoldes), spowite od stóp do szczytów de­likatnym, blado zielonym płaszczem pnącego się bambusu (chuskea),   usiane  kępami   Tillandsyj o czerwonem kwieciu i girlan­dami ljan przybrane;  na wilgotniejszych miejscach wznoszą się wysokie   pnie  palmy  królewskiej   (Oreodoxa),   wśród   gęstwiny lennej  - cienkie  i wysmukłe pnie palmity.   Fantastyczne skały granitowe  gęsto  lasem  odwiecznym porosłe,   szumiące kaskady na dnie parowów, lekka mgła na szczytach górskich.

47
Wśród uroczego tego krajobrazu pociąg wznosi się coraz wyżej, na przestrzeni 26 kilometrów dosięgając wysokości 680 metrów nad poziomem morza i znika w wąwozie, przecinającym wysoki na 1200 metrów grzbiet Serra do Mar.
Minąwszy to pasmo, spostrzegamy naraz całkowicie odmienny krajobraz: las staje się coraz rzadszym, ukazują się wielkie płaty łąk torfowych ze sterczącemi gdzieniegdzie wśród kęp wysokiej, ostrej trawy (herva cortadera) palmami, a gaje okoliczne tworzy niemal wyłącznie sosna brazylijska (Araucaria brasiliensis) i pa­procie drzewiaste. Zamiast wijącej się trzciny pojawia się coraz obficiej zwykły bambus brazylijski (tacuara).
Pociąg leci wśród płasko-falistej okolicy, około 900 metrów nad poziom morza wzniesionej, przypominającej bardzo kraj­obrazy nasze: sosnowe lasy, rozległe łąki torfowe, gdzieniegdzie pole urwisko zaorane lub zielona ruń młodego żyta, stada bydła pasące się w oddali, białe, drewniane domki kolonistów ze sło­mianą strzechą, okolone płotem z kolczastego drutu, na sposób argentyński. lub z żerdzi sosnowych - zdradzają że jesteśmy na swojskim gruncie. Osadnikami są istotnie szlązacy i pruscy mazurzy, najdawniejsi w tych stronach koloniści
W 4 i pół godziny po wyjeździe z Paranagua jesteśmy w stolicy stanu - Curitibie, położonej w kotlinie, na wysokości około 1000 metrów nad poziomem morza.
Miasto, szeroko rozrzucone, wydaje się znacznie większem, aniżeli jest w istocie, liczy bowiem tylko 15.000 mieszkańców. Posiada wspaniały ratusz, gubernatora, trochę lichego bruku, sejm prowincjoncjonalny, dość ładny kościół, oświetlenie elektryczne, cztery dzienniki i całą siłę zbrojną stanu Parana, liczącą około 600 ludzi różnej broni, przeważnie murzynów, rekrutowanych. z poiniędzy włóczęgów i złodziei najgorszego gatunku; tożsamo da się powiedzieć o policji - jedynemi rabusiami, przed któremi w Brazylii całej częstokroć a rewolwerem w ręku bronić się przychodzi, są żołnierae policyjni. W Curitibie pewnego razu obrali oni z gotówki na ulicy własnego policmajstra . ..
Garstka ta obszarpańców, szumnie zwana „trzema korpusami naszego walecznego wojska” (treis corpos do nosso bravi ecercito) odznacza się stosunkami wielce patryarchalnemi i zaiste budującą dyscypliną, której wzorki miałem sposobność oglądać kilkukrotnie. Oto przykład: przed koszarami stolicy w południe przechadza  się dwóch  murzynów na warcie,   z  ciężkiemi  szabliskami
48
brzęczącemi po bruku, w uniformach angielskiego kroju i żółtych pantoflach. Na krześle usiadł służbowy porucznik z cy­garem w ustach. Naraz jeden z wartowników zbliża się do ofi­cera i klepiąc go poufale po ramieniu, prosi o ogień do cygara - drugi   tymczasem,   chodzący za węgłem, odstawia karabin przy ścianie  i leci do szynku naprzeciwko na kieliszeczek „kaszasu”. A cóż dopiero artylerja! - armaty nowiutkie,  jak z igły, bez zaprzęgu,   ciągnione   przez   ludzi;   dla   oszczędności   strzela   się z   nich  tylko  we święta ślepemi nabojami na wiwat…Wobec równie pokojowego usposobienia „nosso bravo esercito brasileiro”, podczas licznych  rewolucyj,   o jakich telegramy do Europy do­noszą,   używa jako  broni  wyłącznie języka - a  broń to snać skuteczna,   skoro  bez  wystrzału  usunęli  Dom Pedra i z równą łatwością wyprawili niedługo potem twórcę republiki - marszałka Deodoro da Fonseca. Nie dziwię się teraz, dlaczego Lopezowscy Paragwajczycy, zbrojni w liche strzelby, lance, łuki i noże, lecz dzielni i odważni, przez 7 lat   skórę „o bravo esercito” trzepali, zanim  pod  ciężarem   dziesięciokrotnie   ich   siły   przewyższającej koalicji  polegli  na  polu  chwały.   Zdaje   mi  się,   iż łatwiej jest wojować  z nimi, aniżeli taką hołotę utrzymać   w karbach woj­skowej karności.
Przed kilkunastu laty Curitiba była malutką osadą, utrzy­mującą się z handlu herva mate. Wzrost swój obecny zawdzięcza pomyślnemu  rozwojowi kolonij   włoskich  i  polskich,   które się w promiemu sześciomilowym wokoło miasta rozsiadły. Pierwszych osadników narodowości polskiej sprowadził w te strony geometra p. Edmund Zaporski,  szlązak  rodem - namówiszy kilkanaście rodzin kaszubów i poznańczyków, osiedlonych   w bardzo   niedo­godnych dla   siebie  warunkach  w niemieckiej   kolonii   Busque w stanie Sta Catharina,  do przesiedlenia się   w zdrowe i odpo­wiedniejsze dla  Polaków  pod  względem  rolniczym   okolice są­siedniego stanu. Pomimo oporu władz niemieckich i brazylijskich, udało mu  się zamiar przeprowadzić: włościanie, pozostawiwszy żony i dzieci na przeprawie przez Rio Negro, sami pomimo kul za   nimi   puszczanych  wpław  uciekli,   rozumując  iż  „baba  je zawsze  rozumniejsza  i da sobie  rady”.   Baby dały tego dowód i niezadługo dogoniły ich istotnie, a magistrat Curitiby wydzie­lił każdej rodzinie po 5 morgów lasu w pobliżu miasta.  Dzisiaj liczba   kolonistów   polskich,   pochodzących   wyłącznie   z   Prus,
49
Szlązka i Galicji - wzrosła stopniowo do 12.000, kolonje poje­dyncze liczą 12-15 hektarów, a ceny sprzedażne ziemi urosły w trójnasób.
W  dzień   targowy   Curitiba   przedstawia   widok   swojski: mnóstwo   wózków   polskich,   tzw.   u   nas   „wasągów”,   konie w krakowskich chomontach, baby w strojach ludowych mazur­skich   i   poznańskich,   na targu  roi  się   od granatowych kapot, czerwonych chustek i białych czepców; na ulicach słychać wszę­dzie mowę  polską  z akcentem niemieckim - koloniści bowiem tutejsi  pochodzą  w przeważnej części  z Prus wschodnich i Ka­szubów,   w   mniejszej   z   Galicji,   zwłaszcza   z  okolic  Tarnowa, Jasła i Gorlic. Mają 6-ciu księży polskich, tyleż zamożnych kościo­łów, szkółki, bractwa religijne, a w Curitibie „towarzystwo pol­skie imienia Kościuszki” pod przewodnictwem księdza Andrzeja Działkowca i „Gazetę polską w Brazylii”, wydawaną tygodniowo przez  p.  Karola Szulca,   utrzymującego zarazem sklep galante­ryjny. Zaprawieni w ciężkiej szkole niemieckiej,  wytrwali, pra­cowici i cierpliwi,   koloniści trzymają się twardo, wykupują, po­woli zemię, od sąsiadów innych  narodowości,   rugując systema­tycznie   z  pomiędzy   siebie   brazyljanów,   włochów   i   niemców, przenoszących się dalej w głąb lasów, na nowe poręby.
Do kompletu obrazu brakuje tylko żydów, których tutaj niema zupełnie, a nieliczni „Słowianie mojżeszowego wyznania, którzy tutaj szczęścia próbowali, dali wkrótce za wygrane. Ele­ment kupiecki reprezentują włosi lub szlązacy i przeróżni „wasserpolaki”.
Trzecią część ludności Curitiby stanowią niemcy - kupcy, przemysłowcy   i rzemieślnicy, zorganizowani  silnie w kilka sto­warzyszeń, i odgrywający już dzisiaj poważną rolę w politycznem zyciu kraju,  wysyłając 5 deputowanych do sejmu prowicjonalnego.  Zdobycie  krzeseł poselskich  dla   cudzoziemców jest w Brazylii rzeczą arcytrudną, wobec niechęci rządu i solidarnej postawy wyborców brazylijskich, głosujących ślepo za rozkazem przywódców  partji  rządowej,  zwłaszcza, iż   przyzwyczajono się uważać mandat poselski  za korzystną synekurę,   djety   bowiem są bardzo wysokie, a czynność wielce problematyczna. Tak np. w   stanie    Sta   Catharina    djety   poselskie   wynoszą   15   milr., w Parana 20,   w Minas Geraes  i Sao Paulo 40, w Rio Janeiro 75 milr.   dziennie,  a dotychczas tylko  w sejmie Parana, dzięki inicjatywie   posłów    cudzoziemskich,   przeszło   zastrzeżenie,   iż
50
 djety wypłacane być mają jedynie za dnie, w których, poseł znajdował się na posiedzeniu. Ponieważ zaś kadencja sejmowa trwa około 2 miesięcy, zrozumiemy łatwo, jak gorącą bywa walka wy­borcza. Przy liczebnej swej przewadze, rozporządzając już dzisiaj 2/3 głosów wyborczych, koloniści polscy mogliby zagarnąć rządy w swoje ręce - trzymają się jednak od polityki zupełnie na uboczu, głosując za wskazówkami swoich proboszczów. Przodujące stanowisko swoje w mieście zawdzięczają Niemcy poparciu włościan polskich, skąd fakt oryginalny, iż najgorliwszymi obrońcami interesów polskiej ludności w Paranie są przedewszystkim Niemcy deputowani, kupcy i dziennikarze.
Poczynając od ostatnich domów przedmiejskich, w którym­kolwiek kierunku od Curitiby wyruszymy, napotkamy wszędzie rozrzucone bezładnie wśród wzgórz i dolin , łąk, gajów sosnowych i pól uprawnych - schludne domki kolonistów polskich, będących jedynemi dostawcami artykułów spożywczych na potrzeby miasta. Nieliczni koloniści włoscy sadzą wyłącznie wino, niemcy zaś trudnią się bez wyjątku wszyscy furmaństwem, brązyljanie,  znikający   coraz   bardziej      nic zupełnie nie robią.
Przyrost ludności pod Curitibą wynosi podług ksiąg kościelnych parafji polskiej Thomas Coelho - około 5% rocznie, śmier­telność wśród kolonistów   bardzo mała,   nie przewyższa rocznej cyfry 10 na tysiąc.
Dawni osadnicy w okolicy Curitiby mieli minimalną war­tość urzędową otrzymanej od magistratu ziemi spłacać ratami, czego wszakże nie uczynił nikt prawie, w nadziei uwłaszczenia w przyszłości, a summa pierwotnej wartości obciąża, jako pożyczka bezprocentowa, hypotekę. osady, której wartość istotna przez wzrost miasta i pracę wyłożoną zwiększyła się niezmiernie. Przeciętne obdłużenie kolonji kilkunastumorgowej w okolicy Curitiby wynosi 250 milreisów, podczas gdy wartość sprze­dażna jednego alquiera (21/2 hektarów) ziemi ornej dochodai do 400 milreisów.
Ze składek powstało stopniowo 6 kościołów obszernych i obfi­cie w przybory mszalne zaopatrzonych, plebanje porządnie zabu­dowane i szkółki. W czasie odpustu w której z kolonij bliższych Curitiby można myśleć, że się jest w jakiej podkarpackiej parafji: sukmany i wysokie buty, wózki góralskie i bryczki, zaprzężone w dobre konie w krakowskich chomontach, śpiew polski, nawet obrazy i chorągwie kościelne sprowadzone z kraju, architektura
51
kościoła i plebanii, stawianych przez domorosłych budowniczych, wreszcie krajobraz otolicy, wielce do naszego podobny, spra­wiają złudzenie zupełne.
Nazwy   polskich   kolonij w pobliżu  miasta są: Abranchez, (kościół), St. Candida (kościół), Gabriella, Lamenha, Pilarzinho, Thomas Coelho (2 kościoły) Orleans (kościół), Mauricio. Parafją Orleans zarządza od lat 20 ksiądz Ludwik Przetarski,   w Thomas Coelho,   liczącej   3.000 dusz,   są dwie parafje rządzone przez x. Soję i x. Andrzejewskiego (obaj z Galicji), na kolonji Abranchez j i Candida   mieszka   ks.   Dziatkowiec.    Szósty   ksiądz   J. Peters wyjechał do dalszej kolonji Rio Negro. Siódmym jest ks. Smołucha w St. Matheo.
Stan obecny kolonistów osiedlonych w okolicy Curitiby nie jest miarodajnym dla stosunków emigracji najnowszej z Królestwa, odbywającej się w całkowicie odmiennych warun­kach: kolonizację prowadzi teraz rząd, a pomimo bardzo rozu­mnego i uczciwego w teorji systemu i 100 miljonów milreisów, wydawanych na cel ten corocznie, wołające o pomstę do nieba złodziejstwo i nadużycia brazylijskich urzędników paraliżują w praktyce całe przedsięwzięcie.
Ruch emigracyjny z Królewstwa posiadał cechy epidemiczne, i, jako chorobliwy, nie same zdrowe elementa porwał za sobą. Wielu, niestety, było takich, których tylko gorączka złota, podsyconemi kłamliwemi bajkami agentów, z domu wyciągnęła; wielu ludzi bez żadnego fachu, bez określonego zajęcia, - stróżów, gajowych, lokai  itp.; blizko połowa wyrobników i robotników fabrycznych. Ciężkiem było ich rozczarowanie, gdy zamiast obiecywanych przez agencję Bendaszewskiego i Santosa djamentów i pereł, kazano im wybierać pomiędzy karczunkiem dziewiczego lasu lub pracą w plantacjach kawowych pod batem przyzwyczajonych do obchodzenia  z murzynami dozorców. Blizko 1/6 część wychodźców wymarła w drodze w barakach emigranckich w przeciągu pierwszego półrocza nie pierwsze to i nie ostatnie z pewnością ofiary molocha, zwącego się walką o chleb powszedni.
Curitiba, w języku guarani oznacza „wiele szyszek” - leżała też niegdyś wśród lasów araukarjowych, dzisiaj w znacznej części wytrzebionych, a z torfowiska, na którem niedawno temu  konie i woły, a dzisiaj stacja kolei się wznosi, wypływa  Y-guassu (wielka woda), jeden z ważniejszych dopływów
52
Parany, stanowiąca w dolnej części swego biegu granicę Brasylii i Argentyny (Missiones).
Grunt Curitiby bardzo żyzny: glebę tworzy czerwona ciężka. glina, ze zwietrzałego granitu powstała (terra roxa). Kolonje na porębach leśnych, założone, posiadają warstwę czarnoziemu na metr grubą, na stepowych natomiast kawałkach humusu braknie, gleba wymaga starannej uprawy i nawozu, aby dać rezultaty dodatnie. Udaje się dobrze żyto, kartofle, jęczmień i kukurydza, groch, fasola, kapusta; próby siania pszenicy dotychczas nie dały pożądanych rezultatów. Urodzaj przeciętny kukurudzy wynosi 25 - 40 ziaren, w wyjątkowych latach przewyższa 100; żyto jare krzewi się na świeżych porębach tak silnie, jak ozima pszenica w Sandomierskiem, a wydajność przewyższa znacznie urodzaje podolskie. Wielu kolonistów straciło pierwszy plon wskutek zbyt gęstego siewu - ziarno rozkrzewiło się bujnie, lecz nie wydało kłosu.
Wybornie udają się również  wino, pomarańcze i inne owoce południowe, a zwłaszcza brzoskwinie, które tutaj zdziczały i rozkrzewiły się  tak dalece,   iż   brazyljanie    owocami   ich   wieprze tuczą.    Gałąź  ta gospodarstwa, nader korzystna,   prawie  wcale nie jest dotąd wyzyskaną.
Największym  przemysłem   Curitiby  jest   przygotowanie na eksport   herbaty   paragwajskiej (Jlex paraguayensis), w obfitości rosnącej dziko w lasach prowincji.
Gdziekolwiek drzewo to rośnie w większej ilości, brazyljanie zakładają herval”, tj. wycinają inne gatunki drzew, dozwalając krzewić się swobodnie pożytecznej roślinie, z której ciągną zyski. Drzewo niewielkie, o białej korze, posiada liście lancetowate, żółtawo zielonej barwy, tworzące bujną koronę u szczytu gładkiego pnia.
Zbiór najlepszy ma miejsce od lutego do sierpnia; najgorszy gatunek daje zbiór wiosenny z października i listopada. Do zbierania liści używają się wyłącznie t. zw. „cabocos” czyli metysi półkrwi indyjskiej. Robotnik, uzbrojony w wielki krzywy kordelas (facon) włazi na drzewo, obcinając wszystkie mniejsze gałęzie; inni zbierają je w pęki i ciągną do suszarni (sapecaje). Długi nizki mur kamienny odgranicza robotników od szeregu roznieconych ognisk. Półnadzy robotnicy z poza muru przecią­gają ponad płomieniem gałęzie matę. Wymaga to wielkiej zręczności,   aby liści nie spalić, lecz ususzyć tylko, nadając im
53
odcień żółtawy. Jedno umiejętne pociągnięcie ręki w tym celu wystarcza, a zręczny robotnik w ten sposób wysuszyć jest w stanie 300 kilogramów towaru dziennie.
Podsuszone w sapecaje gałęzie znoszą się potem do otwartej szopy, służącej za wędzarnię, gdzie pękami zawiesza się takowe na zerdziach pułapu. Na podłodze pali się ognisko ze smolistych aromatycznych krzewów i drzewa cynamonowego (canela): proces ten nazywa się carrijage.
Gałęzie małe podkrzesują się co lat 5, we trzy dni po ucieciu przechodzą przez sapecaje, a we dwa dni potem wieszają się na 24 godzin w wędzarni carrijage, dbając o to, aby drzewo użyte do wędzenia nie psuło aromatu liści mate.
