terça-feira, 14 de setembro de 2010

Pan Balcer w Brazylii. Czesc 2.





A z tych pstrych gromad, co razem w tej arce
Morzem pływały, przylgnęła do siebie
Garść ludu, chłopy, młodziaki i starce,
Jakby się wicią zwołały w potrzebie,
Bo człowiek, z dolą choć wyjdzie na harce,
Nierad się chmielem bez tyki kolebie,
Lecz wnet się wiąże do kupy drużyną,
A osamiałe ptaki prędko giną.
Więc albo jak tam szły ziemie pobliżem,
Albo jak biedą swoją kto graniczył,
Tak my się jednym pisali już krzyżem.
A zaś Horodziej nad nami ławniczył.
Najwięcej ludu przybużnym szło niżem,
Choć inszych, tez by niemało nauczył.
Jeden borową żywicą, a drugi
Załatał skibą, gdy ruszą ją pługi.
Więc Łuć Ostańczuk, więc Bandys, chłop tęgi,
Dobry na zimno, dobry na gorąco,
Więc Pietr Zagajny, co nic prócz siermięgi
Nie wyniósł z chaty w tę drogę ciekącą,
Więc Ziąba Wawrzon, co garść miał, jak cęgi,
A skórę srodze do łupnia świerzbiącą,
Więc Łuka, Bugaj, wiec Kos, więc Sołoda...
Co liczyć?... Naród płynął tak jak woda.
Jeden, to drugi, dym z fajki wydmucha,
Podeprze brody i patrzy przed siebie...
A w koło ślepy szum i ciemność głucha,
Okręt się morzem, by piachem wóz grzebie.
Tom poczuł wtedy, jak światem Bóg rucha,
I jak go w onych biegunach kolebie,
To w śmierć, to w żywot, a nigdy nie zmyli...
Insi milczeli takoż i knastr ćmili.
Magier się tylko kręcił. Widać dusza
Szlachecka, tęższe ma, niż chłopska, szruby,
I łacniej jakoś, językiem choć, rusza.
Aż buchnął: — Cóż to? Zamokły wam czuby
Razem i z mózgiem? Co u paralusza!
Czy my Kartuzy? Czy wiążą nas śluby?
Ledwo się puścił wrótni, tfu, do licha!
Ledwo, że przez próg przelazł, a już wzdycha.
A cóżeś to tam zostawił za krocie
I za rozkosze takie w tej chałupie?
Czyliż tam w masie pływał? Chodził w zlłcie?
Tfu!... że się baby puścił, i na płocie,
Jak kur z kokoszą nie gdaka na płocie,
To już se mierzi świat! Chłopiska głupie...
Wtem Wawrzon: — Co ta baby czyje mieszać!
Ze ta chłop stęknie, nie będą go wieszać. -
— Oj, prawda! — Bandys na to — Nie z rozpusty
Człowiek się wydał do tylego świata,...
A co mą robić, jak garnek je pusty,
A gruntu niema i tyle, co szmata
Na owinięcie palca? Toć już szósty
Rok, jak komorne wyrabiam o brata,
Kątnikiem siedzę... — A Bugaj: — Ba! coby,
Jak nie głód, we świat gnało, u choroby!
Wtem Magier puścił dymu: — Różnie to ta
Bywa. Jak komu. Ja bo się od dziecka
Nie trzymowałem spódnicy, ni płota.
Człek je od rodu szlachcic. A szlachecka
Rzecz, świata przeznać. Nie tam, jak hołota..,
Z pieca do miski, i znów do zapiecka...
U nas tam wszystko szlachta! — A toć wie się,
— Bugaj mu aa to — Je "Szlachta — Zalesie
Od Żdźarów zaraz w bok!" — Co mi tam Żdżary!
— Zakrzyknie Magier — Ja ta ze Żdżarskiemi
Nie będę stawał w kumnotry, ni w pary!
A żeby oni sczeźli! Takiej ziemi
Tyli sztuk poszedł! Na same pomiary
To my wydali. Szlachta, z podrobnemi
Koszty, coć więcej niźli złotych dwieście.
A jeszcze trzech nas siedziało w hareście.
— Mniejszać o hareszt — Przemówi Szaława,
Lecz grosza płakać!... — Ba! — Magier odrzecze:
— Żeby nie Żdżary! Ba! Żeby nie sprawa!
Tylebyś mnie to i widział człowiecze.
Cóż tu za honor mam? Jaka tu strawa?
Jaka wygoda? Że za kark mi ciecze?
