terça-feira, 14 de setembro de 2010

Wspomnienia z podrozy. St. Klobukowski. Czesc 1.

Dr. Stanisław Kłobukowski.
WSPOMNIENIA Z PODRÓŻY
PO BRAZYLII,
ARGENTYNIE, PARAGWAJU, PATAGONII I ZIEMI OGNISTEJ,
LWÓW.
Nakładem Gazety Handlowo - Geograficznej.
Z drukarni W. A. Szyjkowskiego.
1898.

JASNIE WIELMOŻNEMU
TADEUSZOWI HR. DZIEDUSZYCKIEMU
BYŁEMU PEEZESOWI
POLSKIEGO TOWARZYSTWA HANDLOWO-GEOGRAFICZNEGO
W  DOWÓD
GŁĘBOKIEJ CZCI I WDZIĘCZNOŚCI
POŚWIĘCA
Autor.


III
PRZEDMOWA,
Oto tomik wspomnień o podróżach moich po stanach brazylijskich Parana, Santa Catharina i Rio Grande do Sul, odbytych w latach 1895 i 1896. Wspomnienia te, drukowane jako dodatek do Gazety Handłowo-Geogra-ficznej z 1898 r., z pewnem wahaniem oddaję w ręce publiczności. Wiem, że czytelnika nie obchodzą trudne okoliczności, wśród których zostały one skreślone, jak brak wszelkich notatek, które w ulewnym deszczu bra­zylijskim przemieniły się w niekształtną masę papierową i ciągle dorywczy pośpiech w pisaniu bez możności po­prawiania i dopełniania. Obawa przed posądzeniem, że lekceważę sobie polską publiczność, ustępuje jednak w tym wypadku obowiązkowi przyczynienia się, choć ułomnym tworem, do rozjaśnienia spraw zamorskich, tak dla nas ważnych, a tak mało nam znanych. Wobec nie­zwykłych zjawisk społecznych, i przyrodzonych na które się patrzyłem i niepodobieństwa skontrolowania przez kogobądź prawdziwości ich, usilnością moją jest nie po­puszczać w niczem wodzów fantazyi i domysłów i jak-najściślej trzymać się w granicach widzianych naocznie rzeczy. Sądzę, że tylko rzetelne przedstawienie zdarzeń bez szczypty przesady może być przyczynkiem warto­ściowym do poznania prawdy stosunków, dalekich nam geograficznie, a blizkich skądinąd.
IV

Lud polski szczęśliwie się skupia i organizuje w nie­których częściach Brazylii. Mógłby się zjawić, zakorzenić i rozwinąć i w innych krajach południowej Ameryki. Na razie jest wszelka nadzieja, że w brazylijskim stanie Parana utworzy się istotnie nowopolskie społeczeństwo. Lecz żeby postępować tą drogą narodów żywotnych, rozrasta­jących się poza swemi granicami etnograficznemi, trzeba poznać teren i stosunki, w których żywioł nasz znajduje się lub znaleść może. Celem ich zbadania Polskie Towa­rzystwo Handlowo-Geogjafiezne postanowiło między innymi i mnie wysłać na dalekie południe. W tymże samym celu zdobywam się na śmiałość podać pośpiesznie szanownej publiczności ten drobny i bardzo niedoskonały przyczynek do poznania warunków, wśród których niezawodnie wy-kwitnie to, co już cudzoziemcy, nazywają »Nową Polską”. Oby społeczeństwo nasze w Europie poznało te warunki i postanowiło z nich skorzystać dla swego handlu, prze­mysłu i własnego rozrostu!
V
CZĘŚĆ  I.
Brazylia południowa. - Rio de Janeiro. - Parana. Santa Catharina. - Rio Grande do Sul.
ROZDZIAŁ I.
Przyczyna wyjazdu. — Podróż z emigrantami pod opieką Towarzystwa św. Rafała. — Kłopoty i starania we Wiedniu i we Włoszech. - Agenci Nodari i Gavotti oraz ks. Salezyanin Duda. –Wyjazd z Genui. — Podróż przez Ocean. — Przybycie do Rio de Janeiro. - Powitanie przez kolonię polską.. ………………..3
ROZDZIAŁ II.
Pobyt w Rio de  Janeiro. — Opis miasta. — Wizyta u generalnego konsula i u ambasadora austryacko-węgierskiego. — Posłuchanie u mini­stra przemysłu, handlu i robót publicznych, Antonio Olyntho. — Emigranci na wyspie Kwiatów. — Polacy w Rio de Janeiro. — Okolice Rio de Janeiro. — Wyjazd do Parany. ………………………………………..20
ROZDZIAŁ III.
Podróż z Rio i przybycie do Paranaguy. — Spotkanie się z dyrektorami kolei. — Jazda koleją przez góry nadmorskie do Kurytyby — Parański Semmering. — Cudowna okolica. — Pobyt w Kurytybie. — Polacy tamże. — Rozmieszczenie emigrantów. — Wizyta u gubernatora Parany Xavier i szefa kolonizacyi Liberata Aristidesa Pereiry. — Odwiedziny u biskupa Barros-Camargo. — Rzut oka na płaskowzgórza parańskie..... 31
ROZDZIAŁ IV.
Wyjazd do Rio dos Patos. — Tamtejsi koloniści polscy. — Ich stan obecny. — Powrót do Kurytyby. — Wycieczka do Rio Negro. — Pobyt u ks. Petersa. — Wyjazd do Luceny. — Opis Luceny. — Ks. Aleksy Iwanów. — Skargi i wymagania kolonistów — Początki kolonizacyjne. — Baraki. — Dawni koloniści………………………………..43
ROZDZIAŁ V.
Podróż z ks. Petersem po rzece Rio Negro. — Charakter okolicy. — Wpływamy do rzeki Iguassu, przyjazd do Rio Claro. — Zwie­dzenie kolonii. — Jazda do Passo de Meio. — Brzegi rzekiPutingi. .57
ROZDZIAŁ VI.
Herva matę. — Warszawianin Madzgaiło. — Tegoż piec nowej konstrukcyi do suszenia matę. — Przeprawa przez rzekę Putingę. — Ulewny deszcz. — Podróż nad przepaścią. — Niemiły wypadek i ciemności nocne. — Przybycie do wendy Gaspara. — Przyjazd do św. Mateusza. — Łuki tryumfalne. — Towarzystwo imienia Puławskiego. — Uroczyste przyjęcie przez kolonistów. — J. O. Flizikowski. — Z teraźniejszości i przeszłości Mateusza..63
ROZDZIAŁ VII.
Jazda do kolonii Zabramka (Agua Branca). — Uroczyste przyjęcie. - Ks. Przytarski. — Podróż konna przez Rio dos Patos do Palmeiry. — Powrót do Kurytyby. — Wizyta u ks. biskupa i władz świeckich. — Uzyskanie gruntu pod szkolę polską. — Artykuły moje w Republice. — Stosunki handlowe................. …76
ROZDZIAŁ VIII.
Stosunki handlowe i przemysłowe. — Osobistości polskie w Paranie. -Księża i ludzie świeccy. 86
ROZDZIAŁ IX.
Wyjazd z Kurytyby do Rio Negro. — Powtórny pobyt w Lucenie. -Dzień Trzech Króli. — Uroczyste nabożeństwo. — Celebruje ks. Iwanów. — Założenie Towarzystwa Kościuszki. — Wyjazd do Rio Preto. — Karol Władysław Kamieński. — Granica stanów Parany i św. Katarzyny. — Ruch handlowy- — Fraciszek Kamieński w kolonii Lincol. — Przybycie do San Bento i Rio Vermelho. — Pobyt w Joinville. — Jazda do Desterro. — Polacy tamże. — Gubernator Hercilio Luz. — Podróż do Laguny i Tubarą. - Ks. Chyliński. — Wycieczka do Pedras Grandes koleją. — Pieszo do Christiume i Kokal (kolonii polskich),….105
ROZDZIAŁ X.
Kolonia polska Grao Para. — Dyrektor Stawiarski. — Kolonia Westfalska (niemiecka). — Braco do Norte. — Spotkanie z ks. Chylińskim. —
VII
Powrót do Laguny i Desterro. — Podróż do Itajahy.— Blumenau. — Polacy tamże. — Pp. Wenk, Kasprowicz, Walkowski. — Wycie­czka z tymże do Massaranduby. — Profesor Jakubowski. — Wy­cieczka samotrzeć do Indyału, Polakji, Sandwegu. Tarnowscy. — Towarzystwo »Zgoda«. — P. Hoschel. — Powrót do Blumenau. — Uczony niemiecki Fryderyk Mttller. — Podróż dalsza. — P. Ho­schel w Gasparze. — Miasto Brusque. — Bittner. — Wycieczka do kolonii polskiej Lageado. — Pastor Csejkusz (wym. Czejkus). — Podróż do Nova Trento (Alferes) z towarzyszem p. Kiedrowskim. — Wycieczka z Saksończykiem p. Gottfriedem. — Przygoda tragi­czna z koniem.  — Kolonia Pinieral.  — Bugry. Podróż do Tijucas. Podróż kilkudniowa łódką do Desterro z przygodami. - Z Desterro do Rio Grande do Sul.-125
ROZDZIAŁ XI.
Miasto Rio Grande. — Pod miastem i w mieście Pelotas. — Przymu­sowy pobyt. — Trzydniowa jazda do Porto Alegre, stolicy stanu Rio Grande do Sul. — Odwiedziny u gubernatora Juliusza de Kastilios (Castilhos) i biskupa Ponce de Leą (Leao). — Niemcy i Polacy. — Wycieczka paromiesięczna z p. F. B. Zdanowskim na północny wschód riograndzki. — Jazda parostatkiem do S. Sebastią (S. Sebastiao). Podróż trzydniowa z przygodami. — Miasto Caxias (wym. Kaszijas). — Pieszo do Nowa Trento i górzystą drogą do Markos, kolonii polskiej. — Pobyt tamże sześciodniowy. -Kolonia włosko-polska, Antonio Prado. — Wycieczki na ulice polskie.Miasteczko Nowa Tessino. — Włoch ksiądz Józef Bardin, mówiący po polsku, jak Polak. — W kolonii włosko-polskiej Alfredo Chaves (Szawes). — Wielkanoc w plebanii. — W gościnie i pod przewodem p. Jana Szwarca. — Miasto Alfredo Chaves. -W hotelu włoskim. — Szef kolonizacyi. — Rodacy: Reszke, Pilecki. — Wycieczki po ulicach polskich. Powrót. — Serenada. -Ulice polskie nad rzeką Antas. — P. Stolpe. — Pobyt w Santa Thereza. — Józef Hamerski. — Wycieczka z Hamerskimi do Guapore. — Niebezpieczne schroniska powstańców. — Nocleg u Fran­cuza. — Miasteczko Lażeado (Lageado). — Gościnność niemiecka. - Parostatkiem rzeką Taquary do Porto Alegre.  … 150
ROZDZIAŁ XII.
Wycieczka przez Santa Maria i Umbu do polsko-niemiecko-włoskiej ko­lonii Jaguary (wym. Żaguary). - Polacy niby nie istnieją tamże. - Założenie Towarzystwa Bartosza Głowackiego w dzień 3-go maja. - Wycieczki na różne ulice do Polaków z Królestwa i do Galicyan-Rusinów w S. Xawier (szawier). — Jazda nocą przez stepy do Umbu. - Koleją do Cruz Alta. - Furmanką Mazurów wschodnio-pruskich do Ijuhy (iżuji).- Ksiądz Antoni Cuber.- Masonerya. - Dyrektor kolonii. — Zaburzenia. - Pobyt dziesięciodniowy. — Wycieczka kilkodniowa do Guarany, polsko-szwedzkiej osady. - Powrót do Iżuji. - Nocą w zamieć piaszczystą do Cruz Alta. - Dyrekcya kolei. -Powrót do Porto Alegre - Pobyt tamże. - Utworzenie towarzystwa Zgoda. - Wycieczka do kolonii polsko-wloskich Marianna Pimentel i Barą do Triumfo. - Budaszewski. - Kolonia polska Feliciano. - Mendelski. -  Wycieczka dziesięcio-dniowa na korach garbarskich do Pelotas. - Noclegi na stepie. - Polacy w Pelotas i w Rio Grande. - Zakła­danie towarzystw polskich. - Trzy dni trzecią klasą parostat­kiem do Buenos Ayres. - Niemcy…172       

-3-
ROZDZIAŁ I.
Przyczyna wyjazdu. Podróż z emigrantami pod opieką Towarzystwa św. Rafata. Kłopoty i starania w Wiedniu i we Włoszech.  Agent  Nodari i ks. Salezyanin Duda. Wyjazd z Genui. Podróż przez ocean. Przybycie do Rio de Ja neiro. Powitanie przez kolonię polską.
W rannej chwili letniej 1895 r., gdy rozmyślałem nad spra­wami bardzo dalekiemi od Ameryki, jak sprawy krajowe polskie i dokończenie rozpoczętego dziełka o Ekonomii politycznej, wpada do mnie przyjaciel z zapytaniem czy chcę jechać do południowej Ameryki.
Towarzystwo św. Rafała, mówił, potrzebuje przewodnika dla tysiąca emigrantów, którzy pod jego opiekę, wyjeżdżają do Brazylii. Zapewnioną masz wolną jazdę przez ocean i z powrotem. Wachanie moje było krótkie. Po dwóch minutach rozwagi odpo­wiedziałem: »jadę«. Postanowienie wcale nie było powierzchowne i lekkomyślne, choć szybko powzięte. Nieraz stawiałem się w po­łożeniu takiego przewodnika i podróżnika. Przez te dwie minuty przebiegł mi w myśli cały szereg obrazów tego coby można wi­dzieć i zrobić w ciągu takiej podróży. Polskie Towarzystwo Handlo­wo Geograficzne, nowo założone we Lwowie, potrzebowało wszechstronnych źródeł wiadomości do swych zadań. Ktoś z jego członków winien na miejscu rozjaśnić wiele spraw wątpliwych i mglistych. Zdarza się sposobność świetna. Wahanie nie mogło być długie. Tyle co do postanowienia. Wszelako zamiast wyko­nać je w ciągu dni 3., okazało się koniecznem opuźnić je o kilka tygodni. Trzeba się było cokolwiek przygotować, aby podróż była obfitsza w skutki. Wypadało zaopatrzyć się różne polecenia, wytworzyć sobie plan zwiedzenia kolonii polskich i zbadania warunków kolonizacyjnych oraz porozumieć się choć cokolwiek ze światem handlowym polskim w sprawie nawiązania stosunków handlowych. Po kilku tygodniach porozumiewań, namyślań i przy­gotowań, które w tak ważnej i rozległej   sprawie nie były niczem innem jak wielką dorywczością, wyjechałem w jedną z następują­cych partyi wychodźców, udających się za morze pod opieką Towarzystwa Św. Rafała
- 4   -
Uzbrojowy byłem w różne polecenia i próbki towarów, głównie z Warszawy. Wyjechałem ze Lwowa 9. sierpnia, wyprzedzając o kilka dni przybycie tysięcznogłowej partyi wychodców do Wiednia. Przez to miałem możność załatwić niezbędne sprawy drobniejsze w Krako­wie  i   w   Wiedniu.   Zbyt   pospieszne   nadjechanie   tego   tysiąca przeszkodziło mi widzieć się z ministrem hr. Gołuchowskim: trzeba było wędrować z nimi. Za to z nieocenioną   pomocą  p.Adama Kłoskowskiego, pełnego ofiarności   urzędnika kolejowego,   można było wyzyskać   współzawodnictwo    między    koleją    południową a państwową i osiągnąć od jednej z nich zniżkę ceny biletu jazdy 3. klasę z   12 złr.   na 6 złr.   na   odległość   do   granicy   włoskiej. Istnienie Towarzystwa  Św.   Rafała   w   Wiedniu   nie   okazało   się żadną fikcyą.   W porozumieniu   z   filią   lwowską,   organizacya ta ułatwiła przeprawienie tysięca ludzi, nie umiejących po niemiecku, z dworca północnego na południowy,   przeżywienie   ich,   zakupno biletów,   wyprawienie    ich   tego   samego   dnia   dalej   w   podróż. A rzeczą jest   ważną aby wychodcy   jaknajkrócej bawili gdziebądź po drodze raz z powodu   kosztów,   następnie  z   powodu gawiedzi miejskiej,   oglądającej ich jakby jakie zwierzęta z menaźeryi a nie ziomków tego samego państwa, wreszcie z powodu policyi austry-ackiej,   niewyczerpanej  w  pomysły krępujące  ruch  taki,  jak  wychodźtwo. Już pod wieczór przyczepiano się do roślejszych parob­ków z tem, że pewnie umykają od wojska, że nie mają papierów w porządku i t. p. Pół godziny przed   wyjazdem   nadawane   były pakunki emigranckie na wagę. Przypuszczając,   że   od   osoby, jak zwykle, będzie z jakie 25 kilo wagi pakunkowej wolnej od opłaty, dołączyłem 4 moje kuferki do   emigranckich.   Wyszedłem   na   tej spekulacyi, jak znany polski przedsiębiorca na mydle, św. pamięci Zabłocki.    Okazało się, że za ulgami   i   ułatwieniami   takich   dra­pieżników,   jak   niemieckie   kompanie   kolejowe,   stoi zwykle za­sadzka.
Żadnej zwykłej ilości kilo wolnej wagi od osoby niedopuszczono. Przeciwnie, wszelkie pakunki, dane na wagę. musiały się opłacać dosyć wysoko. Zbliżyłem się do okienka kasy, aby otrzymać kwit wyprawionych kilkudziesięciu kufrów (tych było bardzo mało stosunkowo do ilości podróżników).   
—    5    —
Przywitał mnie słodki uśmiech z za okienka. Znając miłe typy wiedeńskie, in­stynktowo odczułem żądło i zrobiło mi się w pierwszej chwili zimno. Lecz słodycz uśmiechu była taka, żem zaraz przyszedł do siebie i czułem się bezpieczny. W tem nagle usłyszałem roz­koszny głosik grzecznego kasyera kolejowego: pieszczotliwym to­nem oświadczył mi, że mam zapłacić 215 złr. Struchlałem. Za 20 minut odchodzi pociąg. Istne niepodobieństwo w tym czasie od kilkudziesięciu włościan wydobyć po 10 lub 20 złr. od kufra. Wytłomaczże im, że nie zarabiam nic na tym interesie, że za rzeczy każdy musi płacić więcej niż za bilet! Postanowiłem nie zapłacić wobec szczupłych funduszów moich, uzyskanych na drogę. Lecz z drugiej strony opóźnienie spowodować musi przepędzenie 24 godzin dłużej w Wiedniu. Gawiedź i policya stanęły mi na myśli. Zapłaciłem. Zdołałem mniej więcej połowę przez 10 minut wy­cofać, choć już wówczas słyszałem głosy, że zawartość pakunków nie warte 10 złr., że lepiej niech przepadną i t. p.
Wyjechałem z Wiednia 13. sierpnia pociągiem, zwykle wy­chodzącym o tej porze około 9 -tej wieczorem. Moi wychodcy wyruszyli w kwadrans potem pociągiem nadzwyczajnym i przez dobę do granicy włoskiej ciągle ich o ten przeciąg czasu wy­przedzałem. Im więcej zbliżałem się do granicy włoskiej tem mniej rozkoszne rozpamiętywania szarpały nerwami memi. Ksiądz Salezyanin Duda oraz agenci Nodari i inni oczekiwali naszego przybycia na granicy włoskiej w Pontebba, w celu rozmieszczenia naszych ludzi w Udine na czas koniecznego zatrzymania się tamże. Wprawdzie zawiadomiłem ich telegrafem, że przejeżdżamy przez inną miejscowość granicy włoskiej, a mianowicie przez Cormons. Lecz nie mogłem mieć zupełnej pewności że włoski mój telegram do­szedł lub został zrozumiany należycie. Drogą tą kolei południowej objeżdża się znacznie większą przestrzeń państwa austryackiego niż koleją państwową przez Pontebbę. Zamiast prosto przez Leoben Villach jechaliśmy przez Graz, Lublane i Nebresinę całe 24 godzin. Miałem sposobność przekonania się iż jadę po ziemi, gdzie się toczy walka między niemczyzną i słowiańszczyzną. Jakiś średnio otyły niemiec wsiadł do mego przedziału. Wziąwszy mnie za jakąś grubą rybę, o mało co się nie przewrócił, kłaniając mi się. Następnie zwierzał mi się i starał się mnie ująć zapewnieniem, że Włoch, to dobry czło­wiek, ale Słowianin, to istota godna nienawiści.
-6-
„Słowian, mówił nienawidzę szczerze". Nie wyglądam na prostaka. A zwykle z prostym ludem mają tam Niemcy do walczenia. Ztąd jego po­myłka, z której starałem się go wyprowadzić w sposób jak naj­mniej rozkoszny dla niego. Wyszedł jak oparzony na stacyi na­stępnej, bijąc wciąż niskie ukłony, tym razem przed Słowianinem, którego musiał brać za wysokiego urzędnika.
Dojechawszy na granicę Cormons, dowiedziałem się, źe nikt na nas nie czeka. Po 20 minutach zwaliła się góra całego ty­siąca głów chłopskich na mnie. Godzina przeszła nim zdołałem im wszystkim wykupić bilet do Udine, pośrednicząc przy okienku kasy znajomością języków. Żandarm austryacki wziął mnie na poufną konferencyę. Przekonywał mnie źe właściwie powinien wstrzymać wyjazd tych ludzi, ale że on jest człowiek z sercem i z wyższym poglądem na świat. Korzystam, mawiał, z tej oko­liczności, że Pan jedziesz z nimi. To mi bardzo ułatwia nie sta­wianie przeszkód przejazdowi tych ludzi przez granicę austryacką. Tylko każ im Pan zataić wszelkie choroby żołądkowe. Albowiem Włosi boją się cholery i z błahego wypadku wezmą pretekst do cofnięcia ich z Udine. Mówię to przez życzliwość i współczucie dla tych biedaków, opuszczających ojczyznę itd. Wydałem więc rozkaz, przyjęty z wesołością i fantazyą, że nie wolno cho­rować. Wsiadłszy do wagonu, rozpamiętywałem gorzko i nerwowo nad tem, jak na ziemi włoskiej umieścić choćby przez noc takie mnóstwo mężczyzn, kobiet i dzieci, jakie jechało ze mną. W gło­wie układałem plany, a w ręcznym kufereczku papiery. W tem zawiadamiają mnie, że przybyli ks. Duda i Nodarowie. Byłem zbawiony. Wyleciałem z wagonu na ich przywitanie, nie zamkną­wszy kuferka. Zaraz potem ruszył pociąg a ja w ostatnim wa­gonie z nimi uwolniłem się od zmory, która mnie dusiła: dowiedziałem się, że w Udine wszystko było przygotowane na nasze przyjęcie. Dnie następne 15 i 16. sierpnia do wieczora przepędzi­liśmy na odbyciu różnych formalności, dotyczących paszportów, kosztów przepędzenia kilku dni a dla niektórych kilku tygodni i miesięcy w Udine, zakupna biletów jazdy do Genui itd. Po­goda sprzyjała zwiedzeniu miasta i okolicy. Czułem się prawdzi­wie na południu, we Włoszech: gorąco, ruch uliczny ożywiony, życie więcej na zewnątrz, zupełny zanik dźwięków mowy niemiec­kiej.  Przekonałem się,   że   niemiecki język, niby wielkoświatowy, potrzebny jest do chrzanu, skoro tylko przejechać granice państw niemieckiego i austryackiego.


-    7    -
Z Udine, oprócz wspomnień przyjemnych, mam też i pa­miątkę mniej miłą: wyciągnięto mi z niezamkniętego na klucz kufereczka żółty portfel nabity papierami jak paszport, listy pole­cające, notatki i t. p. oraz drobną sumą pieniędzy. Uczciwy zna­lazca, zachowawszy te ostatnie papierki, odesłał papiery me do policyi lwowskiej, skąd dostały się do Towarzystwa Handlowo-Geograficznego i do mnie w Kurytybie kilka miesięcy potem. Na razie jednak jechałem w świat daleki bez nich. Niepodobna bo­wiem było zatrzymywać się w Europie celem ich poszukiwania niemal beznadziejnego.Okręt nasz wyjeżdżał za parę dni.
Przejechawszy płaszczyznę Lombardzką, Medyolan, oraz piękne i górzyste okolice, zaczynające się zaraz za temźe miastem, stanęliśmy przed południem 17. sierpnia w Genui.
Po strasznem gorącu musiałem się uwijać za różnemi spra­wami po mieście nieznajomem. Doznałem wielkiej grzeczności od zastępcy konsula austryackiego: nieznajomemu wydał mi prowi­zoryczny paszport na mocy polecenia Towarzystwa Św. Rafała Lwowskiego, które czystym wypadkiem przez zapomnienie w kie­szeni uratowałem. Byłto młody człowiek, Niemiec, bardzo uprzejmy i o szerokich pojęciach. Zdawał mi się mało obeznany z stosun­kami brazylejskiemi. Na odchodnem życzył wszelkiego powodze­nia mnie i mej narodowości. Genua jest to miasto wielkie, ma­jące miejscami pozory małego. Uliczki ciasne i kręte. Muły kroczą majestatycznym krokiem dziwacznie przy łbie przystrojone; ciągną za sobą wózki z owocami i jarzyną. Miasto rozłożyło się nad górzystą zatoką. Ulice im dalej od tejże, tem wyżej są po­łożone. Niczem jest spadzistość najmniej równych ulic Lwowa wobec istnej Szwajcaryi, na której osiadła Genua.
Dnia 18 sierpnia 1895. r. w niedzielę różne bieganiny, głó­wnie w sprawie wychodców, zatrudniły mnie a szczególnie ks.Dudę od rana do 3-ciej południu. Kapłan ten młody całkiem się oddał usłudze swych bliźnich. Pochłonęły go zajęcia jak chrzest, odwożenie do szpitala, wyrobienie jazdy, usuwanie przeszkód pasz­portowych i innych i t. d.
Cała organizacya przewożą wychodców do Brazylii polegała na tem, źe towarzystwo Compania Metropolitana w Rio de Janeiro otrzymywało od rządu brazylijskiego pewną kwotę pieniędzy (n. p.120 franków) od dostarczenia Brazylii głowy człowieka dorosłego, mniej   od głowy dziecka  itp,   miało   zaś   możność   za   daleko tańsze pieniądze przewieść tych emigrantów.
-8-
Przeto łożyło ono zna­czny kapitał w przewożeniu ich na swój koszt. Kapitał ten był mu zwrócony w 20 dni najpóźniej po wylądowaniu ich na grunt bra­zylijski.    Potworzyło   ono w tem celu ajencye główne w Lizbonie i Genui, te zaś spłodziły mnóstwo pomniejszych celem dostarczania wolnych biletów jazdy wielkiej ilości ludzi.  Częste były nadużycia w tem, że agenci kazali sobie  płacić  nieprawnie,  choć niewielkie sumki,   lub żądali poręczeń n.p. 10 złr. za dostarczenie biletu, po­ręczeń   tych   nie  zwracali,   zawcześnie   kazali ludziom przed odej­ściem statku   przybywać i sobie  płacić  za   ich  ugaszczanie  przez ten czas, pod różnemi pozorami opóźniali ich wyjazd aż do punktu, kiedy wychodźcy mieli już tylko mało pieniędzy itp. Czy z tych powodów czy z innych więcej usprawiedliwionych   20   rodzin   na­szych nie przyjęto na statek.   Przez wdanie się księdza Dudy wy­jechały one statkiem następnym w 2 tygodnie później.
Wyjechaliśmy o godzinie 3 po południu okrętem »Alaerita«. Wspaniale przedstawia się Genueński port i miasto, zabudowujące się pod górę. Jest to jeden z piękniejszych portów na świecie. Nie wspo­minam o rzeczach banalnych: ruch statków, błękit morza, górzyste brzegi lądu włoskiego itp. O nich prawie nie miałem  możności rozpamiętywać. Zaczęły się dla mnie chwile, jakich się pewnie  nie doznaje gorszych w czyśćcu. Nikt z załogi okrętowej nie   rozumiał słowa po polsku lub nawet cokolwiek wielkiego języka  „wszech­światowego”  niemieckiego. Byli   wojskowi austryaccy   napróżno chcieli spożytkować te trochę znajomości niemczyzny, jaką   posia­dali.    Napróżno!   Ja zaś  ze wszystkimi   wygodnie  porozumiewa­łem się po francusku i trochę po włosku. Stałem się   tedy pun­ktem   środkowym   wszelkiego   porozumiewania się   naszych ludzi z  kimkolwiek   z wyższej   i   niższej   służby   okrętowej.  Wszelkie więc skargi obustronnne oraz znoszenia się z lekarzem i zarządem ze strony   niemal   tysiąca   ludzi,    podniecanych   nowością   wrażeń i stosunków,    w jakich   się nagle   znaleźli,   wszystko   to musiało się oprzeć o tę jedną jedyną oś pośrednictwa. Godziny całe prze­chodziły mi na rozpatrywaniu spraw takich, jak skargi, że jedni nie dostali jeść, że drudzy wzięli jedzenie kilkakrotnie, czy to z kuchni czy jedni od drugich,   inni   nie   chcieli   zajadać   wspólnie   z dru­gimi    (potworzono bowiem   grupy   z 10 osób   tj.   mniej   więcej paru rodzin po wspólny odbiór żywności), dalej od 3. do 5. po południu i od 7. do 9. z rana co dzień byłem tłumaczam między lekarzem a chorymi.

- 9-
W drobnych i ważnych sprawach wszyscy przychodzili do mnie o poradę. Nie starczyło mnie na tę górę, kawałków  do załatwienia. Umykałem na kilka minut lub pół go­dziny do kryjówek, gdzie by mnie nikt nie mógł odnaleść, choć przez tak krótki czas. Wtedy odczułem, jaka to jest roskosz, samotność. Było to poczucie pokrewne szczytowi przyjemności w ży­ciu, określonej przez sołdata rosyjskiego z czasów Mikołaja I., tj. kiedy biją, biją wciąż i naraz przestają bić. Czyściec trwał przez kilka dni z coraz mniejszą uciążliwością dla mnie, aż prawie ustał. Wszyscy przyzwyczaili się do siebie powoli i włożyli do trybu życia na statku.
W Neapolu stanęliśmy nazajutrz 19-go późnym wieczorem i odpłynęliśmy po 24-godzinnem pobyciu tamże Załatwiłem dla siebie i dla drugich różne drobne sprawunki, jak: zmianę pienię­dzy w mieście. Wyjechaliśmy obciążeni 400 wychodcami neapolitańskimi. Miałem tę ostrożność, że nie sam jeden podjąłem się zmiany pieniędzy, tylko wydelegowanemu przez naszych ludzi nieja­kiemu p. Mikulskiemu (jest obecnie kupcem w Kurytybie) pomaga­łem rozmówić się z bankierami w Neapolu. Następnie całe piwo na­warzone na statku ze skarg na zmianę pieniędzy pił on głównie. On także łatwiej mógł się z ludem prostym porozumieć.
Wyjechaliśmy około 10-tej wieczorem 20 sierpnia podziwiając uroczą zatokę neapolitańską wraz z Wezuwiuszem, dymiącym się w dzień, a gdy się zciemni, wydającym ledwie dostrzegalny ogień. Musiałem mieć na statku nieraz bardzo obszerny wykład popularny o wulkanach, geologii, morzu, Kolumbie itp. Komi­sarz czyli zarządca statku, trzymający w mocy swej klucz od po­żywienia, wziął mnie na spytki, abym go objaśnił jakie potrawy nasi ludzie jedzą najchętniej i najwięcej, np. czy raczej z ziemnia­ków, albo makaronu, lub mięsa, czy ryb. Blagowałem mu o roz­maitych potrawach polskich, wychwalając ich znakomitość, pro­stotę i powszechne używanie nawet u prostych ludzi. Przytaczałem jajecznicę z kiełbasą, różne polewki, zacierki z mamałygi, groch z kapustą, zrazy, kołduny itd., ale w ten sposób, aby nic z tego nie rozumiał i w niczem nie mógł się dostosować do kuchni pol­skiej. Albowiem wstyd mi było przyznać się, że na statku byli lepiej żywieni, niż u siebie   w kraju.  
-10-
Twierdziłem tylko,   że   niektóre dania miały pewne podobieństwo do naszych,   z tą różnicą, źe nasze lepsze. Chwalił mi się p. Zarządca (Comisario), źe musiał im do smaku trafić, bo odznaczają się niezwykłym apetytem i bo takim jakiego nigdy nie mają Włosi. Sypałem mu w oczy piaskiem zło­tym, źe my należymy do innej rasy, z klimatu innego, silniejszej, grubszych kościach, potrzebującej zatem silniejszego pożywienia.
Starannie taiłem okoliczność, źe lud nasz  jest   wygłodniały   przez szereg generacyi, przyzwyczajony do tyfusów głodowych,   jak   do rzeczy zupełnie naturalnych,   źe jest ludem   o szalonej   płodności, lecz też o przerażającej śmiertelności, szczególnie dzieci, z niewygód.
I braku pożywienia.    Zarządca kazał wprawdzie   podwajać   porcyę tym, którzy o to prosili.   Jednak   nie mógł pozwolić   aby dawano każdemu zupełnie dowoli. Zjedliby wtedy wszystkie zapasy. Mimo to nie słyszałem już takich skarg, jak »niech się Pan wystara dla nas o więcej kawy, bo inaczej wrzucę moje dzieci   do wody,   aby raz skończyły z tym głodem” i tym podobne cepy nie słowa. Nasi uspokoili się i byli wzorem   porządku   wobec Neapolitańczyków. Ci zakradali się do przedziału kobiet,   przebrawszy się za kobiety. Nasi   wyciągali   ich za nogi   z pod łóżek.   Nastąpiło   zupełne od­dzielenie obydwóch narodowości.   Neapolitańczyków   przyniesiono na piętro wyższe,   skąd rzucali różne paskudstwa na naszych,   nie przez figle,   lecz   z prostego niechlujstwa.   Stosunek   naszych ludzi do służby wyższej lub niższej   stał się   jak  najlepszy.    Przez cały czas drogi w sporach z Neapolitańczykami dawano naszym zawsze słuszność z góry bez rozsądzenia sprawy.
Brzegi Sardynii było widać przed nami o zachodzie słońca 21 sierpnia. Nazajutrz raniutko widać je było po tej samej stro­nie prawej, lecz daleko już za nami. Jakiś chorwat burmistrzował na pokładzie i bez ustanku namawiał, aby jechali do stanu St. Paulo. Skutku żadnego nie wywarł. Raczej mnie wierzyli i nie dali się odwieść od  Parany. Zabrawszy ze sobą próbki konserw jarzynowych i owoco­wych fabryki z Bochni, dałem je p.Rządcy okrętowemu aby je skosztował. Powodzenie miały świetne. Bardzo je chwalił p.Rządca i oświadczył, że tego na okrętach jest bardzo wielka potrzeba. Szczególnie pewna firma genueńska, dostarczająca ich okrętom, chętnie zakupuje tych konserw wielkie masy skąd bądź. Wysta­wił tym próbkom bocheńskim bardzo  pochlebne świadectwo, oraz wystosował list do firmy genueńskiej, polecając je.
  