Po skończonej operacji wędzenia, pęki gałęzi układają się na ubitym twardo toku i ubijają cepami, wreszcie pakują do koszów z bambusu, przykrywają liśćmi paproci lub też zaszywają w worki z surowej skóry, włosem na zewnątrz. W tej postaci matę, opa­kowane w juki po 50 kilogramów wagi, jest gotowe do dalszej ekspedycji. Przewożą je bądź na mułach po 100 kilogr. na zwierzę, bądź wozami frachtowemi, zaprzężonemi w kilkanaście koni lub wołów.
Codziennie liczne bryki krakowskie, powożone przez Niemców rosyjskich z nad Wołgi i karawany mułów jucznych przywożą transporty matę do młynów w Curitibie i okolicy. Tutaj sortują surowy materjał podług barwy na trzy gatunki, i każdy z nich oddzielnie przechodzi ponownie przez suszarnię, potem zaś pod szereg pionowych tłoków z bardzo twardego drzewa lub stali, mielących je na delikatną mączkę koloru tabaki i zapachu świeżego siana. Mączka przesiewa się przez przetak, przyczem oddzielają się kawałki drobnych gałązek, obierane osobno. Do mączki pierwszego gatunku dosypuje się tych gałązek trochę tylko i to najdrobniejszych - do trzeciego - co najgrubsze okruchy w wielkiej ilości.
Herva (po hiszpańsku yerba) mate, pakuje się teraz w beczki lub zaszywa w skórzane juki i wysyła do Montevideo lub Buenos Aires. Yerba z Curitiby przea amatorów tego specjału, o którym pomówimy jeszcze obszerniej w Argentynie, jest wielce cenioną. Wyrób beczek do yerby po 1½ milreisa od sztuki jest specjalnością polskich kolonistów z okolicy. Cała beczka mieści sobie 8 arrobas (120.kilogr.), pół beczki - 4 arroby ; 1/4 beczki -  3 arroby.
         54
   Cena produktu surowego na targu w Curitibie wynosi 2 milreisy za arrobę (15 kilo); po przejściu przez „engenho” czyli młyn - najlepszy   gatunek sprzedają    po 5 milreisów za arrobę.
Parana eksportuje hervy najwięcej - bo około 25,000.00) ki­logramów rocznie wartości 7 - 8,000.000 franków. Użytek jej wewnątrz kraju bardzo mały, zmniejsza się z dniem każdym, ustępując krajowej herbacie z Sao Paulo i kawie: jedynym odbiorcą są kraje La Platy.
ROZDZIAŁ VI
Emigranci.   Niemcy w Curitibie.   Zajście w klubie  i serenada. Brazyljanie i tzw.  „polityka",   Liga „Ordem e progresso”. P. Carvalho. Odjazd do Palmeiras. Dyliżans brazylijski. Campo Largo. Step brazylijski.   San Luis,   Palmeiras.
W  trzech   przytułkach   emigranckich   Curitiby   mieści   się w   chwili   bytności   naszej    około   2.000   wychodźców,   prawie wyłącznie Polaków, razem   z  garstką   Włochów, Irlandczyków i Niemców. Ciasnota pomieszczeń   przechodzi wszelkie granice, zwłaszcza   w   „hotelu”   Nr.   3,   przeniesionym   tutaj   z   kolonji Thomas Coelho po zalaniu znajdującego się tamże baraku przez powódź. Mamy nerwy już dość zahartowane widokiem ludzkiej biedy,  ale   czegoś   podobnego   dotychczas widzieć się nam  nie zdarzyło. W zaledwie zbudowanym, niewykończonym budynku, bez   drzwi   i okien,   mogącym  pomieścić co najwyżej 260 osób, wtłoczono ich blizko tysiąc, podzieliwszy wnętrze rusztowaniem drewnianem na dwa piętra,  gdzie każdej rodzinie  wyznaczono cuchnący   barłóg,   kilka    metrów   kwadratowych   powierzchni mający.    Natłoczone to   wszystko   gorzej aniżeli pod pokładem emigranckiego   statku,   choć w podobny mniej więcej   sposób. W zaduchu i ścisku  wybuchł tyfus  plamisty, a   umarli, umie­rający   i   zdrowi   leżą   na   tym    samym  barłogu,   bez   żadnej pomocy   znikąd  -  jedyny   bowiem    lekarz,  niemiec   Meyer, mający  powierzony   sobie    dozór    szpitala   miejskiego   i   emigranckich   baraków,   nie   jest     w    stanie spełniać    sumiennie swoich obowiązków, w administracji lekarstw zabrakło, a prze­znaczone dla chorych na rosół  kury  i wino   spożywa smacznie z pomocnikami  swemi   mulat   dozorca   Gabriel - szubienicznik, który, pomimo ciągłych zażaleń na krzyczące bezprawia przezeń
55
popełniane,   został    usuniętym   z   zajmowanej   posady zaledwie w  rok   po   mojej  bytności,   gdy  chwilowo    zarząd immigracji dostał się w ręce   p. Zaporskiego.    Z zapowietrzonego   „hotelu” Gabriela   codziennie   kilka   trumien    wynoszono…. Sprawie­dliwość każe przyznać, iż w dwóch innych przytułkach zrobiono co było   można, aby   złemu   zaradzić i wynajęto wreszcie dom
prywatny dla   pomieszczenia    chorych,    których    procent   był znaczny. Grasują    najbardziej   tyfus    brzuszny,    dyssenterja, a  i influenza, a to bynajmniej nie z winy klimatu, który jest zdrowym, jak dowodzi nadzwyczaj mała śmiertelność i szybki przyrost ludności polskiej w okolicy miasta.
Parę razy na tydzień odjeżdżają wozami partje wgłąb lasów, do kolonij w Rio Negro, S. Barbara i S. Matheo, luki jednak pozostałe zapełniają natychmiast nowi przybysze z Pin­heiro, gdzie jeszcze około 2.000 wychodźców polskich na wysłanie do Curitiby oczekiwało. Dopiero w końcu września ruch ten ustał, gdy ostatnią partję stamtąd wysłano.
Owe Pinheiro,  o którem opowiadają  wszyscy   wychodźcy, jest  pierwszą ich stacją na lądzie stałym, położoną w odległości paru godzin  koleją   od Rio Janeiro w dawnej rezydencji cesar­skiej przerobionej  na   obszerne   i   wzorowo   urządzone  baraki, dokąd   emigrantów   z   północnych   krajów,   przeznaczonych   na kolonje, wprost ze statków przewożą. Włosi natomiast i Hiszpa­nie, mniej na upały wrażliwi,   wyładowują na smutnej pamięci wyspie   „Kwiatowej”   (Ilha das Flores), gdzie dawne wiezienie przywożonych   na targ do Rio   niewolników   przebudowano na „hotel emigrancki” pierwszorzędny, i jako będący na oku władz wyższych i konsulatów, równie jak Pinheiro, wzorowo urządzony. Wielu   emigrantów   oczekiwało  w   Pinheiro   od   6  8  miesięcy bezczynnie, utrzymywani kosztem rządowym, a w razie choroby leczeni bezpłatnie w szpitalu „Misericordia” w Rio Janeiro.
Długi   ten   pobyt w hotelach   emigranckich,   dobry   wikt, próżniactwo   i   wspólne   pomieszczenie    obu   płci   pod   jednym dachem  jest najujemniejszą stroną   całej   gospodarki kolonizacyjnej, demoralizując, rozpróżniaczając i rozpijając  emigranta, który też zwykle w okresie tym pozbywa się całej gotówki, jaką z kraju przywiózł i pozostaje   odtąd  na   zupełnej łasce administracji, w miarę   oddalenia się od stolicy coraz więcej popełniającej nadużyć, pewną będąc zupełnej bezkarności.
Polaków w samem mieście osiadłych jest tutaj mała tylko garstka; gdzieniegdzie   widnieją   szyldy   polskie: „Bazar   hamburski”, „Karczma Polska”, „Skład Polski” itp.
56
Towarzystwo imienia Kościuszki mieści się w jednym pokoiku obok sklepu wiktuałów p. Flizykowskiego.
Lokal przybrany w chorągiewki narodowe, kilka oleodru­ków i sztychów ze znanych obrazów naszych, mieści biblio­teczkę nadzwyczaj ubogą - dar p. Zaporskiego i jeszcze uboższą czytelnię, służąc za miejsce dwutygodniowych zebrań na po­gawędkę przy kuflu piwa.
Prezesem był podówczas p.Karol Szulc, sekretarzem - p. Ignacy Waberski, dyrektor małego browaru pod miastem. Usiłowaliśmy wpływem naszym i gorącem słowem wlać trochę życia w to anemiczne towarzystwo, i udało nam się to o tyle, żeśmy zdołali pozyskać udział w takowem paru młodszych księży z okolicznych parafij, mogących mu nadać odmienny nieco i poważniejszy kierunek. Dzisiaj przewodniczącym towa­rzystwa jest ks. Andrzej Dziatkowiec z parafji Abranchez, a liczba oełonków zwiększyła się podobno znacznie.
Z inteligencji wymienić mogę jeszcze p. Aleksego Waberskiego z Poznania, majstra rzeźniczego, p. Adama Stachowskiego z Kijowa, utrzymującego zajazd dla furmanów, p.Bodziaka, kupca i kilku inteligentnych rzemieślników warszawskich.
Wspomniałem już, iż przodujące stanowisko w mieście zajmują Niemcy. Pomiędzy innymi odznaczają się dwaj ludzie, będący szczerymi przyjaciółmi i opiekunami naszego ludu. Są to pp. Antoni Schneider, redaktor pisma „der Beobachter” i Bertold Adam, deputowany do Sejmu prowincjonalnego, prezes międzynarodowej ligi „Ordem e progresso” - poznańczyk, z Polką ożeniony i dobrze władający językiem naszym.
Niemcy, jak zwykle skorzy do zakładania stowarzyszeń, mają ich tutaj bez liku, najważniejszemi są: „Sangerbund” i „Thalia”, do których zostajemy wprowadzeni przez uprzejmego Schneidra, doznawszy nader serdecznego przyjęcia. Widać jednak, że są wszędzie Niemcy a Niemcy i że „jak świat światem etc”..., gdyż zaraz na wstępie, jakiś tęgo urżnięty jasnowłosy syn Germanii, antagonista Schnaidra i redaktor prussofilskiego, anemicznego zresztą, organu Post zrobił nam burdę, po której, jakkolwiek go zaraz wyrzucono za drzwi, uważaliśmy za sto­sowne powrócić do hotelu.
Zaledwieśmy jednak zgasili światło, gdy pod balkonem naszym ozwały się surmy i piszczałki: to zarząd „Thalii”, chcąc powetować wyrządzoną nam obrazę, wysłał swoją orkiestrę, aby
57
nam zagrała na dobranoc serenadę. Nazajutrz cały wydział klubu zjawił się osobiście u nas, przepraszając za zachowanie się swego członka, którego doraźną uchwałą na zawsze z klubu wykre­ślono ... Zapiliśmy sprawę kuflem wybornego piwa monachijskiego i nadal pozostaliśmy dobrymi przyjaciółmi, co tem łatwiej nam przyszło, iż prusaków, do których wstręt czuję wrodzony, niema tutaj prawie wcale, są natomiast „gemuthliche” bawarzy, austryjacy i Czesi.
Wbrew temu coby z daleka sądzić było można, brazyljanie w Curitibie znajdują się w ogromnej mniejszości. Z wyjątkiem kilkudziesięciu kupców, są to wyłącznie urzędnicy i wojskowi. Zabawnie miał wyglądać uroczysty pochód z powodu otwarcia pierwszego Sejmu prowincjonalnego w Curitibie, w którym brazyljan  wcale nie było, a republikę reprezentowało dziewczę w krakowskim stroju z brazylijską chorągwią, w asystencji konniej banderji krakusów z kolonij Orleans i Abranchez, a wyborców - przeróżne stowarzyszenia niemieckie, francuzkie, włoskie, a nawet szwedzkie i angielskie - tylko brazyljanie w tym uroczystym akcie świecili nieobecnością - wszyscy bowiem należą do sfer urzędowych, otaczających gubernatora.
Ustrój federacyjny nowej republiki pozostawia pojedynczym prowincjom w zasadzie zupełną autonomję, z której wszakże dotychczas Parana nie robi żadnego użytku, pozwalając się obdzierać bez kontroli przez gromadę przysłanych z Rio Janeiro urzędników, zgodnych zupełnie w chwilach wystąpienia przeciwko naturalizowanym cudzoziemcom, lecz walczących zawzięcie pomiędzy sobą o władzę, i kokietujących z osobna z wyborcami. Za mojej bytności gubernatorem był niejak Generoso, należący do stronnictwa liberalnego czyli monarchicznogo, a wspierał go pomiędzy innymi wpływem swoim naj­starszy kapłan polski z parafji Orleans, ks. Ludwik Przetarski, kaszub z pochodzenia. W kilka miesięcy później partja repu­blikańska czyli konserwatywna przyszła do władzy. W samej rzeczy natomiast walka najpoważniejsza toczy się pomiędzy brazyljanami obu odcieni z jednej strony, a wzrastającą coraz bardziej w silę i znaczenie ligą cudzoziemców „Ordem e progresso” z drugiej, hasłem zaś tej ostatniej jest zagarnąć władzę całkowicie w swoje ręce i przestrzegać ściśle autonomji prowincjonalnej. Wielu brazyljanów z wnętrza kraju popiera również usiłowania cudzoziemskiej ligi. Polacy, nieposiadający pośród siebie prawie  wcale inteligencji,  popierają ligę głosami swemi,
58
sami wszakże bardzo podrzędną w niej odgrywają rolę, pwnrwe skrzypce odstępując   Niemcom - stąd   czułość   dla   nich    tych ostatnich.
Przed odjazdem wgłąb kraju złożyłem wizytę dyrektorowi kolonizacji, p. Carvalho. Człowiek to młody, gładki i cieszący się powszechną sympatją w mieście. Uprzedzony już przes swoich przełożonych w Rio Janeiro o bytności mojej, udzielił mi wszelkich żądanych informacyj i zaopatrzył w urzędowe polecenie do podwładnych sobie szefów kolonij, upoważniające mię do zajrzenia nawet do ksiąg i rachunków komisji kolonizacyjnej, gdybym sobie tego życzył.
27. sierpnia opuszczamy Curitibe, udając się o kilka dni drogi wgłąb kraju, celem zwiedzenia nowo powstających kołonij polskich nad rzeką Y-guassu, któremi zarządzał podówczas p. Edmund Zaporski.
Wehikuł, którym jechać mamy, zwany pompatycznie dyliżansem, nie wzbudza zaufania: nizkie pudło na resorach, niemiłosiernie podrzucających do góry, przykryte nakształt kara­wanu ceratowym baldachimem na żelaznych słupkach. Pół pudła zajmują pakunki i poczta, druga połowa z. trudnością może pomieścić nas trzech, niemca aptekarza, jadącego do Sao Matheo i milczącego brązyljanina - zdaje się, sędziego śledczego osy prokuratora z Palmeiras. Sześć niemiłosiernie wychudłych szkapiąt pocztowych, zaprzężonych we dwie trójki, i woźnica niemiec owinięty w wielki błękitny szal włóczkowy, w żółtych pantoflach na bosych nogach, dopełniają obrazu.
Przechylając się raz na jedną, raz na drugą stronę i gubiąc co parę mil pakiety pocztowe, w nadziei zapewne, że je uczciwy znalazca do najbliższej stacji odwiezie, wyjeżdżamy po szossie na zachód, wśród pól uprawnych i winnic kolonistów. Okolica falista, bardzo wolno ku zachodowi się zniża. Flora mało uroz­maicona: oprócz gajów araukarjowych liczne aroery (Erythrina sp) i draceny, trochę kaktusów i agawy, oraz kępy twardej, krającej herva cortadera.
Fauna okolic Curitiby również bardzo uboga. Ptastwo leśne od gwaru ludzkiego uciekło dalej, a oprócz amerykańskiego ozubatego wróbla (zonotrichia pileata) i czarnych, wielkich jak indyki sępów „urubu” (Cathartes atratus), które setkami obsiadły jatki miejskie i czujnie wietrzą każdą padlinę, bardzo mało się spotyka braci  skrzydlatej. 
59
Zaledwie zrzadka mignie w gąszczu bwnbusów rudobrzuchy drozd (Turdus rufiventris), lub dzięcioł czy pełzacz w suchą sosnę zapuka. W nocy i we dnie hałaśłiwą muzykę wyprawiają piewiki (cicada) i żaby, naśladujące do złudzenia głos płaczącego dziecka. Owadów również bardzo mało: zresztą nic dziwnego, bo tu jeszcze zima. Czasem pofrunie motyl barwisty, a w kurzu przydrożnym jak drogie kamienie świecą wspaniałe nosorożce (Phanaeus).,
Na obiad stajemy w miasteczku Campo Largo, położonem na bezleśnym kawałku stepu, 850 metrów nad-poziomem morza. Miasto złożone z wielkiego czworokątnego  placu i dwóch ulic, liczy kilkuset   mieszkańców i prowadzi  handel   mata.    Ludność mieszana.  Włoch jakiś  utrzymuje  tu  wcale  porządną   oberżę dla   przejezdnych,   w której - tak jak u nas widoki z palmami i piramidami - wiszą na ścianie same zimowe krajobrazy dalekiej północy, niebrak  nawet  odwrotu   Napoleona z Rosji i „trójki” napadniętej przez wilki.  Kilka godzin  czekać musimy tutaj na reperację złamanej osi dyliżansu, przyczem  wysłuchujemy prze­różnych uwag o sobie jakie rozmowy oberżysty i milczącego brazyljanina nas dolatują. Ponieważ mówimy ze sobą po polsku, a z aptekarzem   po   niemiecku, z kombinacji   tych   dźwięków towarzysz nasz doszedł do wniosku, iż jesteśmy szwedami.   Nie wyprowadzamy go w tej mierze z błędu.
Oś wreszcie naprawiona, jakiś poczciwy „caboclo” przywiózł pogubioną po drodze pocztę i ruszamy dalej. Milę jeszcze ciągną się kolonje włoskie, w znacznej części opuszczone, otoczone ogródkami pomarańcz i ameixas (rodzaj żółtych śliwek z kilkoma pestkami wewnątrz). Co tzeci przynajmniej domek włoski jest. karczmą lob sklepikiem.
Przebywamy po lichym mostka jakiś strumień na wysokości 780 metrów nad pm. i przejechawszy hervl, ze smutnie wyglądającymi, ogołoconemi całkowicie z gałęzi pniami mate, zaczy­namy nagle piąć się pod górę, wchodząc w głęboki, leśny wąwóz, dobrze zasłonięty od wiatrów, i porosty bujną podzwrotnikową roślinność, wśród której araukarje prawie znikły, natomiast najwięcej widać pni cedrowych (cedrela sp.), dających drzewo podobne do mahoniu, oraz paprocie drzewiaste i gąszcze bambusowe.
Zielone papużki 'conurus brasiliensis, przelatują z wrzaskiem nad naszymi głowami; gdzieś w głębi parowu, spłoszone zapewne przez jakiegoś drapieżnika, stado wyjców podniosło naraz piekielną wrzawę.
           