-11-
Cały ten pasztet przesłałem Polskiemu Towarzystwu Handlowo-Geograficznemu, które je dostarczyło interesowanym, tj. fabryce konserw bocheńskiej.
Dnia 23 sierpnia zbliżamy się do brzegów Hiszpanii. Są gó­rzyste. Około 9-tej wieczór przepływamy w pobliżu Kartaginy, największego portu hiszpańskiego wojennego. Nazajutrz w połud­nie tracimy z widoku brzeg hiszpański. Zwracamy się na południe ku Gibraltarowi. Pobliże cieśniny gibraltarskiej zapowiada się sil­nym wiatrem. Mimo to i dość pomarszczonej przez wiatr po­wierzchni morza, okręt idzie równo jakby po jeziorze. Widocznie było to między lądami europejskim i afrykańskim, bałwany były małe i idące na okręt wprost z przodu w kierunku wschodnim, tak źe żadnego kołysania nie było. Około 6-tej wieczorem widać było już cieśninę. Oba lądy stałe najeżone są wielkiemi górami. Pły­niemy do nich oddaleni o jakie 30 kilometrów. Mnóstwo ptactwa. O zachodzie słońca mijamy Ceutę, wojenny port hiszpański w Afryce. Płyniemy następnie w pobliżu kilku kilometrów warowni angiel­skiej, Gibraltaru. Olbrzymia skała mieści w sobie kilkapiętrowe galerye nasadzone armatami: w 2 sekundy mogą one wypu­ścić 1.000 kul armatnich. Na przodzie skały stoi latarnia morska. Minąwszy forteczną skałę, odkrywa się widok na małe miasteczko. Między granicą hiszpańską a granicznem terytoryum fortecy angielskiej jest przestrzeń wolna, niezamieszkała i żadnemu żołnierzowi obu sąsiadów niedostępna, wedle umowy. Jest to je­dyny zakątek europejski, gdzie się znajdują małpy w stanie natu­ralnym, dzikim. Płyniemy już potem ciemną nocą brzegiem gó­rzystym hiszpańskim ku granicy portugalskiej, tracąc z widoku góry nadbrzeżne afrykańskie z powodu ciemności.
Nazajutrz w niedzielę 25 sierpnia byliśmy już na pełnym oceanie atlantyckim. Morze spokojne niby, lecz znaczne bałwany ją w bok okrętu, tak że okręt znowu mocno się kołysze. Wszystkie kobiety i wielu mężczyzn dostają choroby morskiej. Dziecko jedno, nieżywo urodzone, zostało natychmiast wrzucone do wody, wedle przepisów. Lud nasz o tem nie wiedział i przypuszczał że z tego Powodu morze jest niespokojne. Wystosowano do mnie list z prośbą, abym spowodował uwolnienie statku od trupa. Oświadczyłem źe zo­stało wrzucone do morza i istotnie około godziny 5-tej po południu morze się uspokoiło. Oficerowie statku pocieszają mnie, że Neapolitańczycy jeszcze są sabobonniejsi od naszych. Pociecha to średnia. Do szpitala wali się mnóstwo dotkniętych chorobą morską. Z trud­nością im tłumaczę, że na nią nie ma lekarstwa.

-12-
Mijamy 27 sierpnia wyspy kanaryjskie, należące do Hisz­panii. Na jednej z nich widać ogromną górę szpiczastą we mgle. Jest to góra Teneryfa. Ledwie dojrzeć można kolej żelazną z po­ciągiem i miasto Palmas, na największej wyspie kanaryjskiej. Istnieje tam uprawa tak europejskich jak i tropikalnych roślin. Mnóstwo bogatszych ludzi przybywa do Palmas chorych na piersi, zwłaszcza Anglików. Klimat kanaryjski ma być wspaniały. Już pojawiają się latający ryby. Mają płetwy wyrosłe w skrzydła. O ile mokre, rybka lata nawet o parę set kroków i nieodwołalnie wpada w mo­rze, skoro obeschnie. Lecą do światła okrętowego w nocy i pełno ich jest na okręcie bezwładnych ku uciesze naszych po­dróżników.
Pojawiają się krosty. Lekarz twierdzi że to »parchy«, tylko jakieś odmienne od tych, które zna. Bada pod mikroskopem, czy też udaje że bada. Ma to być zwierzątko inne. Pod koniec jazdy do Brazylii podejrzywałem, że to są wyrzuty z gorąca. Dotąd nie wiem co to było. Na razie jednak wyszło słusznie surowe rozpo­rządzenie, aby każdy, dotknięty tą słabością, zjawił się do szpitala. Zachodziła obawa abyśmy w Rio de Janeiro nie odsiadywali kwa­rantanny bardzo długiej. Kapitan prosił mnie abym rozgłosił, że kto zarażony nie zgłosi się natychmiast do lekarza pozostanie na wyspie przylądka zielonego, dokąd przybywamy za kilka dni. Czy tak by postąpił kapitan, nie wiem. Ale ja musiałem to rozgłosić. Zaczęto się coraz lepiej kryć z tą chorobą. Nie było sposobu przekonania wystraszonych. Musiałem użyć fortelu i rozpowiadać o prawdziwem i nieszczególnem traktowaniu więźniów przez czarnych wojtków na wyspie. To poskutkowało. Lekarz nie mógł się nazajutrz opędzić od chorych i zdrowych, życzących sobie lekarskiego rozpozna­nia, czy są chorzy na parchy. Natłok był taki, że uznano konieczność wyuczenia się choć trochę po polsku, aby uniknąć zbyt przykrych nieporozumień. Byłem tym nauczycielem polskiego języka i tłu­maczem różnych ogłoszeń i napisów.
Dochodziły mnie też inne rzeczy przykre. Pomiędzy naszymi zdarzały się kradzieże i bójki. Wielu mocno się rozhultaiło. Na­mowy Chorwata do »kawy« w S. Paulo też nieco skutkowały. Postanowiłem, aby ktoś chodził z wielkim  arkuszem   i  zapisywał,
-   13   -
Zrozu­miano że do tego ostatniego miejsca chyba tylko za karę się można było dostać. Strach padł na łotrzyków i zawadyaków. Nastąpiło podobno znaczne polepszenie moralności. Istotnie do­brze było wiedzieć kto co wart i gdzie kogo polecać, a byłem na stanowisku na którem   mogłem coś zrobić w tej mierze.
Dojeżdżamy wieczorem po 9-tej do wyspy Św. Wincentego z grupy wysp Przylądka Zielonego. Dojechał do nas parowczyk od angielskiego składu węgla. Rozpromienionemu kapitanowi młody anglik, zawiadowca składu, oświadczył że można jeszcze rozpocząć nabieranie węgla, co też się stało przy całonocnym tur­kocie parowych źórawi.
Anglików na wyspie S. Yincente jest ze 100; reszta ludności to Portugalczycy lub murzyni portugalskiego języka. Mowa staty­styki o wyspach zielonego przylądku brzmi: 3.851 kilometrów~Q, 111.000 mieszkańców, trochę więcej niż 28 głów na kilometr Q. Wyprawiwszy listy do Europy, nabrawszy węgla, zabawiwszy się zręcznością chłopców murzyńskich, zbierających sztuki monety, które im się rzuci, z dna zatoki morskiej, wyjechaliśmy nazajutrz w południe. Nikt nie wysiadł na ląd. Wychodźcy bali się by ich tam nie zatrzymano; mnie zaś wytłomaczono, że najzupełniej nie warto przeprawiać się na gołą skałę, by widzieć tylko skład wę­gla i lichą wioskę. Wtem odradzaniu była niechęć ze strony wyższej służby pożyczenia mi łódki. Najęcie jej zaś od Portugalczyków kosztowałoby sumy bajońskie monetą portugalską, której nie posiadałem. Wyjeżdżając spostrzegamy na środku zatoki małą skałę, zwaną „łajno czarcie” a na niej latarnię morską, Po lewej stronie na wyspie św. Wincentego widnieje skalista „głowa Napoleona I. śpiącego". W pobliżu statku widać olbrzymie jasno­szare ryby. Są to rekiny, łakome na białe mięso ludzkie; po­dobno brzydzą się one czarnem murzyńskiem. Ludzie nasi chwalą mulatów i murzynów, którzy pracowali przy węglu. Łatwiej z nimi rozmówić się po portugalsku niż z Włochami (Italianami). Nastała z nimi przyjaźń. Gdy od murzyna chciano kupić tytoniu, on go dawał darmo.
W pierwszych dniach września wjeżdżamy w okolice dżdży­ste pod równikiem. Istotnie niebo jest pochmurne, deszcz wciąż przepaduje, morze niespokojne, kapitan przepowiada, że na widno­kręgu ku   wschodowi może  się utworzyć trąba morska z wiatrów południowego i wschodniego.
-14-
 Takie połączenie w lejek wód mor­skich    z   chmurami   nie  jest   bardzo niebezpieczne   dla parowca, bo umknie.   Trombę   morską można też łatwo rozbić,   urządzając silny   prąd   powietrza,   w   miejscu   najcieńszem lejka;   strzela się weń kulą armatnią.
Jedziemy wciąż z szybkością 20 kilometrów na godzinę tj. 440 na dobę. Gdy się okręt nachyli na jedną stronę, ma się wra­żenie jazdy w największym pędzie pod górę lub z góry. Wjeżdża się na bałwan i zjeżdża z niego, jakby saniami bez tur­kotu kół. Pod równikiem deszcz zupełnie ustaje. Nasi dziwią się, że w południe żadnego cienia niema. Istotnie słońce wtedy pada zupełnie prostopadle. Ciepło nie jest tak bardzo nieznośne. Bar­dzo łatwo się nawet zaziębić wieczorem, gdy zawieje wietrzyk co­kolwiek świeższy, jak to mi się zdarzyło. Przejeżdżamy w pobliżu skał, zwanych wyspą św. Piotra i Pawła. Zamieszkują ją tylko fa­brykanci guana, ptaki. Jest ich mnóstwo. Cała wyspa jest biała, pokryta jajami i guanem. Zdała widzieć na niej jakby fanta­styczne miasto o dziwacznych budynkach śnieżnej białości z kształtami stożkowatemi niby wieżycami średniowiecznemu Jest-to szerokość północna 0.59 oraz długość 29.18 według Green-wicha. Na wielu mapach niemieckich naznaczone są 2 wyspy św. Piotra i Pawła. Na specyalnej morskiej mapie angielskiej jest tylko jedna św. Piotra i Pawła. Okiem tylko jedną można rozróżnić. Kapitan okrętu naszego nazwiskiem Noberesco, który często jeździ tamtędy, także twierdzi, źe to jedna wyspa, nie dwie.
Nudzi mnie trochę wielka uprzejmość kapitana. Ile razy zbli­żam się do niego podczas jego obiadu lub śniadania, częstuje mnie winem i owocami. Żenuje mnie przystępować wtedy dla rozmo­wy. Wygląda to, jakbym suwał po jego wino. Lecz to jest jedyna chwila, kiedy chętnie wdaje się w pogawędkę i opowiada rzeczy ciekawe. Rozmowa między nami toczy się po francusku. Opo­wiada np. jak Włosi szybko brazylijszczeją, zwłaszcza na plantacyach kawy. Dzieje się to tem, że właściciele fazend (t. j. więk­szych dóbr ziemskich) i cała administracya nie mówią wcale ję­zykiem włoskim lecz pokrewnym portugalskim i zmuszają przez to robotników włoskich do poduczania się po portugalsku a wła­ściwie do psucia sobie języka ojczystego nawet już w przeciągu 6 miesięcy. Kapitan to widzi, przewożąc ich wciąż przez ocean. O stosunkach w stanie Bahia opowiada on liczne przykłady strasznej tam niechęci przeciw cudzoziemcom.

-15-
Rządy brazylijski i centralny riojanejrowski   są   zupełnie bezsilni.  N. p. Francuz pewien miał oddane w przedsiębiorstwo od rządu stanu Bahia wytknięcie budowę kolei pewnej,   gdzieś w głąb kraju.   Wybrał się z paruset ludźmi. Wciąż mu ich po trosze zabijano. Ci, których posyłał o pomoc do rządu bahijskiego, nie wracali. Sam uszedł i podobno tylko on i paru towarzyszy dotarli do miasta Bahii. Wszystkich niemal wystrzelali.   Francuzowi  skarżącemu się odpowiedzieli, źe rząd nie może   narazić  się   na   niepopularność popierając jego choćby naj­słuszniejszą skargę.  Francuz tem zrujnował  się do szczętu.    Roz­koszne to stosunki w północnej Brazylii.
W nocy 5. września przejeżdżamy koło wyspy Fernando Noronhia (wym. Noronia). Jestto więzienie przestępców. Wyspa ta należy do Brazylii. Odtąd płyniemy wzdłuż brazylijskich stanów: Rio Grande do Norte, Parahyba, Pernambuco, Alagras, Sergipe, Bahia, Espiritu Sauto i Rio de Janeiro. Lądu wszakże nie widać z powodu oddalenia. Po kilku dniach jazdy od wyspy Fernando Noronia dojeżdża się w pobliże stanu i miasta Bahia. Jest ono drugie co do liczby mieszkańców po Rio de Janeiro. Znajduje się w jego pobliżu skała olbrzymia, pokryta orchideami.
Pobliże brazylijskie zaznaczca się morzem burzliwem i nie­bem zachmurzónem. Pochodzi to z wiatru Pampeiro (pampa zna­czy step), który o jakie parę set mil sprawił burzę na morzu. Wielu, zwłaszcza kobiety, choruje na morską chorobę. Co do do mnie, to ani razu nie odczułem słabości tej. Przeciwnie buja­nie statku sprawia mi przyjemność, niby łechcenie, niby ćwiczenie sokole (gimnastyczne). W ogóle przed śniadaniem obiadowem tj.do 10 rano czuję szalony głód. Potem walczę z sennością i wielkiem zmęczeniem, które ustają nieco po południu, lecz zaw­sze mnie gnębią. Jest to właściwość morza, że z początku rozbiera każdego nieprzyzwyczajonego.
Miałem sposobność porównywać do woli śpiewy ludowe. Włoskie neapolitańskie są wesołe i wcale nie rzewne, włoskie kalabryjskie dosyć pierwotne; nic w nich też niema rzewnego, lecz są poważniejsze. Nasze polskie i rusińskie są za to mniej skoczne i więcej minorowe. Raz zaśpiewali chórem Polacy, Rusini czy Kalabryjczycy. Jeden z oficerów statku, Genueńczyk, nie przyzwyczajony do   takiego   jakiegoś   ponurego   czy banalnego śpiewu,  chciał ze skóry wyskoczyć.
-16-
Ten śpiew mnie gnębi (il canto opprime me) powtarzał. Nie mógł wytrzymać, wyleciał z kajuty i przerwał chór. Wiatr Pampeiro opóźnia naszą podróż. Przed nim tj. jesz­cze 6-go września zrobiliśmy 276 mil morskich na dobę tj. 11.41 na godzinę. Dnia 7. już tylko 232 na dobę tj. 9.66 na godzinę. Przeto jedziemy wolniej o 44 mil na dobę i 1,75 na godzinę. Jedna mila morska jest trochę mniej niż 2 kilometry. Dokładnie: 1 mila morska angielska i niemiecka równa się 1854 metrom, 1 mila morska francuzka 1850 metrom. Dnia 8 września morze najburzliwsze. Trudno chodzić, jesz­cze trudniej ubrać się i rozebrać bez potłuczenia się.
Choć przejeżdżamy strony gorące, niema zbytniego ciepła. Na półkuli południowej wrzesień jest dokładnie to samo, co na północnej marzec, więc końcem zimy i ledwie początkiem wiosny.
10 września wieczorem mijamy Cabo Frio (przylądek zimny). Widać przy zmroku światło latarni morskiej. Jest to pobliże sto­licy Stanów Zjednoczonych Brazylii, Rio de Janeiro. Brzeg morski od dawna przedtem jest bardzo górzysty. W nocy z 10 na 11 mijamy zatokę riojanejrowską i z rana po wschodzie słońca zawi­jamy do »wyspy wielkiej, Ilha (wym. Ilia) Grande. W razie nie­pomyślnego wyroku lekarzy rządowych brazylijskich będziemy tam odsiadywali kwarantannę. Wyspa ta wydała nam się miejscowością wprost uroczą. Gó­rzysta, pokryta bujną roślinnością, przeważnie wysokiemi krzaka­mi i średniej wielkości drzewami, kryła w sobie tajemniczy wzrok nieznanej nam wegetetacyi podzwrotnikowej. Była to wiosna. Choć zima nie jest tam sroga a nawet cieplejsza zwykle od naszego lata, jednak zmiana pory roku i tam się zaznacza pewnem prze­budzeniem się przyrody, bujniejszem jej życiem, jakąś pieśnią chórem śpiewaną przez wszystkie istoty, jakiemś pobudzeniem do szybszego poruszenia się i rozradzania. Słońce grzeje teraz już z rana. Tchnienia wiatru nie ma żadnego ani też chmurki na niebie. Piękne barwy niebieskie i szafirowe uderzają oko, gdzie tylko spojrzeć na wodę i niebo. Barwy te są przerywane zielo­nością i ciemnością dziwacznie wykrojonych szczytów gór i brzegów wysepek, wysp i lądu stałego. Z gąszczu leśnego zalatują ta­jemnicze głosy świergocących ptaszków czy owadów.
-17-
 Nasuwa się zaraz   pytanie co   też ta fantastycznie bogata roślinność, nieznana zupełnie w Europie, musi kryć za mnóstwo tajemnic nieznanych uczonym. Wiele tam owadów, gadów, płazów, barwnych ptaków I motyli oraz okazów mineralogicznych i dziwów telluryczno-geo­logicznych! Mimo tej poezyi nie koniecznie robiło nam się rozkosznie na myśl odbywania kwarantanny.
Zdrowotność naszych wychodźców niekoniecznie była wzo­rowa. Dosyć wielka była śmiertelność dzieci a najwięcej przera­żały owe niby „parchy’. Zdaje się jednak, że lekarz stracił wiarę w swą pierwszą dyagnostykę. Może się przekonał, że to wyrzuty od gorąca. Może też tylko obawa kwarantanny kazała mu tak się wyrażać.
Kilka godzin czekaliśmy na przybycie komisyi sanitarnej małym parowcem. W południe zobaczyliśmy zdała wreszcie nad­chodzącą łódkę parową z chorągwiami brazylijskiemi i sanitarnemi.Wyjechała ona z pobliża szpitali wielkich, wybudowanych nad brzegiem morza i nieco na wyżynie. Wyspa wielka „Ilha Grande" jest ważną stacyą sanitarną brazylijską. Na nią wyłado­wują w pewnych warunkach przybyszów do Brazylii, dotkniętych chorobami. Przed nią okręta odsiadują kwarantannę z kombina-cyami wylądowania i leczenia w owych szpitalach.
W południe też stowarzyszyły się nam 2 parowce pełne wychodźców, przeważnie włoskich, choć statki były francuzkie. Niektórzy z bystrych i domyślnych dopatrywali się emigrantów polskich i nawet znajomych rozpoznawali. Formalności sanitarne musiały być zawikłane. Parostatek nasz zaludnił się mundurami brazylijskimi. Rozprawiano wiele z nimi. Czekano aż do wieczora dnia następnego. Z nudów łowi­liśmy ryby na wędkę. Powstała pomiędzy wychodżcami myśl po­dziękowania kapitanowi za dobre obchodzenie się z nimi przez odśpiewanie mu „Niech żyje” i „Mnohaja lita”. Kapitan zapytany przezemnie poufnie, wolał odłożyć ten hołd na chwilę opuszczenia okrętu w Rio de Janeiro dla większego wrażenia. Tymczasem zdaje się, że w pośpiesznem wysia­daniu odłożono ten dowód uznania na święty nigdy. Miałem wrażenie też, że coś w rodzaju łapówki uspokoiło urzędników co do stanu zdrowia naszego. Wyjechaliśmy 12 września przed za­chodem słońca z Ilha Grande, stanęliśmy w nocy w Rio de Jane­iro.Nagły    spokój i brak kołysania się statku zbudziły mnie ze snu, jak zastanowienie się młyna budzi młynarza
Dodatek   do Gazety Handlowo-geografioznej Nr. 3. 1898 r.
-18-
Ujrzałem po lewej stronie mnóstwo świateł w oddali. Z nastaniem dnia, który przybywa bardzo szybko, niemal odrazu bez bawienia się w świ­ty i przedświty, odkrył się w około wspaniały widok. Byliśmy jakby na środku olbrzymiego »Morskiego Oka« otoczonego ze­wsząd Tatratami. Miasto w głębi nie imponowało swą wielkością i rozległością, w wielu miejscach zieleń ogrodów go ukrywała. Domy pojedyncze ledwie można było rozróżnić w odległości. Panorama widoków jest tak olbrzymia, że miasto nawet takie jak Londyn lub Paryż wydawałoby się niezbyt wielkiem i zajęłoby tylko małą część wspaniałych brzegów w około. Miasto Rio de Janeiro liczące około 800.000 mieszkańców i bardzo rozległe oraz rozrzucone na wielkiej przestrzeni, jak może żadne europejskie tejże samej liczby mieszkańców, robiło wrażenie bardzo skromne­go miasteczka. Odróżniały się swemi kształtami góry Korkowado (Corcovado) i Głowa cukru (Pao - wym. pą d'assukar), po­łożona przy samem wstępie do zatoki Rio Janejrowskiej.Z rana przed południem przybyło na statek mnóstwo urzę­dników brazylijskich z urzędów cłowego, sanitarnego, kolonizacyjnego itd.
Stało się niepodobnem zejść do łódki i na ląd bez kon­troli kilku cłowych stróżów bezpieczeństwa. Po południu w chwili najmniej spodziewanej oszołomiony zostałem przybyciem kilkunastu członków stowarzyszenia »Zgoda« w celu przywitania mnie. Byli to pp. przewodniczący Franciszek Krauze, (właściciel fabryki powozów), kasyer Józef Poznański (właściciel zakładu jubilerskiego), Franciszek Grobliński (rękawicznik), Gotfryd Grolman (siodlarz rymarz), Karol Woleński, Wła­dysław Bendich i Bolesław Belter. Przywitali mnie jako wysłannika z Polski i delegata Polskiego Towarzystwa Handlowo - Geograficznego. W rozmowie z emigrantami potwierdzili tychże w zamiarze udania się do Pa­rany. Dawno ci członkowie kolonii polskiej nie widzieli prostego ludu naszego. Radość ich i zaciekawienie były z tego powodu niezmierne. Nie mogli się z naszymi prostakami dogadać. Zwyczaj całowania po rękach surdutówców zwalczali tak, jak ja to czyni­łem przez całą podróż i cały pobyt mój na południowej półkuli. Niemniej jednak zdarzyło się przy wysiadaniu, że jeden obrzydliwy mulat,  palacz   na statku,   wyciągnął   z powagą łapę i wielu z naszych ją pocałowało.
-19-
Wstydzono się z tego potem. Deputacya Zgody zabrała mnie samego (bez rzeczy) małym swym parowczykiem na ląd. Stosunek mój z wychodźcami w miarę podróży stawał się coraz serdeczniejszy. Poznaliśmy się i wzbudziliśmy w sobie zaufanie. Kapitan, oficerowie, doktor i w ogóle cała służba okrętowa niższa i wyższa szczerze chwalili naszych wychodźców przed róźnemi komisyami brazylijskiemi w Ilia Grande i w Rio de Janeiro. Podczas całej podróży z Genui do Rio de Janeiro 17 dzieci umarło na okręcie wszystkie niemal nasze, gdyż z włoskich umarło tylko jedno dziecko. Śmiertelność ta była skutkiem zmę­czenia podróży ze Lwowa do Genuy i dłuższej o 2 dni drogi morskiej niż ją mieli Włosi, którzy wsiedli na okręt dopiero w Nea­polu. Zdaniem lekarza jednak stan zdrowia naszych ludzi był lepszy niż Neapolitańczyków i Kalabryjczyków. Tylko dzieci nasze okazały się mniej wytrzymałe.
-20-

ROZDZIAŁ II.
Pobyt w Rio de Janeiro — opis miasta, wizyta u generalnego konsula i am­basadora austro-węgierskiego — audyencya u ministra handlu i komunikacyi Antonio  Olyntho.   —   Emigranci  na wyspie Kwiatów. — Polacy w Rio Ja­neiro. — Wyjazd do Parany.
Umieszczono mnie w hotelu Garson na ulicy Cattete (Ka­detów). Jest to oberża pierwszorzędna i droga a przytem daleko od środka miasta położona. Chcąc zaś być w samem ognisku ży­cia polskiego, przeniosłem się po 10-ciu dniach do lokalu Towa­rzystwa „Zgoda” rua 1 de Marco, na pierwszorzędną ulicę śród­mieścia. Pobyt mój w Rio de Janeiro od 18 września przeciągnął się do 1 października. Był to koniec zimy tamtejszej a początek wiosny, niby jakby u nas od 13 marca do 1 kwietnia. Upał był wciąż wielki, lecz znosiłem to gorąco bez najmniejszej uciążliwości.
Miasto Rio de Janeiro w pierwszej chwili nie zrobiło na mnie korzystnego wrażenia. Ciasne uliczki śródmieścia o domkach prze­ważnie 1-piętrowych a najwięcej 2-piętrowych przenoszą świeżego przybysza jakby w świat średniowieczno-indyjski. Najwspanialszą ulicą jest rua Ouvidor (wym. Uwidor), wąska z pięknemi wystawami sklepowemi, wolna od ruchu powozów i tramwajów, zawsze ożywiona. Inne ulice śródmieścia są jeszcze cokolwiek węższe. Mimo to są one zaopatrzone w tramwaj, biegnący z konieczności tuż przy wąskim trotuarze i ze stopniem niemal występującym nad krawędzią trotuaru. Przeto trzeba uważać, aby ten stopień nie zajął nogi przy szybkim biegu tramwayu.
Powoli dopiero, rozglądając się i rozjeżdżając po mieście, wi­dzi się że to ogromne zbiorowisko ludzi, pełne ruchu i życia. Tramwayami elektrycznemi i konnemi jedzie się w różne strony miasta godzinę całą, by wyjechać zupełnie poza miasto. Środki te komunikacyjne znacznie ułatwiają obracanie się po mieście. Zaś wrażenia, że się jest w puszczy leśnej, można łatwo doznać w środku niemal miasta. Góry św. Teresy, św. Antoniego, Gloria, Cantagallo,    położone   w pobliżu   śródmieścia,   mieszczą   w sobie części zarosłe krzakami, gdzie zdaje się jeszcze stopa ludzka nie stanęła. Jedna z nich podobno zawiera złoto, tak jak przy wstę­pie zatoki Głowa Cukru (Pao d'assucar). Anglicy chcieli je wyzy­skać pod względem mineralogicznym lecz z warunkiem , że kruszec znaleziony będzie całkiem do nich należał. Zobowiązali się przytem zniesionemi górami zasypać część zatoki, przez co stwo­rzone by były nowe miejsca dla rozwoju miasta. Dziwić się na­leży że nie przyjęto tych propozycyi prócz zniesienia »Głowy Cukru«, która u wstępu zatoki jest obroną miasta i mogłaby się łatwo stać Gibraltarem brazylijskim. Mogłaby ona zmieścić galerye z setkami armat i zrobić z Rio de Janeiro raz na zawsze miastem niezdobytem. Szczęściem dia Ameryki niepotrzebne są jej takie zbrojenie się, jak niepotrzebne zużytkowanie armat Maksyma oraz innych wynalazków, zaradzających zbytniemu mnożeniu się ludzkości.
Rio de Janeiro ma wspaniałe ogrody, jak »aklimatacyjny«, »publiczny« a przede wszy stkiem botaniczny. Takiego pewnie nie ma na kuli ziemskiej chyba tylko w Batawii. Bogactwo drzew, krza­ków i innych roślin, zasadzonych porządnie i systematycznie z obja­śnieniami łacińskiemi jest niezmierne. Pewj?ie jest ten ogród rajem dla botanika i ogrodnika wyższego stopnia. Zwykłego śmiertelnika uderza widok kilku alei palmowych. Drzewa te są ogromnej wy­sokości, wyższe 30 metrów, proste jak świece, z czubem liściastym. Szczególnie jedno odosobione odznacza się wielką wyniosłością. Jest to sędziwa, lecz wcale czerstwa jeszcze matrona, najpierwsza z tego rodzaju palm, pochodzenia afrykańskiego. Jest przy niej tabliczka, zapisana jej metryką.
Lecz opis budynków, placów, pałaców, alei riożanejrowskich, choćby były nawet stokroć piękniejsze, są niczem wobec czarują­cej piękności przyrody w pobliżu miasta. Zatoka wygląda jak ogromnej wielkości jezioro otoczone Alpami. Jest ona podłużna i z tego powodu pierwszy jej odkrywca Cabral w 1532 r. tj. przed 366 laty wziął ją w styczniu (miesiącu zwanym po portugalsku Janeiro) za rzekę. Dla tego też zatoka i miasto zwą się styczniowemi „de Janeiro” a rzeczy i osoby dotyczące stolicy Brazylii przezwane są rzecznemi »fluminense«. Wysokość gór, zwy­kle stożkowatych sprawia, że się je widzi na bardzo wielką odle­głość. A odległość ta jest daleko większą niż się wydaje zwłaszcza, jeżeli się elektrycznym tramwajem lub koleją żelazną wjedzie na jaki wyższy szczyt.   Jestto zwykle zjawisko górskie.
-22-
 Same miasto przeto jest rozleglejsze i okolice, które się widzi jak na dłoni, są znacznie więcej oddalone, niżby się przypuszczało. Jeden z pię­kniejszych widoków jest z góry Korkowado (Corcovado), najwyż­szego szczytu okolicznego. Łatwo dostać się nań parową koleją żelazną. Kombinacya widoków alpejsko tatrzańskich z błękitem morskim! Żadne większe miasto na świecie nie ma tak pięknych okolic, jak Rio de Janeiro.
Miasto to, oprócz, że ściąga do siebie wielki ruch handlowy przemysłowy i polityczny jest równocześnie siedzibą uniwersytetu oraz różnych akademii, towaszystw naukowych i dość znacznych bibliotek publicznych, jak narodowa, portugalska, fluminense (rze­czna, tj. riożanejrowska) politechniczna itd. Spółek i kompanii handlowych, przemysłowych, przewozowych, klubów politycznych i różnych stowarzyszeń jest bez liku.
Po stracie   papierów   polecających  i paszportu w Udine by­łem w położeniu bez wyjścia.  Przeto tem usilniej   pragnąłem do­stać  poleceń   tak od swego rządu austryackiego  jak od brazylij­skiego.  Zatem udałem się najpierw   do swej opiekuńczej władzy: do konsula generalnego  i ambasadora.   Pierwszy,   którego nazwi­ska umyślnie   nie wymieniam,   przyjął mnie wprawdzie  grzecznie, bo ostatecznie nie było przyczyny przyjąć mnie szorstko, dał mi świetne wskazówki kiedy zastać ambasadora w Petropolis (1/2 dnia jazdy parowcem i koleją żelazną od Rio de Janeiro),   lecz   bardzo nieszczególne   sprawił  na mnie wrażenie,  jako źródło wiadomości innych np. o Brazylii, o  wychodztwie z Austryi-Węgier,   o kolonizacyi itd. Przypuszczam że dzielnie się znał na handlu wielkoświatowym , świetne zdawał swemu rządowi sprawozdania kon­sularne i że przeto,   wysiliwszy w tym kierunku,   mniej odpowia­dał swemu zadaniu w kierunkach innych.   Zaznaczył w rozmowie że polscy wychodźcy to „skończone bydło”, które nawet nie wie czy jedzie do Brazylii,do Australii, Afryki,    północnej Ameryki. Na dowód  tego przytoczył fakt,   źe sam z nimi przyjechał przed kilku miesiącami,   stykał się z nimi przez cały miesiąc, przekonał się jak brudno się noszą, jak zupełnie z nimi niepodobna się roz­mówić i porozumieć (po niemiecku pewnie), jak wszyscy na ziemi brazylijskiej   bezwarunkowo   muszą  zginąć  z głodu. Gdy przebąknąłem, że przecież od paru lat korespondowałem, siedząc we Lwo­wie,  z takimi kolonistami   polskimi,   którzy nie zdążyli widocznie jeszcze   z głodu   przenieść   się   na  łono Abrahama,   przerwał mi i niemal zakrzyczał mnie argumentem takim, jak że on zna Bra­zylią i wie jak się w niej dzieje.