60
Po kwadransie hałasu wszystko ucichło. Tylko słychać monotonny klekot blaszanych dzwonków   naszych koni, z trudnością wlokących ciężki wehikuł pod stromą górę. Droga okrąża parów, powoli dosięgając jego szczytu. Wszędzie widnieje czerwony, zwietrzały  zupełnie  gnejs z warstwami białej  glinki porcelanonej.
W górze naraz zupełna zmiana dekoracji: na pogiętych falisto pokładach gnejsu leży pozioma warstwa płytowego piaskowca czerwonawej lub białawej barwy, tworzącego odtąd stale podglebie całej   okolicy.
U szczytu parowu barometr wskazuje wysokość 1.240 me­trów nad poziomem morza. Odtąd wkraczamy w regjon stepu brazylijskiego czyli campu, którego grunt jałowy nadaje się jedynie do hodowli bydła, a i tego zbyt wiele nie widać.
Przez rozpadlinę w skale widnieje u stóp naszych o 500 me­trów niżej położona równina Campo Largo, wznosząca się zwolna ku Curitibie, usiana kępami   gajów sosnowych, kwadratami pól uprawnych i   mnóstwem  rozrzuconych   bezładnie   wśród  zieleni domków  kolonistów.    Na widnokręgu   piętrzą się ostre kontury Serra  do  mar.    Ku   zachodowi   druga   równina  wysoka,   lekko falista,   skąpą,   wyschłą, pożółkłą   trawą, porosła. W   dołkach gdzieniegdzie   ciemne punkciki   gajów araukarjowych; co krok czarne  smugi    świeżo wypalonego   stepu; atmosfera duw.na od wznoszących się   zewsząd pożarów   stepowych.    Przed nami, za nami, na prawo i lewo wznoszą się pod  obłoki  słupy czarnego dymu i suną  szybko  po  suchym  stepie   ogniste   smugi pożaru. Jest to tutejszy system użyźniania stepu. Istotnie też po pierwszym deszczu   na   czarnych,   zwęglonych    smugach   szybko  soczysta zielona trawa porasta, a ślady węgla i popiołu znikają nadzwy­czaj prędko. Tylko liczne, stożkowate mrowiska wypalone na czerwono  i nagie skały, okopcone   dymem, świadczą   wówczas o niedawnych pożarach stepu.
Gdzieniegdzie czysty jak kryształ strumyk górski spada w szumiących kaskadach po skalistych progach; od czasu do czasu samotna karczma (venda) na nagim stepie. Na drodze ruch ożywiony: mijają nas karawany ładownych mułów i wielkie bryki frachtowe w 8 - 12 koni zaprzężone, wyładowane „hervą mate”. Zrzadka minie nas z podełba patrzący półdziki „caboco”, brazylijski skwater, na tęgim mule, z ponchem zwieszonem z ramienia, arkanem u siodła  bogato  srebrem przyozdobionego
61
i bosemi nogami w srebrnych masywnych strzemionach, tak małych, że tylko jeden palec wsadzić w nie można. Nieodstępnie mu towarzyszy kilka psów doskonale wytresowanych do zaga­niania bydła. Pomimo dzikiej powierzchowności, olbrzymiego noża i pistoletów dwururnych za pasem, są to ludzie w ogóle łagodni i uprzejmi, posiadający tylko jedną kardynalną wadę, wspólna wszystkim brazyljanom, to jest nieprzezwyciężony wstręt do wielkiej pracy obok nałogu do gry i namiętnego zamiło­wania do picia mate. Ludzie ci na „kampie” są jeszcze u siebie, lecz w lasach, graniczących z kolonjami rolniczemi, zmuszeni są ustępować miejsca europejskim przybyszom, jak dzicy przed cywilizacją; na kolonjach im za ciasno: mniejszej posiadłości na kilka mil kwadratowych nie rozumieją, a rolnictwo jest dla nich czemś zupełnie niepojętem. Czystych typów europejskich mało się pośród nich spotyka, są to przeważnie metysi rasy białej, czarnej i czerwonej w przeróżnym stopniu.
Fauna kampu dość bogata. Uderza przedewszyskieni wielka liczba   drapieżników   skrzydlatych.    Nadzwyczaj   pospolitą   jest pustułka (Tinnunculus sparverius), dalej dwa gatunki długonogich sępów   (Polyborus   brasiliensis i  P. Tharus), spacerujących   po drogach o trzy kroki od dyliżansu. Mała sówka (Athene cunicularia) równie jest pospolitą. Wszystkie te ptaki żywią się myszami, żabami itp. Na nagich skałach czerwonego piaskowca nierzadko wbić można   sylwetkę   siwego ibisa  (Tkeristicus   melanops),  głos donośny ciągle słyszeć sie daje, a niepodobna ocenić ri, skąd pochodtfi.  Na wysokich trawach spotkać można niekiedy  oryginalnego   dzięcioła   z  czarną   głową,  czerwonym czubem, żółtym spodem i żółtawym czarno nakrapianym grzbietem (Colaptes agricola), nie siadającego na drzewach, lecz na krzakach stepowyoh i nigdy nie napotykanego w lesie; kilka much ołówek, jakiś Mimus,   dwa  gatunki   kuropatw  (Crypturus),   skowronek (Antkus platensis), jaskółki i jerzyki; w gaikach hałaśliwe gro­mady czarnych „chopi” (Aphobus chopi) czarno - żółtych kacyków (Icterus sp),   odbywających   gwarne   wiece na czubkach drzew. Czasem  otrabaty    koliberek (Lophornis) z pobliskich   lasów się zabłąka. Natomiast zwierząt ssących nie widać wcale. Zdarza się lis stepowy (Canis Azarac), zrzadka puma (Felis concolor) i małe pancerniki.    Na nocleg stajemy w San Luis, malutkiej osadzie, położonej w dolinie, na wysokości 960 metrów. Oberża wcale porządna,  utrzymywana przez niemca rosyjskiego,  jest okolona sporym gajem
62
złożonym  z algarrobów,   araukaryj i   paproci
Nieco ponad osadą, 30 metrów wyżej, step gładkii kończy się wałem kamiennym, ciągnącym się z północy na południe, któregopowstanie, przypisywane przez niektórych badaczy lodowcom (nb;żadnych śladów lodowca nie znalazłem), mogę, sobie wytłumaczyć jedynie jako wielki przełom pokładów piaskowco­wych, połączonym z zapadliskiem strefowem (Grabenversenkung). Zapadlisk takich jest tutaj kilka. Pierwszem i największem i nich jest równia Curitiby, położona pomiędzy szczytami Serra do mar i plaskowyżem Campos Geraes, zapadła, co najmniej o 400 metrów   na  krańcu  zachodnim i o 200   na   wschodnim. Trzy inne leżą   pomiędzy  San  Luis i Palmeiras,   wytwarzając tyleż zniżającyoh się coraz bardziej ku zachodowi tarasów.
Linje przełomów wywołują piękne efekty w kształcie baszt i ruin pośród  skał, zaledwie wystających po nad powierzchnią Campos Geraes,   lacz  bardzo  urozmaiconych, skoro się na nie patrzy z doliny, odpowiadającej przyległemu zapadliska t. j. od zachodniej strony.
Nazajutrz, niezmieniając koni, z których jednego, niezdatnego już do dalszej podróży musimy pozostawić, odjeżdżamy dalej na zachód. Nierozumiem, czem żyją te biedne zwierzęta, podobne do obciągniętych sikorą szkieletów - obroku im bowiem nie dają, a ze spalonej słońcem suchej trawy stepowej mało pożytku. Natomiast woźnica nasz poi je przy każdej studni. W Argentynie trzymają się zasady wprost przeciwnej - zapewne z powodu rzadkości wody.
Droga zniża się coraz bardziej, coraz częściej przejeżdżamy prez lasy araukarjowe, natomiast droga, coraz gorsza, prowadzi po nagiej powierzchni skały, pełnej dziur i wybojów.
Przebywamy drągi wał kamienny, na wysokości 860 metrów i stajemy na południe w lichej oberży wśród nagiego stępu, zwanej Restinga seca, skąd odchodzi boczna droga do przystani w Porto Amazonas, punktu wyjścia żeglugi na rzece Y-guassu.
Wysokość oberży nad poz. m. wynosi 780 metrów. W malutkim ogródku, istniejącym zaledwie od lat 5, widzę spore drzewa pomarańczowe osypane owocem, brzoskwinie i ameixas, dowód oczywisty, iż nawet jałowy grunt kampu przy starannej uprawie dobre rezultaty dać może. Włoch oberżysta twierdzi, iż z kilku drzewek  swoich zbiera około  2.000 pomarańcz rocznie.
63
  Przed wieczorem stajemy w miasteczku Palmeiras, liczącem 600 mieszkańców i zabudowanem zwykłym trybem amerykańskim w czworobok naokoło wielkiego placu z kościołem w środku i dwiema alejami mizernych palm po bokach.
Tuż po za miastem przechodzi podobny do poprzedzających trzeci wał kamienny, na wysokości 780 metrów nad poz.m., za którym wchodzimy już wkrótce w regjon leśny, przecięty głebokiemi parowami i posiadający grunt ilasty, ze zwietrzenia łupków paleozoicznyoh powstały.
Snujące się po ulicach postacie w wypłowiałych maciejówkach lub czerwonyoh kurtach kujawskich wskazują, że jesteśmy blisko nowszych kolonij polskich.
W nocy dziwne wrażenie na nieprzyzwyczajonem oko sprawiają bijące zewsząd łuny pożarów stepu, pożarów, których płomienne języki pod same mury miasta podchodzą, nie wzbudzając w apatycznyoh brazyljanach najmniejszej troski. Czasami spali się przytem dom jaki, to się i odbuduje.... Brazyljanin zresztą wśród caterech ścian, przykrytych dziurawym najczęściej dachem, którego mu się naprawić nie chce, nie zna wcale wygód europejskich. Zamiast łóżka, u zamożnyoh nawet, stos niewyprawionych skór wołowych, zamiast stołków - kilka pni drzewnych lub czaszki wołowe. Mebli nie posiada żadnych, nie dziw zatem, że obawa pożaru straszną dla nioh nie jest. Ociężałość i lenistwo, przy wrodzonej zresztą dobroduszności, przytem wielka chęć zbogacenia się bez pracy, przepełniająca złodziejami wszystkie  to cechy charakterystyczne prawego syna kraju, niezarażonego jeszcze doktrynami Europy, wypisanemi, wbrew zapewne woli narodu, na sztandarze młodej rzeczypospotitej Brazylijskiej: „Ordem e progresso”.
Palmeira jest mieściną czysto brazylijską; z wyjątkiem paru Niemców, lekarza Włocha i przychodzących za interesami kolonistów polskich, ludność składa się z brazyljanów, mulatów i murzynów . Skoro tylko się ściemni, miasto wydaje się umarłem. Na ulicach żywej duszy niema, okiennice wszystkich domów szczelniepozamykane, nawet światła nigdzie nie widać, bo pokoje miedszkalne zwykle leżą w głębi domu, od frontu zaś tylke salon gościnny z nieodzowną kanapą i symetrycznie ustawioną wiedeńskich krzeseł lub foteli od kanapy do drzwi wchodzących.
64
ROZDZIAŁ VII.
Dr. Grillo. Nieco o Pawlaku i brazylijskiej Temidzie.  Wyjazd na kolonję St. Barbara.   Przyroda-   Koloniści   Odjazd z Palmeiras, Porto Amazonas.   Rzeka Yguassu,
Dyrektor i zarazem lekarz okolicznych, kolonij, Dr. Grillo, Włoch z rodu, okazuje się człowiekiem bardzo uprzejmym i miłym. Na pogawędce z nim parę wieczorów przyjemnie nam upłynęło, przyczem dowiedziałem  się  najniespodzianiej, iż   służąca   Dra Grillo, młoda, przystojna kujawianka, jest rodzoną siostrą osła­wionego Pawlaka, oraz iż cała ta przyjemna kompanja, razem z Wyrostkiewiczem, znajduje się na sąsiedniej kolonji St. Barbara, którą zwiedzać mamy.  Mordercy nie uważali za stosowne u nazwiska  zmieniać - tak   dalece  pewnymi się tutaj czują   zu­pełnej   bezkarności.  Że  nie   mylili się  w tym względzie, prze­konaliśmy  się   niebawem, gdy,   poznani  przez   nowoprzybyłą partję   włościan z pod Nieszawy, zbiegli z  kolonji i zostali na żądanie   rosyjskiego konsulatu  aresztowani w Santos w  chwili gdy chcieli wsiąść  na statek, udając się do Ameryki północnej. Sprawiedliwości stało się zadość, - bo nazajutrz...  wypuszczono obu z więzienia pod dozór policyjny!...   Od tej chwili wszelki ślad ich zaginął oczywiście; - podobno są teraz w Corrientes na kresach Argentyńskich.
Dr. Grillo z najwyższem uznaniem wyraża się o pracowi­tości, cierpliwości i wytrwałości kolonistów polskich w podwład­nych mu osadach, gdy natomiast Włosi i Hiszpanie okazali się zbyt słabymi i nieudolnymi przy trzebieży odwiecznych lasów, a z wielkiej liczby sprowadzonych przez zarząd emigrantów tych narodowości zaledwie garstka szczupła pozostała na miejscu. Jedni Polacy wśród tej wieży Babel wszystkich narodowuści okazali się istotnie rolnikami, umiejącemi się z ziemią obchodzić.
29. sierpnia zajeżdża zrana przed nasz hotelik porządna kareta w 5 dzielnych koników zaprzężona, i w towarzystwie Dra Grillo odjeżdżamy na obejrzenie poblizkiej kolonii Sta Barbara, od Palmeiras o l½ mili odległej.

65
Wyborna nowa droga, rękami kolonistów pod kierunkiem Dra Grillo wykonana, prowadzi nas o 100 metrów niżej, ku do­linie rzeki Y - guassu, w regjon lasów araukarjowych i bambusu. Na skraju lasu, o milę od miasteczka, widnieje pierwszy domek drewniany, sklecony z tarcic, wśród paru morgów oczyszczonego i pokrytego zieloną runią wschodzącego żyta gruntu. W ogrodzonym starannie sadzie rośnie kapusta, sałata, cwirny szablak (feijao preto), groch; przy domie parę drzewek owocowych, świeżo zasadzonych. Właściciel kolonii Piotr Wojniak z Zakroozymia jeet tutaj zaledwie od 3 miesięcy. Dwie kobiety, niejakie Adamskie z Kamienicy pod Dobrzyniem, pracują z nim razem, Kolonja liczy zaledwie kilka chałup i nosi nazwę: Nucleo colonial da comendador Araujo.
Jedziemy  dalej,  spotykając  gromadki emigrantów, pracu­jący przy drodze.   O 1/4 mili na południe las się kończy przy rozstajnyoh   drogach.    Na   lewo, w stronę rzeki Y-guassu, od­chodzi   szlak   do Sta Barbara;  na   prawo - gościniec   do   osady niemców rosyjskich gubernji Samarskiej - Sta Kytheria. Wioska niemiecka   na   sposób   europejski    zabudowana   w   jedną   ulicę; w ogrodach, na tyłach domów, zieleni się trochę żyta posianego na użytek własny: koloniści niemieccy w Paranie rolnikami nie są, trudniąc się prawie  wyłącznie furmaństwem. Przyjechawszy tutaj z żyznych stepów nadwołźańskich, wybrali kolonje stępowe stroniąc od ciężkiej pracy leśnej. Jałowa gleba Kampu brazylijskiego zawiodła jednak  ich oczekiwania,   wielu  powróciło do Enropy, wielu z nędzy pomarło; większość przesiedliła się do Argentyny. Pozostali wzięli się do furmaństwa lub drobnego handlu. Wszyscy niemal woźnice bryk frachtowych, prywatnych powozów i dyli­żansów są niemcami rosyjskiemi, znanymi tutaj na równi z polakami z Królewstwa pod nazwą „russos”. Konkurencję niejaką robią im tylko zniemczeni przeważnie mazurzy pruscy i Kaszubi.
Dalej,  również na stepie,  czerwienią się i bielą schludne domki włoskiej kolonii Sta Caecilia, stanowiącaj swojego rodzaju curiosum.   Znany   we Włoszech  agitator i pisarz  socjalistyczny Giovanni  Mossi zapragnął  tutaj w  praktyce   zastosować  swoje zasady, zakładając włoski   „phalanster” socjalistyczny.    Pobudo-wano ładne domki,   zasadzono winnice: okazało się wszakże, iż osadnicy zmienili przekonania, skoro przyszło zasadę la propriete e’ est le col" zastosować od   siebie  samych:   na gminę  pracować nie chcieli   reszcie wymówili posłuszeństwo swemu przywódzcy.
66
Doszło do tego, iż Rossi zmuszonym się ujrzał wezwać opieki wojskowej przeciwko własnym towarzyszom. Kolonja upada co­raz bardziej, a Włosi gdzieindziej się wynoszą.
Na lewo rozciąga się dalej las ku dolinie rzeki, w końcu spotykamy też pierwszych kolonistów polskich z S. Barbara, pomieszczonych w szałasach tymczasowych z liści bambusu i palmy, zanim rząd przyrzeczone domki prowizoryczne z tarcic podług przepisanej normy im wystawi.
Dalej nieco, na wzgórzu, domki kilku kolonistów hiszpań­skich. Nawiasem wspomnę, iż we drzwiach jednego z nich po­witało nas urocze zjawisko dziewczęcia podlotka rzadkiej zaiste piękności, przypominającego madonny Murilla.
Jeden z domków w S. Barbara zamieniono na kancelarję dyrektora Grillo. Zostawiamy tutaj powóz i pieszo puszczamy się po świeżo wyciętych drogach i ścieżkach w głąb lasu. Wkrótce tracimy z oczu rozległą panoramę, wchodząc w gąszcze, których przed kilku miesiącami jeszcze noga ludzka nie tknęła, ginące dzisiaj pod ciosami toporów polskiego pjoniera. Łaźniewski. po raz pierwszy znajdujący się w podzwrotnikowym lesie dziewi­czym, co chwila nastawia swój aparat fotograficzny, aby olśnie­wające ogromem i pięknością obrazy dzikiej przyrody zachować. Na nieszczęście, nie wszystkie klisze się udały, a nadto foto-grafja, nieoddająca gry barw i odcieni przeróżnej zieloności nie jest w stanie odtworzyć potężnego wrażenia, jakie puszcza po­dobna wywiera na widza. Ołówek dobrego rysownika większe w tym razie oddać mógłby usługi.
Ktokolwiek widział u nas araukarje w cieplarniach, w na­turze nigdyby ich nie poznał. Dziwne to drzewo, najstarsze z drzew  szpilkowych na ziemi, posiada w starości wiele cech, zbliżających je do palm. Za młodu ma kształt świerka lub jodły, igły płaskie i krótkie, trójkątne niemal, pokrywają całą długość gałęzi, odchodzących prawidłowemi pierścieniami od pnia głów­nego i posiadających wielką ilość gałązek bocznych. W później­szym wieku gałęzie dolne opadają stopniowo, pozostawiając na pniu głęboki odcisk w kształcie obrączki, nieznikający nigdy, tak samo jak to ma miejsce u palm; gałęzie szczytowe tworzą kształt szerokiego grzyba, jak u sosny włoskiej (Pinus maritima), lecz pomimo znacznej swej długości nie posiadają wcale odnóg bocznych, są zupełnie nagie i tylko na końcu samym sterczy gruby pęk długich, ciemnozielonych, cienkich szpilek.