-23-
 Widząc przed sobą taki wspa­niały okaz kulturtregera, zamilkłem i wyniosłem się od niego. Przybyłem do niego po wiadomości o poddanych austryackich w Brazylii i nie miałem ani ochoty ani czasu podjąć się jego wy­kształcenia w materyi, którą on powinien był lepiej znać odemnie. Nie wspomniałem mu nawet, źe prawdopodobnie największy ele-gant na statku parowym w 3. klasie w krótkim czasie zderanżuje sobie cokolwiek toaletę, zwłaszcza dosyć szybko przy ładowaniu węgla, i że to »bydło« nie tylko wiedziało iż jedzie do Brazylii, lecz nawet domagało się aby je zawieść do stanu Parana. O tym ostatnim dźwięku mowy ludzkiej pewnie by on sam słyszał po raz pierwszy.
Westchnąwszy nad instytucyą konsularną austryacką, udałem się nazajutrz do Petropolis, siedziby ambasady austryacko-węgierskiej pod Rio do Janeiro. Wyjechawszy o 7. rano parostatkiem piękną pogodą po wspaniałej zatoce riożanejrowskiej , stanąłem po 10-tej u jej kresu północnego, gdzie czekał pociąg de Petro­polis. Jazda koleją żelazną trwa z parę godzin najpierw płaszczy­zną po moczarach i zaroślach a następnie pod górę specyalnemi lokomotywami. Te mają tylne koła znacznie większe od przednich i przez to są mocno nachylone naprzód. Wyglądają jak elegantki podnoszące suknię przy przejściu przez kałużę lub błoto. Wjazd na górę przedstawia panoramę najwspanialszych widoków górzy­stych. Objeżdża się naokoło ogromnych stożkowatych skał ku ich szczytom. Od czasu do czasu otwiera się perspektywa na egromną zatokę riożanejrowska, coraz piękniejsza im wyższa. Zatokę tę z naj­wyższego miejsca widać jak na dłoni, „Głowę cukru” na końcu jej południowym, jak naparstek, Korkowado, jak mały pagórek spi­czasty przechylony na zachód w ogródku dziecinnym. Miasta Rio de Janeiro zupełnie nie można rozpoznać: tonie w nadbrze­żnych niby pagóreczkach i wąwozach jak jakie nieznaczne gniazdo jaskółcze. Lokomotywa elegantka gwiżdże wciąż nielitościwie prze­raźliwym grubym i niskim tonem aż wjechaliśmy do osady Pe­tropolis. Wtedy do gwizdu przyłączył się głos dzwonu, dźwięczącego na lokomotywie jak Anioł Pański. Nim pociąg zwolnił biegu i stanął, wił się wężykowato w około gór przez gęsto za­ludniony szmat ziemi, niby przez miasteczko, niby przez wille pod­miejskie z ogrodami, niby przez miejsce kąpielowe w Europie.

-24-
Petropolis jest wielka  i zamożna  kolonia.    Była  ona   z po­czątku przeważnie szwajcarsko-niemiecką. Lecz teraz do jej środka czyli do miasteczka przybyło   mnóstwo ludzi zamożnych wszelkiej narodowości a przeważnie Brazylianie na mieszkanie.  Wysokie po­łożenie daje jej klimat chłodny i zdrowy.   Osady szwajcarsko-niemieckie dostarczają   przedniego nabiału.    Wszyscy ambasadorowie i wielu wysokich dostojników tam mieszkują stale wśród świeżego powietrza   górskiego i zdała   od   żółtej   febry.    Do   Rio de Janeiro tylko   dojeżdżają.    Uderzają   oko   hotele   pierwszorzędne,    szkoła »teuto braziliana«    (niemiecko-brazylijska)   i   w  ogóle   eleganckie wille   z   pięknemi    ogrodami,    szerokiemi   ulicami   i   wygodnemi chodnikami.
Ambasador   austryacko-węgierski,   hr.Tevera, przyjął mnie uprzejmie. Tchnęła od niego zupełnie inna znajomość spraw świa­towych i rzeczy brazylijskich niż u generalnego konsula,   Mylił się wprawdzie,   przedstawiając   mi antagonizm między ministerstwami federalnemi  stolicy  brazylijskiej Rio   de Janeiro  a urzędami   poje­dynczych   stanów.   Twierdził, że polecenie z Rio de Janeiro ministeryalne,   o które   prosiłem,   tylko  może   zaszkodzić   u urzęd stanowych,   z powodu    wielkiej niechęci pojedynczych  stanów do stolicy.   Oświadczył mi,   że nie otrzymał z Wiednia od dr. Gołuchowskiego   żadnych   wskazówek co  do tego,   żeby mnie   polecić władzom brazylijskim i w ogóle pomódz mi, i że znać mnie może tylko  z paszportu   prowizorycznego   wydanego   mi  z   grzeczności przez konsula austryackiego w Genui.   Wszelako przyobiecał zro­bić dla mnie, co będzie mógł, a zwłaszcza wystarać się o polece­nia ministeryalne   brazylijskie dla mnie   do prezydentów pojedyn­czych stanów.  Wątpił jednak czy będzie mógł co zrobić istotnego. Po takiej odpowiedzi pożegnałem się jak zmyty. Nad marnościami tego świata miałem czas rozmyślać,  aż do odejścia pociągu o go­dzinie 4. Czarne myśli tłoczyły mi się do głowy, tak, że zjeżdżając z góry koleją   i suwając   w rozkoszny   wieczór parowcem po pię­knym zwierciadle zatoki,   nie zważałem na cuda przyrody ani na­wet   na uśmiechającą   sie ładnie Angielkę,   towarzyszkę  podróży. Cóż pocznę bez poleceń,   bez bardzo   znacznych środków   pienię­żnych? Jak objechać kolonie polskie, zbadać stosunki osiedleńcze, poznać warunki handlowe   takiego olbrzymiego obszaru  jak połu­dniowa Brazylia  i Argentyna?  Zdawało mi się,   że zabawiam się rozbijaniem granitowego muru głową.
-25-
Przybywszy późnym wieczorem do swego hotelu w Rio de Janeiro, zastałem u siebie młodego Salezyanina z Turynu, ks. Trawińskiego. Przy darach Bożych i wesołej rozmowie prysnęła czarna rozpacz moja. Trawiński zachwalał ministra robót publicznych, i komunikacyi, p. Olyntho jako bardzo przystępnego i sprzyjają­cego cudzoziemcom. Poradził mi jego odwiedzić i w braku pa­szportu i papierów legitymacyjnych przedstawić mu szumny bilet: Dr. Estanislau Kłobukowski Director da sociedade polacca geographica commercial e membro do Comite emigratorio em Lemberg Austria. (Dyrektor Towarzystwa polskiego geograficzno-handlowego i członek komitetu wychodczego). Uchwała ta, którą powzięliśmy, została niebawem wykonaną. Znalazłem się w mini­sterstwie.
Minister Antonio Olyntho był albo uprzedzony przez amba­sadora hr.Teverę albo wprost tylko ufał temu co mu mówiłem bez dowodów legitymacyjnych piśmiennych. Okazał się nadzwy­czaj uprzejmy i rozmowny. Zaprosił mnie do swej rodziny w sta­nie Minas Geraes pod miastem Diamantina. Chciał koniecznie bym z jego pomocą kierował emigrantów naszych do jego stanu rodzinnego, którym jest właśnie stan Minas Geraes (kopalnie ogólne). Wymówiłem mu się koniecznością zwiedzenia wpierw stanu Parana i innych południowych brazylijskich. Szczególnie na­legał, gdym mu wypowiedział prawdopodobieństwo przybycia 8.000 do 10.000 Galicyan w ciągu roku. Byłaby to istosna grat­ka dla tamtejszych plantatorów kawy dostać na raz tyle rąk zdrowych do pracy. Mimo mej odmowy dał mi polecenie do wszystkich prezydentów stanów, które miałem zwiedzić, kazał udzielić mi bilety wolnej jazdy parostatkami morskiemi stowarzy­szenia Lloyd Brasileiro oraz żelaznemi kolejami w stanie Parana. Oprócz tego kazał wydać naczelnikowi biura kolonizacyjnego po­zwolenie dla 3 członków towarzystwa »Zgoda« zwiedzania każdej chwili „Wyspy kwiatów” (Ilia das flores). Członków tych zapra­gnął też poznać. Na następnem posłuchaniu byłem też istotnie u niego w towarzystwie pp. Franciszka Krauzego i Józefa Poznań­skiego. Minister też zajął się żywo sprawę nawiązania stosunków handlowych z krajami polskimi. Dowiedziawszy się, że wiozę próbki towarów, zarządził zwolnienie częściowe cła od 5 pakun­ków moich. Była to ulga taka, że zapłaciłem cła 90 milrejsów zamiast 400.
Dodatek do Gazety Handlowo-geografioznej Nr. 4. 1898 r.
-26-
Z sercem przepełnionem wdzięcznością szykowałem się do wyjazdu. Zapomniałem jednak wspomnąć, że przedtem byłem kil­kakrotnie na »Wyspie kwiatów« aby odwiedzić swych wychodźców By się tam dostać z Rio de Janejro trzeba łódką jechać parę go­dzin. Z brzegu miejskiego zupełnie jej nie widać. Już wsiadaliśmy raz na łódkę około 10-ej rano, gdy mnie rodacy zapytali czy juź jestem po śniadaniu (tj. rannym obiedzie), bo dopiero późno wieczorem około 6-ej wrócimy. Odparłem, że nie miałem czasu na obiad i że chętnie się godzę nie jeść aż do wieczora byle tylko nie było opóźnienia. Uznano, że w takim klimacie jak riożanejrowski jest niebezpiecznie opadać ze sił tak jak nadużywać jedzenia, picia i lampartowania się. Żółta febra chwyta łatwiej organizm osła­biony i jak uchwyci, przenosi na tamten świat. Człowiek o siłach nienadwątlonych prawie zawsze się jej opiera. Mikrob czy prze­cinek żółtofebryczny zakłada kolonijkę skromną w organizmie ludzkim. Rośnie ona w miarę gruntu podatnego, szczególnie w żołądku słabym. Kolonizacyę tę trzeba przerwać i wypędzić intruzów. Lecz operacyi tej wygnania gości nieproszonych słaba konstytucya niewytrzyma. Może się ona udać w zupełności lecz pacyent przytem może umrzeć. Bakcyllus żółtej febry ma być blizkim kuzynem cholerycznego czy nawet jest nim samym. Działa jednak na żołądek wręcz odwrotnie. Pokarm w tymże bowiem twardnieje na kamień. Kto go z siebie wyrzuci, ten się wyratował. W ciągu 3 dni sprawa się rozstrzyga. Od lekkiego bólu głowy docho­dzi się do okropnego łamania w kościach zwłaszcza w pacierzowej. Walka życia z kostuchą nie trwa dłużej niż 3 doby. Tylko z jakie 6 tygodni potem trzeba się lizać z ran zadanych czubkiem kosy śmierci matuli. Aby ta miła dama całkiem mnie nawet nie do­sięgła, postanowiono wzmocnić mój organizm w dobrej restauracyi. Niewątpliwy skutek tego zaradzenia grożącemu niebezpieczeństwu był w każdym razie ten, że mi się istotnie potem świat przedsta­wiał różowiej i weselej. Czułem jak mi się wzmogła odporność na wszelkie przecinki i niebezpieczeństwa morskie. Parłem do tego żeby wsiąść na łódkę.
Popłynęliśmy morskim błękitem opuszczając brzeg miejski i przesuwając się pomiędzy okrętami różnej wielkości. Gwizdanie nizkim basem oznacza wielkiego potwora morskiego nieraz z 2. kominami. Małe parowce gwizdają cienko. Zagadką było dla mnie jakiś   czas   co   to   gwizdało z tenorowego tonu  na bardzo wysoki jak jakie zwierzę apokaliptyczne.
-27-
Przekonałem się, że w zatoce riożanejrowskiej tak woła jakiś chłystek a dalej na południe nad brze­giem stanu Sta Catharina spory parowiec, którego kilkakrotnie dosiadałem. Mnóstwo rybitw, podobnych do białych jastrzębi z dziobem w kabłąk i z skrzydłami długiemi a wązkiemi oraz lekko zakrzywionemi, lata i krzyczy. Od czasu do czasu taki krogulec biały jak kula z nieba wpada do wody i po niejakim czasie wylatuje znów z błękitu do góry trzymając rybkę w dziobie.
Zbliżyliśmy się do statku parowego brazylijskiego. Był na wyjezdnem do Paranagua. Zabierał moich towarzyszy podróży atlantyckiej do Parany. Poznali mnie i pytali czy ja zaraz za niemi nie pojadę. Kapitan nie pozwolił wstąpić na statek. Opływaliśmy go w około rozmawiając tonem wrzeszczącym. Ktoby nie wiedział że dzieli nas wysokość przeszło dwupiętrowa i nierozumiał mowy polskiej myślałby, że mało co brakuje do grubej awantury. Tym­czasem były to serdeczne słowa powitania i pożegnania: Jak się Pan ma? Niech Pan z nami jedzie! Kiedy to ujrzemy Pana. Oj brak nam będzie Pana! Jak się macie moi drodzy? Zobaczymy się z pewnością! Niezedługo też pojadę za Wami! Wypowiedziane to było jednak wrzaskiem używanym zwykle, gdy się mówi: Ty złodzieju! Umykaj, bo Cię trzepnę! Odpłynęliśmy po niejakim czasie do Wyspy Kwiatów.
Jestto w całem tego słowa znaczeniu uroczy kawałek ziemi, podobny do pierwszego miejsca pobytu Adama i Ewy. Szkoda tylko, że nie zawsze panują tam rajskie stosunki. Choróbki pod­zwrotnikowe, nadużycia urzędników itd. wypędzają z tego raju do istnego piekła. Jednak zastałem wszystko w porządku. Urzęd­nicy pokazywali mi kuchnię i zapasy żywności. Opowiadali szcze­gółowo co dostają na obiad i kolacyę. Grochy, fasole, ryże, mąki itp. w szufladach i skrzyniach a suchym stanie imponowały mi niezmiernie. Z rozmowy z ludźmi naszymi dowiedziałem się, że, jak dotąd, istotnie karmiono ich nieźle. Troska o zdrowie też była dostateczna. Zwiedziłem szpitale. Rozmawiałem z chorymi. Nigdzie żadne skargi niedochodziły uszów moich. Była tylko obawa czy pojadą do Parany lub gdzieindziej. Życzeniu naszych wychodźców pod względem zmiany pieniędzy nie można było uczynić zadość. Bardzo słusznie zabroniono bez wyjątku wszystkim odwiedzającym wdawanie się w takie kombinacye po bardzo smutnych i ciągłych doświadczeniach. Zresztą pozwalano   emigrantom  co  kilka   dni udawać się do miasta pod wodzą kogoś, który im w bankach zmie­niał pieniędze.
-28-
Jeden z moich znajomych chodził za takim prze­wodnikiem i przekonał się, źe taka zamiana była uskuteczniona zawsze jaknajuczciwiej. Jednak nie zawsze tak się działo. W końcu roku 1895 czy też w r. 1896 nastały szalone nadużycia urzędników i policyi. Morzyli głodem naszych zarabiając na ich wikcie. Głód nędza i niechlujstwo doszły do najwyższego stopnia pomiędzy na­szymi biedakami. Sam prezydent Rzeczypospolitej, Prudente de Moraes, niespodzianie zjawił się na Wyspie Kwiatów i wymiótł stajnię augiaszową urzędniczą. Wtedy to poseł angielski zaofiarował znaczną sumę na zaradzenie nędzy zarządowi Wyspy Kwiatów. Rząd (a właściwie Prezydent) kazał odmówić przyjęcia jej. Nie przyjęto jej, jako ubliżającej honorowi Brazylii. Zarządzone składki pomiędzy wyższymi urzędnikami brazylijskimi przewyższyły sumę ofiarowaną przez Anglika. Wszelako w chwili, kiedy zwiedzałem Wyspę Kwiatów, nie mogłem dojrzeć żadnej niegodziwości ludzkiej. Tylko ciepło zaczęło już dokuczać naszym ludziom, co się obja­wiało w stanie ich zdrowotnym. Cierpieli niektórzy na pewną ocię­żałość chorobliwą. Z wyspy kwiatów udaliśmy się do Nicteroy (wymawiaj Ni-teroj). Jest to przedmleście Rio de Janeiro, położone na przeciwnej (wschodniej) stronie zatoki. Jest ono samo w sobie sporem miastem. Podobno jest tam goręciej lecz zdrowiej, niż we właściwem mieście Rio de Janeiro. Są tam znaczne fabryki, ruch tramwajowy, kolej żelazna, zakład księży Salezyanów. Porowce wciąż biegną między tem przedmieściem a »Rzeką styczniową.*
Do najnieprzyjemniejszych chwil mego pobytu w Rio de Ja­neiro zaliczam wędrówki me do urzędu celnego. Kto miał kiedy­kolwiek do czynienia z celnikami nawet tak wzorowymi jak austryaccy i brazylijscy ten zrozumie dla czego nam Zbawiciel powiedział: „Łatwiej jest wielbłądowi przez ucho igły się przedostać niż cel­nikowi do nieba”. Zdaje się, że nawet anieskiego pochodzenia cel­nicy nie trafią do sympatyi ludzkiej. Gdym w Rio de Janeiro spro­wadził kufry swe do urzędu celnego, rozpoczęto rewizyę ich w spo­sób przypominający rozszarpanie baranów przez wilki. Wyjęto prawie wszystko z nich, rozwiązywano, ważono, obwąchiwano, obrachowywano i ostatecznie wykombinawano, że mam zupłacić cła przeszło 400 milrejtów. Apelowałem ze skutkiem do ministra Olyntho. Wynik odwołania się tego był, źe zapłaciłem tylko 90 mil- rejsów.
-29-
Były rzeczy których od cła oswobodzić nie mógł nawet minister. Były to wódki, buty, rękawiczki i książki oprawne.Te przedmioty na przepadłe ofiarowali mi kupcy (Rektyfi-kacya Warszawska, zakład szewski w Warszawie p. Talikowskiego, zakład rękawiczniczy tamże p. Jeziorowskiego, zakład ozdób kościel­nych i książek do nabożeństwa p. Kuczabińskiego we Lwowie i ja sam zakupując niektóre rzeczy na własne ryzyko w kraju). O ich stronić handlowej teraz mogę tylko to wspomnieć, że mimo ceł, miałyby zbyt w Brazylii najwyższe gatunki likierów oraz nie­które wódki gorzkie. Mimo upodobania do wszystkiego co fran­cuskie a szczególnie paryskie mogą one mieć powodzenie, byle przynajmniej napisy na flaszkach były francuskie a nie jedynie rosyjskie i polskie. Również buty szyte (nie na kołkach!) najlepsze i najwięcej eleganckie z porządnemi kolorowerni uszkami i wnę­trzem. Rękawiczki w tak gorącym klimacie jak tamtejszy mniej są używane, niż w temperaturze białych uiediwiedzi, jaką ma nasz kraj w porównaniu do Brazylii. Jednakże są używane w większych miastach, jak w gorętszych krajach europejskich. Lecz trudne choć niekoniecznie niemożliwe, byłoby nasze współrawodnictwo z pra­wdziwie znakomitemi wyrobami paryskimi i z uprzedzeniem jakie ma cała południowa Ameryka do wszystkiego, co pod tym wzglę­dem nie jest paryskie. Przytem rękawicznicy tak polscy jak inni w Rio de Janeiro zarabiają ogromnie przy sporządzania swego to­waru. Sympatyzują z wysokiem cłem brazylijskiem na rękawiczki jak z kochanką. W zniechęcaniu mnie do wywozu ich z Polski widziałem jakby pobudki osobistego interesu. Wszelako z wielkiem uznaniem wyrażano się o samym wyrobie p. Jeziorowskiego i wszyscy, a mianowicie rękawicznicy pojedynczy i 2 najpoważniej­sze sklepy rękawicznicze, zapewnili, że jeden gatunek ich grubszy i mocniejszy koloru ciemno ceglastego byłby niezrównany dla stangretów i konnej jazdy i że mimo wysokiego cła sprzedaż jego opłaciłaby się. Sklepy te nawet oświadczyły mi, że skoro im za­braknie rękawiczek, przedewszystkiem udadzą sie do Warszawy. Musiałem dać adres zakładu p. Jeziorowskiego i innych. Czy to była tylko »pomada*   którą   mnie   smarowano,   przyszłość okaże.
Od Polaków w Rio de Janeiro doznałem w ogóle jak najser­deczniejszej gościnności i pomocy oraz wiele wszechstronnych ob­jaśnień. Byli to ludzi pracy, prawie wyłącznie z pod zaboru ro­syjskiego. Oprowadzano mnie,   fundowano   mi  szczodrze, opowie dziano mi ogromnie mnóstwo ciekawych i pouczających rzeczy, słowem przyjęto mnie jak króla.

-30-
Szczególnie trudu sobie zadali ze mną p. p. Fr. Krauze, Józef Poznański, Woleński Karol, Bielski,Grobliński Franciszek,Kopnen i wielu innych. U dwóch pierw­szych najzamoźniejszych i najwpływowszych przebywałem bez ustanku na obiadach i pogawędkach. Nawet szereg planów daleko idących usnuliśmy. Lecz nie wszystkie i nie w pomyślanej formie zostały wykonane. Towarzystw polskich w Rio de Janeiro jest 2. Zgoda i Jedność. Pierwsze liczniejsze i lepiej prowadzone. W niem mieszkałem i najwięcej się z członkami jego stykałem.
Nadszedł wreszcie dzień wyjazdu. Statkiem parowym „Pla­neta” towarzystwa „Lloyd Brazileiro” (będącego w ścisłej żależności od rządu choć jest prywatne) wyjechałem dnia 2. paździer­nika z Rio de Janeiro na południe do portu parańskiego Paranagua.

-31-
ROZDZIAŁ III.
Podróż z Rio i przybycie do Paranaguy. — Spotkanie się z dyrektorami kolei. — Jazda koleją przez góry nadmorskie do Kurytyby. — Parański Sem-mering. — Cudowna okolica. — Pobyt w Kurytybie. — Polacy tamże. — Rozmieszczenie emigrantów. — Wizyta u gubernatora Parany Xavier i szefa kolonizacyi  Liberata   Aristides   Pereira.  — Odwiedziny   u   biskupa   Barros- Camargo.
Wyjechaliśmy w południe około 1-ej. Wspaniała pogoda nam rozjaśniała i rozszerzała cudne widoki zatoki rioźanejrowskiej. Tak, jak idąc pod górę, coraz więcej sąsiednie góry olbrzymieją, tak też, posuwając się przez tę zatokę i nad górzystym brzegiem morskim, coraz więcej odkrywa się obrazów, fctóre nawet przez lornetę są zupełnie niedostrzegalne. Mijamy róine warownie jak: Ville Gaignon (wym. Genią) św. Jana, św. Sebestyana. Dowiaduję się, gdzie znajdowali się rewolucyjnyniści w 1893. Był to rokosz floty przeciw władzy wice-prezydenta Flioriano Peiscoto (wym. Pejszoto.) Podniósł go admirał Custodio de Mello. Odznaczył się w nim bardzo dzielny człowiek Saldanio de Gama, który zginął potem w walce lądowej na granicy Urnguayu. Rządowcy nieuszanowali granicy Uruguayskiej i wpadli na jego tyły od tej granicy tak jak na Kościuszkę pod Dubienką czy Zieleńcami wpadło wojsko rosyjskie od granicy austryackiej. Rokoszanie byli panami zatoki riożaneirowskiej. Lecz miasto Rio de Janeiro i fortece przy wejściu do niej od morza były w ręku rządu »legalnego«. Wy­spy w zatoce należały przeważnie do rokoszan. Długi czas przy­puszczano, że ci nie mogli wydostać się z zatoki i przez to zmu­szeni byli zdobyć stolicę Brazylii. Tymczasem nie zdobyli jej i z powodzeniem statki ich przedostawały się przez ogień waro­wni rządowych, które strzegą wejścia od morza. Przynajmniej pewnem jest, że jeden wielki, wojenny zwany Aquidaban, tamtędy się przedostawał bezkarnie aż umknął całkiem na południe.
Minąwszy »Głowę Cukru« opłynęliśmy parę małych skał sterczących samotnie   i wjechaliśmy   na pełne   morze   nie   tracąc wszakże z widoku brzegu morskiego.

-32-
Tenże przedstawia nie koń­czącą się panoramę gór, prostopadle niemal nad morzem wznie­sionych a wyższych od Tatrzanych. Stożkowate ich kształty na­dawały jakiś zębaty pozór ich pasmu. Lecz najpiękniejsza jednostajność jest nurząca. Dla tego też po paru godzinach nawet mi się już niechciało patrzeć na te tak istotnie cudowne widoki gór nadmorskich


Na statku zapoznałem się z wielu Brazylianami, szczególnie z doktorem. Zrobił na mnie wrażenie człowieka grzecznego lecz nie zbyt oddanego sprawie ludzkości. Wolał np. leczyć piękne panie z 1. klasy chore na morską chorobę, na co nie ma lekar­stwa, niż iść do prostego ludu naszego w 3 klasie i pomagać przy­byciu na świat nowemu obywatelowi świata. Przebywając w 3. kla­sie, byłem w ciągłej rozmowie z częścią wychodźców, którzy ze mną przebyli Atlantyk. Jeden mocno nalegał abym przyprowadził lekarza do cierpiącej na połóg żony. Miał wielką pretensyę do mnie, że zaraz nie przyprowadziłem go. Lekarz zaś niechętnie przyjmował zaproszenie z mej strony. Wreszcie zeszedł do chorej spojrzał i poszedł. Mąż jej suszył mi głowę, aby choćby za kark sprowadzić raz jeszcze lekarza. Było to bezskuteczne. Obywatel nowy ujrzał światło dzienne bez pomocy lekarskiej.
Nazajutrz rano około 10-tej przybyliśmy do Santos, portu stanu brazylijskiego S. Paulo. Przezeń przewala się może najwię­cej kawy w świecie z licznych plantacyi południowo brazylijskich. Jest zaś ich najwięcej w stanie S. Paulo i sąsiednich a port San­tos wywozi kawę w świat. Wjeżdża się do portu jakby do wiel­kiej rzeki. Zatoka jest wąska i długa. Miasto położone wzdłuż portu też ma postać podłużną. Jest jedna ulica główna bogata i elegancka. Mimo wielkiego ruchu handlowego, ulice były dość puste. Przypisuję to świętu niedzielnemu. Z przed jednego kościoła, prawdopodobnie fary, puszczono w południe ogromne mnóstwo rakiet (zwanych tam »fogetos«) na chwałę Panu Bogu. W Bra­zylii miliony rocznie idą na rakiety, a byle z jakiego powodu puszczają je. Wciąż jest jakaś uroczystość publiczna czy prywatna wymagająca tych fajerwerków. Gorąco w tym dniu na ulicach Santos było nieznośne.
Wyjechaliśmy z tego najważniejszego punku handlowego po­łudniowej Brazylii około 4 tej po południu. Wsiadło do 1-szej klasy kilku artystów   muzycznych,   fortepianista i skrzypek.   Grali na zabój bardzo pięknie.
-33-
Przybycie ich było bardzo na czasie. Uprzyjemnili oni nam i skrócili drogę. Ta bowiem przedłużyła się o kilka dni. W nocy bowiem parostatek nasz stanął i przez 24 godzin reperowano maszynę czy kocioł.
W klasie 3-ciej wojskowi brazylijscy pokazali co umieją. Jeden miał sprzeczkę z kapitanem, wywijał nożem, nie śmiano go rozbroić, jakby istotę wyższą. Zdawało mi się, że jestem w Pru­sach lub Rosyi a nie w wolnej Brazylii. Inny naparł się małej paczki drewnianej od pary małżeńskiej wychodzów naszych. Wła­ściciele tej paczki, ogrodnicy, mieli w niej szczepy i korzenie ro­ślinne, zebrane na Wyspie kwiatów. Chcieli na własnym gruncie w Paranie zasadzić drzewo chlebowe i inne rośliny. Rozwijali przedemną swe zamiary ogrodnicze pod tym względem. Nazajutrz znaleźli z paczki swej tylko deskę, którą porwali. Miły wojak ją rozbił, spodziewając się czego innego niż rzeczy bezwartościowych dla niego. Fakt ten przedstawiłem kapitanowi. Tenże przyznał słuszność naszym kolonistom lecz znalazł, że to bardzo jest ambarasowne przeprowadzić śledztwo. Radził samoobronę. Spytałem go wtedy czy przy następnej zaczepce żołnierza tego będą mogli koloniści trochę poturbować. Dał mi pełne do tego upoważnienie. Gdy to doniosłem naszym kolonistom, zorganizowali się, aby go wtedy wziąść między siebie. Miało to nastąpić niebawem, bo co chwila lubiał zaczepiać niewiasty nasze. Jednak nic z tego nie było. Zdaje się, że instynktowo przeczuł co się święci i zachował się odtąd dziwnie wzorowo i grzecznie tak, że powodu nie było go w ogóle zaczepiać o cobądź.
Wreszcie dnia 6 go października wjechaliśmy do zatoki Paranagua rankiem pochmurnym. Rozeznać jednak można było piękność położenia i wysokie góry prawie ze wszech stron zatoki. Minąwszy wyspy różne, warownię i latarnię morską, stanęliśmy przed miastem Paranagua. By się do niego dostać, trzeba prze­siąść się na łódkę i nią dopiero dojechać. Korzystają z tego wła­ściciele tego środka przewozowego, aby bezlitosne nakładać ceny za łaskę przewiezienia. Przeszło   1/2  godziny trwa   ta   przejażdżka.
Zaprowadzono mnie do hotelu jakiegoś pierwszorzędnego, umieszczonego w pięknym pałacu. Poznałem się tam z głównemi figurami kolei parańskich. Byli to dyrektor p. Courone i sekretarz p. Fontaines i kilku innnych. Przyjęli mnie nad wyraz uprzejmie, zaprosili na  wspaniałe śniadanie, udzielili wszelkich możliwych objaśnień.
Dodatek do Gazety Handlowo-geograficznej Nr. 5. 1898 r

-34-
Jak najlepszy znajomy, znający się od dzieciństwa, wsia­dłem z nimi do pociągu nadzwyczajnego, który nas powiózł zna­cznie szybciej, niż zwykły wychodzący dopiero o 1-szej. Podróż z Paranagua do Kurytyby koleją żelazną jest jedną z piękniejszych w świecie, Jest to arcydzieło budownictwa kolejo­wego. Zaniechano przeprowadzić kolej żelazną szlakiem utartym tj. tam, kędy idzie szosa zwana drogą „Wdzięczną”, rua Graciosa. Była to jedyna komunikacya wnętrza stanu Parana z morzem, też arcydzieło sztuki, umożliwiające ruch kołowy. Istnieje ono w miejscu, gdzie jest najmniejszy spadek górski, gdzie się znajdują wąwozy kręte, łagodzące naturalną ich spadzistość. Kolej zaś prze­prowadzono zuchwale, tam, gdzie góry są najwyższe. Naliczyłem 10 tuneli i wiele mostów artystycznie, jak gniazda jaskółcze, przy­lepionych do skały. Po nich przeciąga pociąg z całem bezpieczeń­stwem. Droga wije się jak wąż. Niwo podnosi się 5 centymetrów co 1. metr. Pociągi obiegają po takiej pochyłości bez kolei zęba­tej i bez wind żelaznych. Wystarczają para i hamulce. Widzi się jak na dłoni nasyp kolejowy, po którym się przejechało, u spodu a u góry ten, po którym się przejedzie. Wygląda to jakby krzy­żujące się drogi żelazne a obie jedna i ta sama. O parę stacyi za Paranagua tj. za AIexandryą i Morretes, droga żelazna zaczyna się wznosić, odkrywając coraz wspanialsze widoki na zatokę mor­ską i góry coraz się podnoszące w miarę podjeżdżania coraz wy­żej. Jedzie się nad ogromnemi przepaściami. Głowa się kręci temu, kto spojrzy w nie. Poniżej jednej z większych znajdują się bardzo nisko 3 czy 6 krzyżów. Jestto pamiątka po rokoszu z 1893 i 1894 roku. Stronnictwo rządowe tj legalna władza zgładziła ze świata 6 ludzi bez sądu na samo podejrzenie, że należą do stronnictwa rokoszan zwanych federalistami. Wywieziono ich w nocy z Kury­tyby i zamordowano okrutnie nad tą przepaścią; wyciągano opierających się z wagonu, waląc pałaszami i kolbą po rękach, aby puścili poręcz wagonu; uciekających w przepaść i trzymających się gałęzi nad nią wystrzelano jak zwierzynę. Byli to najlepsi i wybi­tniejsi obywateli Parany. Najwięcej znany i ceniony był bogacz baron Serro Azul. Przestrzeń ta górska zupełnie nie jest zaludnioną i w małem już oddaleniu od kolei po obu stronach noga ludzka jeszcze nie stanęła i pytanie jest wielkie czy kiedy stanie. Widzi się więc przyrodę w stanie dzikim,  tak jakby się przelatywało lotem ptaka w poprzek pasma tych gór nadmorskich.
-35-

Nagie skały, jakby wzięte z Tatr, Pienin lub Alp sterczą obok gór porosłych lasem albo miejsc wypukłych porosłych całkiem kwiatami jednego ko­loru np. niebieskim, lila, i innemi. Wjeżdżamy na sam grzbiet pasma nadmorskiego, góry maleją, widoki drobnieją. Wjeżdżamy w dolinę, po której wciąż dalej wije się droga, bardziej kreto jakby tego było potrzeba. Pochodzi to ztąd że stan Parana zagwarantował 5% dochodu przedsiębiorstwu ko­lejowemu, obliczając 1. kilometr drogi żelaznej na 30.000 milrejsów złotem. Przeto im droga jest dłuższa tem poręka rządowa jest większa i pewniejsza a przytem taniej jest wymijać wszelkie nierówności terenu niż przekopywać je lub przebijać w nich tu­nele. Objaśnień tych naturalnie panowie dyrektorowie mi nie da­wali. Trzeba było je sobie samemu dośpiewać.
Przyjechaliśmy do Kurytyby około 2-giej po południu. Ma­jąc mnóstwo rzeczy, zostawiłem je na dworcu i puściłem się do redakcyi gazety Polonia. Ulewny deszcz i pochmurne usposobienie nieba psuły mi pierwsze wrażenie. Na dobitkę przerażące błoto ulic, które trzeba było przejść od tramwaju do placu róźannego (praca do rosario), gdzie się znajdowała redakcya Polonii, wprawiło mą toaletę w stan opła­kany. Tenże był nawet stokroć gorszy niż przypuszczałem. Pó­źniej dopiero dowiedziałem się, że wyglądałem jak Indyanin lub Mulat ciemnoskóry. Przy ciągłem wychylaniu się z okna kolejo­wego przydymiła mi się skóra twarzy od sapiącego dymem ko­mina lokomotywy. Gdy przybyłem do redakcyi okoliczność ta jak się później dowiedziałem, była mi tłomaczoną na dobre. Był to dowód oczywisty, że wprost z kolei tam a nie gdzieindziej za­szedłem. Pozory były po temu, że w wilią przybyłem i dopiero na­zajutrz raczyłem zajść po południu. Pociąg bowiem dopiero wie­czorem przybywa z Paranagua. Zatrzymano mnie w Redakcyi. Nie dopuszczono abym stanął w hotelu. Gościnność tę zawdzięczam p. Ignacemu Waberskiemu, re­daktorowi »Polonii* i zarządcy drukarni spólkowej. Byłem zaś na garnuszku pani Smokowskiej, żony zecera tego tygodnika pol­skiego. Płacąc jej 2 milrejsy dziennie za utrzymanie swej egzystencyi. istniałem istotnie przez trzy miesiące aż do nowego roku 1896   w   Kurytybie   na  zasadach   taniości,   elegancyi i trwałości.