67
 W wieku jeszcze   późniejszym gałęzie, tworzące koronę pojedynczą, zagi­nają   się  do   góry,   a  szczyt   drzewa staje się zupełnie płaskim. Całość wówczas robi wrażenie olbrzymiej jakiejś łodygi kwitną­cego  kopru czy marchwi.   Po uschnięciu drzewa opada ostatnia korona ze szczytu i pozostaje już tylko obrączkowany słup, zdaleka nie różniący się od takichże uschłych pni palmowych. Araukarje   w S. Barbara  dochodzą, l1/2   metra   średnicy   i  40 metrów wysokości  i stanowią najpospolitszy gatunek drzewa.   Obok nich drzewo  żelazne (Imbuya),   dalej   „Canela” czyli drzewo cynamonowe, zwane tak od cynamonowej barwy swego rdzenia, ficus jakiś,  drzewiaste  paprocie  i  kępiasty   bambus,   tworzący gąszcze nieprzebyte. Palm niewiele i wszystkie zdają się należeć do jednego gatunku (Oreodoxa sp.). Ze wszystkich drzew starych, zwłaszcza Canelas i Imbuyas,   zwieszają się długie   szarawe   festony brody Absalona (Tillandsia    usnoides).   Na  araukarjach tylko jej niema.
Wśród  tej   puszczy   rozlega   się   wszędzie   odgłos   polskich siekier, dymią świeżo wypalone poręby, widnieją co paręset kro­ków  schludne z desek sklecone domki; na wyrobionych   z mozołem  kawałkach roli wśród olbrzymich pni zwęglonych zieleni się młode żyto i kartofle; gdzieniegdzie widać ogródek warzywny, a  pozostawione   wśród  poręby  białe  drzewka   hervy   matę  mają pozór sadzonego ogródka. Szerokie gościńce, nad któremi pracują emigranci, przemieniają całe terytorjum kolonii, przechodząc przez wszystkie  działki.   Grunt,   z   pod   lasu   wyrobiony,   nadzwyczaj żyzny, jest ciężką czerwoną gliną. Kolonja liczy około 150 rodzin polskich, 40 włoskich i 6 hiszpańskich. Inwentarza żywego nikt jeszcze nie  posiada,  z wyjątkiem trochę kur, wieprzy  i gdzie­niegdzie  krowy  mlecznej - ale  też  należy  pamiętać   i o tem, że jeszcze  w grudniu zeszłego  roku na miejscu tem był jedno­lity, nieprzebyty bór dziewiczy.
Manipulacja  kolonizacyjna, wspólna dla wszystkich kolonij nad Y-guassujest następująca: kolonista otrzymuje 20-25 hek­tarów gruntu, położonego przy ścieżce, którą sami osadnicy mają w przeciągu kilku miesięcy na drogę kołową przerobić. Ścieżki te, czyli „picadas” tworzą linje możliwie proste lub prze­cinające się pod prostemi kątami. Działka pojedyncza posiada zwykle od drogi 200 metrów frontu, w głąb zaś obok 1000 metrów.

68
 Droga przechodzi przez środek działki, czyli „lote”. Wartość takiego „lotu”, obliczoną na 100-150 milrejsów, kolonista obowiązanym jest spłacić w przeciągu trzech lat, z po­trąceniem ⅓, jeśli się, w terminie z długu uiści. W przeciwnym razie zapisuje się dług na hipotekę lotu na 6°/o rocznie. Wszel­kie inne zapomogi, z których 3/4 zresztą rozkradają urzędnicy po drodze, są bezzwrotne. Kolonista otrzymuje od rządu domek z tarcic, gontami kryty, mający jedną izbę, długą na 6, szeroką na 4, wysoką 2,66 metra, o dwóch oknach bez szyb, zamyka­nych okiennicami i przybudówką w tyle, przeznaczoną na ku­chnię. Jeżeli kolonista sam sobie taki domek wystawi, ma prawo do zapłaty 120 milreisów - której, co prawda, nigdy nie wi­duje. Oprócz tego otrzymują emigranci najniezbędniejsze narzę­dzia i trochę ziarna do siewu, do ogólnej wartości 50 milrejsów na rodzinę.
Istnieją jeszcze zapomogi w gotówce, a raczej w formie kredytu u kupców żywności, opłacane robocizną na drogach i robotach rządowych - zarobki te wszakże są największą klę­ską kolonistów, obdzierają ich bowiem przy wypłatach niemiło­siernie, kupcy są w zmowie z urzędnikami, a na zapłatę czekać miesiącami trzeba, tracąc drogi czas na chodzenie do odległej administracji po należne kwity robocizny, tzw. vales, przyjmo­wane przez kupców ze znacznem dyskontem. Zapomogę, zrazu wcale dostateczną, obliczoną podług ilości członków rodziny, która przeciętnie wynosiła 50 milrejsów na rodzinę, stopniowo zmniejszano do 30 milr. miesięcznie; kwota ta, przy ogromnie wygórowanych cenach artykułów żywności, nie wystarcza na przeżycie, zarobków zaś ubocznych niema żadnych. Najlepiej przeto mają się ci z kolonistów, którzy, posiadając mały zapas gotówki na pierwsze potrzeby, nie są zmuszeni dawać bię obdzie­rać przez vendzistów, ani szukać wątpliwych zarobków rządowych, wkładając cały czas swój w pracę obok własnej roli, która już po kilku miesiącach utrzymanie im zapewnić może, zwłaszcza jeśli dodamy bardzo ważny, a mało emigrantom znany artykuł żywności, jakim są smaczne i pożywne ziarna araukarji.
Dla przykładu przytaczam ceny artykułów żywności z ksią­żeczki dłużnej Adama Jaroszewskiego, warszawianina, na kolo­nii Sta Barbara osiedlonego:
słonina 1 kilogr. -    800 reis
cukier   1       „      -     400    „
                                             chleba bochenek  -    400    „
69
                                          soli 1  litr  -          160 reis.
                 fojao (szablak czarny)
1 cuarta = 10litr - 1.200 „
kawy 1 kilogr.  - 2.000 r
ryżu 1 litr         -      400    „
Mydła 1 kilo - 400 „ butelka wódki          -        500 „
paczka zapałek     -        320   „
Ogólny rachunek miesięczny tego kolonisty wynosi 27 milreisów. U innych na tejże   kolonii - 32 do 37   milreisów.   Największy widziałem -  48 milreis. Oto dalej rachunek  zapomogi rządowej,   wypłaconej Kazimierzowi Podgórskiemu, koloniście z Nr.54, z żoną i trojgiem
                                        kubełek wartości -     2.000 reis.
                                             kociołek 6-litrowy -    8.040   „
 kociołek   mały -    1.200    ..
graca -                    1.200    „
siekiera -                3.800    „
szpadel              -   1.200    „
kosa do trzciny (foica)          -     2.800    „
piła  -                     12.000   
gwoździ 6 kilo     -  3,300    „
Na kolonii S. Barbara i sąsiedniej Cantagallo znajduje się 770 osób narodowości polskiej, litewskiej i rusińskiej. Najwiecej pochodai z guberni płockiej i warszawskiej, z powia­tów sierpeckiego, rypińskiego, lipnowskiego i nieszawskiego; kil­kudziesięciu robotników fabrycznych z Żyrardowa, Tomaszowa, Łodzi i Warszawy. Z Galicji spotkałem kilka rodzin rusińskich z pod Złoczowa. Między innymi zapamiętałem nazwisko bar­czystego chłopa Naliwajki, z lubością spoglądającego na tak pożądane w kraju „lisy i pasowyska”. Gdym ich po małorusku „sława Isusu Chrystu” przywitał, ochłonąwszy z pierwszego zdziwienia zasypali mię pytaniami o swoich znajomych i kre­wniaków w Galicji pozostałych. Litwin jakiś z pod bialskiej puszczy, którego nazwiska nie pamiętam, posiada największy kawał wyrobionego gruntu, bo ze 4 morgi zupełnie oczyszczone uprawione pod zasiew. Żali się na pewne drobne nadużycia dozorców  kolonjalnych,   wogóle jednak jest bardzo  zadowolony

            70
z rezultatów swej pracy. Żona, na wspomnienie Litwy i znajo­mych okolic łzę ukradkiem otarła. „Ot poleciałaby ja do swo­ich, ale widać już nie sądzono nam biednym sierotom!” Poczciwe litwinisko na pierwszem miejscu w chałupie swojej obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej zawiesił i z dumą pokazuje mi tę relikwję, ze swojej świętej Litwy przywiezioną, dopytując się czy prawda, że tu ma przybyć ksiądz polski, bo od wyjazdu z kraju u spowiedzi nie był. Pocieszam go, że niezadługo wła­snego proboszcza w S. Matheo mieć będą i ruszam dalej.
Szeroki gościniec się kończy i gromadka emigrantów, uzbro­jonych w topory, oskardy i motyki pracuje przy karczunku dal­szego ciągu już wyciętego i oczyszczonego z leżących pni szlaku.
O paręset kroków dalej wznosi się przed nami jednolity mur zielony i tylko wązka ścieżka. tzw. picada wgłąb puszczy nas dalej prowadzi. Gąszcz bambusów, z pomiędzy których wy­strzelają grube na l'/3 metra araukarje, proste jak struna, za­kończone u góry koroną gałęzi na kształt ramion świecznika wzniesionych, imbuyas oplecione ljanami i włochatą Usneą, ficusy olbrzymie, paprocie drzewiaste i palmy otaczają nas do­koła, oświetlone ruchomemi plamami przedzierającego się przez gęstwinę słońca, tworząc co chwila obrazy godne pędzla mistrza.
Stuk siekier i gwar rozmowy, z gąszczu dochodzący, zdra­dza blizkość ludzi - niedługo też wychodzimy na inny gości­niec, świeżo w puszczy otwarty i spostrzegamy gromadkę pola­ków przecinających picadę wśród bambusów za pomocą krótkich kós na sztorc osadzonych (foica). Robota idzie raźno i wesoło - opodal, wzdłuż rozpoczętej drogi widnieją białe domki kolonistów na ciemnem tle sosnowego boru. Z góry, zakończonej stromem urwiskiem, obejmujemy okiem rozległy krajobraz leśny - w od­daleniu dostrzegamy domki następnej kolonji polskiej - Cantagallo, liczącej 19 rodzin.
Wszystkie osady polskie nad rzeką Y-guassu pozostające pod naczelnym kierunkiem p. Edmunda Zaporskiego, tworzą, pasmo ciągłe wzdłuż prawego brzegu rzeki, połączone drogą; kołową, dzisiaj częściowo tylko wykończoną, z jednej, a łoży­skiem spławnej rzeki Y-guassu z drugiej strony. W odstępach jednodniowej podróży konnej wyznaczone są place na mająca powstać miasta jak Rio dos Patos, S. Matheo i Rio Claro, ros­nące tutaj z amerykańską szybkością w miarę wzrostu dobrobytu okolicznych  kolonistów. 

71
Linja  kolei świeżo wykończona,   łączy Cuiritibę z przystanią w Porto Laranjeiras, od której Y-guassu zaczyna być spławną. Przy zaprowadzeniu dobrej żeglugi paro­wej można będzie przeto dotrzeć w przeciągu półtorej doby do najdalszej z istniejących osad Rio Claro, gdy przy obecnych środkach przewozowych podróż ta trwa około tygodnia.
Sposób uprawy gruntu koloniści przyjęli od brazyljanów, jako w warunkach tutejszych najodpowiedniejszy. Po wycięciu poręby obcinaja się z drzew wszystkie gałęzie, i razem z drobnych chrustem podszycia układają w stosy. Poręba w tej postaci nazwę „rossa”. Teraz czekać trzeba suchej pory roku, lub przynajmniej kilku z kolei dni pogodnych, aby nagromadzone na rossie sągi nieco podeschły, poczem się takowe podpala. Umiejętna wypalenie poręby stanowi połowę pracy. Wielkie pnie powalone, równie jak karcze ściętych drzew pozostawiają się na miejscu pruchniejąc zwolna przez lat kilka, zanim się same nie rozsypią.  Karczunek na europejski sposób tutaj się nie opłaca, i tylko niektórzy, niedoświadczeni jeszcze koloniści zadają sobie ten trud zbyteczny.
Pomiędzy leżącemi zwęglonemi pniami ziemia porusza się szpadlem i motyką, a następnie zasiewa mais, żyto itp. w ten sposób, iż jeden człowiek, idący przodem, drągiem żelaznym robi w zrychlonej ziemi dołek, drugi, idąc za nim, wrzuca doń kilka ziarn i zadeptuje nogą. Oto i cała uprawa, las bowiem nie posiada małych szkodliwych chwastów, wymagających pielenia i tylko z nieczystego ziarna dostaje się niekiedy tutaj oset, plaga amerykańskich zasiewów. W lat kilka po osiedleniu, gdy pnie  drzew wypruchnieją a kolonista dorobi się na tyle dobro­bytu, iż może sobie parę wołów roboczych i pług sprawić - powoli zaczyna się stosować do wyjałowionej już nieco poręby orka i system uprawy europejski.
Plagą, na którą się wielu kolonistów skarży, są tutejsze mrówka niszczące zasiewy. Walka z niemi nie jest łatwą, a po­lega na systematycznym paleniu i zalewaniu wrzątkiem mrowisk.
% kolonji Sta Barbara uciekło kilkunastu pojedynaków, którzy doczekać się nie mogli wyznaczenia sobie gruntu: pierw­szeństwo bowiem zastrzega się dla ludzi familinych. Większość tych uciekinjerów są to robotnicy fabryczni, stróże domów z Warszawy, lokaje, fornale, wogóle ludzie, niezwyczajni ciężkiej pracy, pjoniera w lesie, a częstokroć niemający wyobrażenia o  upraww  roli.

72
Tacy, spotykając partję emigrantów, udających się na kolonje, dziwy im opowiadają, o czekających ich tam okropnościach, gdy w samej rzeczy największe okropności prze­byli już oni w miejskich barakach, a dzień, w którym miasta opuszczają, jest dla nich dniem wyzwolenia. Zdarza się, że nie­które osobniki mniej spokojne zarząd kolonji sam wydala.
W dziennikach, nadesłanych z Curitiby, znajdujemy wia­domość o kilku buntach wychodźców w Rio Negro, Ponta Grossa i kilku miejscowościach stanu St.Catharina. Powodem bun­tów są wszędzie nieporządki administracji, złodziejstwa kupców, nadużycia tłómaczy, brak pieniędzy przy wypłatach miesięcznych itp. Jeden z dzienników „A Republica" w każdym numerze swo­im umieszcza piorunujące artykuły przeciwko nieporządkom ad­ministracji kolonjalnej w Paranie: nie należy wszakże zbyt serjo traktować ani wiadomości podawanych, ani też szlachetnego oburzenia redaktora: wszystko jest tu zawsze podszyte walką osobistą i polityczną dwóch stronnictw, dobijających się o tłuste synekury rządowe; a że w tej chwili u steru w Paranie stoi t. zw. „liberalna” czyli monarchiczna partja, republikanie przeto oczywiście są malkontentami.
Delegatem komisji kolonizacyjnej jest „liberał” Dr. Carvalho, człowiek używający u polaków najlepszej opinii, a w za­rządzie jest kilku wyższych urzędników cudzoziemców, będących solą w oku brazylijskim „konserwatystom”, nie mogącym gospo­darować w funduszach kolonizacyjnych. Sposób ludzki i roz­sądny, w jaki uspokojono bunt 3.000 wychodźców w Rio Negro, Posyłając im, zamiast bagnetów i szabel, p.Bertolda Adama dla wysłuchania, bez pośrednictwa tłómacza, ich skarg i zażaleń, a następnie, na skutek sprawozdań tegoż posła zmiany osobiste, przeprowadzone w zarządzie kolonji, dają najlepsze świadectwo o dobrych chęciach p.Carralho. W kraju jednak, gdzie tysiączne sprzeczne interesa osobiste sprawą publiczną rządzą, a jeden z dygnitarzy nie wahał się publicznie oświadczyć, iż „osłem jest ten co nie kradnie, z tego powodu woli być złodziejem niż osłem”, w kraju, o którym rodowici Brazyljanie się wyrażają, iż obecnie nie jest on wcale ich „ojczyzną”, lecz krajem rządzonym przez hasło: „kradnij kto może”; w kraju takim najlepsze chęci szlachetnych ludzi nie wystarczają a jedyną gwarancją usunięcia nadużyć jest samopomoc, zorganizowanie się silne wychodźców pomiędzy sobą, aby przez prasę i posłów sejmowych praw swoich bronić.