-36-
Polacy przedstawiali wówczas obraz rozbicia, rozsterki i przy­gnębienia. Żywioł ten nasz zaczął się cokolwiek ożywiać i organi­zować przed 1893 r. Wtedy to wybuchło powstanie brazylijskie przeciw władzy wiceprezydenta Rzeczypospolitej Floriano Peixoto (wym. Pejszoto). Miało ono zabarwienie cokolwiek monarchistyczne. Lecz tylko część powstańców marzyła o przywróceniu ce­sarstwa, obalonego przez stronnictwo zachowawcze. Do tegoż na­leżała partya bogatych plantatorów kawy; na cesarzu Don Pedrze zemścili się oni za ogłoszone przez niego zniesienie niewolnictwa i chwilowy upadek plantacyi. Zabrakło rąk do pracy. Niewolni­ków nie podobna było sprowadzać. Trzeba było ściągnąć pracę wolną z Europy. Republikański rząd brazylijski zapoczątkował ogromną wędrówkę pracowników z Europy, płacąc im podróż przez morze i urządzając ich rozmieszczenie w każdej brazylijskiej prowincyi wedle wyboru przybysza. Najwięcej przybyło Włochów i Polaków. Pierwsi najlepiej odpowiadali i odpowiadają takiemu przeznaczeniu, bo udają się przeważnie do stanu S. Paulo na plantacye kawy, jako robotnicy dobrze płatni; drudzy przeważnie do stanu Parana na ziemię może gorszą lecz w klimat chłodniejszy i jako posiadacze ziemi niezależni. Ogół ludności a szczególnie koloniści cudzoziemcy, niechętni byli nowemu rządowi republikań­skiemu, który opierał się głównie na wojsku. Wybuchło powsta­nie w 1893 r. i trwało do połowy 1894 r. głównie w stanie Rio Grande do Sul. Sympatye kolonistów zamanifestowały się przez to, że utworzyły się oddziały powstańcze włoskie, niemieckie i pol­skie. Słynny był pułk polski. Znani są w dziejach powstania puł­kownik Antoni Bodziak i oficerowie jego Jan Koźmiński i Dą­browski.
Choć powszechne sympatye polskie były za powstańcami, jednak byli niektórzy nasi ludzie przeciwni im. Przytem powstanie upadło. Utylitarny wzgląd przeszkadzał ujawnieniu się sympatyi do niego. Zamieszanie i intrygi osobiste, tak naszych księży jak ludzi świeckich, sprawiły w wielu koloniach straszne rozdwojenie na »kaskudów«, >pikapauów« (dzięciołów z łbem czerwonym jak kaszkiety wojska rządowego) »republikanów« z jednej strony i na »marragatów« i »federalistów« z drugiej strony. Szczupła garstka inteligencyi polskiej też się rozdwoiła. Dawna łączność i serde­czność pękły. Przez czasy najgorsze rewolucyjne »Gazetę Polską w Brazylii*, założoną przez p. Karola Szulca;   utrzymywał i redagował p. Edmund Saporski, ojciec z kolonizacyi polskiej w Para­nie.

-37-
Z jego rąk wzięli ją w swoje pp. członkowie Spółki drukarnianej i powierzyli redakcyę p. Ignacemu Waberskiemu. Ten zmienił tytuł jej na »Polonię*, powiększył jej-format i treść. Nie­stety gazeta ta, choć na wyższym stopniu rozwoju, nie rozchodziła się w dostatecznej liczbie. Z zawistnych stosunków partyjnych politycznych wypłynęła niechęć niektórycb księży polskich prze­ciw niej, zupełnie nie usprawiedliwiona. Zabraniali ją czytać i pre­numerować, jako »przeciwną księżom i katolicyzmowi*. Byli też' rozumniejsi i zacniejsi kapłani, którzy ją popierali nie widząc w niej nic przeciw religii. W każdym razie redakcya »Polonii* była wprawdzie zawsze punktem środkowym życia polskiego w Para­nie. Jednak wcale nie ogniskowała w sobie żywiołu naszego tamże, bądź z powodów stronniczych bądź z powodu ogólnej apatyi pa­nującej zwykle w ludności rozbitej. Odżyło Polskie Towarzystwo imienia Kościuszki, założone i obdarowane gruntem pod szkołę polską przez p. Edm. Saporskiego. Przeszło ono było podczas re­wolucyjnych zamieszek w stan letargu i zostało zawieszone. Pie­niądze, sprzęty i biblioteka były na przechowaniu u ks. Andrzeja Dziatkowca. Zwrócił on je podczas mej bytności w Kurytybie członkom towarzystwa, którego przewodniczącym stał się p. Ignacy Waberski. Założył on chór śpiewacki pod swojem kierownictwem. Liczba członków stała się pokaźną, lecz jeszcze nie taką, jaka od­powiadałaby ogólnej liczbie Polaków w Kurytybie. Rozdwojenie i apatya sprzeciwiały się skupieniu tak, że to miasto stołeczne Pa­rany przedstawiało pewne podobieństwo do miast górnośląskich: pozory zupełnie obcego z śladami nieznacznemi polskości z wy­jątkiem pewnych dni świątecznych i jarmarcznych. Zapoznałem się i nawet zaprzyjaźniłem z naczelnikiem kolonizacyjnym parańskim, mającym łokciowe nazwisko portugalskie: Aristides Liberato Pereira. Są tu szczęściem tylko trzy składowe części. Często jednak jest np. ich 6. na bilecie wizytowym. Przy przedstawieniu się szepce ci jego właściciel jakiś wyraz jedno lub dwuzgłoskowy. Nie podobna odgadnąć z jakich to 6-ciu wyrazów pochodzi ten monosylabowy dźwięk i jak wywabiać pana domu z drugiego pokoju, skoro mu złożyłeś wizytę a służba cię pyta kogo chcesz odwiedzić. Zbliżenie moje do szefa kolonizacyi miało miejsce głównie z powodu, że posiadał doskonale język francuski a sam   był towarzyskiego   usposobienia.   Zwiedzałem   baraki emigranckie, wysłuchiwałem skargi i obawy naszej prostoty, często zupełnie fikcyjne. N. p. przejmowała ich niekiedy panika przed udaniem się do kolonii Rio Claro i namiętna ochota przeniesienia się na kolonię Lucenę lub też odwrotnie.

-38-
Ratowałem więc o ile mogłem, prosząc swego przyjaciela Aristidesa, aby ich przepisywał z jednej listy na drugą. Tłómaczył mi jużci, że to zupełnie wszystko jedno, gdzie pojadą z Kurytyby, że niepodobna przewi­dzieć, jak powiedzie się poszczególnym świeżym koloniom i kolo­nistom w nich, wypychał mi drzwi otwarte. Najgorzej wypadło, gdy zmieniły się »przekonania* naszych chłopów i gdy z całą za­wziętością zwalczali wczorajsze własne swe postanowienie. Wczo­rajsza zwolenniczka Luceny z febrą strachu prawiła mi o okro­pnościach udania się tamże a rajskie oczekiwanie szczęśliwości opromieniało jej twarz, gdy wydusiła odemnie przyrzeczenie, iż po­staram się o zapisanie jej na listę Rio Claro. Przyjaciela swego przyprawiałem o rozpacz przy kreśleniu i zmienianiu różnych spi­sów imion. Lada chwila oczekiwałem, że mi nawymyśla i że bę­dzie po przyjaźni.
Trudno było co zarzucić naczelnikowi kolonizacyi. Bardzo chętnie wysłuchiwał wszelkie skargi i czynił im zadość wedle moż­ności Niesłychanie cenił nabytek ludnościowy polski. Dowodził z zapałem i że cały rozwój miasta i stanu zawdzięczać należy ko­lonizacyi polskiej. Gdyby nie ci ludzie, tak ubrani dziwacznie, jak ten oto tu przechodzący chłop, mawiał wskazując, na przechodnia, nie mielibyśmy co jeść ani nie moglibyśmy byli tyle postawić bu­dynków lub zakładów przemysłowych oraz porobić dróg i kolei żelaznych. Cenią ich wyżej od kopalni złota. Istotnie miał słu­szność. Szkoda tylko, że korzyść z tego przybytku ludnościowego szła dotąd głównie na rachunek żywiołu brazylijskiego i niemiec­kiego a nie na jego własny. Rozmieszczono przybyłych ze mną emigrantów w połowie po kolonii Rio Claro na dalszym zachodzie stanu parańskiego, w połowie zaś w kolonii Lucena położonej na południu od Kurytyby. Nie zbyt długo ludzie nasi czekali w mie­ście. Małemi partyami opuszczali miejsce pobytu w barakach na wymierzone działki kolonii odległej.
Odwiedziny moje u prezydenta czy gubernatora stanu Pa­rana powtórzyły się kilkakrotnie. Pan Xavier (wym. Szavier) był zawsze bardzo przystępny, poważny, uprzejmy. Prostotę jego tro­chę wydrwiwano. Zarzucono jemu że jest prostym caboclo (wym. kaboklo), t. j. prostakiem u głębi lasu (zwykle pochodzenia mie­szanego indyjsko-portugalskiego) nie władającym językiem francu­skim
-39-
Prostota jego miała wszakże cechy ujmujące. Poprzednik jego na wysokim urzędzie miał liczną straż przed pałacem; cere­moniał przyjąć nie dopuszczał pierwszego lepszego przed jego oblicze; dość biegle umiał rozmawiać z cudzoziemcami językami francuskim i angielskim. Pan Szawier zniósł wszelkie straże i ce­remoniał, bez obawy, żeby kto go zastrzelił, jak mu to grożono. Każdy żebrak mógł prosto na pierwsze piątro wejść do jego sa­lonu i do przybocznego pokoju pracy, opowiadając się tylko słu­żbie źe chce go odwiedzić. Wzbudzał zaś szacunek swą uczyn­nością i powagą więcej, niż gdyby każdemu nadskakiwał cudzo­ziemcowi rodzinną tegoż mową lub mniemanym kosmopolitycznym językiem francuskim, który swoją drogą rozumiał doskonale. Utru­dniająca tylko była konieczność bardzo długiego wysiadywania u niego. Trzeba było wciąż odpowiadać na uprzejme pytania za­dawane przez niego i jego gości w języku to portugalskim to ła­maną portugalszczyzną lub na migi.
Na ostatnich wizytach o mało co mnie nie zapiłowano pyta­niami o Polakach i Polsce oraz koloniach polskich i polskich miesz­kańcach Kurytyby. Lecz było za co siedzieć, czekać i cierpieć. Za poradą p. Aleksego Waberskiego, brata redaktora Polonii i właściciela zakładów rzeźnickich w Kurytybie zażądałem od pana gubernatora gruntu miejskiego pod szkołę polską. Panowie Waberscy tłómaczyli sobie trafnie, że powinienem korzystać ze swego położenia wyjątkowego i uzyskać to czegoby może Polacy miej­scowi sami by z trudnością otrzymali. Gdym to zaproponowały; gubernatorowi i umotywował tem, że Włosi, mniej liczni w Kury­tybie, dostali grunt obszerny pod swoją szkołę, pytań i rozmów z innymi gośćmi nie było końca. Wreszcie p. Xavier uchodzi do sąsiedniego gabinetu i przy biurku siadłszy, unieruchomił się co najmniej na godzinę. Ja zaś dziurę wysiedziałem na fotelu z nie­cierpliwością wewnętrzną a lodowatą obojętnością zewnętrzną tak jak przystałoby na ambasadora. Gdy zaczęło mi się wydawać, że chyba nocować już mi wypadnie w pałacu rządowym, pan pre­zydent wreszcie oderwał się od biura, do którego się był przyle­pił, i podszedł wprost do mnie. Z portugalszczyzny jego zrozu­miałem, że napisał podanie do magistratu kurytybskiego z przed­stawieniem, że należy Polakom dać grunt pod szkołę tak jak Włochom i Niemcom. Polecił mi zaś, aby komitet szkolny polski lub towarzystwo polskie zrobiło ze swej strony podanie do tegoż ma­gistratu.
-40-
Zaręczył, że zrobi co może, lecz nie ręczył za skutek ani też, za to gdzie ten grunt będzie się znajdował. Dobrą wolę oka­zał wielką. Skutek też był odpowiedni. W odpowiedź na podanie towarzystwa polskiego imienia Kościuszki magistrat udzielił mu pod szkołę na jego własność spory kawałek ziemi 1.108 me­trów □ tj. 74 metrów wzdłuż a 42 metry wszerz (w razie po­prowadzenia tamtędy ulicy byłoby o 9 metrów długości mniej tj. 65 metrów czyli metrów □ tylko 2736). Grunt ten jest po­łożony trochę po za środkiem miasta lecz z pięknym widokiem i możnością postawienia nie jednego tylko budynku.
Kilkakrotne odwiedziny moje u ks. biskupa kurytybskiego, Barros Camargo, przeciągały się też w nieskończoność lecz były mniej męczące z powodu biegłości księcia Kościoła w języku francuskim i niezwykłego ożywienia jakiem się odznaczał. Wiele wypytywał o Polsce i polskich stosunkach. Skarżył się dobrotli­wie na niektórych księży polskich i usilnie mnie prosił, abym mu przy objaźdźkach swych zdawał sprawę o nich oraz o stosunkach ich z ludem polskim. Wyrażał z naciskiem swoją sympatyę do kolonistów polskich i chęć usłyszenia rzetelnej prawdy z źródła bezstronnego. Wówczas nie podejrzywałem go nawet o tubylczy szowinizm brazylijski. Pokazało się w następstwie, że nie był od niego całkiem wolny.
Pod koniec niniejszego rozdziału, przed opisem wycieczek swych po stanie Parana, pozwalam sobie dać następujący krótki rzut oka na obszerne płaskowzgórza, z których się składa ta część Brazylii.
Ogółem biorąc powierzchnia Parany, oprócz pąsu nadmor­skiego przedstawia trzy olbrzymie płaskowzgórza różnych wyso­kości, z powodu czego klimat tej prowincji jest rozmaity. Pierwszy stopień tych schodów — że je tak nazwiemy — stanowi nad­morska część. Pasowi nadmorskiemu aż do gór »Serra do Mar«, jest właściwy klimat tropikalny. Uprawiają tam rośliny stref go­rących
Wielka zatoka Paranagua i nieco mniejsza Guaratuba pełne są ryb, ostryg i kamerunów (crevettes, rodzaj małego raka). Wy­brzeża ich prośnięte są krzakami »mangue« jest to przedni materyał garbarski, o którego   zużytkowaniu   nikt   tu   dotychczas nie pomyślał.
-42-
W wielu miejscach spotyka się też całe stosy mu­szli, zwanych »Sambugui«, zawierających także kości ludzi i zwierząt, pozostałych po niegdyś tamże przebywających plemio­nach indyjskich. Ze skorupy tych mięczaków otrzymuje się przez wypalanie doskonały wapno. Klimat tego nadbrzeża, jakkolwiek gorący, stanowczo lepszy jest od klimatu w Santos lub w Rio de Janeiro, ale bagniste febry i tu nieraz panują. Góry nadmor­skie są zupełnie nieznane. Nie ulega wątpliwości, że tam znajduje się złoto, srebro i inne kruszce; jest nawet wszelkie prawdopo­dobieństwo, że w tajemnicy dobywane są.
2-gi stopień tworzy płaskowzgórze kurytybskie, między górami nadmorskiemi a górami »Serrinha«. Najwyższy szczyt gór nadmorskich >Marumby« wynosi 1450 metrów nad powierchnią morza. Najwyższy szczyt gór »Serrinha« dosięga 1490 metrów (Puruna).
3-ci stopień tworzy płaskowzgórze między pasmem gór »Serrinha« a górami >Serra da Esperanca«. Najwyższy szczyt tychże jest »Morungava«, 1100 metrów wysokości nad powierz­chnię morza.
4-ty stopień tworzy płaskowzgórze najrozleglejsze, mające przeszło 600 kilometrów obszaru naokół. Zaczyna się od »Serra da Esperanca* i kończy się przy rzece Parana. Wszystkie te sto­pnie, prócz pierwszego, lekko spadają ku zachodowi i tworzą przeto wielką rozmaitość klimatu. Im położenie wyższe, tem jest chłodniej. Oznaką chłodniejszego klimatu jest obecność sosny. Rośnie ona w Paranie obficie. Dalszym ciągiem gór »Serrinha« na północ jest »Serra Paranapiacaba«, — zaś w tymże kierunku od gór Esperanca idą góry Apucarana. Owe 4 stopnie nie przed­stawiają postaci regularnej, lecz tworzą całą sieć gór i rzek. Naj­piękniejsze najżyzniejsze części Parany są zupełnie bezludne i nie­znane. Lewy brzeg Paranapanemy, należący do Parany, brzegi pięknych i rybnych rzek: Cinzas, Laranginha, Tibagy, oraz oko­lice pięknej rzeki Ivahy — są pierwszorzędnemi ziemiami; nadającemi się do uprawy kawy, jakich nie ma w Sao Paulo i Minas Geraes. Jedynie południowo-wschodnia część Parany jest jako tako zaludniona. Przeważa tam liczebnie ludność polska.
Najważniejszą rzeką w Paranie jest Iguassu. Ma ona długości około tysiąca kilometrów. Źródła jej znajdują się   w   pobliżu   Kurytyby i Sao Jose dos Pinhaes.
Iguassu płynie w dziwacznych zarkętach ze wschodu na zachód. Nad nią potworzono naj ważniejsze kolonje polskie. Kolonizacya ta doszła aż nieco za Porto da Uniao, to jest do miejsc gdzie się zaczynają najlepsze ziemie. O 40 kilometrów poniżej Porto da Uniao znajduje się kilka wodospadów na przestrzeni 50 kilometrów. Niezbadane jest czy one istotnie są nie do przebycia przez łódki i parowce. Od ostatniego wodospadu 8—10 kim. przed ujściem do Parany, wedle wszelkie­go prawdopodobieństwa, rzeka ta jest spławną. O kilkanaście kim. od ujścia, wody Iguassu staczają się prostopadle ze wszech stron w jedną kotlinę od 200-400 metrów szeroką, a od 3-4 kim. długą, nieco zakrzywioną. Wysokość spadu wód dosięga niekiedy 80 metrów. Jest to jeden z najpiękniejszych wodospadów. Również wspaniały jest wodospad rzeki Parany; znajduje się on o 200 kim. od ujścia rzeki Iguassu o kierunku na północ.
Rzeka Parana jest w niektórych miejscach może najgłębszą z istniejących rzek. Głębokość.jej dochodzi do 250 metrów;  inaczej bowiem nie można sobie wytłumaczyć, gdzie się podziewają te niezmierne masy wody przed wodospadem, gdzie rzeka jest szeroką na 5 kim., Różnica poziomu wód dochodzi do 100 metrów; spadek ten dzieli się na 36—40 kaskad czyli progów.
-43-
ROZDZIAŁ IV.
Wyjazd do Rio dos Patos. — Tamtejsi koloniści polscy. — Ich stan obecny. Powrót do Kurytyby. — Wycieczka do Rio Negro. Pobyt u ks. Petersa. — Wyjazd do Luceny. — Opis Luceny. — Ks. Aleksy Iwanów. — Skargi i wy­magania kolonistów. — Początki kolonizacyjne. — Baraki. — Dawni koloniści.
Zaniedbałem na razie zwiedzić bliższe okolice Kurytyby, zawierające kolonie starsze i więcej rozwinięte. Postanowiłem udać się najpierw do dalszych, świeżo założonych, trudniejszych do zwiedzenia, odkładając na później zwiedzenie dokładniejsze pierw­szych. Te kolonie dalsze znajdują się nad rzeką Iguassu lub w jej pobliżu. Znajdują się na drugim płaskowzgórzu po za pasmem Serrinha (wym. Serrinia — znaczy „górki”, małe pasmo gór) na trzecim stopniu ziemi parańskiej. Drogą żelazną    wyjeżdża   się   na zachód w głąb kraju.    Do 1 stacyi zwanej Porta jedzie   się co najmniej   10 wiorst  istną ser­pentyną, choć ona   jest odległą   od Kurytyby tylko 6 kilometrów a liczne zabudowania na tej przestrzeni powstałe robią z niej  pra­wie przedmieście stolicy Parany. Z Portą wije się dalej pociąg do stacyi Barigui, położonej w obrębie kolonii polskiej zwanej Thomas Coelho (wym. Tomas Koelio — Tomasz Królik). Jestto największa z całej okolicy kurytybskiej,   składa   się z części   galicyjskiej i górnoszląskiej, posiada 2 kościoły w powyższych częściach, tworzy z rozrzuconych swych domostw i gospodarstw istny powiat o 10 tysięcach ludności. Całą stacye aż do następnej, zwanej Araukaria (tak się na­zywa sosna brazylijska), kolej kręci się na wzór początkującej rzeki Iguasu po terytoryum wymienionej powyżej kolonii Tomasz Królik. O parę wiorst od stacyi jest utworzona parafia tego sa­mego imienia, dawniej wyłącznie brazylijska, teraz na pół polska. Proboszczem jej jest ks. Soja, były Bernardyn z Galicyi. Z Araukaryi    kolej   wije   się   wciąż w pobliżu rzeki   Iguasu przez okolice lekko górzyste aź do stacyi Guajuvira (wym. Guażuwira - od drzewa tegoż imienia). Znajduje się w obrębie kolonii sto kilka­dziesiąt rodzin z Galicyi.

-   44   -
Jest tam zamożny kolonista i kupiec Trauczyński (brat właściciela największego sklepu w Porta, przedmieściu Kurytyby). Znajduje się tam też szkoła polska, w której przez krótką chwilę zatrzymania się pociągu, dziatwa zdążyła za przewodem nauczyciela pana Wielobyckiego odśpiewać pięknie pieśń „Jeszcze Polska nie zginęła”. Z Guażuwiry do stacyi Balsa Nowa kolej jedzie puszczą leśną wciąż przy rzece Iguasu. To sąsiedztwo nie wychodzi jej na dobre. Rzeka wylała tego dnia, podmyła na­syp kolejowy i w jednem miejscu pociąg nie przejechał, aby nie ugrząść w miękkiem błocie. Trzeba było wysiąść i przez pół go­dziny przejść z kilometr drogi do samego pociągu, czekającego już z tamtej strony podmytego miejsca.
Następna stacya znajduje się na puszczy górzystej, zwie się Serrinia (górka); od niej idzie gałąź kolejo­wa na południe do miast Łapa i Rio Negro. Bufet tam dobry. Uwijał się po nim właściciel jego, Brazylianin z zabawną służeb­nością, nalewając wódkę uniżenie z podnoszeniem równocześnie prawej nogi w tył. Zaraz za stacya Serrinia rozpoczyna się pasmo gór tegoż miana. Wjeżdża na nie pociąg i w ciągu tej jazdy przedstawia się oku szereg dość ładnych widoków na dalekie płaszczyzny i stepy, na rzekę Iguasu, na mosty kolejowe ponad rzeką tą i szczelinami skalistemi. Lasy tu prawie znikają. Widać jej tylko w wielkiej dali. Jedzie się stepami, prawdopodobnie mało żyżnemi z powodu skały znajdującej się wszędzie na stopę pod ziemią. Pastwiska za to nie są najgorsze. Nigdzie woda się nie zbiera z powodu wielkiej falowatości gruntu. Prawie na szczycie pasma Serrinia znajduje się stacya kolejowa Tamandua (mrówko-jad) Wreszcie dojechałem do stacyi Restinga secca (nadbrzeżny lasek suchy).
W deszcz ulewny mało co było widać okolicy. Wysiadłem z pociągu około 2 czy 3 godziny na tejże stacyi. Miałem 12 ki­lometrów do przebycia ztamtąd nad rzekę Iguasu do miejscowości Porto Amazonas (port Amazonasa) by podróżować dalej parow­cem. Nająć trzeba było konie od obrzydliwego mulata pijanicy i karciarza. Ulewa ustała, niebo wypogadzało się a mój mulat wciąż pije i w karty gra. Wreszcie,    gdy   był   zupełnie   pijany,
około 5 zaprasza mnie poufale do swego powoziku i zabiera dru­giego mulata ze sobą na koźle.
-45-

Wciąż obracał się, wydrwiwając mój sposób mówienia i przedrzeźniając wyrazy francuskie, które porzucałem do małego swego zapasu słów portugalskich. Po wy­bojach i spadzistych drogach, które z powodu deszczu były mo­cno ślizkie, jechał jak opętaniec, śmiejąc się wciąż śmiechem we­sołego idyoty. Ponury towarzysz reflektował go w zbyt śmiałych pomysłach jak wjechanie w przepaść, co prawda nie zbyt wielką, lecz wróżącą kalectwo pewne. Ku memu zdumieniu wesoły mój furman zaczął kląć po polsku. Wtedy zacząłem i ja kląć niezgo­rzej i, aby mym towarzyszom miłym dać do poznania, że nie je­stem istotą bezzębną, wystrzeliłem kilka razy do olbrzymich ku­ropatw, zrywających się co kilkadziesiąt kroków. Wywiązało się z tego z mym mulatem rozmowa polska, w której tenże mówił do mnie »ty« i gromadził same bezeceństwa, jakich tylko zdolny jest język polski. Skoro tylko zbliżaliśmy się do jakiego zabudo­wania, zaraz zesiadał i żądał wódki, którą tylko raz dostał. W jednem miejscu z nędznej chałupy wyszedł do mnie stary bezzębny Brazylianin i z wielkiemi honorami, tytułując mnie panie doktorze (Senior Doktor) wysadził z powozu i poczęstował kawą czarną. Dostał jej też mój mulat do wyboru z hervą matę w za­mian za gorąco upragnioną gorzałką. Odjechawszy, za chwilę żół-toskury staje i krzyczy na mnie »wysiadać i płacić! Odparłem, że ani mi się śni o tem, bo zgodziłem furmankę do Porto Ama­zonas a tu widzę tylko 2 chałupy i żadnej nie dostrzegam rzeki. Gdy coraz natarczywiej wrzeszczał, zjawia się chłopczyk polski i objaśnia mnie, że to rzeczywiście Porto Amazonas tylko statku jeszcze nie ma. Wysiadłszy, dowiaduję się o p. Amazonasa Pimpę, do której miałem list polecający. Nie zastawszy go w domu, znalazłem się w otoczeniu kilku młodych Brazylianek w toalecie trochę zaniedbanej z powodu dro­gi i kompletnie głuchoniemy. Rozmowa szła na migi wśród cią­głego chichotania się, aż nareszcie usiadłem na krześle przy nieco starszej Brazyliance, widocznie mamie jakiejś. Siedziałem jak na węglach. Wreszcie zjawił się pan domu, mówiący cokolwiek po francusku. Doznałem od niego i od całej rodziny gościnności ser­decznej, jakby syn jaki rodzony. Przeczekałem trzy dni na statek parowy. Taki przeciąg czasu tam tyle znaczy, co minuta w świe cie wielkim handlowym.
-46-
Miałem czas przejrzeć się życiu rodziny luzo-brazylijskiej która mnie gościła i naszym wychodźcom, którzy tuż obok prze­siadywali w tak zwanym baraku (hotelu emigranckim), czekając na łódki, mające ich przewieść dalej na miejsce przeznaczenia.
Rodzina Amazonasów mieszkała patryarchalnie w wygodach bardzo pierwotnych. Było się pod dachem i to jest jedyne okre­ślenie najgłówniejszej wygody. Dom cały był z drzewa. Ściany z desek pozwalały wygodnie przechodzić różnym zefirom i wia­trom. Można było zziębnąć jak chyba tylko we Włoszech lub Francyi zimową porą w pokojach. Budząc się rano na czemś w rodzaju kanapy, ledwiem zdołał odpędzić kurę, która uparła się usadowić w głowach mego legowiska. Okna wprawdzie były lecz deski zastępowały szyby. Były to więc właściwie tylko okien­nice. Od samego rana dziecko przynosiło wciąż herwę Matę do nieskończoności, aż wreszcie nastała kawa czarna z cukrem i su­charem. Śniadanie czyli pierwszy obiad i właściwy obiad drugi popołudniowy składały się wciąż z fasoli czarnej, mąki mandziokowej, ryżu i suszonego a rozgotowanego w czarnym sosie mięsa wołowego zwanego Charca (wym. szarka). Oprócz kawy i herwy Matę pito herbatę z kwiatem i liści pomarańczowych. Niewybredność w wygodach uderzała tembardziej, że całą tę rodzinę możnaby było przenieść do salonów europejskich bez powstydzenia się na jej znalezienie się. Cokolwiek rozumiano tam po polsku i skarżono się na brak gramatyki polskiej, podręcznika dla nau­czenia się tak niezbędnego w Paranie języka naszego.
Nareszcie po kilku dniach wyczekiwania usłyszeliśmy gwizd nadchodzącego parowca. Rzeka Iguasu płynie otoczona dość wysokimi brzegami. Wygląda to raczej, jakby kiedyś była daleko większą i w płaszczyźnie wyżłobiła sobie wazów tak, że dojeżdża­jąc w samo jej pobliże nie widzisz jej wcale. Kręci się tam też więcej, niż gdzieindziej i obiega kilka mil z miejsca Laranżejras (»pomarańcze*), oddalonego od Porto Amazonas tylko 5 kilome­trów. Brzegi w tamtem miejscu obfitują w drzewa pomarańczowe. Owoce te są tam bez wartości. Za 1 milrejsa (35 et.) można ich nabyć tyle, ile tylko kto może zanieść. Są to ślady, zdaje się bytności 00. Jezuitów. Pomarańcza bowiem jest rośliną nie ory­ginalną amerykańską, lecz przeniesioną z Europy. Wsiadtszy rano na mały statek parowy, jechałem dzień cały po kręcącej się rzece.    Widoki po jej obu stronach były miejscami bardzo piękne.
-47-
Skaliste brzegi gdzieniegdzie cudnie się przed­stawiały. Zwykle jednak dość jednostajnie rzeka płynie otoczona gąszczem leśnym tj. krzakami i laskiem — nieco dalej zaś po­dnosi się zwykle teren pagórkowaty porosły lasem sosnowym przeważnie, lub trawą stepową. Przy zakręcaniu oberka to w pra­wo to w lewo parostatek pędzi jakby w gąszcz bez wyjścia i na­gle pokazuje się, że wyjście jest nawet przestronne. Pagórki w tym ruchu zasłaniają się jedne drugimi. Dawno znikłe pojawiają ci się z innej strony i nigdy nie wiesz czy miniesz je na prawo lub na lewo. Część krzaków nadbrzeżnych (zwanych »restinga«) była w wodzie. W niektórych miejscach widać było domy ós zbudo­wane na gałęziach lub wiszące na powojach (ljanach) Trafiłem z rewolweru do takiego gmachu. Powiedziano mi, że taki sport mógłby być niebezpieczny, gdyby nie szybkie z wodą posuwanie się statku. Zorganizowana armia obrażonych owadów umie czasem śmiałka napaść i, jak szerszenie nasze, na śmierć go potur­bować. Wreszcie pod wieczór przybyliśmy do Rio dos Patos, „rze­ki kaczek”.
Na brzegu na nasze przybycie czekało kilka osób, między innymi zamożny kupiec, właściciel parostaku którym płynęliśmy, p. Artur Paulo. Miałem do niego list polecający od naczelnika kolonizacyjnego. Przyjął mnie bardzo grzecznie i chciał się okazać bardzo grzecznym. Pewien chłodek wiał od niego taki, jaki idzie od ludzi wysoko położonych i jaki się spotyka często w Galicyi a zwłaszcza w Krakowie. Opływałem w wygody u niego. Mimo uprzejmości gospodarza, było mi trochę nudno z po­wodu, że żadnym innym językiem on sam nie władat i nikt w jego domu nie mówił jak tylko portugalskim. Powoli jednak się przekonałem, że służbę miał polską. Utkwiła mi szczególnie w pamięci bardzo wysoka i dość przystojna służąca z Poznań­skiego o bardzo dystyngowanem wzięciu się i poprawnej mowie polskiej. Miałem wrażenie, że rozmawiam z arystokratką o akcen­cie wielkopolskim. Żona gospodarza pochodzenia niemieckiego nie odzywała się jak tylko po polsku. Z jej ojcem tylko dowoli nagadałem się po niemiecku z nie małą dla siebie korzyścią.
Środek koloni Rio dos Patos, w którym się znajdowałem zarysuwuje się już dość wyraźnie, jako miasteczko lub wieś wielka europejska. Skupiają się tam  »wendy«  czyli   sklepy,   budynki rządowe, kilka hoteli, poczta, kościół bez księdza, domy zamożniej­szych Brazylianów.
-48-

Wszystko tego jest jeszcze bardzo mało, lecz zawsze ten zarodek miasta nadaje ton kolonii i jest przeważnie brazylijski.
Wieczorem i w nocy, miałem sposobność się przekonać że Mickiewicz stanowczo się mylił na korzyść żab litewskich, twier­dząc stronniczo, ze żadne nie odzywają się tak uroczo. Niezawo­dnie piękniej na Litwie skrzeczą niż gdziebądź w Europie, ale nie są wstanie dać takiego koncertu jaki słyszałem w Rio dos Patos.
Z  początku   myślałem,    źe  jakaś  parowa   maszyna   pracuje, kowale kują, takie jakieś metalowe i miarowe dźwięki dolatywały z nad brzegu Iguasu. Mieszały się one  z  płaczem   i jękiem dzie­cięcym oraz 2, wyraźnem nawoływaniem   ludzkiem au, au, eu,   eu. rYzytem   jakieś   chichotania    niewieście   czy   dyabelskie,    pękanie bata, niby gry na gitarach, fletach, harmoniach,  organach,   fortepianach,   skrzypcach   kazały   marzyć  o   jakichć   istotach   fantatycznych o całym tłumie duchów zbiegłych nad rzekę. Wyobraź-nia   marzycielska poety   ubrałaby każdy   dźwięk   w jakiegoś   muzykanta, śpiewaka lub mówcę pozagrobowego. Egipskie ciemności pokrywały tę powódź głosów   wydobywających   się z dołu   jakby z łona ziemi. Dopiero po północy wschód księżyca rozlał elektry­czne światło jasno niebieskie na dolinę rzeki, porosłą kępami wy­sokich   arukaryi,   które   wyglądały   jak   krzyże   na   cmentarzach litewskich.
Nazajutrz rano około 6-tej zbudziły mnie jasne promienie słoneczne. W pobliżu równika słońce wstaje nagle bez przedświ­tów i świtów; im bliżej równika tem naglej wschodzi i za­chodzi. Będąc pod wrażeniem, źe gospodarz nie jest zbyt przy­chylny żywiołowi polskiemu, rozlewającemu się po Paranie, posta­nowiłem usunąć się od możliwej opieki czy kontroli ze strony takiego samotniczego tubylca. W tym celu cichaczem wymknąłem się z domu i udałem się na kolonię po za miasteczko. Do go­dziny 12-ej wypytałem się i wywiedziałem się o wszyskiem tem, com chciał wiedzieć.
Włóczyłem się od jednego kolonisty do drugiego. Przyjmo­wano mnie jak dawnego przyjaciela. Częstowano tem co miano pod ręką: jajami, wódką, herwą matę, chlebem kukurudzianym, kawą. Okazywano   wielką ochotę   sprowadzenia   na własny   koszt księdza i nauczyciela i porozumienia się w tej sprawie z kolonią sąsiednią Kantagallo, która liczy tylko 20 rodzin polskich obok paru brazylijskich.
-49-

W Rio dos Patos samem sto rodzin, wedle za­pewnień kilku ludzi młodszych, jest w stanie utrzymać kościół i szkołę. Dowiedziałem się wiele szczegółów z życia miejscowego. Mało było skarg na urzędników Brazylianów. Opisywano mi tylko częste bójki z „Kaboklami”, czyli prostymi ludźmi, zamieszkują­cymi rzadko bory brazylijskie. Dowodzono mi, że prosty kij pol­ski więcej wart jest od długich nożów brazylijskich.
Po powrocie do domu przekonałem się, że moja przezorność względem gospodarza była zupełnie niepotrzebną. Sam przywołał inteligentniejszych kolonistów i pożyczył mi konie, abym z nimi dowoli mógł zwiedzić całą kolonię i porozmawiać do syta. To też parę dni spędziłem na ciągłem rozjeżdżaniu i odwiedzaniu koloni­stów przeważnie w towarzystwie Stanisława Daleckiego, Podlasiaka. Ze stu rodzin polskich w Rio dos Patos i 20 w Kantagallo prawie wszyscy pochodzą z Królestwa Polskiego i z Poznańskiego. Jeden z wybitniejszych kolonistów jest wszakże Morawianin, oże­niwszy się z »polską dziewuchą*. O o ile mogłem zmiarkować, nie rolnicy osiedli w takiej liczbie. Kolonię te stworzyli raczej proletaryusze miejscy i wiejscy tj. drobni rękodzielnicy, robotnicy, fabrykanci i parobcy. Znalazłem tam byłych krawców i szewców. Po siedmiu latach istnienia każdej rodziny na przestrzeni 250, metrów Q (kawałka gruntu o ćwierć kilometra czy wiorsty wszerz a 1 kilometra czy wiorsty wzdłuż) istnienie jej jest o tyle zabez­pieczone, że środki do życia sobie zdobyła. Jest co jeść. Do za­możności jednak, w znaczeniu dorobienia się pieniędzy, doszła tylko mniejszość. Trzeba czekać wyższej kultury, aby ona stała się udziałem wszystkich. W każdym razie jednak nawet najmniej za­możni mogliby się znakomicie przyczynić do utrzymania nauczycieli gdyby powszechnie rozumiano niezbędność oświaty. Zrozumienie to jest już blizkie. Na utrzymanie księdza polskiego ofiarność ich stanowczo by wystarczyła. Nawet na moje ręce później posłano do księdza Biskupa w Kurytybie spis ofiarodawców rocznych z żądaniem przysłania im księdza.
Ziemia obszaru kolonialnego wydała mi się lepszą w części północnej ku miastom Tryumfo i Palmeira, gorszą w południowej w pobliżu rzeki Iguasu. Widać to po pozostałych bardzo gru­bych   i   wysokich   sosnach   araukaryach    w   pierwszej    górzystej a nieco cieńszych i mniejszych w drugiej, więcej płaskiej.
-50-
 W gó­rach są najlepsze ziemie w Brazylii. Przetrzebiono już sporo lasów, może do połowy na każdym działku, pozostawiając większe okazy araukaryi, jakby nasienniki, samotne. Przy drogach było wszędzie ogrodzenie i same działki między sobą także wydały mi się ze. wsząd okolone płotem. Co ćwierć kilometra mniej więcej spoty­kasz chałupę drewnianą z drobnemi zabudowaniami niby obórkami chlewkami, kurnikami, piecykami do wypalania chleba i t. d.
Po kilkadniowych przejażdżkach i przyjęciach doczekałem się niespodzianki. Przybył parowiec z Mateusza tj. z miejsca dokąd miałem się udać. Wiózł pp. Onufrego Flizikowskiego i An­toniego Bodziaka, najwybitniejszych obywateli tamtejszej kolonii. Postanowiłem zaniechać dalszej wycieczki i z nimi powrócić do Kurytyby. Wyruszyliśmy około 10-tej rano pod wodę rzeki wezbra­nej. Włóczyliśmy się też dość wolno, bo dopiero nazajutrz po zachodzie słońca dojechaliśmy do Porto Amazonas.
Towarzystwo na statku było różnorodne pod względem na­rodowościowym: Polacy, Francuzi, Niemcy. Kapitan statku firmy niemieckiej Burmeister i Tohn, choć Niemiec głosił się patryotą brazylijskim. Abym miał dobre pojęcie o Brazylii i Brazylijczykach otoczył mnie wygodami, na jaki tylko mógł się zdobyć i da­wał objaśnienie wszelkie. Jechaliśmy na workach herbaty »Mate«. Trzeba było, wciąż leżeć lub czołgać się, albowiem dach statku w rodzaju baldachimu nie pozwalał stanąć, chyba wychylającem się nad wodę po stopniach okalających parowiec lub wstępującern na baldachim pokrywający cały statek.
Do powolnego podróżowania przyczyniła się też wielka łódka naładowana hervą matę. Spacer po niej na wyprostowanie nóg też był możliwy. Żywiliśmy się o tyle tylko, o ile kto miał zapasów. Każdy, co miał rozdzielał pomiędzy towarzyszy podróży. Kawę czarną z cukrem fundował kapitan.
Dojechaliśmy w nocy do Porto Amazonas, kapitan usiłował mnie przekonać, że rząd brazylijski robi co może dla moich ro­daków i że zupełnie oszczerczymi są opisy publicystów i literaratów europejskich w rodzaju Dygasińskiego. Chciał, żebym nama­calnie dowiedział się o prawdzie i z latarkami zaprowadził mnie do miejca chwilowego pobytu naszych ludzi, wyprawianych do Rio Klaro (wielkiej kolonii poniżej Rio dos Patos i Mateusza). Znajdowali   się   w   tak   zwanych    „barakach”    czyli   hotelu   emi-granckim.
-51-
Właśnie przybyła świeża partya. Weszliśmy do rodzaju wielkiej stodoły, znanej mi z pobytu niedawnego swego przed paru dniami. Tam istotnie nie ujrzałem żadnych przerażających scen. Zasta­łem świeży transport, którego jeszcze nie było, gdym bawił przed paru dniami w Porto Amasonas. Kilkadziesiąt osób leżało jakby w stodole pokotem. Weszliśmy z latarkami. Pobudzili się i obstą­pili mię. Zachowali się względem mnie, jakoby, nie przymierzając, względem ks. Stojałowskiego, całując mnie po rękach i odzieniach, wypytując się i wyrażając swą radość w słowach takich: »A to istnie, jak Anioł, zjawił się Pan między nami, czynili to tak mężczyźni, jak kobiety z dziećmi wszyscy w stroju niedbałym. Spotkałem się z panem Amazonasem Pimpą w jego sklepie spo­żywczym. Po obfitym częstunku wódek, win i piw dał się słyszeć gwizd parostatku. Wsiedliśmy nań i ruszyliśmy w noc ciemną.
Nazajutrz rano około 10-tej stanęliśmy w miejscowości Porto Larangeira (port pomarańcz). Jest to punkt, od którego Iguassu zaczyna być spławnym. Trochę powyżej jest wodospad tej rzeki, dość piękny. Od Porto Amazonas przejechaliśmy byli co tylko niewielką przestrzeń w linii prostej, nie więcej jak 5 kilometrów. Ale „rzeka wielka” (w języku indyjskim znaczy:  -wielka, pełna- „guassu” - woda) wykręca się na przestrzeni niemal 8 mil, tworząc wielki półwysep z szyjką 5-cio kilometrową. W jednem miejscu wraca z powrotem o kilkadziesiąt kro­ków. Nasi robotnicy podobno z własnej inicyatywy niedawno przekopali tę przestrzeń i oszczędzili sobie przeszło milę drogi jazdy wodą z towarem. Przestrzeń, okolona przez wijącą się rzekę, ma niezłą ziemię - nad wodą w około jest lasek, w pośrodku step trawą zarosły, miejscami czarnoziem. Rząd rozmierzył ten grunt i sprzedaje go dość drogo. Zapewne dla tego osiedliło się tylko kilku Włochów.
Sam Port Pomarańcz dobrze nosi swoje imię. Owocu tego jest tam bardzo wielka obwitość. Ciągną się całe gaje pomarań­czowe. Podobno to jest pozostałość po jezuitach. Ważność miejsca tego leży też i w tem, że do niego, jako do początku żeglugi na rzece Iguasy, dochodzi gałąź kolejowa od stacyi Restinga Secca (suchy lasek nadbrzeżny). Spóźniliśmy się na pociąg, a następny dopiero za 2 dni miał   odjechać.   Liczne   nasze   towarzystwo   postanowiło   zafundować sobie pociąg nadzwyczajny.

-52-
W jak najweselszem usposobieniu przybyliśmy pod wieczór do Kurytyby.
Po krótkiem pobycie w stolicy Parany, wypadła mi podróż do miasteczka Rio Negro. Droga to ta sama, co dopiero odbyta, aż do stacyi rozdroźnej Serrinia   dokąd się dojeżdża około 1-szej, wyjechawszy   z Kurytyby   o  8-smej.   Zamiast  jechać   na   zachód do Restingi pod górę, jedzie się na południe przez most po rzece Iguasu w pagórkowate   stepy.   Kolej  jak zwykle  wężykowato się kręci, omijając pagórki.  Otwierają się rozległe widoki.   Jak okiem sięgnąć,   widać tylko nieskończony step,   niską trawą zarosły, po której pasie się bydło.Od czasu do czasu maszyna gwiżdże prze­raźliwie i uwalnia swój bieg: nastrasza ono w ten sposób bydło, które się położyło na szynach,   aby raczyło   zejść;   często   pociąg goni  je   uciekające   uporczywie   po   torze   kolejowym.    Widać   te sceny z okna   kolejowego   bo prawie   niema  miejsca,   gdzieby się kolej nie kręciła.   Cień   pociągu   leciał  przeważnie   po jego lewej stronie i widać było na nim sylwetki służących kolejowych,   cho­dzących,   biegających i figlujących   na   nim.    W  wagonie I. klasy jechał ze mną urzędnik brazylijski do Luceny   na  posadę   dyrek­tora kolonii. Jegomość ten miał dobre rzeczy w kuferku, zwłaszcza znakomity likier.   Wedle zwyczaju tamtejszego, poczęstował mnie, choć nieznajomego.   Zapijając   pocieszycielkę   miał   minę   bardzo poważnego i skupionego. Zabierał się do każdej lampki jakby do modlitwy. Ze swoją brodą,  brzydką   twarzą i ascetyczną postawą robił wrażenie derwisza,  czarodzieja lub kapłana pogańskiego, od­prawiającego jakieś religijne czy dyabelskie obrządki.
Minąwszy małą stacyę Kapiwari (zwanej od zwierza, rodzaju świnki rzecznej tego imienia) dojeżdża się do miasta Lapy. W około niego widać porozrzucane mnóstwo kości bydlęcych, a także i ludzkich. Lapa jest pamiętną z walk, jakie miały miejsce niedawno w latach 1893 i 1894. Powstańcy oblegali miasto. Rządowcy bronili się twardo przez kilka miesięcy i wytrwałą obronę uratowali rząd Floriana Peiszoto w Brazylii, albowiem gdyby niekonieczność zdobycia tego miejsca, powstańcy przybyli ze stanu Rio Grande do Sul, poszliby w zwycięzkim pochodzie dalej na północ, aż do stanu S. Paulo i do Rio de Janeiro, gdzie wszędzie lubność na nich czekała, a rząd nie przygotował obrony. Zginął tam po stronie rządowej komendant Carneiro. W szeregach po obu stronach walczyli Polacy, głównie po stronie powstańczej, oblegającej. Św. pamięci Jan Kośmiński w kilku swoich, ostrze­liwał pozycye nieprzyjacielskie i udawał atak wielkiej siły zbrojnej.
-53-
Rządowcy opuścili Lapę, a po upadku powstania znów weszli do niej. Miasto jest w widocznym upadku, a raczej nie rozwija się. Kolej z Kurytyby do Rio Negro sprawia, że ruch handlowy ją omija. Stara się ona też przeto o skolonizowanie swych bliższych okolic. Temu staraniu zawdzięczać, należy utworzenie się kolonii pod nazwą Kontenda obok istniejącej wsi (200 rodzin Niemców z Rosyi) Marienthal. W lecie znajduje się tam ogromne mnóstwo wielkich i pięknych motyli. W Kontendzie utworzyła się piękna ulica polska z paruset rodzin kolonistów, przybyłych z kolonii Thomas Coelko. W Lapie koncentruje się pewien ruch handlowy i ludno­ściowy z kolonii nowej polsko-rusińskłej Agua Amarella (Woda Żółta) położonej o 12 mil.
Za miastem Lapą kolej żelazna przebiega okolice coraz więcej górzyste i lesiste aż do przestanku Campo de Tenente, położonego całkiem w lesie sosnowym. Z tamtąd sprowadzają mnóstwo drzewa araukaryi czyli piniorów do Kurytyby. Około 4-tej przybyłem do miasteczka Rio Negro, kresu kolei parańskiej na południu.
Niedawna osada o kilku domkach, Rio Negro robi już wra­żenie zarodku sporej wsi europejskiej lub miasteczka. Wyprzedziło już starodawne miasto Łapę pod względem ludności i ożywienia handlowego. Zamieszkują ją przeważnie ludzie języka portugal­skiego i niemieckiego, i Polacy są tam w mniejszości lecz wielu ich jest przejezdnych. W okolicy są mniejsze kolonie niemieckie, niemiecko polskie i ogromna polska Lucena. Od Rio Negro za­czyna być spławną rzeka tego samego imienia,
Doznałem w Rio Negro jak najserdeczniejszej gościnności ze strony proboszcza tamtejszego, ks. Petersa, byłego jezuity z Krakowa. Prawdziwą rozkosz sprawiało mi przebywać z czło­wiekiem tak wszechstronnie i wykwintnie wykształconym a inte­ligentnym. Rozmowom do późnej nocy nie było końca. Miło było widzieć, że tacy ludzie, Polacy, znajdują się w Paranie, a ża­łować przychodziło dla czego nie zorganizowali tam żywiołu pol­skiego   i nie   stanęli   na  jego   czele.  O stosunkach   brazylijskich, o naszych  ludziach   i   osadach,   o   pojedynczych   osobistościach isprawach miałem szczegóły  wyczerpujące.   Wywzajemniałem się opowieścią  polskich  stosunków   w   Europie,   które   ks.   Petersowi
wcale nie były ob.ce, bo prenumeruje nasze czasopisma europejskie.
-54-
Po kilku dniach miłego pobytu w Rio Negro, udałem się wozem do Luceny, kolonii połoźonwj o 40 kilometrów na południe. Końcem 1895 r. jeszcze nie było mostu na rzece Rio Negro. Przebywało się ją promem. Droga do Luceny z drugiej strony rzeki idzie początkowo wśród dość licznych domostw, świadczących o zaludnianiu   się   jej   pobliża    Jest   ona   dość   szeroką,   wozową, wygodną,   uczęszczaną.   Ziemia,   po   której  przechodzi,  już należy przeważnie   do   ludzi prywatnych.   Rząd   stanowy   sprzedał ją już prawie wszystką.   Widoki   są z niej bardzo rozległe  po obu stro­nach. Dostrzegasz dość wyniosłe pagórki, porosłe lasem sosnowym (piniorami)   Sama droga dość jest równa.   Podziwiałem w niektó­rych miejscach szczególnie   bujną roślinność,   prawie   fantastyczną:
Wybujałość ta miała jakby cechy nielitościwej walki o byt.   Jedna roślina   wyrasta   nad drugą i dusi ją w swych   splotach.   Botanik tylko mógłby   tu dać   określenia   dokładne.    Na   oko   wydają się wszystkie   te   trawy,    trzciny,   krzaki,     ljany    (powoje   drzewne)
I drzewa jakby tłumy dzieci,   dorosłych ludzi i starców prześciga­jących   się   bezładnie  w pogoni  za  słońcem i życiem.   A była to pora roku najwięcej urocza:   koniec   wiosny   i   początek   lata tj. koniec listopada, niby koniec maja europejskiego.
Wjazd do kolonii Luceny znamionują po okolicy pustej znów gęste domowstwa, wytrzebione lasy, liczniej spotykani ludzie po drodze. Wreszcie po kilku kilometrach dojeżdża się do grodku miasta, złożonego z kilku sklepów, zabudowań rządowych, szkoły, budującego się kościoła, browaru itd. Przemysł i handel jest tam przeważnie w ręku niemieckim. Ze sklepów polskich najważ­niejszy jest p. Węgrzynowskiego, Galicyanina. Tenże przyjął mnie jak dobrego znajomego, dał mi objaśnienia i ułatwienia, jakie tylko dać mógł, i ledwie mnie puścił w dalszą drogę do ks. Iwanowa.
Droga prowadzi częściowo dość równo, częściowo terenem pagórkowatym. Tuż za zarysem miasta (quadro urbano) znajdo­wały się hotele emigranckie tak zwane »baraki«. Ludzie nasi wy­czekiwali, aż im zostanie ziemia wymierzoną i oddaną w posiada­nie Wyczekiwanie takie bywa demoralizujące. Rząd nie mógł się bardzo spieszyć, bo wyczerpały go rewolucya i zła administracya, przeto niezbyt regularnie dostarczał im żywności. Wychodźcy zaś, wiedząc, że im rząd jest obowiązany jej udzielać, nie chcieli iść na robotę, by nie utracić tych alimentów, które im przychodziły bez pracy.
-55-
A gdy im ich nie dostarczano, cierpieli głód z zaciekłem uczuciem krzywdy. Wielu się wprawdzie znalazło, którzy zkwito-wali z dobrodziejstwa rządowego i najlepiej na tem wyszli, bo zna­leźli robotę albo w Lucenie samej przy powstającym przemyśle tartakowym i innym, albo przy kolejach żelaznych blisko i daleko. Wielu też zamieszkało przy rodzinach dawniej osiadłych koloni­stów z Królestwa, którzy trudniejsze mieli początki. Brakowało im oparcia, jakie znaleźli przybyli świeżo Galicyanie. Ci byli w części dobrzy moi znajomi z przejazdu wspólnego przez ocean. Uważali mnie za cudotwórcę, który potrafi zmienić ich położenie. Zdawało im się, że mogę od rządu wyjednać dla nich wszystko co chcą z powodu, że istotnie udało mi się parę razy pomyślnie załatwić drobnostki w Kurytybie. Przy takiem ich usposobieniu, łatwo się im było narazić na zarzut że »niechcę« nic zrobić, skoro coś się stało niepomyślnego. Ale znów z drugiej strony dobre niejedno, które spłynęło na nich, poszło na mój rachunek, jak np. przyby­cie rzeczy podróżnych, które uważali za stracone. Można sobie wyobrazić, jak mi głowa puchła od skarg, próśb i gadań.
O 7 czy 8 kilometrów jest oddalony kościół od miasteczka, w miejscu, które najwięcej zasługuje na miano środka kolonii Lucena, albowiem kolonizacya głównie w tamtym południowym kierunku się szerzy i już za mej pierwszej bytności, ledwie to był środek pod względem geograficznym. Dla ludu naszego był to jednak więcej od miasta środek nie tylko geograficzny, lecz i du­chowy - kościół.
Przybywszy na miejsce ujrzałem skromny i dość obszerny kościółek drewniany, obok budującą się plebanię, nieopodal nad drogą kilka zabudowań, z których parę karczm (wend). Jest pra­wdopodobieństwo, że w tem miejscu utworzy się z czasem drugie miasteczko, i o parę mil dalej trzecie. Na razie jednak zarysowuje się jedno tylko tam, gdzie są zabudowania rządowe i większa ilość sklepów, oraz gdzie budują drugi kościół. W interesie kupców jest, ieby główny kościół z mieszkaniem proboszcza był tam, a nie w miejscu, gdzie się obecnie znajduje. Stosunkowo grube interesa lokalne są w grze przy takich stosunkach. Ztąd tylko dziwićby się trzeba, gdyby nie było nieporozumień księdza z ludźmi naj wpływowszymi i zamożniejszymi z »miasta, chcącymi koniecznie, aby wśród nich mieszkał.
-56-

Ks. Aleksy Iwanów jednak wcale nie był czuły na takie przynęcanie, uważając, że dla ogółu dogodniej jest, żeby kościół był więcej w środku osady Luceńskiej, wołał znosić niewygody na pustkowiu, niż opływać w wygody i być mniej niezależnym w miasteczku. Zastałem zacnego kapłana w skromnem mieszkaniu a właściwie w prowizorycznej chatce, z której dopiero miała po­wstać plebania. Cierpiał na przystosowywanie się do klimatu, co objawiało się w owrzodzeniu dotkliwem nóg. Nie jest to nic niebez­piecznego, ale niektórzy przechodzą przez takie cierpienie całemi miesiącami, niedługo po przybyciu z krain europejskich chłodnych. To głównie pewnie sprawiało, że ks. Aleksy myślał na seryo o powrocie do Europy stanowczo, w każdym razie chciał opuścić Lucenę. Szkodaby jego było nie tylko z powodu, że usta­łoby dobroczynne działanie zacnego kapłana, lecz też i dlatego, że posiada dokładnie obok polskiego i język rusiński. Widok z kościoła i pobliża jego jest najładniejszy w Lucenie.
W rozległej panoramie na wsze strony zarysowują się to wy­raźnie to w przeźroczej mgle wysokie pagórki falowate z łagodne-mi wzniesieniami i obszernemi wąwozami i dolinami. Krajobraz wygląda jak środek niższych Karpat lub strony podkarpackie wscho­dniej Galicyi. Wszystko porosłe jest borem, wśród którego góruje sosna araukarya. Czasem na dalekim widnokręgu widać wznoszące się dymy jak ofiary Abla. Są to ogniska Butukudów, najdzikszego szczepu indyjskiego. Koloniści nasi są wystawieni na ich napady. Winien temu rząd, bo ich osiedla na dawnych cmentarzyskach butukudzkich. Zginęła w ten sposób rodzina Przybylskich w 1892 r. wycięta w pień. Przy karczowaniu lasu za daleko się odbiła od reszty towarzyszy. Nie zważała na to, że przez kilkanaście dni co dzień sznurek powoju (ljany) zagradzał jej drogę w pewnem miej­scu do źródła. Zginęło potem dwoje dzieci, których zastali dzicy w domu kolonisty i utłukli, aby nie wrzeszczały. Równocześnie, skradli worki, wysypując z nich mąkę i ziarna, nie wiedząc co z tą zawartością zrobić. Uchodząc z mieszkania spotkali się z ko­lonistą i w chwili kiedy tenże zamierzył się na jednego Butukuda, drugi utrafił strzałą w podniesioną dłoń jego i przeszył ją wzdłuż poniżej lachy. By strzałę wyjąć złamał ją w pół. Jest ona w posiadaniu ks. Petersa. Wogóle jednak, napady są rzadkie i nie odstręczają kolonistów naszych od nabytych w głębi   kraju   działów.