73
Tak  zrobili tutaj Niemcy i Włosi; to samo powinniby uczynić Polacy, gdyby nie paraliżowały wszelkich w tym kierunku usiłowań osobiste swary i niechęci tutejszej, bardzo nielicznej emsctą, inteligencji.
                      1 września, pożegnawszy uprzejmego Dra Grillo, z wielką paradą;          aż  we  dwie pięciokonne karety, wynajęte za słone pieniądze           co prawda innych środków lokomocji  wcale nie było w Palmeiras, odjeżdżamy do Porto Amazonas,
gdzie nas uprzedzony przez umyślnego posłańca parowiec pasażerski miał oczekiwać. Wśród zielonych borów, po pełnej wybojów drodze,   dostajemy się  przed południem na równinę  bezludną,   około 660 metrów nad  poziom   morza wzniesioną.   Karczma,   barak  emigrancki  z  kilkudziesięciu polakami,   w oddali  mały zajazd dla podróżnych - oto i całe Porto Amazonas, przechrzczona przez naszych Maćków na „fort Mazanka”.   Pośród gór,   lasem sosnowycm pokrytych,   szukamy  napróżno rzeki: łożysko jej bowiem tworzy głęboki i wązki parów, całkowicie wśród falistej okolicy ukryty. Rzeka Y-guassu (wielka woda) jest wązka, lecz głęboka, źródła  iej  leią na  łąkach obok Curitiby,   skąd rzeka płynie na zachód   łącząc w sobie połowę wód całej prowincji, i wpada do Parany   na   granicy   paragwajskiej   wprost   osady   Takurupuku,  tworząc o ½ mili przed ujściem wspaniałe wodospady (saltos de Y-guassu) przewyższające   o   wiele  pięknością   swoją   Niagarę. Wodospad składa się z kilka progów,   z których najwyższy ma 80 metrów. W górnym swym  biegu Y-guassu posiada prąd bystry, lecz jest łatwo dostępną dla żeglugi. Parowce dochodzą do Porto Uniao, przy ujścu Rio Nagro, która również aż do kolo­nji tego imienia set spławną. Dalszy bieg rzeki od Porto Uniao do katarakty nie jest jeszcze znanym.
ROZDZIAŁ VIII.
Odjazd na Y-guassu. Niewygodne pomieszczenie. Nocleg w lesie.  P. Moravalho. Rio dos Patos. Przybycie do Sao Matheo. Serdeczne przyjecie.  Obraz kolonji. Zmiana tonu p. Maravalho.
W przystani oczekują dwa małe i bardzo liche parowce kołowe. Jeden z nich jest pod parą, naładowany po brzegi towarami. nazywa się pasażerskim. O jakiejkolwiek kajucie mowy niema. Okazuje się,  żi na tej bardzo  ograniczonej przestrzeni
74
nie posiadającej zresztą ani ławki, na stołka, ma się pomiescić 60 emigrantów i 8 pasażerów. Wydaje nam się to zrazu niewykonalnem, przy dobrych chęciach jednak pomiędzy pakami i beczkami z cukrem, naftą, mąką i spirytusem wszyscy wcisnąć się zdołali. Dla honoratiorów oczyszczono rodzaj skrzynki przy samym piecu, oddzielonej od emigrantów kawałkiem żagla, gdzie na przestrzeni 6 metrów kwadratowych 8 osób przez trzy dni mieścić się miało.
Jadący z nami brazyljanie, jako już doświadczeni, podró­żują wraz z kulbaką i pościelą; zaopatrzeni są również w żyw­ność na cały czas podróży - tj. suszone mięso i tapjokę. Emi­grantom również na dwa dni wydano żywność: mięso suszone, okrasę, feijao i ryż.
Nie przeczuwając wcale, jak długą, podróż mamy przed sobą, wybraliśmy się dość lekko z kawałkiem befsztyka i parą bułek w nadziei, iż na wieczór staniemy w Rio dos Patos, płonnej niestety.
Kapitan oświadczył wprawdzie, iż tylko na nas czekał, pomimo jednak iż przybyliśmy o 11., statek zaledwie o 3 popo­łudniu odbił od brzegu.
Kapitan statku, anglik, pełniący zarazem funkcję maszy­nisty i palacza, oświadcza mi, iż otrzymał rozkaz czekania na nasz przyjazd, dalej iż p. Zaporski rozminął się z nami, odje­chawszy właśnie do Curitiby lądem, wreszcie iż na spotkanie nasze ma wyjechać szalupa rządowa, do której przesiąść się ma­my. Rzeczywistość jednak wyglądała mnioj różowo.
Szeroka dolina rzeczna, porosła wierzbą (Sulix Humboldtiana) i aroerą (erythrina), wije się wśród wzgórz araukarjowym borem porosłych; czasami kępa mirtów lub kawał mokrej łąki, ostrą, wysoką trawą (cortadera) porosłej.
W charakterze komisji inspekcyjnej, jaki nam zachowanie się władz kolonjalnych nadało, otrzymujemy miejsce najlepsze, tj. parę metrów sześciennych przestrzeni, oczyszczonej pomię­dzy stosem pak i beczek. Miejsce to wystarczyłoby od biedy dla jednego, ale we trzech nawet pokotem położyć się tam niepo­dobna, ponieważ zaś pokładu niema, lokujemy się na dachu, ryzykując zawalić blaszaną cienką pokrywkę statku.
Na brzegu rzeki poważnie siedzą duże, ociężałe capivary (Hydrochoertis capibara), nawet na strzał karabinowy nie rusza­jące  się  z  miejsca;   nad  głowami   przelatują   liczne   zimorodki,
75
białe czaple i kormorany. Zrzadka szałas brazylijskiego osadnika lub łódź z jednego kloca wyciosana, napełniona-towarami, oży­wiają  krajobraz.
Zaledwie godzinę jesteśmy w drodze, naraz stój! Parowiec przyblija do brzegu i wypuszcza parę. Pytamy co się stało? – zabrakło opału, więc kapitan, sternik, majtkowie i część pasa­żerów wysiada z siekierami do lasu. Najlepszy opał stanowią zazwyczaj ciężkie, mocno smoliste i twarde jak żelazo stożkowate sęki araukaryj, które się w próchnie rękami wybiera  - palą się równie dobrze jak węgiel kamienny.
Rozpaliwszy ogień, jedziemy dalej, aby manipulację tę powtarzać stale co parę godzin.
Na noc przybijamy do brzegu.
W silnej chwili gromadka emigrantów zabrała się do pracy stuk polskich toporów echem rozległ się po puszczy i nieco olbrzymie ognisko wysokim snopem iskier buchnęło, oświecając krwawą łuną sunące się sylwetki parobczaków w ku­jawskich katanach dziewuch i bab z garnkami, warzących wieczerzę. Jakaś dziewucha z pod Włocławka była do głębi oburzona marnotrawstwem mirtu, którego spore drzewko ścięto na opał. Jezus Maryja! a dyć u naszej dziedziczki to w do­niczce się chowa, fa wy to tak marnuj eta”. .. Śmiechy, żarciki i gwar do późnej nocy panują.
Zawijam się w ciepłą burkę czerkieską, wśród gwaru polskich śpiewek, dolatujących od ogniska i słucham gawędy starego wendziarza, niejakiego Robacakiewicza, stelmacha z Wierzbinka na Kujawach który, zapomniawszy snadź, że się nie znaj­duje nad Wisłą, opowiadał mi przeróżne ploteczki o jednym z moich kolegów z uniwersyteckiej lawy i całej okolicy Włochowskiej, nie domyślając się nawet, że znam wszystkie osoby jego opowiadań. W tej atmosferze swojskiej, wśród boru sosen i wierzb płaczących na brzegu, zasnąłem twardo, marząc o swoich, dopóki przenikliwy chłód poranku i świst żałosny pa­rowca mnie nie zbudziły. Ranek mamy chłodny i słotny, termo­metr w +10ºC. Głód i zimno dokuczać poczynały, wiatr przejmujący przez burkę czuć się dawał.
O świcie wyruszamy, w dalszą drogę, przystając co parę godzin dla nabrania drzewa. Około jedenastej spotykamy szalupę
rządową     jak się  dowiedziałem   później,   przez   p.   Zaporskiego umyslnie
po nas wysłaną.

             76
Zastępca wszakże p. Z.Luis da Marayalhos, bardzo mało okazał się uprzedzającym, uważając nas za rewidentów rządowych, przysłanych z Rio Janeiro dla sprawdzenia jego czynności - a snadź sumienie jego nie było zbyt czyste. Zaprosił nas wprawdzie do szalupy, a razem z nami i kilku brazyljanów sobie znajomych, uczynił to wszakże jakby z łaski, pozostawiając nam odbycie dalszej drogi od Rio dos Patos na nieznośnym parowcu „pasażerskim”. Bardzo niechętnie pokazał mi niektóre z żądanych przezemnie ksiąg rachunkowych, i poczęstowawszy mię filiżanką kawy przypomniał że parowiec niezadługo odejdzie ... Cóż było robić, upoważniania do korzy­stania z szalupy rządowej w ręku nie mieliśmy, więc - il fallait faire bonne mine au tnauvias jeu - zaspokoiwszy głód u kupca w Rio dos Patos miską jajecznicy i zakupiwszy na dalszy drogę nieco ryżu, odjechaliśmy dalej.
Z nudów zabawiamy się polowaniem, postawiwszy kilku chłopaków na widecie, aby nam o spostrzeżonej zdaleka zwie­rzynie donosili. Za każdą upatrzoną sztukę dodawalipomarańczę. Uciecha stąd wielka. Ofiarami naszych zapędów nemrodowskich padło kilka kapiwarów, z klasycznym spokojem siedzących nad wodą o kilkanaście kroków od przechodzącego z hałasem pa­rowca. Żadnego z nich wszakże dostać nie możemy, bo wpadają do wody, a ciężkie ich cielsko tonie natychmiast. Hempel zabił dużego wyjca, Łażniewski lisa, płynącego przez rzekę, których musimy porzucić, gdyż kapitan przystanąć nie chce.
Ptastwa wodnego mało na rzece, z wyjątkiem kormora­nów, bardzo czujnych, oraz białych czapel; raz tylko jeden spo­tkaliśmy jakąś wielką kaczkę. Z innych ptaków widziałem penelopę (gallinha do matto = kura leśna) i trzy gatnnki zimorodków. Te ostatnie są najpospolitszemi.
  Nocujemy znowu w lesie przy ognisku, noc zimna, słotna; w oddali grzmi i błyska. Nad ranem ruszamy dalej i bez przy­gód dalszych, po południu stajemy nareszcie w S. Matheo, u celu naszej żeglugi, serdecznie przyjęci przez zastępcę p. Zapordriego, młodego chłopaka imieniem Paulo de Albuquerque Marcondes, który odtąd miał nam we wszystkich wycieczkach po okolicy nieodstępnie towarzyszyć, dostarczyć koni wierzchowych i wszelkich przez naa żądanych wyjaśnień udzielić.
             Kilkunastomorgowy plac, pokryty zwęglonemi pniami, świeżo wydarty dziewiczej puszczy, ma być zawiązkiem miasta S.  Matheo,  czyli Kolonji  Maria  Augusta.   

                77
Dzisiaj przyszłe   to miasto leży na wysokim, lecz nie zbyt spadzistym brzegu Y-guassu, wśród świeżej poręby, którą jeszcze nawet w połowie z powału i opalonych pniaków oczyścić nie zdołano, wśród dymią­cych zgliszcz dziewiczej puszczy araukaryj i imbuyas.
Trzy sklepy uniwersalne, dostarczające kolonistom, na kre­dyt robocizny rządowej, żywności, odzieży i narzędzi potrze­bnych (na jednym z nich- Bodziaka i Fliżykowskiego powiewa amarantowo biała chorągiew), kancelarja zarządu na wzgórzu, trzy rozpoczęte domy drewniane, plac oczyszczony pod budowę
kościoła i plebanii, stosy desek i belek obrobionych, barak dla
emigrantów i szereg podwójny szałasów, mieszczących kilkadzie­siąt rodzin polskich, oczekujących na wydzielenie sobie grun­tów – oto opis dokładny całego miasta w jego składzie obec-
nyn pocętego na szachownicę przez proste   ulice, noszące już swoje nazwy jak: plac kościelny, ul. Dra Carvalho etc. Z lasu donosi się odgłos toporów cieśli, obrabiających drzewo na bu­dowę kościoła; gromadki ludzi pracują przy budowie trzech wyżej wymienionych domów;   reszta   tłoczy   się   przed   barakiem
Przygotuwując nam z ciekawością i nieufnością zarazem. Baby tylko, zajęte gotowaniem strawy, nie opuszczają ognisk pomiędzy dwoma rzędami szałasów rozpalonych.
Dostajemy wygodne pomieszkanie w domu administracji, wikt u p. Bodziaka na rachunek komisji kolonizacyjiiej i od następnego dnia   zaczynamy   wycieczki   celem   poznania   okolicy.
Od   miasta  rozchodzą   się  promienisto   w   głąb   puszczy  cztery szerokie wygodne gościńce,  przechodzące przez środek  kolonij  polskich: Tacuaral   czyli nucleo Dr. Carvalho, Canoas v. nucleo Zaporski; Cachoeras (nucleo Villeroy) i Y-guassu (nucleo comendador Costa),  spolszczone   przez   kolonistów na Igłaszów.
Kolonja Tacuaral przez kolonje również polakami obsadzone; Rio do Meio i Agua Branca (Abramka lub za bramką w ustach kolonistów), łączy się z Rio dos Patos, zaś kolonja Y-guassu prowadzi do nowo zakładanej kolonii Rio Claro, o dzień drogi dalej, w dół rzeki, w regjonie, dzisiaj jeszcze w posiadaniu dzikich indjan (bugrów v. botokudów) będącym.
Ogółem, podług narodowości, mieści się w kolonjalnej  S.  Matheo 228 rodzin polskich, 14 hiszpańskich, 19 niemieckich

78
18 brazylijskich „cabocos”, dawniej tataj osiadłych, posiadających gaje mate czyli herwales.
Rodzaj gleby i roślinność nie różnią, się od S. Barbara, pomimo niższego nieco położenia, a o ile sądzić można - z roślin­ności - niema różnicy klimatycznej. Przypisać to należy wy­jątkowemu położeniu stanu Parana, odgraniczonego od gorących wiatrów północnyoh i wschodnich wysokiemi pasmami gór, gdy przeciwna strona południowo-zachodnia jest otwartą ku pampie argentyńskiej, której zimne wiatry tutaj dochodzą. Stąd fakt oryginalny, że gdy znacznie dalej na południe, w okolicach Porto Allegre trzcina cukrowa dobrze się udaje, a w okolicy Blumenau istnieją plantacje kawowe, w całym stanie Parana, z wyjątkiem ważkiego pasma pomorskiego, udaje się najlepiej żyto, jęczmień, mais, kartofle i wino. Temperatura w lecie do­chodzi do 40° C. w słońcu, w zimie do 6° poniżej zera. Stałą cechą klimatu tutejszego są, jak w Argentynie, nadzwyczaj szybkie zmiany temperatury. Spadek termometra w przeciągu kilku godzin o 15-20% nie należy do osobliwości. Krajowcy, oswojeni z klimatem, są nieczuli na te zmiany, chodząc wpółnago, emigrantom europejskim wszakże dają się one mocno we znaki, a wielu gorzko żałuje, że kożuchy w domu zostawili, zawie­rzywszy  opowieściom   o  nadzwyczajnych upałach  brazylijnkich.
Pierwotnymi osadnikami w S. Matheo byli hiszpanie, któ­rych sprowadzono tutaj 120 rodzin przed rokiem. Dzisiaj pozo­stało ich tylko 11, reszta uciekła, opuszczając kolonje, nie mo­gąc podołać zbyt dla nich ciężkiej pracy przy karczunku odwiecznego boru.
Stan kolonistów już osiedlonych zastaliśmy wszędzie dobry; pracują zapamiętale i niema ani jednego, któryby chociaż ½ morga żyta nie miał zasianego; większość posiada po 1-2 morgi oprawne, a wielo ma już własne warzywa - kapustę, kartofle, sałatę i brukiew.
Jak wszędzie w Brazylii, przeważna większość wychodźców polskich pochodzi z gubernii płockiej i warszawskiej; dożo spo­tyka się też robotników fabrycznych z Łodzi, Tomaszowa, Żyrardowa; trochę podlasiaków i litwinow.
Do ciekawszych typów należą dwa osobniki: jeden, niejaki Kicki, mieniący się synowcemj generała, ex.-fajerwerker artylerji, ex-piekarz i ex-rządca domu Dra Sznabla w Warszawie, przy­był tutaj z niejakim  zapasem pieniężnym i próbuje zabawić się
79
w „obywatela” klnąc „chamów”, których najmuje do roboty - wątpię bardzo, czy mu się taka gospodarka opłaci. Drugi - ga­jowy z białowiezkiej puszczy, stary żołnierz kaukaski - typ żywcem z akwareli Fałata wykrojony. Pierwszym sprawunkiem jego w Brazylii była strzelba, a pierwszą troską w S. Matheo, czy jest w lesie zwierzyna? ...
Po kilkudniowym pobycie naszym w S. Matheo, zawinęła do przystani szalupa rządowa, wioząca p. Maravalho we własnej osobie, wraz z depeszą od szefa kolonji, oddającą szalupę pod nasze wyłączne rozkazy. Szanowny p. Maravalho zmienił swoje postępowanie naraz do niepoznanla, o ile przedtem był zimny i niegrzeczny, o tyle teraz sam siebie prześciga w grzecznościach i obietnicach, prosząc tylko o pozwolenie powrócenia do Rio dos Patos szalupą, którą zresztą przywiózł liczne grono dam na spacer umiejąc połączyć własną przyjemność z posłuszeństwem rozkazowi swojej władzy. Zezwalam wspaniałomyślnie z warun­kiem, aby szalupa nazajutrz zrana znajdowała się w S. Matheo i wyprawiamy tego wieczora bal emigrantom w jednym z budujących się domów, przy odgłosie własnej miejscowej kapeli, zło­żonej ze skrzypiec i trąbki. Obecni na balu brazyljanie kupcy, nb. utytułowani (w Brazylii co drugi obszarpaniec jest marki­zem, a co trzeci baronem) z galanterją sunęli prosić do tańca bose Kaśki i Maryśki, i wywijali oberka niegorzej od kujaw­skich parobczaków, z tą tylko różnicą, że w obecności dam zawsze odkrywali z rycerską galanterją głowy. Ochoty nie brakło „szły wiechcie z butów, a wióry z podłogi”, jak mówi krakowska piosenka, a bal ten w szarej doli emigrantów w S. Matheo długo jeszcze po naszym wyjeździe stanowił epokę.
W kolonji S. Matheo przyjętym został system praktyczny tymczasowego pomieszczania wychodźców nie w barakach ogól­nych, lecz w szałasach bambusowych oddzielnych dla każdej rodziny. Baraki obszerne stoją zwykle pustkami, emigranci bo­wiem, pomimo pewnych stron ujemnych szałasów, wolą być gospodarzami u siebie, aniżeli mieć pomieszkanie wspólne. Szałasy te ze względów sanitarnych co parę miesięcy bywają palone. Wielkość nadziałów, zarobki i system żywienia ten sam, co na S. Barbara. Suma wypłat miesięcznych za robociznę dochodzi do  10.000 milreisów. Ceny żywności bardzo wygórowane. Śmiertelność dość znaczna, nie daje  wszelako miary  o istotnej zdrowotności klimatu, wielu bowiem przybywa tutaj już chorych z hotelów