-57-
W innych miejscowościach jeden taki napad wyludnia pół kolonii. Dzieje się to inaczej na Lucenie, pewnie z powodu że właśnie tam ku puszczom, gdzie Butukudzi mają prawdopodobnie swoje główne siedlisko, ziemia jest bardzo dobra.
Po powrocie z Luceny do Rio-Negro uległem łaskawemu zaproszeniu ks. Petersa towarzyszenia mu w części jego objazdu parafii, rozległej jak niejedna dyecezya europejska. Wyjechaliśmy rano o 9-ej, małym parowcem, należącym do Niemców ze Sta Catharina. Usiłowali oni przedtem przebiegać rzekę Rio-Negro z szyldem kompanii stanu Sta Catharina. Rząd parański sprzeciwił się temu skutecznie, bo krajem tym po obu stronach rzeki Rio-Negro faktycznie włada, mając tam w swym ręku administracyę i organa wykonawcze. Jechaliśmy tedy bez szyldu. Mały parowczyk dawał nam średnie wygody. Męczący i jednostajny stuk maszyny i kół, osładzany był uroczym krajobrazem nadbrzeżnym. Z początku brzegi były nieco wysokie, gęstemi krza­kami porosłe. Po rzece i krzakach fruwało nieco ptactwa mi nie­znanego. Niektóre gatunki kaczek pływały zanurzone całkiem we wodzie tak, że tylko widać było ich dziób czarny. Za zbliżeniem się zrywały się z wody.
Rzeka Rio Negro podobna jest do rzeki Iguasu, do której wpada. Nie mniej też niż ona kręci się. W niejednem miejscu le­dwie można dać wiarę tej krętaninie. Wysiedliśmy w południe w pobliżu połamanej w dziwaczny sposób araukaryi. O jakie 50 kroków od brzegu doszliśmy do rzeki, płynącej w kierunku prze­ciwnym dotychczasowemu rzeki Rio-Negro. Po dwóch godzinach jazdy do tego miejsca dość szybkiego z prądem wody, ujrzeliśmy tę samą araukaryę, płynąc tą drugą rzeką. Dwie godziny jazdy parostatkiem, by posunąć się naprzód na 50 kroków, jestto istne drepcenie na miejscu.
Po brzegach zauważyłem ogromne roje komarów, chciwych krwi ludzkiej. Są to owadki przeważnie szare, jak nasze, niektóre złotawe. Nie tną gorzej od naszych. Ale ich jest takie mnóstwo, że setkami cisną się na każde obnażone miejsce ciała. Wielkości są różnej; niektóre długonogie, zwane z tego powodu po portu-galsku pernaslongas. Nie podobna się obronić od nich. Jabijesz kilkanaście klapsem, zaraz drugie tyle leci na czerwoną krew ludzką, wylaną z pierwszych. Ciągle trzeba mieć ręce w kieszeni i chustką zakrywać głowę albo machać nią bez ustanku po   sobie jak   opętany.
Dodatek do Gazety Handlowo-Geograticznej Nr. 8.
-58-
Jest to zupełnie taka sama plaga egipska, jak na Pińszczy-źnie z tą różnicą, źe Pińczuki radzą sobie jakiemis' grzybami, które suszą i noszą dymiące w torbie przy sobie. Od tego dymu, nie­szkodliwego dla ludzi, uciekają komary. Tak daleko nie posunięto " się w Brazylii. Gdy zasypiasz, muzyka, jakby miliona cichycn cytr, a jeszcze lepiej ukąszenie spędza ci sen z powiek. Lecz szczęściem nie codzień i nie wszędzie jest się nawiedzanym w sposób tak na-halny. Np. wieczorem około 7-ej, przybiwszy na noc do lewego brzegu, wolni byliśmy od tych towarzyszy.
Znajdowała się w pobliżu karczma, do  której  zaszła   służba okrętowa. Ks. Peters nie doradzał  iść za tym   przykładem.   Wy­szliśmy na tem znakomicie. Wiara bowiem struła się  jakiemś  pi­wem   cholerycznem.   Przewaźną   część   nocy   czuwaliśmy,   lecz nie z powodu komarów, ale dzięki ciągłej zamianie myśli.  Przeważnie słuchającym byłem ja, chwytając chciwie każde słowo miodopłynnego ks. Proboszcza. Był to wykład   uniwersytecki   o   stosunkach parańskich. Jak wszystko na świecie, tak też i rozmowa skończyła się.   Zasypiając,  słyszałem charkotanie mnóstwa  świnek  morskich, zwanych kapiwari. Nazajutrz raniutko napalono w maszynie sękami sosnowymi araukaryi,   dorównywającymi węglowi kamiennemu czy nawet koksowi.
Ruszyliśmy mniej wyniosłymi brzegami przez okolicę więcej płaską. Do godziny 10-ej tylko byłem w towarzystwie ks. Petersa. który wtedy wysiadł na brzeg lewy, gdzie go oczekiwano. Z miej­scowości tej miał jeszcze przez parę tygodni objeżdżać tę część swego królestwa duchowego. Ludność którą miał zwiedzać, była czysto brazylijska, istne dziki leśne. Zjawiają się pomiędzy nią pono od czasu do czasu proroki.
Dzięki uprzejmości i uczynności ks. proboszcza parostatek mnie powiózł dalej, aby mnie odstawić do Rio Claro, największej kolonii polskiej. Pędziliśmny po mniej kręcącej się już a szerszej rzece przez okolice prawie zupełnie równe i porosłe na przemian laskiem, na przemian piękną trawą. W tej porze wiosennej wszystko mi się wydawało pięknem. Przyroda wówczas każdego przekupi i przez sympateczne zmusza patrzeć na się okulary. Wreszcie wjechechaliśmy do rzeki Ignasu, która od chwili zlania się z Rio Negro, szerokim toczy się korytem. Nieopodal prawie na przeciwko ujścia rionegryńskiego wlewa sie do prawego brzegu Iguassu rzeka Putinga.
-59-
ROZDZIAŁ VI.
Herva matę. — Warszawianin MazgaBo. — Tegoż piec nowej konstrukcyi do suszenia matę. Przeprawa przez rzekę Putingę. — Ulewny deszcz. — Podróż nad przepaścią. Niemiły wypadek i ciemności nocne. — Przybycie do Wendy Gaspara. — Przyjazd do św. Mateusza. — Łuki tryumfalne. — Towarzystwo im. Puławskiego. Uroczyste przyjęcie przez kolonistów. — J. 0. Flizikowski. Gościnne przyjęcie. — Z teraźniejszości i przeszłości Mateusza.
Herva Mate wszędzie znajduje się w brazylijskim stanie Pa­rana, lecz tylko gdzieniegdzie w takiej obfitości i wyłączności. Ta­kich miejsc, po których całemi dniami możesz błądzić w gajach herbacianych, jest wprawdzie dosyć wiele znanych i nie wyzyska­nych a jeszcze więcej zupełnie nieznanych.
Brzegi Putingi i Iguassu obfitują właśnie w to cenne drzewko. W Passo de Meio tem piękniej się przedstawia ten lasek matowy, że znać w nim pewną kulturę swego rodzaju. Ma się uczucie, że ręka ludzka jakby stworzyła uroczy park. Tymczasem „kultura” zasadza się jedynie na obcinaniu liści co 4 lata. Przez to jednak drzewko, dostające świeżych liści po obcięciu, przedstawia się ele­gancko, z zielenią świeżą wiosenną, jakby sadzone było ręką ludzką. Wielkie obszary Maty należą   tam do   kilku   Brazylianów.
Główny właściciel jest tam p. Marques. Ten pojął jasno to, co nie każdy w Paranie dotąd rozumie. Pomyślał o wyrobie hervy Maty bezdymnej. Rutyna brazylijska każe cenny ten produkt wytwarzać w sposób nad wyraz pierwotny. Oparza się jej liście naj­pierw w ogniu zaraz po ich zerwaniu. Wtedy mogą czekać kilka dni bez zatracenia swej barwy zielonej i wolne są od wszelkiego robactwa zalegającego liście świeże. W Paranie operacya ta doko­nywa się w sposób, nie zabezpieczający od dymu. Po prostu na czterech drągach wznosi się kwadratowe rusztowanie z trzcin, kładzie się na nie Matę i pod niem pali się ogień. Gdy drzewo, którem się pali, jest sosnowe, zwłaszcza  sęki,   wtedy   silny   dym wędzi tę hervę Matę, jak szynkę.
59-64
Gdy ono jest z samych gałęzi Matowych, wędzenie liści jest mniej wstrętne i Brazylianie twierdzą, że wtedy herva Mate jest bezdymna, co jest fałszem. Aby taką istotnie była, p. Marques pomyślał o piecu do jej suszenia i polecił budowę jego p. Mazgalle, warszawianinowi. Rodak nasz kończył właśnie budowę specyalnego pieca swego pomysłu.
Całe urządzenie polega na tem, że ogień pali się pod spo­dem a dym i ciepło idą między dwoma murami naokoło całego pieca dołem, do góry, górą i na dół. Wewnątrz wjeżdża spory wóz jakby wagon, pełny świeżych oparzonych tylko liści harbacianych, i w 4 godziny są one zupełnie wysuszone. System ten jest lepszy, lecz prawdopodobnie ma tę wadę, że herbata zbytnio się dusi, wilgoć nie paruje górą, jak to się dzieje przy paraguajskim sposobie suszenia, bardzo prostym i pra­wdopodobnie najlepszym. W każdym razie piec p. Marąuesa i Mazgałły oznaczał postęp w suszeniu, nieznany dotąd w Paranie. O dodatniem działaniu Hervy Mate na organizm ludzki miatem sposobność się też tam w Passo de Meio przekonać. Naj­pierw wydała mi się bardzo smaczną. Pochodziło to ztąd, że była pozbawioną swego przykrego zapachu dymnego, który w każdej innej czułem. Ciągłe wielkie a nawet nadmierne używanie jej przez cały dzień, bynajmniej mi się nie sprzykrzyło, ani mi też za­szkodziło. Przeciwnie, w całym organizmie czułem wpływ dobro­czynny, przyjemne podniecenie nerwowe, błogi spokój, jasność w głowie, ochota do spokojnego i energicznego działania, odpo­czynek, pokrzepiający sen.
Gościnnie przyjęty przez p. Mazgałłę, zapoznałem się cokol­wiek z wyrobem tej drogocennej rośliny. Znaczne jej masy usu-szone wywożą parostatki i łodzie rzekami Putingą i Iguassu do młynów kurytybskich. Przy ujściu pierwszej do drugiego, o parę kilo­metrów od budującego się pieca i głównych zabudowań p. Marquesa, znajdują się drewniane budynki, zawierające składy Maty, przyczem powstały inne jak np. wenda (sklep, karczma). Robotnicy wszyscy bez wyjątku byli Polacy, Od. Brazylian, mieszkających tam i w pobliżu, doznałem teź dowody życzliwości, Jeden z nich zaprosił mnie do siebie na śniadanie gdzieś o kilka kilometrów w głąb herbaciany. Podczas spożywania darów Boźycn, byłem tylko sam na sam z nim. Przynosiły je służące czy córki gospodarza. Pani domu nie była widzialna,  aż dopiero po śniadaniu, przy sposobności  fotografowania.
-66-
          Uprzejmie   prosił mnie gospodarz aby odfotografować jego z rodziną. Gdym w głowę zachodził gdzie to może być ta rodzina, na raz oglądam się w bok a już usiadł   do   pozy   bukiet   z kwiatków   następujących:   jakaś jejmość mała, draśnięta ząbkiem czasu w ubraniu czarnem   i parę dzieci boso, obok zaś kręciły   się  istne dla  mnie   zagadki:   córki, czy służące. Przed 1888  r.   mogły  były   to  być   też   niewolnice. Z nich ledwie jedną zgodziłbym się  był od biedy   kupić, zresztą nikogo byia nie wykradał, a najmniej panią domu. Gospodarz nie przypuszczał do jakiego   stopnia   były   one   bezpieczne   w mojem towarzystwie.   Postępował  wedle   zwyczaju   brazylijskiego,   który podobno jest jak najzupełniej   usprawiedliwiony   wobec   szalonego narzucania się kobietom ze strony najprzyzwoitsych  nawet   rodo­witych Brazylian. Zrobiłem kilka zdjęć. Przy ostatniem gospodarz przyłączył się do bukietu, jako kwiat główny, szary, jaśniejący niby przy czarnej róży czy piwonii, do której można było z daleka porów­nać panią.
Około południa w niepewną pogodę  wyruszyłem   do   Mate­usza. Konia z rzędem pożyczył mi   pewien  uprzejmy   Brazylianin. Odprowadzono mnie kilka   kilometrów do   rzeki Putingi. Przepra­wiono mnie przez nią. Przeprawa zaś polegała na tem,   że   konia się rozsiodłało, siebie, siodło i rzeczy  powierzyło   łódce, i ktoś z towarzyszy wpędził rozsiodłanego rumaka do wody z wysokiego i ślizkiego brzegu.   Szlachetne  stworzenie   płynęło  za  łódką   tak, że mu tylko głowę widać było. Wreszcie przybiliśmy  do   brzegu. Z wielką biedą wysiada się na brzegu przeciwnym, z jeszcze więk­szą wynosi się siodło i rzeczy po błotnej   ślizgawicy.   Szczęściem drzewa i krzaki nadbrzeżne dają możność chwycenia  się ich i za­radzają przez to niebezpieczeństwu stoczenia się   w wodę.   Rumak zaś, pomimo biegłości w pływaniu, napije się zwykle podostatkiem wody, i rad wydobyć się na brzeg oślizły, parskając  i  potykając się jak po gołoledzi. Wyszedłszy   na   wyniosłość nadbrzeżną,   nie myśli ani uciekać w tył przez wodę do domu, ani umykać gdzie naprzód. Zupełnie spokojnie daje się osiodłać.
Pożegnawszy łaskawych towarzyszy, puściłem się sam wedle podanych mi wskazówek: prosto drogą i po niejakim czasie za górą dopiero na prawo. Droga zaczęła się kręcić. Jechałem gą­szczem leśnym na przemian pod górę i z góry.  Aby mi   nie  dolegała kurzawa, lunął straszny deszcz, iście podzwrotnikowy.
Dodatek do Gazety Handlowo-Geograiicznej Nr. 9.
-66-
Mając aparat fotograficzny i zawiniątko rzeczy w tyle siodła a płaszcz nieprzemakalny na sobie, nie mogłem nim zasłonić całkiem wszy­stkiego. Musiały moknąć albo drogocenne rzeczy moje albo jesz­cze cenniejsze ciało moje. Skazałem jednak to ostatnie na prze­moknięcie i rozpostarłem gumową opiekę nad tylną częścią siodła, piersi nadstawiając nawałnicy deszczowej. Przez 2 godziny szalała ona bez litości. Nigdy nie użyłem w życiu mem tak długiej kąpieli natryskowej. Mimo dnia, widać było tylko na kilka kroków i to nie z powodu ciemnych chmur, zasłaniających słońce, owszem jasności było dosyć, lecz z powodu gęstości spadającego deszczu. Koń miał dosyć prysznicu i starał się gwałtem wskoczyć w gąszcz leśny. Wiódł go instynkt zacho­wawczy, chciał się ochronić od deszczu pod dach z konarów leś­nych. Ale ciągłe grzmoty ostrzegały mnie, aby nie poddawać się instynktowi końskiemu, ani nawet nie pomykać kłusa, lecz wciąż stępa postępować. Zapamiętałem z praw fizyki, że ucieczka sprawia przewiew powietrza, i sprowadza weń wyładowanie się elektrycz­ności, a nie miałem ochoty dać się zwęglić przez piorun parański w poetycznych gajach herbacianych.
Po paru godzinach ulewa ustała raptownie tak, jak była raptownie się rozpoczęła. Znalazłem się na wysokiej górze bez naj­mniejszej pamięci, czy podczas deszczu z grzmotami postępowałem był z góry, pod górę, lub po równinie.
Widok otworzył się piękny. Widać było bardzo daleko rów­niny i góry, pokryte majową zielonością, jakąś świeżą barwą źółtawo-zieloną, taką, jaką w Europie po zimie pokrywają się gaje drzew, puszczających liście z pączków.
Droga wiedzie tam nad dość wysoką przepaścią. Podobno niejednemu głowa się zawraca w tem miejscu. Mnie szczęściem, ani morska choroba, ani taki zawrót głowy nie dosięgnął. Ale ku memu przerażeniu spostrzegam, że droga skalista prowadzi niemal w przepaść. Koń stanął a krótki mój wzrok dopiero po niejakim czasie spostrzegł, że to jednak droga, i że krętaniną skalną zje­chałem już w przestrzeń bardzo podobną do przepaści. O powro­cie nie mogło być nawet mowy po deszczu. Trzeba było, wygi­nając się mocno w tył, kopać rumaka piętami i bić go szpicrutą z herwy Matę a zarazem rzeczy i aparat fotograficzny przenieść napzrzód. Postawa moja musiała być pyszna, fantastyczna, teatralna, efektowna z lewicą na wysokości szyji mej, trzymającą cugle, a prawicą wzniesioną do góry z mieczem herbacianym i spadającą do czasu do czasu na tyły końskie.
-67-
Siemiradzki i inni malarze i rzeźbiarze przedstawiają w ten sposób figury fantastyczne synów słońca, woźnice od powożenia wozu słonecznego, Marsa i tym podobne postacie mitologiczne. Gdybym illustrował przemiany Owidyusza, siebie bym wówczas wziął za model. Górowałem całym korpusem nad tylną częścią konia, pochylonego mocno naprzód. Spoglądałem w dół z podniesioną głową niby dumnie a właściwie nie mogąc inaczej, by coś przed i pod sobą zobaczyć a nie spaść koniowi przez łeb. Chciałem już szczerze zesiąść, lecz w tej pozycyi było to niemożebnem. Tymczasem obraz zmienił się w mig podczas rozmyślania, jak zeskoczyć. Wywróciłem koziołka jak skoczek cyrkowy i znalazłem się znacznie poniżej, w postawie leżącej a właściwie jak wypukłorzeźba na ścianie skały. Ściągałem lewą ręką w dół cugle konia , który mocno opierał się memu nęceniu go w przepaść, lecz musiał uledz. Zesunęliśmy się jeszcze cokolwiek niżej, aż znałazłem się w towarzystwie aparatu fotograficznego, rzeczy swych i siodła z pękniętym popręgiem pod koniem. Ko­pyto tylnej nogi mogłem z łatwością pocałować, bo się znajdo­wało w pobliżu ust moich. Zwierzę stało jak skamieniałe, trzęsąc się lekko, pewnie z emocyi.
Skończyła się góra. Znalazłem się na ślicznej łące odświeżo­nej deszczem, który dopiero co padał. Urocze gaje widziałem na wszystkie strony. Miałem szczere natchnienie napisać odę do zie­loności. Lecz w tej chwili nawet geniusz Mickiewiczowski nie po­dołałby zadaniu takiemu. Nie tyle brak przyrządów do pisania i poetyckiego usposobienia sprzeciwiał się temu, ile pewne łamanie w kościach i bóle po rękach i nogach.
Nie chciało mi się wstać, lecz się zdobyłem ostatecznie i na to. Położenie moje było opłakane. Dzień kończył się, niezadługo, miał nastać   krótki   poetyczny   wieczór, a zaraz   potem noc bez księżyca, ciemna, jak u murzyna w brzuchu, a tu niepodobna ko­nia osiodłać. Salomon zerwanym popręgiem nie umocowałby sio­dła na grzbiecie końskim. Parę razy zdołałem wskoczyć nań i za­chować istnie cyrkową równowagę, by ujechać kilkadziesiąt kroków i spaść wraz z siodłem i rzeczami.   Zniechęciłem   się tak dosiady wać rumaka na próżno. Włożyłem  wszystko  na  niego   i prowa­dziłem opierającego się za cugle. Co kilkadziesiąt kroków  starań nie ułożony pakunek z siodłem spadał na przemian to na prawo, to na lewo, ale bezemnie. Był to postęp wprawdzie, lecz bardzo nużyła mnie moralnie i fizycznie ciągła jednostajność zbierania spadających z konia rzeczy.
-68-
Jazda taka była coraz uciąźliwsza przez to, że ręce me się męczyły i było coraz ciemniej.
Spotkany po drodze jeździec, dziko wyglądający Brazylianin, nie umiał czy nie chciał wskazać mi, kędy droga prowadzi do Mateusza. Znikł mi z oczu i pozostawił mi wrażenie, że może ma jakieś nieuczciwe zamiary względem mnie. Zaraz strzeliłem kilka razy z rewolweru w powietrze, żeby nie myślał, iż jestem stworzenie bezbronne. Nie mogłem nawet marzyć o przybyciu do Mateusza. Droga w borze ledwie się zarysowywała i na raz zda­wało mi się, że po raz niewiem który, siodło z rzeczami spadło na rozdrożu. Przyszło mi na pamięć, że trzeba obrać drogę na prawo; lecz sam, nie widząc już prawie nic, gnałem rumaka przed siebie. Ten lepiej się oryentował w sytuacyi i szedł właściwą drogą. Od czasu do czasu zabiegałem mu ją, by ubierać go w upuszczone siodło z rzeczami. Gdyby nie straszna wilgoć po de­szczu, układłbym się na noc gdzie w krzakach, lecz trawa była mokrusieńka, a co było trącić drzewo lub krzak, spadał rzęsisty natrysk, jakby w zakładzie hidropatycznym. Podróż w takich wa­runkach była istnem męczeństwem. Wola gnała naprzód ciało me omdlewające. Nie było bowiem wyjścia. Trzeba było postępować tak choćby całą noc w egipskich ciemnościach. Od czasu do czasu padałem na twarz, zawadzając o korzeń lub gałęź i jasność rajskich świeczek stawała przedemną. Wreszcie jakaś świeczka uporczywie to mi jaśniała, to znikała, to znów zajaśniała wciąż w tem samem miejscu czaszki. Wzbudziło się we mnie podejrzenie źe może to punkcik jasny po za czaszką; znikał mi on bowiem, gdy oczy ręką przesłaniałem. Otucha wstąpiła mi w serce, Mu­siało to być mieszkanie ludzkie i prawdopodobnie karczma p.Gaspara. Byłem uratowany, z wielką zwinnością parę razy jeszcze zebrałem spadające siodło z rzeczami i wszedłem w otwarte po­dwoje wendy, zostawiając  konia   o   kilkanaście   kroków   w   tyle. Powitał mnie i przyjął gospodarz z wykwintną grzecznością. Kazał konia wpędzić do miejsca ogrodzonego, zwanego »potrera«, rzeczy znieść pod dach, popręg naprawić. Kawę zapijałem wtedy w towarzystwie jego i kilku innych Brazylianów i Niemców. Roz­mowa szła mi koślawo jeszcze po portugalsku.   Dowiedziałem   się jednak, że jestem o 3 godziny od Mateusza i że ludzie, znajdujący się w karczmie, to werbownicy indyan parańskich, zwanych Korroados, na przyszłą wystawę Berlińską handlowo geograficzno-etnograficzną 1896 r.

-69-
Domyślając się, źe jestem mocno utrudzony drogą, gospo­darz odprowadził mnie do pokoju sąsiedniego i wskazał łóżko. Spocząłem na upragnionym twardym tym meblu, jak kłoda. Sen nie nadchodził, bo go spędzał zimny zefirek, przemykający swo­bodnie przez szpary ściany. Nigdy w Europie nie wycierpiałem tyle zimna, co w gorącej Brazylii. Była to pierwsza noc przepę­dzona w ciągłych dreszczach. Później było ich wiele więcej. Ze świtem męka się skończyła. Wybiegłem na dwór, zjawił się go­spodarz, gorąca kawa czarna i koń mój zupełnie osiodłany. Pan Gaspar takie miał wykwintne maniery, że nie śmiałem go się spytać, ile mu jestem winien za nocleg. Podobno był to błąd z mej strony.
Ruszyłem dalej w podróż około godziny 6 rano. Spotkałem po drodze kilkadziesięciu ludzi naszych z Galicyi, powracających z robót przy kolei do Rio Klaro. Gorzko się skarżyli, źe im nie dotrzymano umowy i nie wypłacono tego, co im się należało. Oskarżali przedsiębiorcę czy agenta Polaka, że ich zawiódł. Prze­konałam się później, że tenże był niewinny, i że jemu samemu niewypłacili, on zaś nie mógł im z własnej kieszeni wypłacić na razie. Przekazu od przedsiębiorstwa kolejowego, dowodzącego, że mu należność będzie wypłacona za 4 miesiące, nie zdołał spie­niężyć.
Po paru godzinach wreszcie wjechałem przez drzwiczki ogro­dzenia do kawałka polskiej ziemi. Puszcza zmieniła się w kraj lu­dny. Był to Mateusz. Upłynęła jednak jeszcze godzina, nim wje­chałem do miasteczka. Co chwila mijałem domostwa i spotykałem ludzi na prostej, szerokiej drodze. Jeszcze przeważna część działków, zajętych przez kolonistów naszych, pokryta jest lasami.
Tuż przed miasteczkiem jest spore miejsce niezalesione. Jest to łąka. Pagórek przed 5-iu laty, porosły lasem dziewiczym, już teraz istotnie wygląda na początek miasteczka. Minąłem po pra­wej stronie jakąś bramę tryumfalną z kilkoma chorągwiami i na­pisem S. K. Nie domyślałem się co to ona znaczy. Zajechawszy do domu p. Flizikowskiego, odrazu wpadłem w otoczenie swojskie i serdeczne  ludzi, mało  mi dotąd   znanych, lub nieznanych wcale.
-70-
Dowiedziałem się, że mnie oczekiwano przed tygodniem z przeciwnej strony od Kurytyby i Rio dos Patos a nie od Rio Klaro. Utworzono wielką bramę tryumfalną z orłem polskim i memi inicyałami S.K.Obwieszona ona była narodowemi  cho-rągwiami i barwami polskimi z dodatkiem chorągwi: brazylijskiej, hiszpańskiej i czeskiej. Jest bowiem   w Mateuszu   10   rodzin  hisz­pańskich i tyleż czeskich. Gdy nadchodził  statek, którym miałem przybyć,   zapytywano   się   rakietą  czy  jadę. Żadnej odpowiedzi nie było. Orkiestra stała   przy   brzegu rzeki, aby  mnie  powitać. Z powitania mej osoby nic nie było,  i   brama   tryumfalna   prze­trwała kilka dni. Zoczyłem ją tylko  przejeżdżając w pobliżu  jej i nie zdążyłem użyć   rozkoszy   przejścia   przez   nią   choć   raz jeden w ciągu pierwszego dnia swego pobytu w Mateuszu, albowiem na­zajutrz było już za późno. Pijane źołdactwo brazylijskie pono w czte­rech, rozbiło ją w nocy i podarło w kawałki wszystkie chorągwie, nie oszczędzając nawet brazylijskiej. Sami JBrazylianie byli oburzeni tym postępkiem, i   wytoczyć  mieli   procesy  przeciw    wojakom   o znieważenie   chorągwi brazylijskiej. Polacy Mateuszowscy,  źle   wi­dziani u rządu   z  powodu   udziału   swego   w   rewolucyi   1893   r., musieli milczeć, choć wiedzieli, że to przeciwko   nim jedynie  do­konano czynu bohaterskiego.
Urządzono walne zgromadzenie  Towarzystwa  imienia  Puła­wskiego Kaźmierza   w lokalu szkoły polskiej.  Zebrało   się,   o  ile mogłem   sądzić,   paręset  osób   członków   i  nieczłonków.   Witano mnie uroczyście. Miałem  w zamian  coś  w  rodzaju  przemowy  a raczej opowieści o stosunkach obecnych polskich w Europie   pod 3-ma zaborami. Byli bowiem słuchacze ze  wszystkich   3  dzielnic. Opowieść bardzo się przedłużyła skutkiem różnych  interpelacyi   i zapytań. Przewodnictwo nie było żadne formalne, jak to się dzieje na zebraniach galicyjskich z proszeniem o głos, stawianiem   pozy­tywnych wniosków, zamknięciem dyskusyi, sprawą formalną, nagło­ścią wniosków itp. Kto zabierał głos,  tego słuchano, zupełnie jak w zebraniach angielskich mniejszych. Mimo faktycznego porządku, zamiana myśli była bardzo żywa. Przedstawiałem ze   zwej   strony że jestem wysłannikiem polskiego Towarzystwa Handlowo-geogra-ficznego, mówiłem o łączności duchowej i materyalnej z Macierzą polską, o oświacie, patryotyzmie polskim, o  handlu,   o  spółkach handlowych,  o łączeniu usiłowań w sprawach ekonomicznych, o zbudowaniu wielkiej łódki,  wspólnej członkom Spółki,  by hervę pamięci na zawsze zachowałem to zebranie ludzi przeważnie prostych.
-71-

Matę i inne płody wywozić  a bezpośrednio tj. bez kupców miej­scowych sprowadzać potrzebne towary. Pewne osobistości zabierały głos w sposób nieco bezwzglę­dny, lecz bez naruszenia ogólnej harmonii. Rozeszliśmy się w jak najlepszem usposobieniu. Ja z mej strony w miłej Ziarno nie padło na glebę nieurodzajną. Nazajutrz zawezwało mnie kilku kolonistów, abym im sporządził statuta spółki spożywczej. Kilka dni spędziłem rozkosznie na zwiedzaniu kolonii i przestawaniu z rodakami,   serdecznie   dla mnie usposobionymi.
Ośrodkiem życia polskiego był wówczas dom p. Flizikowskiego, właściciela sklepu i ziemi. U niego gościł p. Feliks Krzyżanowski, niedawno ze Lwowa przybyły nauczyciel, który wówczas wzorowo prowadził tamtejszą szkołę.
Koloniści Mateuszowscy zrobili na mnie wrażenie ludzi w niezłym bycie. O nich wypadnie mi powiedzieć to samo, co o innych. Kolonia Mateusz została założona w 1890 czy 1891 r. Miała już kilka lat istnienia. Mieszkańcy jej przeszli już byli biedy po­czątkowego osiedlania a, z małym wyjątkiem, jeszcze nie doszli do zamożności pieniężnej. Należeli i oni przeważnie do proletaryatu miejskiego, porwanego gorączką emigracyjną brazylijską z Króle­stwa Polskiego a więc mającego słabe pojęcie o gospodarstwie rolnem. Są oni jeszcze w stanie przejściowem do samoistności tj, obfitują w rzeczy przez siebie wyprodukowane. Największą trudność mają w ich zbywaniu czyli spieniężaniu. Usłużni kupcy wszelkiej narodowości korzystają najwięcej z tego. Zakupują od kolonisty wszystko jak najtaniej i płacą mu towarem czyli zarabiają 1. na zakupieniu płodów, 2. na sprzedaży towarów. Koloniści czują dobrze tę zależność swoją i chcieliby się wyswobodzić od niej. Dla tego też tak znakomicie zrozumieli jak im mówiłem o sprawach handlowo geograficznych. Przy opisie powtórnego po roku pobytu w Mateuszu wspomnę, jak ziarno zasiane wzeszło, jak porwano się na założenie spółki spożywczo handlowej, jak za­kiełkowała myśl utworzenia towarzystwa rolniczego.
Kolonia Mateusz ma mniej więcej 300 rodzin polskich, z 10 hiszpańskich i z 10 czeskich. Składa się z 4 ulic, schodzących się w miejscu przeznaczonem na miasteczko, które istotnie wzrasta jako takie na podwyższeniu przy rzece Iguasu. Przed kilku laty był   tam   las dziewiczy,   zarosły   głównie   przez  sosny araukarye.
-72-
Obecnie stoją już drewniane siedziby ludzkie blisko siebie w po­rządku ulicznym. Jest kościół, hotel, domy kupieckie, poczta w je­dnym z nich. Już nikt nie weźmie za ironię powiedzenie, że to miasteczko w początkach.
Rośnie ono dopływem czterech dróg obsadzonych przez ko­lonistów: jednej nad rzeką, zwanej urzędownie Iguassu (przezwanej Ignacew przez ks. Smołuchę, pierwszego księdza polskiego w Mateuszu i zasłużonego kapłana), drugiej Kaszoeira (przezwanej przezeń Koszyce), trzeciej Takwara (przezwanej też przez niego Trzcinów), oraz czwartej której nazwiska i przezwiska nie pamiętam. Jak prawie wszędzie w nowych koloniach, domki i zabudowania kolonistów odległe są o ćwierć kilometra mniej więcej jedne od drugich. Każdy bowiem otrzymał obszar ziemi 250 matrów nad drogą i 1000 metrów w głąb puszczy leśnej, prostopadle od drogi. Drogi i działki są ogrodzone płotami z drzewa - widziałem też rozgraniczenie głębokiemi rowami, najlepsze, aby bydło nie prze­szło, a niemniej kopcami i znakami na żywem drzewie boru. Cha­łupa drewniana w naszym klimacie wyglądałaby na nędzną i bar­dzo prowizoryczną, w tamtejszym zaś wydaje mi się zupełnie wy­starczającą, przewiewną, suchą, zdrową. Doskonale tedy zrozumiałem dlaczego dopiero po kilkunastu latach pod Kurytybą koloniści powystawiali sobie murowane i kamienne domy. Drewniany do­mek bywa różnej wielkości i w stylu nieokreślonym — przewa­żnie czworak tj. składa się wewnątrz z 4 pokoi. Zwykle kuchnia jest obok pod dachem i murem z trzciny przybudowana lub sa­moistnie stojąca. Także w pobliżu znajduje się piecyk do wypie­kania chleba pod daszkiem oraz niekiedy chlewki i obórki, wszystko bardzo małe. Poprzegradzane to jest płotami drewnianemi, składającemi się z pali wbitych co kilka i kilkanaście kroków i drągów, przymocowanych do nich w 2 lub 3 rzędy, jeden nisko o parę stóp lub półtora od ziemi, drugi i ewentualnie trzeci o tyleż wyżej jeden od drugiego.
Bydła, nierogacizny a zwłaszcza kur jest dosyć u każdego. Byłoby tego więcej, gdyby koloniści mogli spieniężyć lepiej jaja, kury, sadło, nabiał itp. Uprawiają koloniści nasi żyto, ziemniaki, czarną fasolę, kukurydzę i warzywa nasze europejskie, o ile do­staną nasienia ich. Płody rolnicze też w większej ilości byłyby wytwarzane, gdyby były lepiej spieniężane. Wprost nieopłaca się naszym ludziom wysilać w tym kierunku, bo widzą lepszy zarobek w obrabianiu herwy matę.