            80
emigranckich w Curitibie, a brak opieki lekarskiej (apte­karza bowiem portugalczyka, udzielającego porad w biurze za­rządu nie liczę) i nieodpowiedne żywienie chorych do tego się przyczynia. Od założenia kolonji, tj. w przeciągu jednego roku, z ogólnej liczby 1647 przybyłych umarto 134. *)
Ponieważ okolice S. Matheo już dawniej przez brazylijskich caboclów była zamieszkałą, nie ma tu już ani zwierząt drapież­nych, jak wogóle mało zwierzyny; indjanie również się nie pokazują.
Inaczej wszakże stoją rzeczy na bardziej ku zachodowi wy­suniętej kolonii Rio Claro, którą założono już po moim wyjeździe. Nierzadkim jest  tam jeszcze  straszliwy czarny jaguar, którego się cabocle jak ognia boją. Jeden z włościan, spotkawszy go na drodze, jakkolwiek miał strzelbę nabitą w ręku, w przekonaniu że  to sam  djabeł  „ten  srogi bydlak,  co to  niby wygląda jak kot, a je wielgi jak kuń”, rzuciwszy broń, zaczął odmawiać litanję do Matki Boskiej.  Jaguar chwilę się nań popatrzył, obli­zał się, ogonem po bokach uderzył i znikł w zaroślach. Z ludź­mi wypadków dotychczas nie było, jaguary bowiem,  tak samo jak tygrys  indyjski   tylko wtedy dla ludzi bywają groźne,  gdy przypadkowo skosztowały ludzkiego mięsa.
Z drobnych szkodników, duszących kury, wymienić należy skunksa (Galictis barbara) i ocelota (Felis pardalis). Z pożytecz­nej zwierzyny zdarzają się: tapir czyli anta (Tapirus americanus), pekkari (Dicotyles labiatus) zwany tateto,   i kryjący się   w no­rach,   gdzie   nań  z   lancami  polują,   dzik   (Dicotyles   lubiatus), zwany  „porco  to matto”   i   dwa   gatunki   najpospolitsze   małp: kapucynka  (Cebus  capucinus)  i  wyjec   (Mycetes caraya) zwany „macaco”, którego rozdzierające uszy koncerty, podobno do skrzy­pienia setki kół niesmarowanych, codzionnie o zachodzie słońca słyszeć można, wreszcie świnka wodna  czyli kapiwara  (Hydrochoerus capibara) i mrówkojad grzywiasty (Myrmecophaga jultata). Wodnego ptastwa natomiast mało. są w wielkiej obfitości przeróżne papugi,  z rodzajów Ara,   Chrysotis   i Conurus < indyk leśny, zwany jacaranda (Urax galeata) i penelopy, na łąkach  —  dubelty   i   kuropatwy.   Wo­dnego  ptastwa  natomiast  mało.   O obecności sarn   słyszałem od kaboklów,   zdaje  się,   iż   będzie  to   gatunek   nieznany jeszcze,
*) Po wyjeździe moim lekarzem w S. Matbeo został aptekarz polak p. Sztencel z Kalisza.

            81
Jako żywy  okaz  widziałem później  w, Paragwaju,  wielkości naszej kozy i ciemnoczekoladowej barwy.
Lecz wracam do S. Matheo.
9. września odjechaliśmy do Rio dos Patos, v. Palmyra, odprowadzani przez całą ludność kolonji, wśród wiwatów i salw z dubeltówek.
Stanęliśmy tam na noc, przyjęci tym razem bardzo uprzej­mie; przez p. Maravalho, który na  nas czekał   z sutą wieczerzą, własne  pomieszkanie  i łóżka na nocleg nam odstąpił, a księgi wrzutowe do dyspozycji naszej przedstawił; jednem słowem przechodził nam siebie w uprzejmości.
            Nazajutrz objechaliśmy konno całą kolonję, znacznie mniej
od S. Matheo naprzód posuniętą. Drogi są zaledwie wycięte, niewykarczowane jeszcze i dla wozów dotychczas niedostępne; wiele działek nie posiada domów, a to z powodu, iż pan Maravalho nie pozwalakolonistom samym sobie chałupy stawiać, aby im przynależnych 120 milreisow nie wypłacać. Cieśle brazylijscy
bowiem robią na akord taniej, a nadwyżkę szef do kieszeni wtedy chowa.  Widziałem np. dobrego stolarza, który warsztat swój założył w szałasie, nie mogąc się wprowadzić do domu, wcale nie zdatnego na mieszkanie... Koloniści natomiast pracują z gorączkowym pośpiechem na swoich porębach i wielu posiada już po kilka morgów zasianego pola.
Gleba, jak wesędzie nad Y-gnassu żyzna i do uprawy wszelkich zbóż europejskich zdatna.
Z pomiędzy 160 rodzin polskich, znajdujących się w Rio dos Patos 87 była osiedlonych, reszta zaś mieści się w szałasach tymczasowych w pobliżu kancelarji. Wypłaty miesięczne za robociznę (właściwie kupcom za żywienie emigrantów), wynoszą 5 – 7  tysięcy milreisów. Znalazłem pomiędzy innemi dokumentami dwa rachunki dostawcy, jeden opiewający na 175 milreisów, za b»sy i wino dla chorych, które zjedli i wypili urzędnicy, za kury i wino dla chorych, które zjedli i wypili urzędnicy bowiem nigdy ich nie oglądał; drugi za jedno­dniową żywność dla 95 emigrantów, przewożonych statkiem do S. Mateo, opiewający na 125 milreisów, tj. przynajmniej dwa razy wyższy od istotnej wartości wydanych emigrantom pro­duktów spożywczych; normę bowiem zwykłą porcji emigranta stanowi wartość 500 reis na osobę. Walka z podobnego rodzaju nadużyciami jest bardzo trudną, z powodu iż tłuste posady urzędników kolonizacyjnych obsadzane  są  przeważnie   przez  ludzi,.

82
posiadających „protekcję” u góry,  która im zupełną bezkarność zapewnia.
Ceny żywności bardzo  wygórowane,   też same zresztą, co w S. Matheo, mianowicie:
1 litr fasoli czarnej             —    100  - 200 reis
1 litr ryżu                          —    160            „
1 kg. mąki pszennej        —      400 - 600    „
1 litr mąki kukurydzian.—    100                „
1 bochenek chleba            —    400            
1 kilogr. Mięsa       -  300  „
1000-1200
-     400
-    2000
-      200
1 kilogr. okrasy
1 kilo cukru
1 kilo kawy
1 fitr soli
Za gotówkę u caboclów można produkta te nabyć znacznie taniej.
Koloniści skarżą się na liczne nadużycia podwładnych urzę­dników (feitores) i samego Maravalho; zwłaszcza za wiel« sobie pozwala policja konna, złożona z murzynów, a uzbrojona w foicy i noże, którą się tchórzem podszyty szef z obawy przed doraźnym wymiarem sobie sprawiedliwości otacza. Z gagatkamii temi osobiście miałem zajście, gdy mi chcieli gwałtem przeszkodzić rozmawiać z wychodźcami. Musiałem aż dobyć rewolwer i zagrozić, że zeń zrobię użytek, aby mi dali spokój. W kilka miesięcy później, gdy Maravalho został przeniesiony do Rio Claro - gwardja jego pokaleczyła wielu ludzi, a, nawet zabiła na śmierć niejakiego Skotarskiego.
Po raz pierwszy spotykam tutaj wychodźców z Poznańskiego, z okolicy Inowrocławia. Byli to jedyni ludzie, oprócz litwinów, którzy okazywali zupełne zadowolenie ze swego losu. Gdym ja­kiegoś poznańczyka, siwego już jak gołąb, zapytał, czy mu praca przy karczunku za ciężką się nie wydaje, odpowiedział mi wesoło: „a gdzieżby się lepszą ziemię, jak nie na porębie, snalazło?”
12. wieczorem stajemy w Porto Amazonas, minąwszy w drodzo parowiec z partją kilkudziesięciu emigrantów polskich. W barakach portu zastaliśmy ich jeszcze kilkuset, pod wodzą p. Dublasiewicza z Płońska, oczekujących swojej kolei. Wszyscy są zapisani na S. Matheo. Opowiadają nam o fortelach, jakich używał tłómacz w Paranagua, aby ich skłonić do osiedlenia się

83
Na gorącem pomorzu i zachwiać zaufanie, jakie wychodźcy mieli do nas.
Wielka capibara, ważąca 160 funtów, którążmy zabili po drodze, idzie na kolację do kociołków emigranckich. Wielu się waha, czy mają jeść to mięso, nie mogąc rozstrzygnąć zoolo­gicznej kwestji, czy to jest wodna świnia, czy też taki wielki szczur wodny. Dajemy preykład i capibara szybko znika w żołądkach emigranckich.
Powrót nasz do Curitiby nie był zbyt wygodnym. Dostawszy się do San Luis wynajętym wózkiem parokonnym po haniebnej drodze, zastaliśmy dyliżans szczelnie zapełniony, a za wy­najęcie koni oberżysta żądał skromnej sumki 55 milreisów. Złożywszy pakunki nasze na przechodzącą tamtędy brykę frachtową sami udaliśmy się  do Campo Largo, tj. o 4 mile, piechotą.  W znaleźliżmy już bez wielkiej trudności wózek  niemca kolonisty, służący zwykle do wożenia kartofli, i parę dobrych koni. Późną nocą stanęliśmy, jednocześnie prawie z dyliżansem w stolicy.
ROZDZIAŁ IX.
Odjazd z Curitiby. Bal ligi „Ordem e progresso”. Kolonje polskie
i niemieckie w stanie S, Catharina i Rio Grande do Sul. Bugry.
Sao Francisco, Itajahy. Desterro. Rio Grande do Sul.
Czas , któryśmy mieli do rozporządzenia, zbliżał się ku końcowi, pieniędzy zaczynało braknąć, tym czasem wiadomości dochodzące nas z Rio Negro i stanu S. Catharina wielce niepokojące wymagały sprawdzenia koniecznie na miejscu. Postanawiamy przeto rozdzielić się: odjeżdżam wprost do Buenos Aires, towarzysze zaś moi mają dotrzeć lądem przez Rio Negro, Sao Bento  i Joinville do Blumenau,  i za parę tygodni ze mną się połączyć.
Wielki bal  polityczny,  wydany  na cześć naszą przez ligę cudzoziemską „Ordem  e  progresso”,   zmusza nas  do powstrzy­mania na dni kilka naszego wyjazdu,  dając nam jednocześnie  wejrzenia nieco bliższego w tutejsze stosunki polityczne. Liga,  która  przyjęła sobie za godło dewizę brazylijskiej choragwi gdzie  takowa na ironję zakrawa,   łączy  wszystkich
84
cudzoziemców bez różnicy narodowości, naturalizowanych w Bra­zylii, z wielką wszakże przewagą żywiołu germańskiego. Poszcze­gólne narodowości, bez względu na ilość członków, posiadają, równe w towarzystwie prawa i przy wyborach równą ilością, głosów rozporządzają. Jedni tylko włosi trzymają się od ligi  na uboczu.
Celem ligi jest zdobycie dla cudzoziemców jak największej  liczby mandatów poselskich na Sejm krajowy i walka z nierządem brazylijskiej  administracji.   Dotychczas zdołano przeprowadzić. wybór 5 deputowanych ligi. Ponieważ jednak niemcy w Curitibie   sami  są,  zbyt   słabi  bez  poparcia  wyborców  wiejskich, przeważnie polaków, starają się przeto ich wszelkiemi- sposobami do siebie przywabić. Bal dla nas wydany, na którym był nawet jeden  pan  we   fraku,   a   dość   nadobne   córy  stolarza   Hauera w balowych  toaletach i rękawiczkach,  jest wielką manifestacją polsko niemieckiej przyjaźni na gruncie brazylijskim. Po tańcach wniesiono mównicę i posypały się mniej   lub   więcej gorące pro­gramowe oracje i wiwaty, na które wypadało odpowiadać wśród wrzawy oklasków  i grzmiących   „hoch!”.   Owoce tej politycznej przyjaźni są dzisiaj już niezaprzeczone, a w braku odpowiednich kandydatów  polskich,   prezes  ligi  p.Bertold Adam  i redaktor organu tego stronnictwa „der Beobachter” - Schneider. rze­cznikami   i   obrońcami   interesów   ludności   polskiej   w   sejmie i  wobec  opinji  publicznej,   odpierając  oszczerstwa   i  potwarze, miotane  przez gazety brazylijskie  na  polskich wychodźców od czasu bytności p. Dygasińskiego.
Zanim opuścimy ląd brazylijski, uważam za stosowne uzu­pełnić obraz kolonij polskich, w Paranie i stanach sąsiednich, na podstawie informacyj moich towarzyszy oraz osób wiarogodnych.
W stanie Parana, oprócz zwiedzonej przez nas głównej grupy nad Y-guassu istnieją jeszcze luźne rozsiane wśród włochów i brazyljanów osady polskie w pobliżu miast Ponta Grossa i Castro, oraz w dolinie rzeki Tibajy (kolonja Adelaida). Ku po­łudniowi zaś od Curitiby, wzdłuż budującej się kolei, rozlega się druga, wielka grupka kolonij polsko-niemieckich, łącząca Curitibę ze stanem Sta Catharina.
Płaskowyż, na którym leży Cuntiba, ciągnie się bez zmiany ku południowi aż do krańcowego punktu nowej kolei, miasteczka Lapa,  położonego  na  wysokości   1000 metrów nad  poziomem

85
morza, wśród  bezleśnego  kampu.  Dalej   ku południowi teren wznosi się nieco w  dolinie rzeczki  Rio Avajem   (Rio Varzea na niektórych mapach)   do   810   metrów,   poczem   wkraczamy już  w terem leśny, przeważnie araukarjowy. Dział wodny pomiędzy rzeką Varzea i Rio Negro jest 1100 metrów wysoki (Alto do Sao Benedito. Dolina   Rio   Negro,   stanowiąca   granicę   spornego terenu  pomiędzy  stanami  St.  Catharina   i Parana, posiada kilka  kolonji tego imienia, wysokość  860 metrów,  i spadek ku dopływowi wpadając do Y-guassu w pobliżu Rio Claro. Miasteczkoczko Rio Negro, liczące ze 30 domów, dość ruchliwe i z powodu przeprawy przez rzekę (na promie) transportów hervy mieści  zarząd  świeżo  założonych  kolonij   w  tej  okolicy,  których towarzysze moi zastali stan rzeczy opłakany,   bardzo daleki od wzorowego  urządzenia  kolonij nad Y-guassu położonych. Przed kilku tygodniami zmieniony z powodu nieporządków zarząd z nowym swym szefem p. Trajano Brasil,  nie pofatygował   się   nawet   zajrzeć   do   kolonji   Lucena,   odległej   od buira   zarządu   o  całych   mil   7.  W barakach   Rio Negro mieści kilkuset ludzi natłoczonych,  dziesiątkowanych   przez   tyfus i    idysenterję. Szpital,  położony na  lewym   brzegu  rzeki,   nie odpowiada elementarnym wymaganiom sztuki lekarskiej. Lekarz odwiedza go  zaledwie  raz na  tydzień.   Piękne projekta wysta­wienia  nowego  lepszego   szpitala  spełzły   na niczem dla braku funduszów; żywność pogorszyła się — wychodźcy nie otrzymują wcale  mięsa  (rząd  żywi  ich w barakach swoim kosztem); wy­płaty za robociznę spóźnione o całe pół roku.
Najbliżej miasta leży kolonja austrjacka „Bukowina”, na prawym brzegu rzeki, istniejąca od lat 5, złożona z galicjan, niemców i rumunów. Stan kolonji wogóle dobry.
Nowe osady, ze względów politycznych, celem stworzenia „faktu dokonanego” w kwestji sporu granicznego z prowincją sąsiednią, założono na lewej stronie rzeki, o 7 mil w głąb kraju, na południe od miasteczka Rio Negro.
Główna kolonja, nazwiska Lucena, leży pomiędzy rzekami Rio Magrinho i Rio Petreira, wpadającemi do Rio Negro od południa, na wysokości 1020 metrów. Charakter lasu podobny jak w Paranie, pospolitą jest mate, rzadziej natomiast spotykają się araukarje.
Lucena jest śroakowym  punktem  (nucleo  urbano) kolonij wiejskich, rozchodzących się na wszystkie strony, a mianowicie:
            86
S. Antonio, S. Pedro, S. Joao i Apolonia. Ogólna ilość wymie­rzonych „lotes” wynosi 300, rozdanych kolonistom - 180, naprawdę zajętych - tylko 80. Koloniści niechętnie tu się udają i opuszczają nadane sobie grunta z powodu utrudnionej wielce komunikacji, braku żywności i zarobku, oraz krzyczących niepo­rządków w administracji. Po odjeździe naszym, zmieniło się tutaj wiele na lepsze, gdy szefem kolonii został mianowany p. Balon, poprzednio dyrektor kolonji Rio Claro, człowiek ludzki i przez emigrantów lubiony. Kolonistów wysyłają na mułach, pozostawiając ich w barakach Luceny; dalszy transport do nich samych już należy. Żywność dostawali zrazu na dni 15, obecnie tylko na 7½. Roboty przy drogach, dającej im gdzieindziej możność przeżywienia się do pierwszego żniwa, tutaj nie mają z powodu zbyt wielkiej odległości - drogę bowiem doprowadzono tylko o 2 mile na południe od Rio Negro (we wrześniu 1891 - obecnie do samej już Luceny wózkiem dojechać można), gdzie kilkudziesięciu zaledwie pracującym robotnikom do osobnych baraków żywność dowożą. Dalej wgłąb lasu budowa dróg jeszcze nie jest rozpoczęta, koloniści więc, nie znajdując żadnego zarobku, opuszczają nadane sobie grunta i powracają bądź do Rio Negro, bądź do Curitiby.
Kolonja istnieje od maja 1891. Pierwotnie sprowadzono tutaj niemców, których jednak pozostało już tylko 11 rodzin na miejscu, i irlandczyków (260 osób), którzy wszyscy powrócili do Curitiby, żądając odesłania do Europy i omal nie zabiwszy przytem angielskiego konsula. Polacy okazali się najcierpliwszymi, lecz i ci uciekają tłumnie, i jeżeli zarząd kolonji nie znajdzie sposobu na zapewnienie tym ludziom bytu do pierwszego żniwa, jak to się praktykuje na innych kolonjach brazylijskich, nieza­długo kolonja Lucena należeć będzie do przeszłości. We wrze­śniu 1891 znajdowało się tam około 2000 polaków.
Wielką przeszkodą dla osadnictwa europejskiego w kolonji Lucena, równie jak w Rio Claro, są indjanie (bugry), napada­jący na samotnych kolonistów, lub nawet urządzający większe wyprawy wojenne. W okolicy Rio Negro w przeciągu jednego roku napady podobne miały miejsce trzy razy, przyczem wy­mordowaną została jedna rodzina, a dziewięciu kolonistów, ści­gających indjan z bronią w ręku, padło w krwawej z nimi utarczce.

87
 Koloniści  wskutek  tego  nie  odważają  się zapuszczać w lasy pojedyńczo lecz łączą się przy karczunku gromadami po  kilka rodzin sąsiedzkichnoc zbierają się również na noc zbierają się również sąsiedzi, bądź u siebie,  bądź w karczmie   Kubiaka w Lucenie.
         W Rio Negro obecnie buduje się już kościół, a ks. Peters, krakowianin,   jest    tam   proboszczem.  Pod    administracją    p. Balotos   wiele   zemieniło   się tutaj  na   lepsze, podług  ostatnich wszakże   wiadomości   cały    zarząd    kolonizacyjny    w   Paranie  razem z p.  Zaporskim został  usuniętym,  a  szefem  mianowany brazyljanin Mendonca, podobno nicpoń wielki. Zresztą wszędzie w całej Ameryce południowej jest to stałem zjawiskiem, że rządy, a zwłaszcza   urzędnicy  zmieniają   się jak   w   kalejdoskopie,   a z  nimi  razem  i   system rządowy,   tak iż ktokolwiek na pomoc rządową liczyć musi, nigdy nie jest pewnym, co mu jutro przyniesie? W   Kuropie zmiany podobne   nazywają się tylko „przesilaniem ministerialnemi” lub  w najgorszym razie „dymissją gabinetu” tutaj zaś jest to już „urna revolucao”, która wszystko do  góry  nogami przewraca, aby  w parę miesięcy później inna „revolucoa” odpłaciła pięknem za nadobne.   To też mają zupełną słuszność koloniści nasi,   że pozwalają się gryźć pomiędzy  brasyljanom   i   obalać   rząd  po   rządzie,   nie  przyjmując czynnego udziału w krajowej polityce, oprócz chyba popierania przy   wyborach   ligi   „Ordem   e   progresso”,   dążącej jawnie do wyrzucenia z Parany zarówno „liberalnych” jak „konserwatyw­nych”  brazyljanów.  Że im za  to brazyljanie wdzięczni nie są, trudno się temu dziwić.
O 40 kilometrów ku wschodowi od Rio Negro, przy ujściu raeki Rio Preto, leży mała osada tego nazwiska, w której polak Kamiński   posiada „engenho”   do  mielenia mate  i  sklepik spożywczy (venda).   Praestrzeń miedzy Rio Negro i Rio Preto dość dość jałowa: gaje  arankaryj, przeplatane kawałami bezleśnego i skalistego  kampo.  Od Rio Preto znowu  droga wchodzi w lasy.  Na przestrzeni 45 kilometrów  przejeżdża się niemieckie kolonje Lengal i  i Oxford  i dochodzi wreszcie do Sao Bento — głównej osady w tej okolicy.  Okręg Sao Bento liczy 900 kolonij,  z tych około 100 polskich - wyłącznie Prus i Galicji.
Sao Bento i kolonje okoliczne, założone przez hamburskie towarzystwo kolonizacyjne, należą do osad starszych, mają wiele cech wspólnych z okolicami Curitiby, są wszakże, jak się zdaje, mniej zamożnemi.

88
Wzniesienie nad poziom morza (1000 m.)   i   płody   rolnicze   wskazują   na   klimat   podobny   do Parany.
Środkowym punktem osad polskich w okręgu Sao Bento jest Bechelbrunn (Rio Vermelho), osada miejska, posiadająca dwa polskie sklepiki, młyn etc, i oddalona od S. Bento o 10 kilom, ku wschodowi. Kolonje polskie noszą nazwy: Wunderwald-strasse (80 rodzin polskich i 8 niemieckich), Banadostrasse, Bismarckstrasse i Humboldtstrasse. Dwie ostatnie zasługują na szczególną uwagę, ciągną się bowiem w kierunku południowym,
3 mile, schodząc stopniowo coraz niżej do regjonów gorących. W górnej części kolonji, w pobliżu Rio Vermelho (850 m.) rośnie żyto   i   kartofle;   w   dolnej   (250 m.)   banany,   trzcina   cukrowa i kawa.
Większość kolonistów znajduje eię tutaj od lat kilkunastu, dostawszy po przybyciu na miejsce po 100 morgów pruskich lasu i zarobek przy budowie drogi po 2 - 3 milreisów dziennie, zresztą żadnych innych zapomóg im nie udzielano.
Dolne części kolonji Humboldt i Bismarck leżą już w dolinie rzeki Rio Humboldt, dopływu Rio Itapocu z lewej strony.
Ogółem jest w tej stolicy osiedlonych 8000 niemców i 3000 polaków.
W Bechelbrunn istnieje szkółka polska i piękny kościół, nie posiadający dotąd proboszcza..
O 30 kilometrów na PdW. od Sao Bento, przekracza droga (estrada Dona Francisca) w miejscowości Campo Allegre dział wodny pomiędzy Rio Negro, płynącym do Y-guassu i Rio Cubatao wpadającym do Atlantyku; wysokość działu wód, utwo­rzonego przez góry Serra do San Miguel, wynosi 1140 metrów. Dalsza droga ku PdW. prowadzi na przestrzeni 40 kilometrów  przez las tylko przez dzikich indjan (botokudów) zamieszkały, wśród górzystej okolicy wzdłuż doliny rzeki Rio Cubatao. Przejśćie przez wysokie pasmo Serra do Mar ma 1160 m. wyso­kości, poczem na przestrzeni 12 kilometrów droga stromo schodzi na dół, aż do miasteczka Joinville, położonego na brzegu mor­skiej zatoki.
Joinville jest ładnem, czysto niemieckiem miasteczkiem, liczącem około 4000 mieszkańców, oraz stolicą okręgu kolonjalnego Dona Francisca, będącego, równie jak S. Bento, własnością hamburskiego towarzystwa kolonizacyjnego. Należące tutaj osady niemieckie leżą  wszystkie  w   gorącym  pasie  lasów  pomorskich

89
u stóp Serra do Mar, w dolinie rzeki Pirahy, ciągnąc się ku poludniowemu wschodowi aż do ujścia rzeki Itapocu. Są to: Pedreira, Annaburg, Neudorf i Brüderthal. Mały parowiec utrzy­muje komunikacje pomiędzy Joinville a przystanią morską w Sao Francisco, w której zatrzymują się parowce brazylijskiego Lloyda. Na południe od Itapocu zaczynają się joż nowe kolonje rządowe polskie, należące do okręgu Blumenau.
O jeden   dzień  drogi  konnej,   na południe od ujścia rzeki, leży ujście rzeki Itajahy, będącej jedną z największych tj komunikacyjnych prowincji S. Catharina. Przy ujściu leży   miasto  portowe   Itajahy. Po za wąskim pasem płaskiego, piaszczystego wybrzeża, piętrzą się niewysokie, podzwrotnikowym lasem porosłe wzgórza, okalające dolinę rzeki  w   miarę   zbliżania   się   do   grzbietu  gór   Serra do Mar. Itajahy prowadzi znaczny handel deskami cedrowemi (Cedrela odorata), dowożonemi z okolic Blumenan.
Dolina Itajahy głęboka, okolona wysokiemi górami, posiada liczne rozgałęzienia boczne, w których założono kolonje rolnicze.
Miasto Blumenau liczy 20.000 mieszkańców, wyłącznie niemców; wszystkie kolonje bliżej miasta położone, są również niemieckie, założone przez towarzystwo hamburskie. Obecnie rząd federacyjny dalszą kolonizację prowadzi sam w ten sposób, iż przedłuża wgłąb gór istniejące już niemieckie linje kolonjalne, tak iż nowe osady polskie leżą wszystkie wyżej i dalej od miasta aniżeli dawne niemieckie. Niektóre z nich nawet przekroczyły grzbiety gór dzielących dorzecza Itajahy i Itapocu, jak np. Massaranduba, największa z osad polskich, licząca 800 rodzin
Nazwy kolonij polskich w okręgu Blumenau są następujące: Garcia (kilkanaście rodzin), Warnów (60 rodzin) gmina Benedicto,  założone z kolonij S. Maria i innych   (razem 300 rodzin);   Rio Ceder  50  rodzin);   Rio  Pedrinho   (60 rodzin), Rio   Adda   (400  rodzin    i Manaranduba (800 rodzin).
Administracja jest w ogóle dość niedołężną na dalszych kolonjach, zwłaszcza często zapasy żywności niewystarczające, wypłaty mocno spóźnione. Stan kolonij jednak w ogóle niezły, dzięki mniej wygórowanym, aniżeli w Paranie, cenom artykułów spospożywczych. Natomiast żalą się wychodźcy na brak zarobku i w ostatnich  czasach  gromadnie   przechodzą do Parany, znajdując

90
zatrudnienie przy budowie kolei, lub idąc na kolonje nad Y-guassu i Rio Negro.
Ceny żywności są :
Słoniny 1 kilogr.................... ……800 reis.
1 litr mąki kukurudzianej .    ..100    „
1 litr feijao........................ ……200    „
cukru 1 kilo...................... ……320    „
ryżu 1 kilo......................... ……340    „
litr mąki manjokowej      .    .    680    „
O 40 kilometrów na Pd. W. od Itajahy, w nizkiej, otwartej i gorącej dolinie rzeczki Brusque, leży kolonja tegoż imienia, porządne miasteczko o 3.000 mieszkańców, - Niemców i Wło­chów. Kolonja ta interesuje nas o tyle, iż z niej to przed 20 laty wyszli pierwsi koloniści polscy do Curitiby. Obecnie polaków tutaj niema.
Indjanie leśni w prowincji S.Catharina należą do szczepów najbardziej wojowniczych w Brazylii - czemu się dziwić zresztą trudno, jeśli się zważy, iż zamiast ich przygarnąć i ucywilizować, jak to uczynił sąsiedni Paragwaj z plemionami Guarani, toczy się z nimi walkę nieubłaganą, polując na „bugrów” jak na dzikie zwierzęta. Istnieją nawet myśliwcy, t.zw. „bugreros”, których specjalnością, jest polowanie na indjan.
Nazwy   „bugros” i „botocudos” obie są portugalskie i sto­sują   się   bez   różnicy   do    wszelkich    szczepów    niepodległych, używających   ozdób   drewnianych  w  dolnej   wardze   (botoque). Sami nazywają się tamtejsi indjanie „Tupis” lub „Tupi-nambus”, a z budowy czaszki swojej należą do  dolichocephalów, tak samo jak stepowi indjanie Argentyny (indios pampas) , gdy natomiast typ paragwajskich guarani jest wybitnie mongolski - krótkogłowy. Do cech szczepów leśnych nad Y-guassu, podobnych z typu swego do indjan północno amerykańskich należą: czoło wysokie,. wydatne   policzki,   nos orli  lub prosty,   o   szeroko rozwartych nozdrzach.   Chodzą   zazwyczaj   zupełnie nago,   strój uroczysty natomiast składa się z korony z piór papuzich w kształcie słońca lub z czapki futrzanej z jaskrawym pióropuszem, naszyjnika z kłów dzika lub kopyt tapira i rodzaju fartuszka z frendzlami, plecio­nego misternie z włókien roślinnych.
Broń ich stanowi łuk prosty, długi na dwa metry, którego jedna strona jest płaską, okręcony spiralnie w bardzo zgrabny sposób cienką tasiemką z jakiejś   ljany wyrobioną.   

91
Końce łuku są mało zwężone, cięciwa z włókien roślinnych. Strzały są
równej z łukiem długości, wyrobione z równiutkiej i cienkiej trzciny, malowanej ochrą w rozmaite zębate wzory. Dwa pióra na ½ metra długie z orła, tukana lub papugi są cienkim szpa­gatemw ten sposób do trzona strzały przymocowane, iż tworzą, śróbę Archimedesa - dzięki   czemu  strzała   w locie   wiruje  jak kula ze sztućca, a strzał   zyekuje   na   celności.    Ostrze tworzykawałek  zaopatrzonej kości lub trzciny. Od p. Zaporskiego otrzymałem nadto włócznię o żelaznem ostrzu. Jest ona krótszą nieco od strzał, w  trzcina jej nieco grubsza, opatrzona piórami jak strzały, a ostrze    szerokie    lancetowate,    płaskie,   jest   1   cal   szerokie a 4 cale długie.
Plemiona   Tupi  nie   są  koczowniczemi, posiadają bowiem tak samo jak Guarani , wśród lasów swoje osady, złożone z wielkiego szałasu ­w których się mieści razem całe pokolenie i gdzie mają trochę manjoku.
Do osad tych trafić nie łatwo - wszystkie bowiem ścieżki do nich prowadzące są bardzo umiejętnie zamaskowane, i całkowicie niedostrzegalne  dla obcych. Nadto, na ścieżkach tych pełwo pułapek, w które wpaść każdy nieuprzedzony musi.
W najgęstszym lesie indjanin porusza się ze swobodą leśnego zwierza, gdy biały ani kroku naprzód bez pomocy kor­delasa nie zrobi; ciemna ich barwa chroni przed okiem wroga. Indjanin w lesie jest panem  - jeśli wszakże uda się prześladowcom wyprzeć ich na otwartą polanę - tracą całkowicie pewność siebie, jak zwierz w klatce, i wówczas jeden, strzelec może wymordować całą gromadę, jednego po drugim, bez oporu lub notowania ucieczki z ich strony. Wiedzą o tem dobrze „bugreros” i korzystają niejednokrotnie z tej bezradności dzikich na otwartem polu.
Indjanie żywią się produktami myśliwstwa i owocami araukarji. Niekiedy przedsiębiorą wyprawy wojenne na osady białych, a wówczas starają się uprowadzić jak najwięcej bydła. O ludożerstwie pomiędzy nimi nie zdarzyło mi się słyszeć wiarogodnych naszych. Broni zatrutej nie używają w walce.  

92
24 września opuszczam Paranagua na parowcu „Rio Negro”, najmniejszym, najbrudniejszym i najpowolniejszym  ze statków brazylijskiego Lloyda, a tak niemiłosiernie trzęsącym, że wcale pisać nie mogę w salonie. Zaznaczam przy sposobności, iż tym samym   statkiem   przybyła   do   Paranagua   ostatnia  już   partja polaków z Pinheiro, a  jednocześnie  z nimi   kilkanaście   rodzin z Opoczyńskiego, które przybyły   na koszt   własny,   płacąc po 240 rubli od rodziny. Namówił ich do wyjazdu jeden z powróconych przez ks. Chełmickiego emigrantów.
Wybrzeże lądu posiada wciąż ten sam charakter, co na
przestrzeni od Bahia dotąd: wysokie góry granitowe dochodzące
częstokroć  do samego   morza,   do szczytów   gęstym  lasem podzwrotnikowym porosłe. Ryzoforowe bagna kończą się; na południe od Paranagua.
Nazajutrz   zrana   zawijamy do przystani w Sao Francisco
Niemieckie,   dość   schludne   miasteczku.   z   panującą  nad niem białą   wieżycą   kościoła,   praykrytą  półkolistą kopułą leży na brzegu niewielkiej zatoki, okolonej zewsząd zieloneua górami. Dzikie wycie dwóch parowców, przybijających jednocześnie, rozlega się donośnem echem pomiędzy skałami: w pobliżu okrętu igra stado wielkich białych delfinów.
Stoimy krótko, dla wysadzenia kilkunastu niemców, uda­jących się do Joinville.
Po kilku  godzinach jazdy   stajemy  wieczorem w  Itajahy, drugiem portowem miasteczku, położonem na płaskiem, piasczystem wybrzeżn.           
Wejścia   do  obszernej i spokojnej   przystani   broni   długa i prosta  ławica  piaszczysta,   bardzo   niebezpieczna   dla żeglugi, którą tylko  statki bardzo   płytko  w wodzie  zanurzone i  posia­dające   bardzo   silną   maszynę   w   czas   cokolwiek   niespokojny przebywać mogą.   „Rio Negro” do liczby tych niewielu należy, co nie jest drobnostką,  dla wysiadających tutaj  pasażerów   na otwarłem   bowiem   morzu   fala  jest z powodu   sąsiedztwa rafy zawsze  bardzo   silną, a wskakiwanie w  warunkach podobnych do łódki wymaga prawdziwie akrobatycznych zdolności.
O północy tego samego dnia osiadamy na mieliźnie przy wejściu do kanału, dzielącego wyspę Desterro (Wygnanie) od stałego ladu. Dopiero nad ranem możemy ruszyć dalej. O go­dzinie 6-ej, gdy mgła się podniosła, prześliczna odkrywa się przed oczami naszemi panorama.

93
Powierzchnia kanału, zamkniętego wąskiemi cieśninami od północy i południa, gładka jak lustro, w którem się odbijają ostro kontury statków, stojących na kotwicy; na prawo - dziki krajobraz górski, poszarpane szczyty granitowe, czarne, ponure, ginące w chmurach, przysłonięte lekką mgłą białych obłoczków, przesuwających się po stokach lub wznoszących pionowo, jak dymy kominów z głębi lesistych wąwozów. Na lewo, również górzysta, lecz ludna wyspa, usiana mnóstwem domków wiejskich, grupami kokosów, bana­nów, jasno-zielonemi płatami plantacyj trzciny cukrowej, a brzegi najeżone nagiemi, czarnemi skałami granitu.
Wprost nas, na północnym cyplu wyspy, wznosi się nad zatoką półkolistym amfiteatrem spore miasto o południowej ar­chitekturze, z wieżycami kościołów o okrągłych kopułach , bielejącymi  w słońcu, ocienione palmami. Nad miastem od północypanuje złowieszcze „memento”: bardzo ładny, ale też i bardzo zapełniony cmentarz, ocieniony szpalerem palm i cyprysów. Cmentarz ten, na kilkunastotysięczne  miasto stanowczo za wielki, jerst wskazówką niezdrowego klimatu. Sta Catharina v. Desterro jest dotychczas  jeszcze   miejscem   wygnania   dla   politycznych przestępców.
W mieście mieszka kilkuset polaków, wyłącznie rzemieślni­ków.  Wszyscy znaleźli dość korzystne zatrudnienie.
Brzeg stałego lądu odrazu wznosi się bardzo stromo, tylko w   północnej   części cieśniny, oddzielającej wyspę,   istnieje przestrzeń dostępniejsza;   od połowy długości kanału ku południowi  cię dzika, leśna, skalista  i niedostępna okolica,  prawie wcale nie zamieszkała,  aż  do  ujścia rzeki   Tubarao przy mia­steczku Laguna, gdzie znowu  spotykamy nowe kolonje polskie, ogółem około 1000 ludzi liczące: Cocal, Cresciuma, N. Orleans. Wszystkie trzy   leżą  w  gorącym  pasie  pomorskim,  w pobliża lokalnej linji kolejowej.
Z miejscowości tej dochodzą wciąż wiadomości   o  buntach emigranntów z powodu braku żywności   i nieregularnych wypłat za   robociznę rządową.   Dzienniki   prowincjonalne   karcą   ostro postępowanie rządu, który zamiast żywności i pieniędzy, posyła na   uśmierzenie  kolonistów   bagnety   i batogi.   Świeżo   właśnie przed mojem przybyciem  oddział  wojska,   wysłany   na  poskromienie buntowników, odmówił posłuszeństwa, a oficerowie, oburzeni narzuconem sobie rzemiosłem   katów   morzonej   głodem powrocie  do  Desterro  przyczynili   się najbardziej opinji publicznej na korzyść emigrantów.