-73-
Jest to przekleństwo ten łatwy i dora­źny zarobek, polegający na jednym do dwóch najwyżej milrejsów od wyrobienia tj. ścięcia, wysuszenia i pokruszenia 15 kilo (arroby brazylijskiej). Przez to pola nie są obrobione, postępu pracy w nich niema, nie pracuje się dla przyszłości z uszczuple­niem dla teraźniejszości, lecz dla teraźniejszości z krzywdą przy­szłości. Dla tego też lepiej wyszło Rio Klaro na tem, że w niem mało jest Maty, prześcignęło już może teraz w dobrobycie Ma­teusz a niewątpliwie wyprzedzi go coraz więcej, gdy otrzyma za parę lat kolej żelazną.
W każdym razie jest co jeść w Mateuszu. Nie brak kuku­rydzy, ziemniaków, grochu czarnego, żyta, mielonego w młynie o olbrzymiem kole podsiębiernym p. Antoniego Bodziaka na Koszycach (Kaszoeira), mięsa wieprzowego, wołowego, kur itd. Zauważyłem, że przy obiedzie wszyscy, mnie nie wyłączając, naj­chętniej sięgaliśmy po fasolę czarną. W każdym razie stała ona na równi z najlepszemi mięsiwami.
Niema pewnie pod słońcem kraju, gdzieby mogła być taka obfitość miodu, jak południowa Ameryka. N. p. w Mateuszu pszczoły roją się 8 razy do roku, podczas gdy w starej Polsce pewnie tylko najwyżej 3 razy. To też każdy kolonista łatwo obfi­tuje w ule, miód, wosk i napój staropolski. Bogactwa tego wcale jeszcze nie zużytkowano pieniężnie. Przypuszczam jednak, że nie­zadługo sprytni przedsiębiorcy najpierw wyzyskają wosk, który coraz więcej będzie zakupywany, a już kopalnią złota byłoby roz­powszechnienie dobrego miodu polskiego w Brazylii. Pszczół miejscowych dzikich w samej Paranie jest z jakie 10 gatunków. Liczne są między innemi tak zwane »manda saya«, nie posiadające żądeł, Przeważnie miód składają nie w kwadraciki woskowe, jak nasze europejskie, lecz dziurę w drzewie oblepiają w około wo­skiem i wypełniają jasnym klarownym miodem. Z tego względu najlepiej opłacają się podobno europejskie. Ich nieprzyjaciółmi są mrówki. Mrówka, można powiedzieć, jest królową przyrody bra­zylijskiej i bodaj czy nie przewaźnej części Ameryki południowej. » Jest jej wiele gatunków różnego rozmiaru. Wszystkie zorganizo­wane jak wojsko. Majstrowi szewskiemu w Mateuszu p. Troczewskiemu mrówki w ciągu nocy wyniosły o półtora kilometra pszczoły z 2 uli. Każda niosła daleko większe od siebie stworze­nie na głowie, zwyczajem   portugalskimi hiszpańskim (Hiszpanie i Portugalczycy największe ciężary noszą na głowie).
Dodatek do Gazety Handlowo-Geograiicznej Nr. 10.
-74-
Inne mrówki zajadają z upodobaniem wszelkie rośliny, zwłaszcza zboża, warzywa i wino. Plaga ta jest nieodłączna od pobliża lasu. Ustaje ona po latach, gdy las zostaje wykarczowany i korzenie drzew zgniją. W mniejszym stopniu grasuje ona na stepach bezdrzewnych — gdzie często niema jej wcale. Są też i dobroczynne po swojemu mrówki, tak zwane wędrowne. W pochodzie swym niszczą wszel­kie owady. Gdy napadną na dom, najlepiej wynieść się z niego na parę godzin. Wyczyszczą go z wszelkich niepotrzebnych mie­szkańców domowych jak karaluchy, pluskwy itp. Przechodząc nie wyrządzając najmniejszej szkody. Lecz nieprzyjemnie zbudzić się wśród takiego najazdu. Pułki mrówcze zalewają łóżka, ściany, stoły, dachy, gorzej niż Prusacy Francyę. Jedyny sposób odwró­cenia zalewu takiego jest przed domem rozpalić ognisko w kie­runku marszu wojska mrówczego. Niektóre z nich bywają skrzy­dlate przez pewien peryod swego rozwoju.
Plagą dla kolonistów też bywają poetyczne papugi, łakome szczególnie na kukurydzę. Jest ich też mnóstwo gatunków, głó­wnie trzy zielone: małe zwane piqueri, średnie i większe. W okoli­cach nieco cieplejszych najliczniejsze są bardzo wielkie, zwane Arara, od dźwięku, niby słowa, jaki wciąż wydają. Są one barwy zielono-szafirowo-czerwono-białej z okropnym dziobem i piuropuszkami na głowie. Nad rzeką Iguasu w górnym jego biegu trafiają się rzadziej. W lecie tj. w miesiącu grudniu, kiedy znajdowałem się w Mateuszu, wieczory i noce były oświetlane przez liczne roje, istne chmury brunatnych chrabąszczyków. Nigdzie ich tyle nie widziałem, nawet w Rio Klaro. Są one długie, jak nasze chrząszcze w maju, tylko znacznie węższe, świecą dwiema wielkiemi punktami nad oczyma, jakby organami wzroku, i brzuchem swoim; który tylko wtedy jaśnieje, gdy jego właściciel leci w powietrzu. W lo­cie kołysze się to na jedną to na drugą stronę tak, że jasno oświecony brzuch i oczy widać mu tylko, jak latającą świeczkę, znikającą regularnie. Gdy leci w prostej linii odmierzyć można mniej więcej co minutę, gdzie zaświeci i do jakiego miejsca doleci świecąc. Po śmierci zanika mu światło. Położony na wznak, łeb­kiem daje psztryczka o powierzchnię, na której leży, by podsko­czyć i spaść na nogi; niebawem usiłuje zerwać się powoli do lotu zupełnie jak nasz europejski chrabąszcz. Na kolonii  w Mateuszu mało   co znać Brazylianów.   Ale za to znajdują się, jako zamożniejsi kupcy i urzędnicy w mieście a nie­mniej też przybywają w znacznej liczbie z dalszych okolic lesistych, niezaludnionych.
-75-
Osiedlenie się polskie jest zanadto świeże, aby rozszerzyło język polski pomiędzy Brazylianami. Ale nie radziłbym tajemnic stanu przed nimi wygłaszać po polsku. Okazałoby się niezawodnie, że daleko więcej rozumieją niż się przypuszcza. Są też i tacy, którzy zupełnie biegle władają naszą mową. Polacy dość szybko wyuczają się po portugalsku, tak dzieci, jak dorośli. O małżeństwach mieszanych nie słyszałem, a brak ich wydaje mi się najlepszą ochroną narodowości naszej.
Przeszłość Mateusza, choć tak niedawna, już zdołała być burzliwą. Wybuchło w sąsiednim stanie, w Rio Grande do Sul, powstanie przeciw rządowi Brazylijskiemu a właściwie przeciw rządzącemu stronnictwu wojskowemu, dawnemu zachowawczemu, które zaprowadziło rzeczpospolitę w 1889 r. Z równoczesnym rokoszem floty brazylijskiej w Rio de Janeiro powstańcy wtargnęli z południa do stanów Sta Catharina i Parana. Masy lu­dności tak brazylijskiej jak też osiedleńców europejskich witały powstańców czyli tak zw. Federalistów sympatycznie, szczególnie Polacy. Nie wszędzie jednak przyszło do ujawnienia tych uczuć. Właściwie tylko Polacy w Mateuszu to uczynili, lecz za to jedni z pierwszych w Paranie. Tam się utworzył powstańczy oddział polski pod wodzą pułkownika Antoniego Bodziaka, Jana Koźmińskiego i Dąbrowskiego. Koźmiński świeżo przybył w 1893 r. do Mateusza, zawezwany jako nauczyciel przez pp. Bodziaka, Flizikowskiego i Nadolnego. Z samego początku uniosła go szlachetna krew gorąca, pragnąca się ująć za krzywdy rodaków. Tam miały miejsce aresztowania wybitniejszych osobistości polskich, jak ks. Władysława Smołuchy, Lucyana Stencla Tokarskiego, Bodziaka, przewiezienie ich do Kurytyby i uwięzienie kilkutygodniowe pod ciągłą grozą wymordowania. Tam wreszcie dosięgła zemsta rządowców nad kolonistami w postaci rabunku i bicia. Jeszcze obe­cnie pokazują w Kurytybskiem muzeum, w ogóle dość nędznem, konfederatki czerwone z białym barankiem. Zdobyto je w Mateu­szu na kobietach po domach, kiedy mężczyzn nie było. Ofiaro­wane zostały Muzeowi przez jakiegoś zuchowatego oficera brazy­lijskiego, jako zdobyte na powstańcach Mateuszowskich, którzy w ruchawce wcale nie nosili rogatywek.
-76-
ROZDZIAŁ VII.
Jazda do kolonii Zabranika (Agua Branea). — Uroczyste przyjęcie. — Ks. Przytarski. — Podróż konna przez Rio dos Patos do Palmeiry. — Powrót do Kurytyby. — Wizyta u ks. biskupa i gubernatora. — Uzyskanie gruntu pod szkołę polską. — Artykuły moje   w Eepubliee.   —   Stosunki   handlowe.
Miły pobyt w Mateuszu musiał przecie się skończyć po kilku dniach. Wypadła uroczystość w sąsiedniej kolonii Agua Branka (przezwanej przez księdza Władysława Smoluchę, Zabramka). Wy­braliśmy się częściowo konno, częściowo powozem. Tym ostatnim środkiem przewozowym jechała starszyzna: ks. Przytarski, p.Flizikowski, p.Nadolny i ja. Po drodze, przy kończącej się już linii mateuszowskiej Takwara (Trzcinów), stoją zabudowania, i tartak p. Nadolnego na odległości 6 kilometrów od miasta Św. Mateusz. Czekało nas tam przedpołudniowe przyjęcie ze strony gospodar­stwa domu. Rakiety (zwane z portugalska fogety) ciśnięto w obłoki z chwilą naszego przybycia. Nastąpiły libacye, smaczne jedzenie, zwiedzanie tartaku. Tenże pokaźnie się przedstawia i ma dość ro­boty. Zdaje się, że ten początkujący przemysł powiększy się w go­spodarnej dłoni właścicieli, bo tak Mateusz jak Zabramka się bu­dują w swych środkach miejskich i koloniach. Zapotrzebowanie desek jest coraz większe. Widzieliśmy kilku młodych ludzi w konfederatkach czerwo­nych o białym baranku. Przyjęcia serdecznego i uroczystego przed­miotami byliśmy ja i ks.Przytarski. Określam to nieskromnem postawieniem siebie na pierwszem miejscu; bo, zdaje się, że głó­wnym bohaterem przyjęcia był czynnik świecki tj. moja osobi­stość. Za to w przyjęciu w Zabramce królowała niepodzielnie oso­bistość duchowna, wielebny ks. Przytarski. W południe, żegnani ogniami sztucznemi, pojechaliśmy dalej w podróż. .Przed nami, pomiędzy nami i  za nami,   pędził  konny oddział kolonistów niby bandera włościańska, ku straży i uczcze­niu ks. Przytarskiego, chociaż mówiono mi, że to też straż przy­boczna na moją cześć.
-  77   -
Po przebiegnięciu mili dojechaliśmy do Zabramki. Przestrzeń to leśna, nie skolonizowana, należy do osób prywatnych, Brazy-lian, zamyślających pono ją rozsprzedać kolonistom. Wtedy nasta­łoby połączenie Mateusza i Zabramki w jedną znaczną kolonię polską.
W Zabramce w środku kolonii, przeznaczonej na miaste­czko, czekał nas tłum polskiego ludu. Przyjmowano ks. Przytar­skiego. Były bramy tryumfalne, rakiety w wielkiej ilości wzbijały się wysoko pod pogodne niebo, pękając każda po trzy razy blisko jego sklepienia.
Przyjechała na przyjęcie księdza w deputacyi bandera kolo­nistów z Rio dos Patos o 8 mil od Zabramki. Przywitałem się z 2-ma dobrymi swymi znajomymi: z Daleckim i z Morawianinem, ożenionym z Polką. Był smaczny obiad z dobremi trunkami i uroczysty pochód pod górę do kościoła. Ks. Przytarski ze mną przy boku postępo­wał wzdłuż drogi ogrodzonej po obu stronach świeżo zatkniętemi w ziemię gałęziami, dzieweczki postępowały przed nami, siejąc nam pod stopy kwiaty i zieleń. W drewnianym kościółku na wzgórzu, skąd piękny jest widok na okolicę, były nieustające śpiewy. Przyjęcie było serdeczne po dłuższej nieobecności kapłana polskiego w tych okolicach. W 1893 r. zaaresztowano ks. Wła­dysława Smołuchę w samych początkach zamieszki rewolucyjnej. Ksiądz ten nie mógł dotąd powrócić do Mateusza, pomimo że się o to bardzo starali koloniści mateuszowscy i on sam. Był on duchem opiekuńczym kolonii. Lecz właśnie pewnie dla tego nigdy go już tam nie zamianują.
Po dwóch latach na jego miejsce ks. biskup Kurytybski zamianował ks. Przytarskiego. Dział jego obejmował Mateusz, Agua Branka i Rio dos Patos. Po długiem wyczekiwaniu wreszcie ujrzeli księdza polskiego, stale osiadłego pomiędzy sobą. To było przyczyną tak okazałej uroczystości. Przed kościołem potworzyły się liczne gromadki. Chodziłem od jednej do drugiej, przedstawiając konieczność utworzenia szkoły, sprowadzenia nauczyciela. Słuchano mnie chętnie, prócz jednego, który, zdaje się, przypuszczał, że ja chcę osiąść i uznawał, że przyszły nauczyciel dosyć będzie miał pensyi 800 milrejsów (150 złr.) dochodu rocznego.

-78-
Jak dotąd, mało jest tam ludzi zamożniejszych i inteligent­niejszych. Zauważyłem, że najznaczniejsza tam »wenda«,znajduje się w ręku Włocha, małego, czarnego, uśmiechającego się, usłużnego.
Biała Woda (Agua Branka) skolonizowaną została prawie wyłącznie przez Królewiaków. Składa się z dwóch głównych ulic, Mieszkańców ma trochę więcej niż połowa Mateusza. Rodzin bę­dzie przeszło 150 blisko 100, a więc około 1.000 ludu. Środek kolonii jest na drodze głównej z Mateusza do Tryumfo, Rio dos Patos i Palmeiry, Twierdzono, że w pobliżu Białej Wody będzie przechodziła kolej wielka Itarare, tj. łącząca Rio Janeiro z stanem Rio Grande do Sul i Argentyną. Wtedy podniosłaby się ona zna­cznie kosztem Mateusza,   który   takiej   kolei   nigdy   nie   dostanie.
I tu, jak w Mateuszu, zerwał się wicher rewolucyjny w 1893 roku. Kolonia ta dzieliła losy z Mateuszem, z którym właściwie pod wielu względami tworzy, jakby jedną całość.
Powróciliśmy późnym wieczorem do Mateusza po deszczu, który spadł nad wieczorem. Wicher pochylił wiele sosien (piniorów) wysmukłych i prostych dotąd jak świece.
Po kilkodniowem wyczekiwaniu parostatku, który nie wy­ruszał pod wodę do Rio dos Patos z powodu opadnięcia wód, postanowiliśmy wyruszyć konno do miasta Palmeiry a ztamtąd koleją do Kurytyby. Wycieczka konna przyszła do skutku na koniach p. Flizikowskiego samotrzeć tj. z nim, ze mną i jednym młodym kolonistą z Zabramki.
Wyjechawszy rano z Mateusza, byliśmy w Zabramce przed południem, ztamtąd po posiłku i krótkim odpoczynku pomknęliś­my do miasteczka brazylijskiego Tryumfo, gdzie stanęliśmy około 3 czy 4 godziny. Droga była górzysta nieco, lecz  niezła.
Triumfo znajduje się w okolicy pozbawionej zupełnie lasów, lekko falującej pagórkami. Zdaleka widać miasteczko. Ma się złu­dzenie, jakby się było gdzie na Podolu, np. około Winnicy. Taki sam tam teren z łagodnych, lecz nie bardzo niskich pagórków i z daleka miasteczko jest podobne do wsi podolskiej. Z bliska jed­nak znika złudzenie. Triumfo składa się z jednej długiej ulicy, mającej z 60 domów bez wyjątku drewnianych,   nie   zauważyłem
murowanego, choć z daleka chałupy te   malowane   wyglądają   na dzieła sztuki mularskiej.
-79-

Spoczęliśmy na krótko w największej tamtejszej »wendzie«, u brodatego i uprzejmego brazylianina. Częstował nas kawą i twardemi suharami, czyli zeschłemi bułkami pszennemi, które wcale nieźle jeszcze smakują w tym stanie. Bułek i chleba nie piekają na głębokiej prowincyi. Sprowadzają je z większych miast do sklepów razem z cukrem i pieprzem. Miasto Triumfo jest siedzibą administracyjną. od której za­leżał nawet Mateusz w 1895 r. Później kolonia ta wyzwoliła się od tej zależności i stała się taką samą siedzibą jak Triumfo. Ży­wioł brazylijski w tymże przeważa zupełnie — jest tam bodaj co­kolwiek Niemców i Polaków, lecz w bardzo homeopatycznej dawce.
Dalsza droga nasza była urocza. Jechaliśmy przeważnie przez cudnej piękności las. Doznawało się uczucia przejażdżki przez nie­kończący się park angielski. Botanik zostałby w nim. Nie ujechałby z nami tego dnia. Niekiedy miałem illuzyę, że znajduję się w ol­brzymiej oranżeryi. Objaśniano mi nazwy i użytek nieznanych, mi dotąd drzew: pięknie pachnące drzewo sasafras, idzie tam wraz z mahoniami i cedrami do ognia w piecu, bo się dobrze pali. To samo dzieje się z cynamonowemi. Przysłowie polskie »palenia cynamonem w piecu”, nie miałoby żadnego zastosowania, tak tu pospolite są cynamonowe drzewa. Są one, jako drewno, różnej barwy i woni np. czerwone i czarne. To ostatnie cuchnie nieprzy­zwoicie i nieprzyzwoicie się nazywa, (canela da merda.)
Tuż przed zachodem słońca skończyła się urocza puszcza leśna i wjechaliśmy na znany mi kawałek polskiej ziemi. Była to bodaj najważniejsza i urodzajniejsza ulica kolonii, którą zwiedziłem przed miesiącem. Zabudowania spotykaliśmy po obu stronach drogi górzystej. Wśród pólek wykarczowanych i zasadzonych fa­solą czarną lub kukurydzą albo zasianych żytem, sterczały ogromne sosny (araukarye) wysokie i grube. Zabudowania składały się zwykle z domu mieszkalnego, dre­wnianego, podobnego do czworaka, kuchenki prostej na wolnem powietrzu pod przykryciem obok, z piecyka do wypalania chleba, z chlewików i obórek. Ogródek był zwykle też obok. Wszystko to poprzegradzane płotami. Nad drogą którą jechaliśmy, z obu stron był płot.   Dróżki prowadzące do drogi do zabudowań, długie na kilkanaście lub nieraz kilkadziesiąt kroków, także były ogrodzone płotem.

-80-
Zmrok szybko zapadał i wykradał mojej uwadze szczegóły kolonii, które życzyłem sobie zapamiętać. W noc ciemną dotar­liśmy do miasteczka. Stanęliśmy w karczmie brazylijskiej nieja­kiego pana Licinio de Mello, rządowca ale przyjaciela Polaków. Podczas rewolucyi był on więziony przez polskich powstańców (federalistów); był obecny podobno zarzynaniu Portesa i w nie­pewności czy jemu to samo się nie stanie. Po ustaniu powstania nie zmienił swej życzliwości dla naszych kolonistów. To też na jego ręce złożyli oni spis obowiązujących się przyczyniać pewną kwotą roczną do utrzymania księdza polskiego w Rio dos Patos. Pan Licinio do Mello miał obowiązek wręczyć mi tę listę, abym z nią powędrował do ks. biskupa Kurytybskiego i spowodował zamianowanie kapłana rodaka. Od siebie gospodarz dodał, że także Brazylianie chętnie się przyczynią do utrzymania księdza, od któregoby zresztą na początek nie wymagali nabożeństw i ka­zań portugalskich.
Nazajutrz raniutko wyruszyliśmy około 6-ej przy jasno świecącem słońcu. Droga była częściowo lesista i trochę pagórkowata, gdzieniegdzie szła po łące i stepach. Przed południem stanęliśmy w   karczmie   (wendzie)   brazylijskiej, położonej   między   polskiemi koloniami   Kantagallo   (po port.  »kuguci śpiew«)   i   Sta   Barbara. Pierwsza jest bardzo mała liczy z 20 rodzin tylko, z których 2 brazylijskie, reszta Królewiacy. Minęliśmy ją, zostawiając ją po naszej prawej stronie. Wenda, w której zatrzymaliśmy się, znajduje się jakby na polance tj. w środku łąki czy stepu okolonego ze­wsząd rzadkim lasem i niewyniosłemi pagórkami, Zdaje się poło­żoną w miejscu dobrem: na głównym trakcie z Rio dos Patos do Sta Barbara i Palmeiry.
Spożywszy dary boże brazylijskie (czarną fasolę, mąkę mandiokową, jaja sadzone itp.) dosiedliśmy koni i w parę godzin potem przejeżdżaliśmy przez kolonię Sta Barbara. Ma ona ciekawą przeszłość. Po lewej stronie naszej drogi widać coś podobnego do wielkiej wsi. Bieleje jeden przy drugim z 50 czy więcej domów. Pobudowane są dwoma rzędami, tworzącemi ulicę pośrodku. O ile z paro kilometrowego oddalenia można sądzić, wydały mi się obszerne i porządne. Tylko żadnego ruchu nie widać było w około nich. Żywej duszy ludzkiej ani też zwierzęcia   domowego nie wi działem   w pobliżu  tej wsi.   
-81-
Wydała się zaklętą  w senność,   jak tyle  innych  w południowej Ameryce, gdzie  często  wstępując do domu dopiero spostrzegasz,  że w nim ludzie mieszkają.   Tym ra­zem j senność  była prawdziwą.   Od dawna  już tam nikt nie mie­szkał.    Opuszczoną   została   przez kilkadziesiąt  (blisko sto) rodzin włoskich,   które  pod  przewodem Jana Rossi  urządziły gminę na nasadach  współdzielczych.   Jak wszystko  co nowe i nieznane tak  też i ta kolonia socyalistyczna utworzona wedle pojęć St. Simona Founera i innych francuskich romantyków socyalizmu była przed­miotem wyśmiewań i oszczerstw. O Rossim mówiono że zaprowa­dza niby wspólną własność, wspólne dochody, wolną miłość a wła­ściwie   urządza   spekulacyę   i  zaprowadza  rozpustę.    Tymczasem  rzecz się ma odwrotnie. Rossi dopóki tam się znajdował pracował sam ciężko dla idei, był człowiekiem inteligentnym i szlachetnym. Kolonia jego wprawdzie rozleciała się,   opustoszałe domy są jedy­nym  śladem   po niej.    Ale próba   ta nie   upoważnia   do żadnych wniosków   a tem   mniej do oszczerstw.   Rossi nie dorobił się ża­dnego majątku.   Nie przesądzam   o praktyczności pomysłów Rossiego ani o tem  czy   możliwą   w ogóle jest urzeczywistnienie ich.  Ale to tylko  wiem,  że  przyczyną  nieudania  się  kolonii w ogóle bardzo często jest nieumiejętność wyzyskania ziemi, nieznajomość gospodarstwa  rolnego   i   niezastosowanie    się    do   stosunków miejscowych.
 W Brazylii jest bardzo pierwotny sposób ocenienia dobroci ziemi: »dobrą« jest górzysta i gęstym lasem porosła, »złą« jest płaska i niezadrzewiona lub rzadkim lasem pokryta. Kolonia St. Barbara osadzoną została częściowo na „dobrej” częściowo na „złej”.
Wiele działków 25 hektarowych zajmuje pół na pół obszar dobrej i złej. Niektóre działki znajdują się wyłącznie na „złej". Otóż wielu unieszczęśliwionych „zlą" ziemią wyniosło się albo odrazu z oburzenia, albo po paru latach, przekonawszy się, że nic na niej nigdy nie będzie rosło. Tymczasem   przyszły   narody   z   „wysoką"   kulturą:   nasze Bartki, Maćki i Hryćki oraz Niemcy z Rosyi, pono najniżej stoją ze wszystkich szczepów niemieckich. Ci ostatni wprawdzie rozpierzchli się przeważnie, nie zastawszy w Paranie czarnoziemu połudndniowo-rosyjskiego   i   potworzyli   kolonie   w południowej części  argentynskiej prowincyi Buenos Ayres. Ale pewna część ich przecie pozostała i wraz z naszymi ludźmi zaprowadziła niesłychaną nowość obory dla bydła i zbieranie oraz zachowywanie rzeczy tak paskudnej jak gnój.

Dodatek do Gazety Handlowo-Geograficznej Nr, 11.

-82-
Okazało się, że ziemie„złe"wolne są od powszechnej plagi południowo-amerykańskiej, od mrówek, i że w pierwszym roku nawozu rodzą bardzo obficie żyto,  tak jak nowiny u nas a w la­tach następnych wydają też świetne urodzaje,byle tylko dostały cokolwiek   nawozu. Wielka   ilość   gnoju  spali roślinę w klimacie tamtejszym; cienka warstwa przemienia nieużytek w to,   cobyśmy w Europie nazwali ziemią przednią.
W starym naszym kraju nie rozumiałem przez dłuższy czas co to ma znaczyć po polsku: zboże ma kłosy jak baty. Dopiero pojąłem w Paranie znaczenie przysłowia tego, ujrzawszy niemal łokciowej długości kłosy. Prawdopodobnie pszenica też by się udała i łatwoby można, przy pewnej staranności i pomysłowości, obronić ją od mnóstwa poetycznych i pięknych ptaszków, jak pa­pugi i inne, które zwykle w niezliczonej ilości zlatują się na nie­dojrzałe ziarnka pszeniczne. Podobno jestto zdumiewające, jak ga­tunek ptasi szybko z najdalszych nawet okolic umie wywiedzieć się o pszenicy. To ma być przyczyną, dla której wolą upra­wiać żyto.
Całe popołudnie po za Barbarą jechaliśmy okolicą wzgórzystą i bezleśną. W niektórych miejscach występowała skała, ogołocona z ziemi. Istotnie na takim gruncie nieurodzaj pewny, lecz przeważnie są to stepy zielone mające stopę lub 2 stopy ziemi czarnej, czasem iłowatej, lecz często wcale rodzajnej. Cza­sem spotyka się nawet czysty czarnoziem. Nie ma potrzeby ko­pać tam rowów dla sprowadzenia wód. Spadzistość gruntu sama załatwia tę czynność gospodarczą. Jechaliśmy dość szybko. Często nawet ścigaliśmy się. Przekonałem   się, że jednostajnym a ciągłym  kłusem konia na się przebiegnie w ciągu kilka godzin. Wciąż bowiem wyścigałem towarzysza z Białej Wody a kie­dym myślał, że jest daleko z tyłu za mną. wyprzedzał mnie na­gle denerwującym mnie małym kłusikiem.
Po trzech milach jazdy takiej dotarliśmy do okolić Palmejry. O kilometr przed miasteczkiem znajduje się malowniczy cmentarz. Białe murowane ogrodzenie, białe kamienie i pomniki. Mieszkania-nieboszczyków   wydały   mi   się   ścieśnione   na   małej przestrzeni.

-83-
W około jest puszcza piaszczysta i skalista — piasek czerwona­wy na przemian z nizką trawą, niby pastwiskiem dla owiec, z pośród którego wygląda łysina skał, wszystko to na tle pagór -gowatem — oto okolica pobliża miasta Palmeiry. Palmeira przedstawia się istotnie jako miasto. W oświetleniu zachodzącego słońca i z powodu bardzo ożywionego ruchu po ulicach zrobiło ono na mnie wrażenie grodu daleko większego i znaczniejszego, niż jest w rzeczywistości; chudy i apatyczny na codzień człowieczek ubrał się w niedzielny płaszcz męża pełnego życia i siły.
Była to wielka uroczystość kościelna i ludowa. W jedynym hotelu, utrzymanym porządnie przez Niemca, stanęliśmy zmęczeni jazdą konno podczas skwaru słonecznego — był to bowiem grudzień, odpowiadający na południowej półkuli czerwcowi półkuli naszej północnej. Pragnienie gasiliśmy przewybornem piwem z browaru właściciela hotelu — pewnie wielkie nasze pożądanie najwięcej mu dodawało smaku.
Gdy się ściemniło, pośliśmy na plac główny, gdzie się znaj­duje dość wielki kościół miejski. Pełno było ludu, tak na placu jak w kościele. W samej świątyni katolickiej, rzęsiście oświeconej, przysłuchaliśmy się ze skupieniem niezgorszym chórom włoskim z towarzyszeniem orkiestry. Celebrował ks.Tedeschi, Włoch. Na­bożeństwa włoskie i brazylijskie nie zrobiły na mnie wrażenia po­ważnego. Jest w nich coś lekkiego i teatralnego. Czułem się na nich, jakby na obrządkach religii nie swojej.
Języki które słyszałem w koło siebie były: portugalski, włoski, niemiecki i polski, pierwsze bardzo przeważały. Naza­jutrz mieścina mi się przedstawiła dość skromnie. Ulice wydały mi się wprawdzie szerokie, i prosto pod kątem prostym się prze­cinające, ale znalazłem, że ich było mało i że były utworzone z nędznych domów, przeważnie drewnianych. Odwiedziliśmy pro­boszcza miejscowego, wspomnianego ks.Tedeschiego: uprzejmy, gościnny, otyły, odznacza się „tężyzną” świecką i to podobno w wielu niepożądanych kierunkach - dorobił się znacznego ma­jątku i nie wygląda wcale na ascetę. Wyjechaliśmy z Palmeiry przed południem koleją żelazną i stanęliśmy po piątej przed wieczorem w Kurytybie.
W stolicy Parany stykałem się z władzą duchowną i świec­ką.   Z księdzem biskupem   toczyły się me rozmowy o kolonistach i księżach polskich. Książę Kościoła wyrażał swoje sympatye dla narodu polskiego tak religijnego i znanego w historyi z bohater­skich bojów za chrześcijaństwo i wolność.
-84-
Żałował tylko, że tak mało jest pomiędzy nimi wyższego wykształcenia i że trochę nad­używają trunków gorących. Na księży polskich się skarżył, że myślą tylko o zrobieniu majątku — nie śmiał się żalić na to, że się nie uczą dość szybko po portugalsku.
Na to wszystko odpowiadałem płynnie i z zapałem po francuzku. Zapewniłem go, że coś napiszę w jakim dzienniku portu­galskim o polskiej umysłowości, literaturze, przeszłości i nadzie­jach. Zaręczyłem, że zjawią się ludzie polscy z wyższem wykształ­ceniem i ze Brazylianie poznają Polaków, jako naród z wspaniałą literaturą i wyższą cywilizacyą, tamowaną tylko przez wrogie rządy i brak niepodległości politycznej. Księży naszych wziąłem w obronę zadając tylko skromne pytanie, azali księża brazylijscy i włoscy są lepsi. Wymowne milczenie z mimiką przegranej było odpowie­dzią na to zagadnięcie.
Czy mu rozkosznie zrobiło się na sercu, gdy zapowiedziałem że do tułowia polskiego w Paranie przybędzie głowa czyli inteligencya, nie wiem. W każdym razie o to, żebym mu ze swoich przejażdżek wciąż zdawał sprawę, prosił bardzo usilnie. Uważał mnie za bys­trego i bezstronnego spostrzegacza.
Z władzą świecką tj. z gubernatorem i naczelnikiem wy­działu kolonizacyjnego miałem długie i wyczerpujące rozhowory. Z pierwszym sprawa gruntu pod szkołę polską została ostatecznie ubita. Kamera czyli magistrat miasta Kurytyby dał na własność wspomniany w rozdziale III str. 40 grunt jedynemu przedstawi­cielowi zbiorowemu polskiemu tj. Towarzystwu polskiemu imienia Kościuszki. Obszar jego wynosił 3108 metrów kwadratowych tj. 74 m. wzdłuż a 42 metry wszerz... w razie zaś przeprowadzenia ulicy tylko 65 metrów wzdłuż tj. 2730 metrów kw. Położenie tego gruntu było wcale dobre — blisko cmentarza w kierunku, w którym Kurytyba dosyć się zabudowuje.
Niezrozumiałem mi jest zupełnie, dlaczego po moim wyjeź­dzie na dalekie południe Towarzystwo Kościuszki zamieniło go na inny położony cokolwiek więcej w środku miasta a znacznie mniejszy... bo wynoszący tylko 530 metrów kwadratowych tj. 26 i pół wzdłuż i 20 wszerz.    Pominąwszy to,   że żaden   prorok nie przepowie, gdzie będziej więcej środek miasta tu czy tam, szkoda jest   nieodżałowana,   że   dokonano    zamiany. 
  
-85-
Albowiem    3.108 a w najgorszym razie 2730 metrów kwadratowych wystarczyłoby na   kilka siedzib   polskich, na kilka szkół, ogródków,   sal gimna­stycznych itp. z pięknym   widokiem i świeżem  powietrzem na wzgórzu.
Z naczelnikiem zarządu kolonizacyjnego, p. Aristidesem Peręira Liberatem, miałem stosunek więcej poufny i przyjacielski. Był on wielbicielem kolonizacyi polskiej. Wskazując na budynki miasta Kurytyby, mawiał: „to wszystko zawdzięczamy pańskim rodakom. Gdyby nie oni, nie byłoby takiego rozwoju naszej sto­licy... nie mielibyśmy co jeść i z czego żyć". Gdy właśnie prze­chodził chłop nasz w sukmanie, wykrzyknął: „Patrz pan! Ci lu­dzie to istna dla nas kopalnia złota i pomyślności, to przyszłość cała Parany! Rozwijał przedemna swe plany kolonizacyjne. „Je­żeli pańscy ziomkowie, mówił, będą tak napływali do nas, jak dotąd, to pierwsza kolonia, jaką założymy, będzie za Rio Claro aż nad rzeką Timbo po lewej stronie rzeki Iguasu”. Pokazywał mi na mapie rozmierzone już działki osady Timbo. Nie przeczuwa­liśmy oboje, że takich osad będzie aż 4 za rok i to jeszcze zna­cznie dalej na zachód... w głębi puszcz lesistych, nie tkniętych stopą człowieka cywilizowanego.
Aby nie brano nas w Paranie za naród złożony tylko z pro­stych i niewykształconych ludzi, rozpisałem się szeroko w szpal­tach dziennika urzędowego, portugalskiego języka „Republica". Redaktor, p. Nascimento, wielki rządowiec i wróg Federalistów powstańców z 1893 r. z szczerą ochotą zgodził się na danie go­ścinności mym wywodom i opisom. Nie żałowałem też pióra. Zapełniłem kilka czy kilkanaście obszernych felietonów o polskiej sprawie, literaturze, przeszłości i przyszłości. Francuzczyznę moją przetłómaczył bardzo starannie na język portugalski.
Pod względem handlowym stan brazylijski Parana jest kra­jem dowozu wyrobów przemysłowych. Przy wzmagającej się ko­lonizacyi i jej jakiej takiej pomyślności muszą wzrastać potrzeby kolonistów ogólno cywilizacyjne, jak dotyczące ubioru, wygód, narzędzi i maszyn. Rzeczy te nie mogą być zrazu przez kolonistów Wytwarzane. Produkcya musi się rozpocząć od płodów rolniczych lub pastwiskowych (bydła), albo od przedmiotów wyjątkowo wska­zanych przez przyrodę.    Wyjątek  taki   stanowi w Paranie wyrób herbary zwanej mate.

-86-
Wywozi się więc z tego stanu głównie ją i skóry a dowozi się do niego wyroby przemysłowe. Z czasem przy podniesieniu się rolnictwa będzie się eksportowało zeń płody ziemi a przedewszystkiem kawę. Parana ma najlepsze w południowej Ameryce ziemie kawo­we. Trzeba zaś wiedzieć, źe żadne ziarno tyle nie daje dochodu, co kawowe. Początki przemysłu są już wcale pokaźne. Dzierżą go przeważnie w swem ręku Niemcy po miastach. Opanowali oni też główny handel dowozowy, przeto główny dowóz jest z Nie­miec... zwykle z Hamburga.

-87-
ROZDZIAŁ VIII.
Stosunki handlowe i przemysłowe (ciąg dalszy). Osobistości polskie w Paranie. Księża i ludzie świeccy. »Gazeta Polska w Brazylii* i »Polonia«.
Swoją przewagę handlową zawdzięczają Niemcy nietylko swej zapobiegliwości, lecz też i niedołęstwu innych narodowości i rządów. Np. rozwój kolonizacyi w Paranie sprawił, źe dowóz towarów z Europy wzmógł się znacznie i że okazało się uciążliwem przeładowywać je wciąż z okrętów transoceanowych na bra­zylijskie w Rio de Janeiro — zrozumiano w kołach kupieckich ko­rzyść bezpośredniej komunikacyi z Europą. Zrozumiał to też i sta­nowy rząd parański. Za zapoczątkowaniem tedy dwóch poddanych austryackich; p. Bendaszewskiego Polaka i p. Frejtasa z Tryestu, powstało w Hamburgu nowe towarzystwo przewozowe, dowożące towary z Hamburga wprost do Paranagua bez przeładowywania w stolicy Brazylii. Takie samo towarzystwo mogłoby doskonale było powstać w Tryeście z pomocą rządu austryackiego... nie­zbyt wielką. Wtedy wywóz towarów z Austro-Węgier powięk­szyłby się prawdopodobnie o całe zwiększenie dowozu z Niemiec do południowej Brazylii.
Rządy stanowe St. Catharina i Rio Grande do Sul płacą wraz Paraną znaczne subwencye towarzystwu »Freitas« za bezpo­średni stosunek handlowy. Subwencya ich, trwająca od 1892 r. ustanie w początkach przyszłego stulecia, kiedy Towarzystwo to już jej nie będzie potrzebowało*). Hamburg dla południowej Bra­zylii   stał   się   gwiazdą handlową   ważniejszą od Anglii i Francyi.
*) W ciągu 1896 r. co miesiąc 3 razy .zawijai do zatoki w Paranagua okręt „linii Freitas" i tyleż razy odjeżdżaj do Hamburga. W r. 1897 miano zaprowadzić regularny ruch tygodniowy. Obecnie wiem na pewno, że co ty­dzień jest komunikacya okrętowa tej kompanii w obydwóch kierunkach.

-88-
Z obydwóch   tych   krajów często a nawet   z pod Wiednia i Tryestu towary do Brazylii południowej idą na Hamburg. Przewaga w jednej dziedzinie daje Niemcom apetyt do pa­nowania i w innych np. w zakupywaniu ziemi, kolonizacyi, ma­rzeniu o zagarnięcie władzy politycznej itd.
Muszę,    choć   bardzo   pobieżnie,   słów   kilka   dodać jeszcze , o herbacie Matę *).    Roślina ta  znajduje   się tylko w południowej Brazylii,   głównie   w stanie Parana,   w   Paraguaju i argentyńskiej prowincyi Missiones. Jest ona wszędzie mniej więcej jednakowa. Na gruntach lep­szych np. w Paranie i Missiones wyrasta w dość wysokie drze­wo. W Paraguayu i w brazylijskim stanie Matto Grosso jest to tylko krzak lub coś pośledniego między krzakiem i drzewkiem. Właściwie są jej tylko dwa gatunki: lakieroweny liść jednego jest przy osadzie biało zielony, drugiego cokolwiek czerwonawy. Oby­dwa gatunki znajdują się wszędzie obok siebie. Pierwszy jest po­dobno lepszy.
Krewnych jej dalszych jest kilka z innemi liśćmi i właściwo­ściami. Są to tak zwane różne Kongoinie i Kauny.
Matę używana do picia jest najgorzej przyrządzana w Para­nie. Mimo to postęp kolonizacyi polskiej wytrącił pierwszeństwo wywozu jej Paraguayowi.
Tenże kraj był przed paru dziesiątkami lat jedynym dostar­czycielem hurtownym Maty dla Argentyny, Uruguayu i Chili. W 1896 r. cały rynek Montevideo, stolicy Uruguayu, i pół rynku olbrzymiego Buenos Ayres, stolicy Argentyny, opanowane zostały przez Matę brazylijską (parańską). Z każdą nowo założoną kolonią w Paranie powiększa się wyrób i wywóz hervy Mate. Jest ona tam bowiem wszędzie i jej wyrób daje od razu zarobek, czasem nie wielki, lecz pewny.
Wiele kolonii mogłoby uważać tę roślinę prawie za nieszczę­ście, bo odciąga ona od tego, żeby kolonista wyłącznie się od­dał uprawie roli i żeby po kilku latach ciężkiej pracy doszedł do dobrobytu.
*) Zwaną tez jest dotąd  w świecie  całym, jako   herbata paraguajska, zilex paraguayensis. (z ostrokrzewin paraguayskiego).
-89-
Trudno się kolonistom oprzeć pokusie doraźnego i nama­calnego zarobku, który mają z wyrobu Maty. Nakład pracy na własnym kawałku ziemi obiecuje zysk nie natychmiast, lecz do­piero w przyszłości.
Przyrządzają Matę w Paranie sposobem nad wyraz pier­wotnym, przydymiającym ją. Jak czytelnikowi wiadomo, jedynie pod Rio Klaro w Passo de Meio nad Putingą w piecu p. Marquesa, p. Mazgałło wyrabia Matę bezdymną.
Różnica ceny między dymną a bezdymną jest bardzo zna­czna. Było więc końcem 1895 r. (i jest jeszcze dotąd) bardzo prawdopodobnem, źe bezdymna Mata w większej ilości i korzy­stniej da się spieniężyć na dotychczasowych głównych rynkach w Buenos Ayres i Montevideo niż przydymiona i że jedynie bez­dymna może mieć szansę rozszerzenia się w Europie. Wobec taniości Maty i cudownych niemal jej skutków hygienicznych Towarzystwo Handlowo-Geograficzne we Lwowie starało się ją za­prowadzić w Galicyi a ja jako jego delegat namawiałem, aby przesłano bezdymną do Lwowa i tylko taką posyłano do Euro­py. Marzyłem o tem, żeby towarzystwo polskie lub kto z zamo­żniejszych Polaków był jej dostarczycielem. Na to jednak trzeba było zrozumieć całą ważność wyrobu bezdymnej. Zdaje się to rzeczą prostą i łatwą do zrozumienia. Tymczasem ludzie z do­tychczasową rutyną wyrobu zupełnie tego nie rozumieli i wzgląd ten zupełnie sobie lekceważyli. Byli nawet tacy, którzy twier­dzili, źe dym jest potrzebny dla smaku i zdrowia! Lekceważenie to widziałem u wszystkich, szczególnie u Brazylianów i Niemców. Nie dziwić się tedy należy, że gorąco się przejąłem pomysłem, aby przedsiębiorstwo polskie korzystało z ogólnego przesądu i bezdymną Matę dostarczało do krajów polskich w Europie. Stało się to też; lecz przez pomyłkę czy też niedopilnowanie pierwszy transport przybył przydymiony i zraził publiczność w Ga­licyi. Następne transporta bezdymne powoli dopiero naprawiawiają pierwsze wrażenie, które powinno było być najlepsze.
Jestto dotąd zagadką jak najlepiej przyrządzać Matę. Pewnem jest tylko to, źe powinna być mocno suszona na ogniu, prawie przypiekaną. Czy należy ją sproszkować na pyłek drobny (jak to sie przyprawia dla Argentyny) czy też za sypką masę w postaci kaszy (jak to się przyprawia dla Chili), czy teź wypada najlepiej pociąć ją na kwadraciki?  
Dodatek do Gazety Handlowo-Geografieznej Nr. 12.
-90-
Opowiadają  o Ojcach Jezuitach (którzy pierwsi na większą skalę wywozili Matę i z tego główne dochody ciągnęli) że wymyślili proszkowanie Maty na to, aby niepoznano z jakiej rośliny herbata ta się bierze. Zdaje mi się, że czynili to też i dlatego, że wszystkie dobre części Maty najłatwiej wydobyć gdy ją się zaparza lub wygotowuje sproszkowaną.
Zagadką też jest co lepiej używać czy same liście, czy same drobne gałązki, czy też mieszaninę z obydwóch.
Prawdopodobnie najlepiej opłaciłoby się wyrabiać na miej­scu jak najsilniejszy z niej wyskok. Przewóz takiego ekstraktu byłby znacznie tańszy niż samej herwy Matę suchej. Roślina ta zaś zdaje się tem lepszą, im silniej jest wygotowaną. Tej właści­wości niema herbata chińska i indyjska, którą tylko można zapa­rzać a nie wygotowywać, by nie wydobyć z niej garbnika, gorżkiego w smaku i niezdrowego w użyciu wewnętrznem.
Matę byłe dość rozpowszechnioną w Warszawie, dzięki przesyłkom i propagandzie p. Edmunda Saporskiego przed kilkunastu laty. Cło rosyjskie, wymierzone na nią w całej swej wysokości tak jak na herbatę chińską, przeszkodziło dalszemu jej rozszerzerzaniu się. Znaczniejsze jej przysyłki w 1895 r. do Galicyi za­wdzięczamy tak jemu, jak też i p. Onufremu Flizikowskiemu z Mateusza. Jest ona w handlu we Lwowie ul. Pańska 21. w skle­pie Kółek Rolniczych.
Handel jest w Paranie zyskownym środkiem zarobkowania niepotrzebuje on wielkiej wprawy. Jest tam istotnie brak kapitału i ludzi intelligentnych, jak zawsze na ziemiach nowych. Złotym interesem jest tak zwana »wenda« czyli sklep, sklepik. Ma się najmniej 40 procent zarobku na pieprzu, cynamonie, perkalach, niciach itd. a 100 procent i więcej na trunkach gorących jak: piwie, winie, wódce. Małe kapitaliki użyte w handlu mogą się znakomicie rentować. Przytem, skoro rozniesie się wieść, że nowo przybyły jest rzetelnym i zdolnym człowiekiem, ma on wtedy kre­dyt ogromny, iście nieograniczony... i to często młodego czło­wieka gubi. Każdy kupiec musi udzielać kredytu, mimo wszelkich zapowiedzi, źe sprzedaje tylko za gotówkę. Lecz wytrawna zna­jomość ludzi i stosunków polega właśnie na tem, żeby wiedzieć komu go udzielić. Kupiec płynie między dwoma niebezpieczeń­stwami : nie udzielaniem kredytu, wtedy mało kto będzie u niego kupował... a szafowaniem zbytecznem... wtedy pozarywają go bez   litości
-91-
Włożone   pieniądze   można    istotnie   stracić   szybko; jest to zwykły uniwersytet amerykański, po którego odbyciu na­bywa się zdolność robienia pieniędzy. Ale niema najmniejszej ko­nieczności odbyć go sumiennie aż do utraty ostatniego grosza. Przezornie postępując, można podwoić kap"italik 1000 lub 2000 złr. czyli 3000 do 4000 milrejsów w ciągu 3. miesięcy.., lecz jeszcze łatwiej je całkiem stracić.
W dziedzinach, w którychby potrzeba większego kapitału, jak w kopalnianej jeszcze widoczniejszem jest, że bogactwo leży na ziemi, a tylko trzeba je podjąć z niej.
O kilkanaście mil od Ponta Grossa znajduje się kamień wę­gielny. Myśli o niem pewne towarzystwo angielskie. Rzeka Tibażi słynie z łożyska swego, pełnego brylantów i smaragdów. W gó­rach nadziei „Serra da Esperansa” blisko rzeki Ivahi, znajdują się świetne okazy miedzi. Miedź, złoto i srebro spotyka się w górach nadmorskich. Złoto też potajemnie zbierają w okolicy Kurytyby, w górach nadmorskich, nad rzekami Iguassu, Rio Negro Tibażi, (Tibagi). Bardzo wielki nałożono podatek na pozwolenie (koncessyę) dobywania kruszczów z ziemi. Czyni się to więc tajnie. W apte­kach kurytybskich bywa czasem zdumiewające zapotrzebowanie rtęci... używana ona jest, jak wiadomo do odczyniania złota. Nad morzem pod Antoniną i Paranagua zarzucone są kopalnie złota, wyzyskiwane swego czasu przez Portugalczyków.
Spotykają się nie rzadko na wodzie tłuste plamy wonne... Twierdzą, że to oznacza pobliże nafty. W bardzo wielu miejscach, niemal wszędzie, widać żelazo; bogate syderyty i zupełnie zoksydowane kawały rudy ujrzysz nad brzegami wielu rzek i nad morzem.
Rolnictwo cokolwiek postępowe dałoby olbrzymie rezultaty w pobliżu miast, szczególnie chów racyonalny bydła, nierogacizny, koni i owiec byłby istną kopalnią złota dla przezornego przedsię­biorcy, nie łakomiącego się na natychmiastowy wielki zysk.
Bydło używa w Brazylii swobód iście republikańskich. Brazylianie nie więżą go w oborach, chodzi ono swobodnie. Gdy na­stają słoty, chroni się ono do lasów i przychodzi do zabudowań gospodarza, kiedy mu się podoba. Są Brązy lianie, którzy nietylko wyśmiewają się z używania nawozu, ale i mało znają innego uży­tku z bydła, jak mięso... o maśle nie ma co mówić... sprowa­dzane ono jest zwykle z Francyi w puszkach blaszanych i jest w smaku podobniejsze do smarowidła do wozów, niż do majowego


92
masła   europejskiego.   Krowy w Brazylii   raczą dawać   mleko tyl­ko wtedy, kiedy widzą swe cielę, Urządza się tedy przy dojeniu następująca  komedja:    cielę   tak   się   przywiązuje,   żeby   matka widziała   co   najmniej   jego   tył lub ogon i była   w   mniemaniu że ono ssie ją, podczas kiedy się ją doi. Skoro  tylko się postrze­ga,   że  ręka   ludzka   a nie rodzinny pyszczek dotyka  się jej wy­mion , wtedy    zabieraj   się    gospodarzu,   z   kobiałką  do domu. mleka więcej nie już nie  wydostaniesz.  Krówka   umie   jakoś   cał­kiem powstrzymać swój pokarm dla rabusia człowieka. O oddziele­niu cielęcia od krowy mowy niema, cielątko dwuletnie jeszcze ssie mamę i niekiedy   rogami  dziurawi jej   brzuch   przy   natarczywem skradaniu się do mleka.
Jedynie tylko koloniści polscy, niemieccy i włoscy posiadają sztukę racyonalniejszego dojenia mleka i wyrobu masła. W oko­licach Kurytyby mają nawet obory i zbierają mierzwę, którą uży­wają nie do palenia, lecz do uprawy roli.
Nabiał w Kurytybie jest drogi, kilo masła kolonista nie sprzeda taniej od 5. milrejsów czyli % i pół złotych austryackich. Trzymając kilkadziesiąt krów na oborze pod miastem w szałasach drewnianych i trzcinowych, bardzo tanich do wzniesienia, i żywiąc je lucerną, alfafą, która się tam wszędzie prześwietnie udaje, mo-źnaby zalać mlekiem Kurytybę. Kwaśne mleko jest tam zupełnie nieznane, jako pokarm dla ludzi... uchodzi za coś zepsutego i niejadalnego. Zaprowadzenie mleczarń polskich z siadłem mlekiem w kli­macie gorętszym od polskiego mogłoby mieć szalone powodzenie. Paszy i ziemi jest wielka obfitość. Nierogacizna znajduje po lasach jakieś grzyby i korzenie, na których świetnie się tuczy, szczególnie dobrzeby się tam powodziło hodowcy pewnych małych s'winek... wypróbowano to już w niektórych miejscach.
Uderzającym jest brak owiec. A przecie olbrzymie stepy aż  proszą się o nie. Nie przypuszczam, żeby nawet w Australi były więcej sprzyjające okoliczności dla hodowli owiec, niż w niektórych częściach stanu parańskiego... chybaby był brak zupełny soli na owych stepach, co nie jest wcale prawdopodobne... Przed laty próbowano zaprowędzić te hodowlę.
Bogaty Brazylianin sprowadził wówczas barany z Anglii, wedle wszelkich praw sztuki. Ale nieszczęsna dla hodowli oko­liczność była ta, źe zjedzono jednego tłustego   barana   dla  dokumentnego przekonania się, czy warto rozpocząć wypas owiec.

-93-
Próba udała się aż nadto dobrze, Nie utrzymano miary w łakom­stwie i gościnności... zjedzono co parę tygodni jedną sztukę, aź zostało ich tak mało, źe nie opłaciłaby się hodowla i spożyto re­sztę co do jednego.
Bezmierne stepy na płaskowzgórzu kurytybskiem pod pasmem gór Serrinia i niemniej na dalszem płaskowzgórzu między pasmem Serrinia a górami Nadziei, Serra da Esperansa, bardzo mi patrzą na dawne łożyska morza, były one niem niewątpliwie... Niewąt­pliwie przeto pastwiska muszą tam być słone i istnem rajem dla owiec. A zresztą możnaby sól sprowadzać, aby one ją sobie li­zały, jak to się dzieje w tylu gospodarstwach europejskich.
W niektórych koloniach podkurytybskich ziemia jest już do­brze wyczerpaną po 20 latach gospodarki włościan naszych. Zda­łyby się tam nowozy stuczne... i to doskonale koloniście nasi ro­zumieją... Wedle wszystkiego, com słyszał, znakomicie opłaciłaby się fabryka nawozów sztucznych z kości w Tomas Koelio, prze­szło 10 tysięcznej kolonii galicyjsko szląskiej pod Kurytybą. Obli­czono mi dość szczegółowo koszt założenia takiej fabryki; 7 ty­sięcy milrejsów (3 i pół- tysiąca złr. a. w.) z prawdopodobieństem wrócenia się kapitału w ciągu jednego roku... obliczenie wydało mi trafnem z powodu taniości i ofitości wielkiej kości. Stosy ich rzeźnicy wyrzucają po za miasta i ludniejsze miejscowości; chętnie oddaliby je bezpłatnie każdemu ktoby chciał je zużytkować w jakibądź sposób... oszczędziliby sobie koszt wywożenia ich za miasto... stepy bywają formalnie zasiane kośćmi, np. pod Lapą.
Nie ma też żadnej papierni... a uprawia się wiele kukury­dzy, z której liść jest bodaj świetnym materyałem do papieru. Pa­pier zaś wszelki jest bardzo drogi.
Siły wodnej jest bardzo wiele w Paranie... zuźytkowywaną jest niemal tylko do tartaków. Przedewszystkiem zaś jest bajeczna obfitość opału z najprzepyszniejszych drzew, jak ceder, mahoń, imbuja, araukarya, sasafras, orzewo pachnące.
Nie można twierdzić, żeby w początkach kolonizacyi polskiej nie było wcale intelligeucyi pofskiej w Paranie. Było ludzi z wyższem wykształceniem zawsze cokolwiek, szczególnie księży. Lecz żywioł inteligentniejszy i zamożniejszy był w rozbiciu, brakowało mu spójni i wyraźnego ideału zorganizowania   żywiołu   polskiego, innemi słowy nie przychodziło tej intelligencyi na myśl porozumie­nia się ze sobą, aby stać się głową swego społeczeństwa.

-94-
To po­jęcie obowiązku istniało w słabej mierze pomiędzy wybitniejszemi osobistościami polskiemi.
Pomiędzy duchownymi spotkałem prawie bez wyjątku ludzi światłych. W rozmowie z nimi przyjemnie mi było zauważyć, że tak rozumni kapłani znajdują się na nowych koloniach polskich w Brazylii. Prawdziwie budujące były nasze rozmowy na temat podniesienia i oświaty ludu kolonistów. Dziwić mi sie wypadło czemu nie było widoczniejszych skutków tego poczucia apostol­skiego. Przyczyny tego niepomyślnego stanu rzeczy były mi wkrótce jasne... Oto, z małemi wyjątkami, brak poczucia pol­skiego, brak przekonania, że z ludu prostego może się stać jakiś czynnik kulturny dorównywujący brazylijskiemu, niemieckiemu lub włoskiemu, nieznajomość spraw świeckich z pretensyą najlepszego ich rozumienia, niezgoda między sobą, walka o wływy i dorobek, rozdwojenie polityczne brazylijskie, wreszcie niechęć wyższej wła­dzy duchownej do cudzoziemców a zwłaszcza do tworzenia parafii polskich, niebrazylijskich. Trzeba wiedzieć, że niema teraz ani je­dnej parafii polskiej a tylko kapelanie na koloniach polskich.
I tak ksiądz Michał Słupek, były przeor Bernadynów w Galicyi, przybyły do Kurytyby cokolwiek przedemną, zapowiadał się, jako istna gwiazda szczęścia dla Polaków w Paranie. Wy­kształcony, energiczny, patryota, miły w obejściu, wesoły, jowialny, przejęty posłanictwem zrobienia czegoś dla swych rodaków, mu­siał przypaść do serca wszyskim, którzy bliżej z nim sie zapo­znali. Sam zaprzyjaźniłem się z nim szczerze. Tymczasem okazała się u niego dziwna nieznajomość spraw świeckich, zwłaszcza cha­rakterów i zdolności ludzkich, przy niezmiernej, prawie pyszałkowatej, pewności sądu o nich.
Znane jest przysłowie kleryków, znających dobrze klasztory i mnichów: „monomachus superbia est”. Z jowialnym uśmiechem na ustach patrzał na świat przez niesłychanie czarne i żółcią za­chodzące okulary. Każden mu się wydawał po niejakim czasie skończonym zbrodniarzem, prócz tych, którzy z nim żyli bliżej i stali pod jego wpływem... były to czasem skończone miernoty pod względem rozumu, wykształcenia i aspiracyi, jak np. Smokowscy, których nazwał jednymi uczciwymi i rozumnymi Pola­kami w Paranie.
-95   -
Dostawszy niedługo po swem przybyciu miejsce wysokie i wpływowe koadjutora przy kapitule kurytybskiej, górował nad wszystkiemi księżmi swem wykształceniem i niezwykła znajomością łaciny i spraw kościelnych, stawał się coraz niezbędniejszym w ka­pitule. Istotnie ujmował się za swymi rodakami. Z mapą w ręku przedstawiał konieczność tworzenia parafii czysto poskich, przed uszyma i oczyma, niechcącymi ani słyszeć ani widzieć potrzeb lu­dności naszej. Argumenta namiętne, które przytaczał, były jednak gorsze od najcięższych oskarżeń i niestety podane były zupełnie w dobrej wierze. Ciągle z czarnemi okularami na oczach dowodził, ze rasa polska niema najmniejszej żywotności i jest tylko pognojem pod panującą portugalską... z szaloną nienawiścią przedstawiał Brazylianom, jakie to straszne łotry są Niemcy i jak się ich trzeba strzedz... jak to przyszli do Polski żebrakami a potem stali się panami... żywa przestroga dla Brazylian, aby niedali się tak samo podejść przez tych niegodziwców... zatem Polacy nie są wcale niebezpieczni; dla Brazylian i nie trzeba stawiać żadnych przeszkód ich rozwojowi, bo i tak zbrazylijszczą się szybko... Jest to najmniej skuteczny sposób przekonywania przeciwnika jakiego bądź. Aby tegoż przekonać i nawet zjednać, trzeba mu pokazać nie swą słabość, lecz siłę a choćby nawet zęby. Do księdza Słupka powrócę w dalszych opisach podróży.
Bardzo wybitną i zasłużoną osobistością jest ksiąd Przytarski z Kaszub w Prusach Zachodnich. Za czasów cesarstwa i aż do powstania z 1893 r. był on panem samowładnym na kolonii „Nova Polonia" zwanej obecnie »Orleans«. Będąc zawsze wielkim i szczerem zwolennikiem stronnictwa liberalnego, wówczas panują­cego, zaprowadził przez swoje wpływy pięć szkół rządowych z językiem wykładowym polskim w swojej parafii. Bardzo ko­chany przez swoich parafian, wyuczył ich występowania zbioro­wego i demonstracyjnego na podobiznę wojska polskiego z naro­dowymi śpiewami. Świetnie przy uroczystościach przedstawiały się banderye piesze i konne, złożone przeważnie z wyćwiczonych wojskowych pruskich.
Przyjmował w ten sposób najwyższe figury dworu panującego brazylijskiego. Z nastaniem rzeczypospolitej, przeprowadzonej, jak wiadomo, przez stronnictwo zachowawcze, utworzoną została z dyecezyi S. Paulowskiej osobna dyecezya na stany  Parana i Santa Catharina, mianowany zaś został biskupem młody człowiek, nazwiskiem Camargo de Barros, zaciekły stronnik partyi panującej po upadku liberalnej.

-96-


Stronnicy   dawnej    partyi   zachowawczej,    zwącej    się  rządowcami,   republikanami i jakobinami,są równocześnie wielkimi tubylcami, nienawidzącymi wszelkich   cudzoziemców. Obecny Bi­skup   kurytybski jest takim patryotą   samobytnikiem.   Pokasował wszystkie parafie polskie a księży polskich   stara się przenieść na parafie czysto brazylijskie   — zwykle lepsze   pod   względem   materyalnym. W tym celu   korzysta   z   błędów   popełnionych  przez księży polskich i z tego,   że się nieco   poduczyli   po  portugalsku. Mimo, źe ksiądz Przytarski był zrazu jego spowiednikiem, skorzy­stał jednak książe Kościoła z zaburzeń, jakie miały miejsce Orleansie, aby księdza   Przytarskiego   usunąć   z tamtąd  jako   przy­czynę wzburzenia. Nie chcąc osiąść na parafii czysto brazylijskiej, osiadł w Kurytybie, zkąd wciąż wywierał   swój wpływ   na swych dawnych parafian w Orleansie. Podczas nabożeństwa   przez niego odprawionego usłyszałem coś, co mu nigdy  niezapomnę.   W lita­nii wspomnął gorąco o ojczyźnie naszej słowy."Obyś nam Polskę wolną raczył przywrócić, Panie”. Powtarzał to przy kaźdem nabo­żeństwie. Wreszcie zgodził się osiąść w Mateuszu. Jest gorącym i wy­raźnym   zwolennikiem   Federalistów   i monarchii. Robią mu może słuszny zarzut, że zbyt się przejmuje polityką brazylijską. Sam po­ważyłem się mu to dać delikatnie   do  zrozumienia,   twierdząc, że lepiej by było. aby Polacy mniej   niż dotąd mieszali  się do poli­tyki. Na to mi obparł argumentami,   które mnie zupełnie przeko­nały. Dowodził, że właśnie Polacy powinni   się   mieszać   do poli­tyki miejscowej. Trzymać   muszą   koniecznie    z jedną   partą   lub z drugą i ze zwycięstwem jej zdobywać prawa i znaczenie. Wszystko trzeba wywalczać...   bo nic   na   świecie   nie   dostaje   się bez walki. Zresztą Polacy muszą   się wprawiać   do   polityki   czynnej... inaczej staną się masą bierną, z którą nikt   nigdy   nie   będzie  się liczył. Mieszać się   więc musimy do polityki, choćby   tylko dla wprawy. Jakie zaś stronnictwo brazylijskie popierać  należy  z na­szej strony, to dla niego nie   ulegało  żadnej   wątpliwości.  Jednak uważał, że lepiej, aby Polacy należeli do wstrętnej mu partyi rzą­dowej niż do żadnej. Swoją drogą utrzymywał,   że od rządowców dawnych zachowawców za czasów cesarstwa   nie   ma co   się spo­dziewać a od przeciwników obecnego rządu wszystkiego.
-97-
Ksiądz Przytarski jest niewątpliwie zacnym i rozumnym pa­tryotą. Jemu zupełnie nie można zarzucić braku poczucia polskiego. Jednak zdaje mi się, źe nie podobna go całkiem ochronić od wa­dy zbyt wielkiego roznamiętniania się polityką i przez to wytwa­rzania rozdwojeń pomiędzy swemi owieczkami. Osobiście dozna­wałem zawsze od niego przyjaźni, zaufania i pomocy.
Ksiądz Władysław Smołucha, dusza gorąca, doznał w Pa­ranie chwil prawdziwego męczeństwa. Duszpasterz w Mateuszu, ukochany przez wszystkich swoich parafian, zamieszał się w zawie­ruchę rewolucyjną w 1893 r. Przez kilka tygodni trzymany był w więzieniu w miłem oczekiwaniu, że go mogą każdej chwili roz­strzelać. Następnie nie wolno mu było powrócić do Mateusza do którego się tak bardzo przywiązał. Ksiądz Biskup i rządzące stro-nistwo bezwarunkowo nigdy go nie tam dopuści, jako niby niepopra­wnego rewolucyonistę, który mógł by na nowo wzniecić powsta­nie w tej kolonii. Ponieważ ks. Smołucha już od lat dziesięciu znajduje się w Brazylii, przeto ks. Biskup przypuszcza, źe umie po portugalsku i ofiaruje mu parafie brazylijskie. Kapłan nasz je­dnak nie myśli się wcale bliżej zapoznać z tym językiem i twierdzi, że jest stary aby się uczyć nowych języków i żąda, aby go osa­dzono w jakiej kolonii polskiej przedewszystkiem zaś w Mateuszu. Z tąd nieustanne niesnaski i nieporozumienia z wyższą władzą du­chowną. Ostatecznie ks. Władysław musiał uledz i przyjął parafię w S. Jose do Piniaes pod Kurytybą, niby brazylijską a właściwie już mieszaną, bo trudno w Paranie znaleść taką, gdzieby nie było wcale żywiołu polskiego. Zdaje mi się, że właśnie to dobrze, źe polscy księża dostają się na takie stanowiska. Kazań portugalskich ks. Smołucha zupełnie tam nie miewa. Sam zaś tam byłem na kazaniu polskiem.
Zniszczono księdza Smołuchę podczas powstania. Za pośre­dnictwem Polskiego Towarzystwa Handlowo Geograficznego we Lwowie (które odpowiednie kroki robiło w austryackich delegacyach i ministerstwach) upominał się o swoją krzywdę u wła­dzy państwa, którego jest jeszcze poddanym. Tak czynili ze skut­kiem Włosi, udając się do swej władzy, która zawsze energicznie żądała grubych odszkodowań od rządu brazylijskiego. Zabiegi te u rządu austro węgierskiego okazały się próżne, bo wiadomo,  jak mało opieki i pomocy doznają poddani austryaccy od swego rządu za granicą.
Dodatek do Gazety Handlowo-Geograficznej Nr. 13.
-98-
Niezrównanie wesoły towarzysz, lubiany przez wszystkich, zdaje mi się nawet przez swych przeciwników polity­cznych, znosi on wciąż z dobrym humorem prześladowania. Szczęściem powoli one ustają i nie są tak srogie, jak w kraju oj­czystym np. pod zaborem rosyjskim. Przytem znakomity klimat parański daje mu sił i sprawia, że daleko młodziej wygląda niż nim jest istotnie. Może i on też trochę zasługuje na zarzut zby­tniego mieszania się do polityki.
Ksiądz Andrzejewski z Krakowa,   mniej   mi osobiście   znany robi wrażenie człowieka pełnego zdrowia fizycznego   i moralnego, młodego na ciele i umyśle Odwiedziłem go w Campo Largo, mia­steczku położonem o pół dnia dnia   od   Kurytyby. Był   on   tam proboszczem na parafii, niby czysto brazylijskiej, gdzie już jednak miewał kazania polskie dla napływającej wciąż tam ludności naszej. Niema może nikogo   w Paranie   z tak potężnym   głosem do śpiewu. Gdy śpiewa w wielkiej   katedrze   kurytybskiej,   śpiew ten przebija mury i wydostaje się wyraźnie na ulice z pośród wielkiego tłumu śpiewających w kościele. Był z początku w części szląskiej kolonii Tomas   Koelio.  Niesnaski  z  sąsiadem ks. Soją, osiadłym w części galicyjskiej, dały pretekst ks. Biskupowi przeniesienia ks. Soji do Araukaryi a ks. Andrzejewskiego do Campo  Largo. Gościnnny, serdeczny, wesoły nie miesza się czynnie   wcale do   poli­tyki. Zdaje się uważać pebyt swój w Brazylii   za czasowy...   i to­nąć w spomieniach i sprawach   bieżących   galicyjskich   i polskich. Księdza Soję, byłego Ojca Bernardyna z Galicyi, odwiedziłem w jego świeżej parafii Araukarya. Znajduje się ona w pobliżu ko­lonii Tomas Koelio   i była   ona   pierwotnie   czysto   brazylijską, teraz się cokolwiek zaludnia Polakami, wynoszącemi się z przepełnionego Tomas Koelio   na   południe   ku   Lapie.  Araukarya  jest trzecią czy czwartą stacyą   kolejową   od Kurytyby ku Serryni tj.w głąb kraju.   Zastałem   staruszka   potłuczonego   po   niedawnem upadku z konia. Umysł jego  jest  przytomny i rzeźki, daleki od uwiądu starczego. Z   zapałem   wspominał   o uroczystości   Sobieskiego w Wiedniu. Pokazywał wyniki ciekawych   swych doświad­czeń w ogródku, zwłaszcza z tytoniem. Obdarzył mnie i mego to­warzysza,   p. Roberta   Mikoszewskiego,   cygarami   swego   wyrobu i   nasieniem tytoniu   bahijskiego, najlepszego   pono   w   świecie po hawańskim.
-99-
W   Tomasz Koelio   z   tym     samym    miłym   towarzyszem, p. Mikoszewskim odwiedziłem księdza Andrzeja Działkowca z Ga­licyi. Przeniesiony został   on tam   na część   galicyjską   z   kolonii Abranczez. Kapłan  ten zrobił   na   mnie wrażenie człowieka   ro­zumnego, lecz owianego   chłodnym   pessymizmem. Zdaje mi się, że jest przywiązany  do   ludu polskiego...   wspominał   z pewnem ożywieniem, jakie wrażenie zrobili nasi włościanie na jakiejś księ­żniczce brazylijskiej...Gdy ich ujrzała tak różnych od Brazylian z jasnem włosem i niebiekiemi   oczyma, miała   zawołać   „ależ to są sami święci ci Polacy”   Ksiądz Dziadkowiec   widzi  wiele do­brych przymiotów u   ludu naszego,   ale  uważał,   że  jest zacofany   i że, wcześnie organizować go w stowarzyszenia i mieszać do po­lityki. Jego zdaniem, księża powinni   się między   sobą   porozumieć i zorganizować celem   poprowadzenia   ludu   polskiego.   W ciągu powstanie 1898 r. ksiądz Andrzej należał do rządowców... i to mu mają dotąd bardzo za złe.. polskie sympatye, jak wiadomo, były przeważnie po  stronie  Federalistów przeciw   rządowcom   i roznamiętnienie jeszcze nie było ustało w   r.1895. Przed  zawieruchą rewolucyjną wybrano go prezesem towarzystwa   polskiego imienia Kościuszki   w Kurytybie.   Podczas  zamieszek  towarzystwo  zawie­siło swoje czynności i w r. 1895.   nie   mogło   się jakoś napowrót utworzyć i ożywić.... z powodu, że ks.Dziadkowiec   opóźniał się ze zwrotem biblioteki, sprzętów i pieniędzy towarzystwa... dodano nawet, że czynił to jedynie, aby towarzystwo   polskie nie istniało. Faktem jest jednak, że wszystko to oddał na walnem zgromadze­niu w Kurytybie w mojej obecności.   Zdaje mi   się też, że niesłu­sznie go pomawiają   o   zwichnięcie   pomysłu   obesłania   wystawy lwowskiej   ze   strony   stanu   Parana   w 1893.   Przypuszczam,    że samo powstanie i zamieszanie   w rządzie i ludności wystarczy do objaśnienia,   czemu   nie  obesłano wystawy   mimo  najlepszej   woli rządu     stanowego     i    wybitniejszych     osobistości    brazylijskich i polskich.
W ogóle ksiądz Dziadkowiec nie jest łaskaw na intelligencyę polską w Paranie a ona na niego. Zauważyłem w nim silny pier­wiastek utylitarny. O sprawach ekonomicznych zatem wypowia­dał zdania bardzo trafne... On to mi obliczył korzyści założenia fabryczki nawozów stucznych z kości w Tomas Koelio. Wpływ na swych parafian zawsze miał wielki.

-100-

Nenhum comentário:

Postar um comentário