94
Regjon górzysty i leśny ciągnie się bez przerwy aż do szerokośei Porto Allegre w prowincji Rio Grande do Sul, mniej więcej do linji kolei, łączącej Porto Allegre i Uruguayana. Kolonje rolnicze w okolicy Porto Allegre leżą wszystkie wśród gór i lasów.
Nazajutrz po odjeździe z Desterro napróżno szukam gór, do których od chwili ujrzenia lądu brazylijskiego oko moje przy­wykło: płaski jak stół step zielony rozściela się na widnokręgu, gdzieniegdzie tylko szczupłą kępą drzew urocmaicony.
Jesteśmy już w prowincji Rio Grande do Sul, posiadającej cechy argentyńskich pampasów. Olbrzymia ława piasku ciągnie się od północnych granic prowincji aż do miasta Rio Grande, oddzielając od morza obszerny liman - Lagoa dos Patos do którego wpada od północy rzeka Rio Grande. Liman ten dostępnym jest, i to z trudnością, jedynie od południa; to też statki, idące z Rio Janeiro do Porto Allagre i Pelotas muszą dwa dni drogi nakładać niemając bezpośredniego dostępu od strony oceanu, lecz zmuszone całą dobę płynąć limanem. Przed ławą, zamykającą wejście do limanu, stajemy w nocy dnia 27. września, podziwiając nadzwyczaj silną fosforescencję morza. Za statkiem świeci szeroka mleczno biała smuga, grzbiety fal migają jak błędne ogniki; stado ryb, uciekające przed statkiem wygląda jak pęk rakiet w wodzie puszczonych, a mleczno-biała świecąca smuga, pryskająca snopami iskier, znaczy linję rafy, zamykają­cej nam wejście do portu. Nad ranem przebywamy szczęśliwie ławicę, pozostawiając na prawo małe miasteczko, do połowy zasypane przez lotne piaski - miasto dawniejsze, przeniesione później na ląd stały - i stajemy w przystani Rio Grande do Sul. Przystań, dla wiatrów zewsząd otwarta, należy do najgor­szych, zwłaszcza iż morze w tych szerokościach rzadko bywa spokojnem. Doświadczamy tego, przebywając łodzią krotką prze­strzeń, dzielącą nas od brzegu. Miasto, liczące około 10.000 mie­szkańców, jest czyste portugalskiem, nietylko pod względem języka, lecz typu mieszkańców, architektury domów i gmachów publicznych, widocznie kopjowanych z Lizbony. Tylko malo­wnicze położenie Lizbony naśladować się nie dało. Miasto leży na zupełnej płaszczyźnie, wśród słonych bagien nadmorskich, a dalsze ulice i place, nawet pomimo panującej od dość długiego czasu suszy, są trudne do przebycia, z powodu olbrzymich kałuż i grząskiego błota.

95
Roślinność drzewna, nadzwyczaj uboga i z wielkim wychowana mozołem, składa się z eukaliptów, skarłowaciałej włoskiej sosny, wierzby amerykańskiej, mimozy, cyprysów, brzoskwiń i kilku palm; dalej trochę kaktusów, agawy i wina. W środku miasta leży dość ładny skwer, z brzydkim obeliskiem w środku, będącym nieudolnem naśladowaniem pomnika niepodległości w Buenos-Ayres; u góry postać republiki we frygijskiej czapce, u dołu napis: 19 de Mayo, 18 Setembro 1889; niżej : libertade, egalidade, fraternidade, humanidade. Na przekór portugalskiemu wyglądowi miasta, słyszy się nieustannie jezyk hiszpański, a sympatje ludności wcale nie dwuznacznie ku południowi się zwracają.
Murzynów wszędzie pełno. Dziwne to robi wrażenie po dwumiesięcznym pobycie w czysto europejskich kolonjach.Na jednym z pustych, pełnych kałuż placów miejskich, gromada czarnych pracazek suszy bieliznę wypraną na ziemi, dając wy­mowny dowód, jak małym jest ruch w tej okolicy. Uderza jeszcze w ludności pewien, nieznany gdzieindziej, a tym jest zamiłowanie rybaków do czerwonego koloru: ubierają się wszyscy niemal w grube kurty i długie portugalskie kołpaki jaskrawo ponsowej barwy.
Na targowisku miejskiem, wśród stosów pomarańcz prze­chadza się z powagą oswojony struś (Rhea americana), ulubieniec czarnych przekupek i targowej publiczności.
Przyzwyczaiwszy się szukać wszędzie wychodźców polskich udaję się tutaj do hotelu emigracyjnego: w brudnej  izbie wszakże tem mianem ochrzczonej zastaję samych włochów i hiszpanów. Polaków wysyłają do Porto Allegre i Pelotas, lub też na granicę urugwajską w góry Serra do Herval.
Wiadomości, jakie od uciekających z Porto Allegre (Porta G. u   polaków) wychodźców    dochodzą  są   wogóle   niepomyślne choć w znacznej mierze przesadzone,   o ile dotyczą nie rozpaczy położenia w barakach emigranckich, lecz stanu  kolonij.
Tak samo, jak w okolioy Curitiby i Sao  Bento istnieją tutaj  pośród licznnych i pomyślnie  rozwijających  się osad niemieckich i włoskich, także kolonje polskie dawniejsze, datujące z okresu przed  gorączkową brazylijską emigracją,  których  stan  jest pomyślny. Nowi emigranci znaleźli się tutaj w tem trudnem położeniu co w S. Catharina,   tj. zastali najlepsze,

96
bliżej miasta i kolei położone miejscowości zajęte pracz kolonje niemieckie i zostali przeważnie wysiedleni w głąb gór, ku pół­nocy, w stronę granicy stanu Parana, Missyj argentyjskich i Paragwaju. Tą też drogą niektóre rodziny do tej ostatniej republiki na kolonje rządowe się dostały.
O stanie wychodźtwa polskiego w prowincji Rio Grande do Sul posiadamy wiadomości bardzo wogóle szczupłe. Wiadomo tylko, że Porto Allegre było miejscowością dlań fatalną, prawdziwem cmentarzyskiem polskiem, gdzie dzieci zwłaszcza wymierały gromadnie. Ci, co wytrzymali piekło domów emigracyjnych i dostali się wreszcie na kolonje, mają się nie ile, jak wnosić można z listu p. Mirosława Busse z dnia 1. grudnia l892. ogło­szonego w 9 numerze „Gazety polskiej w Brazylii”, nie odzna­czającej się bynajmniej optymizmem w ocenie stosunków bra­zylijskiej emigracji. W korespondencji tej , pisanej z Caxias (na północ od Porto Allegre) jednej z kresowych kolonij górskich, czytamy pomiędzy innemi co następuje; „Kolonje włoskie których tu jest mnóstwo, i coraz nowi przybywają, mają się dobrze. Co do Polaków, to mogę zapewnić, iż niema tu ani jednego kolonisty, któryby musiał fiżonem (czarny szablak) się żywić, każdy ma już swoją mąkę i swoją słoninę, a prawie każdy konia i krowę. Wielu też już nie chodzi na drogi wcale pracować, choć ich płacą po 1500 reis dziennie a na akord do 3000 reis zarobić mogą.
Następuje użalanie się na nieustanne burdy polityczne, których prowincja jest widownią, oraz na brak księdza polskiego, bo do italjańskiego kościoła nasi chodzić nie chcą, powiadając „że to nie katolicy, ale masony!”
Nie mogąc osobiście zwiedzić rozrzuconych po całym obsza­rze ogromnej prowincji kolonij, udałem raę z prośbą o szcze­gółowy o ile można obraz wychodźtwa polskiego tutejszego do p. Klemensa Wallana, delegata towarzystwa św. Rafała w Porto Allegre, do którego miałem list polecający od generalnego se­kretarza towarzystwa, członka pruskiej izby panów p. Cahenzli. List p. Wallan podaję bez komentarzy w dosłownym przekładzie, dodając tylko, iż wiadomości otrzymane w konsulacie rosyjskim w Buenos Aires od ministra pełnomocnego Rossji p. Bagdanowa, zgadzają się z informacjami w liście tym zawartymi.
„Liczba wychodźców polskich, w przeciągu ubiegłego i bie­żącego roku  przybyłych,  wynosi   12.500. 

97
 Z  tych  około   1000 odesłano z powrotem do Rio Janeiro. Pozostałych wystano na grunta rządowe dla nich przeznaczone, utworzywszy z nich 10 nowyoh osad polskich.
„Temi są: Mariano Pimentel, Barao de Triumpho i Feliciano w górach Serra do Herval, S. Marco, Antonio Prado i Alfredo Chaves w okręgu Canoes, Jaguary i Juhy w górach Serra do Sao Martinho, Sao Antonio da Patrulha i S. Angelo*). Nadto dawniej osiedleni są Polacy w kolonjach: Silveira Martins koło Santa Maria i w kolonjach u źródeł rzeki Rio dos Antes: Soledade, Dona Izabel, Conde d'Eu i Caxias.
U tutejszych fazendeiros nikt z wychodźców zajęcia nie znałazł, nie będąc zdatnym do robót, wymaganych przy hodowli bydła na stepie; tak samo nie starali się oni wcale o zajęcie jako wyrobnicy lub służący w mieście. Wszyscy, którzy się zdecydowali poświęcić rolnictwu, zostali wysłani do kolonij, gdzie otrzymują 80.000 bracas kwadratowych gruntu (1 braca - 4,8 metra²), czyli około 40 hektarów, narzędzia, dom etc, z obowiązkiem spłacenia sumy 300 milreisów w przeciągu pięciu lat ratami. Grunta prywatne sprzedają się tu znacznie drożej, 800-4000 milreisów za kolonje 40 hektarową, przytem z warunkiem zapłacenia zaliczki gotówką z góry. Grunta te dla niezamożnych kolonistów są niedostępne, ponieważ właści­ciele żadnej im zresztą nie udzielają pomocy. Wysoka cena jest skutkiem korzystniejszego położenia w bardziej dostępnych miejscowościach.
Dotychczas wszystkie   koleje wkładano w lesie, którego  gleba jest znacznie żyźniejsza  od stepowej; rzadziej na gruncie nieznanym.
Wychodźcom tutaj przybyłym pozostawiono zupełną swobodę wyboru zatrudnienia, tylko, w razie gdy nie chcieli się na kolonje rządowe udać, rząd odmawiał im wszelkiej dalszej pomocy ze swej strony.
Po przybyciu  emigrantów   pomieszczano w hotelu emigracyjnym. Hotel podobny do grudnia 1890 roku  mieścił się w Porto Allegre, i składał z kilka sal, niewystarczających na napływających tłumów.    Chcąc zapobiedz natłokowi,
*) Wszystkich tych miejscowości  z wyjątkiem Serra do Herval  na rządowej mapie kolonij niemieckich nie mogłem odnaleźć. (przyp. aut.)
            98
wystawiono już w styczniu 1891 obszerny barak w Chrystal, o 2 godziny drogi za miastem, w którym często po 1.500 przeszło osób na raz się mieściło. Pod względem zdrowotnym stosunki były bardzo smutne: dzieci wymarły prawie wszystkie, a i wielu dorosłych, zwłaszcza słabszej budowy, chorowało na tyfus i cholerynę. Od stycznia do października 1891 umarło w Porto Allegre 600 - 800 emigrantów. Powody tej przeraża­jącej śmiertelności leżą w nagłej zmianie klimatu, niezwykłych upałach letnich, natłoczeniu zbyt wielkiej liczby ludzi w ciasnem pomieszczeniu, wreszcie w niechlujstwie samych emigrantów, pogorszającem jeszcze stan rzeczy. Wszystkie przyczyny po­dwyższę nie działałyby jeszcze tak zgubnie, gdyby ludzi wysy­łano zaraz po przybyciu na kolonje wgłąb kraju. Tymczasem pozostają oni w mieście bez potrzeby 4 - 5 tygodni.
Żywność otrzymują zawsze zdrową i posilną, złożona przeważnie ze świeżego mięsa i pszennego chleba.
Wychodźców, udających się na kolonie, odprowadzają na miejsce partjami pod dowództem urzędników. Otrzymają, oni na kolejach i statkach przejazd bezpłatny; wewnątrz kraju przewożą ich na furach, a na złych drogach konno - silniejsi muszą iść pieszo.
Po przybyciu na kolonję emigranci pozostają przez kilka miesięcy w barakach, zanim grunta im zostaną wymierzone, domki wybudowane i drogi ukończone. Na żywność dostają kwity (vale) odpowiadające wartości zarobku za dnie pracy, spędzone przy rządowej robociznie na drogach. Kwity owe kupcy żywności przyjmują, przedstawiając w końcu miesiąca urzędowi kolonizacyjnemu do wypłaty. Kupcy z początku stawiali bardzo wygórowane ceny, wskutek czego ubodzy koloniści wyżywić się nie mogli. Zarząd kolonji usiłuje usunąć tę stronę ujemną, bądź naznaczając maxymalne taksy artykułów żywności, obowiązujące dla kupców, bądź też wytwarzając niższe ceny drogą konkurencji kilku sklepikarzy. Wielu kolonistów, zrażonych niemożliwością zarobienia na życie, opuściło swoje grunta i powróciło do baraków w Chrystal, skąd odesłano ich do Rio Janeiro*).
*) Rozproszyli się oni po całej Brazylii, wyginęli z nędzy lub powrócili
do Europy.           
99

Ci, którzy przybyli tutaj z pewnym zasobem  odznaczali się oszczędnością i później niedostatek znosić  Ci zaś, którzy przebyli pierwszy ogień odrazu biorąc się do pracy, są dzisiaj zadowoleni z posiadania kawałka żyznej gleby, dającego im pewność, przy odrobinie cierpliwości i pracy, zapewnienia w niedalekiej przyszłości sobie i rodzinie swojej skromnego, lecz niezależnego bytu.
Niestety jednak jakość zeszłorocznych przybyszów polskich jest w ogóle niżej średniej; wielu z nich mniema, że w Brazylii złoto na nlicach bez pracy zgarniać można, a ci właśnie są  wymagającymi. Ludzie, którym ja sam dostarczyłem  w fabrykach, porzucili je po 8 - 14 dniach, żaląc się na niedostateczną płacę, żywność, pracę ciężką etc, gdy w tych samych fabrykach robotnicy innych  narodowości byli zadowo­leni. W fabrykach płace  miesięczne  robotników, przy całkowitym utrzymaniu,   wynoszą   16-30   milreisów;   rzemieślnicy zarabiaja 5 - 6 imlreirów dziennie.
„Wielu z tych emigrantów woli żebrać, nawet ludzie młodzi i silni, a przykre wrażenie robi na osiadłego tutaj enropejeżyka widok zdrowych i silnych ludzi, wałęsających się po ulicach bezczynnie, lub siedzących całemi dniami z wędką na brzegu morza, podczas gdy dziewczęta, kobiety i dzieci, jeśli nie żebrzą - zajmują,się zbieraniem odpadków na rynku i placach publicznych.
Większość wychodźców pochodzi z Królewstwa polskiego, z Gubernij Warszawskiej, Płockiej i Kaliskiej. Z początku przybywało równie wielu poznańczyków z pod Gniezna. Najmniej wychodźców dostarczyła Galicja.
W hotelu emigranckim w Porto Allegre znajduje się (w paździenuku 1891 r.) około 1.000 emigrantów polskich, żądających odesłania ich z powrotem do Europy. Rząd prowin­cjonalny oczekuje w tej mierze rozkazów z Rio Janeiro.
Wiadomości podane przez p. Wallana uzupełnić mogę nieco:  oprócz   wymienionych   wyżej   zbiegów, z kolonji,  znaczna  złożona z kilkuset osób ze stacji kolei St. Maria  przedostało się przez stepy bezludne, żywiąc się mięsem upolowanych wołów, sarn i strusi, do Montevideo i Salto Oriental, gdzie się  niemi zaopiekował osiadły tam Dr. Jurkowski. Część ich znalazła  w warsztatach  okrętowych w Salto,   część  wstąpiła do  większość   przedostała się  do   Buenos

100

Aires a stamtąd  bądź powróciła do kraju,  bądź rozproszyła się po Argentynie, Chile i Paragwaju.
Co do wspomnianych w liście p. Waflana 1.000 zbiegów w Porto Allegre, starania rosyjskiego konsulatu w Buenos Aires o uzyskanie od ministerstwa spraw wewnętrznych funduszu na powrót ich do kraju, pozostały bez skutku; podczas później­szych zamieszek rewolucyjnych w Rio Grande do Sul rozpro­szyli się za przykładem swoich poprzedników, przyczem mała cząstka dotarła do Curitiby, reszta siedzi w Santos, S. Paulo lub Rio Janeiro, szukając możności powrotu do Europy.
Produkta stanu Rio Grande do Sul są następujące: mais (2 zbiory rocznie), fasola, ryż, pszenica, żyto, jęczmień, kartofle (2 abiory), tytoń, wino, pomarańcze, brzoskwinie, gruszki, jabłka, banany, trzcina dukrowa oraz kilka roślin miejscowych.
Włoskie winnice koło Porto Allegre i Pelotas produkują wyborne wina, wywożone do Rio Janeiro i Sao Paulo. Głównym atoli przedmiotem handlu wywozowego są produkta hodowli bydła: suszone mięso (charqui), słonina i skóry.
W porcie stoimy całe 11/2 doby, czekając na pocztę z Porto Allegre i Pelotas, tylko raz jeden na miesiąc odchodzącą na południe.
W kilka dni potem połączyłem się w Buenos Aires z towa­rzyszami moimi w celu poczynienia przygotowań do wielkiej wyprawy geograficznej przez stepy północnej Patagonii do brzegów Spokojnego Oceanu.

Nenhum comentário:

Postar um comentário