Ba! Żeby!... Tobym nie puszczał zaścianka,
Nie wlókł się z żoną co też jest szlachcianka.
Na to Ostańczok Łuć: — My, Łohiszyńce,
Insze znów mieli prawo: to mieszczańskie
Wzięlim, nie liczac, i guzy, i sińce,
Ale swojego nie dalim. Co pańskie,
To pańskie. Ale te nasze dziedzińce,
Te pasze, gronty, te jeszcze pogańskie
Pouroczyszcza, Oziaty, do deski
Oddal skarb! Papier my mieli królewski.
Tak Magier! — Szelmy łyki! — A Łuć: — Kartę,
Taką, co na niej są złote litery
Z królewskich czasów. To więcej jest warte,
Niźli dzisiejsze stemple i numery.
Prawda, zetlałe to już i wytarte
Bo temu sto lat po razy coś cztery
Minęło; ale stoi wypisane
Co nam, co kniaziom Ogińskim nadane.
Tu Magier nie mógł dosiedzeć na ławie,
I gęste dymy puszczał: — Szelmy łyki!
To szczęście mieli! To stali na prawie!
Oj, żeby papier taki na Żdżarczyki!
Tożby, jak wjuny, kręciły się w stawie,
A my ich dalej w sak, i na patyki!
A to fortunne kanalje! — A na to
Ostańczuk, mową cichą, lodowatą.
— Od przedawności ona królewszczyzna,
O grunty, z nami, mieszczany, się darła.
Tak, owak było, lecz przecie iścizna,
Szła w brogi nasze i biedę poparła...
Aż się skończyły kniazie ogińszczyzna.
Nowe nam pany posięgły do garła.
Zjątrzył się naród, choć łby tam pochyłe,
My mieli dawność naszą, oni siłę.
To Jafc my papier do sądu nosili,
To obchodzilim nocą trząchawicę,
Lepiej nadając drogi, niż dwie mili...
To na Muchaniec my szli, Tyśmienicę,
Po błotach my i wyż kolan brodzili,
Drugą i trzecią obeszli granicę,
Żeby nas aby nie potkła gdzie zdrada.
Tak kompaniją szła cała gromada. -
Tu mu, jak szydłem, Magier przebił mowę:
— A zmyślne szelmy! A dajże ich katu!
I dalej w palce trzaskać i chwiać głowę;
— Oj, rozum taki naszemu mieć bratu!
A namże aktów zagrzebał z połowę
Adwokat! — A owi — My tam hadwokatu
Nie dali w ręce grosza ni hramoty.
Sami stawali w sądach. — — A, niecnoty!
Magier w śmiech na to. — A setne hultaje! -
A Łuć: Ta cudza gęba to jest letka,
A dobre prawo głos samo podaje.
Tak my starego obrali se Hwedka
Uhacza. Ano, niech przed nami staje,
Że to tam w sądzie nikt kupą się nie tka.
Dziad głuchy, ślepy; takowy nie zdradzi;
A wreszcie sama hromada poradzi,
To co się na nas przepierca zaniesie,
Gębą, to my nic. Czujem, taj i stoim.
A ten tak rąba ozorem, by w lesie
Drwa, a pogląda, Czy strogo się boim...
Tak my nic, cicho. Tak on więcej prze się...
Aż schrypnie. Tedy my a papierem swoim.
Tak sąd — do zgody — tak my stoim niemo:
Papier przed siebie: — Nie! Nie żełajemo!
Wiec jak zaczęli karami nas prażyć,
To do siódmego prażyli nas potu.
Nie szło ni żyć już, ni dobra nam zażyć.
Co pojrzysz, wisi powiestka u płotu.
Przestali ludzie spać i krupy warzyć,
Nie patrzył statku nikt, ani omłotu,
Aż i kryminał przyszedł. To tam w Pińsku
Jedni siedzieli, a drodzy zaś w Mińsku.
No, nie złamali narodu. Tak wzięli
Na pojedynkę we łbach robić szumy.
Ale my zdawna od ojców to mieli,
Że są na świecie dwa dobre rozumy:
Szlachta od tego są, żeby coś chcieli,
O coś krzykali. A my zasię, tłumy
Szaraków, wtedy najpewniej obstoim,
Gdy cicho siedzim, a zgody się boim.
Aż i wygralim! — Umilkł. Strząchnął bary,
Przedmuchał fajkę, pojasa poprawił,
Ziewnął, aż trzasło, i w kłębek się szary,
Jak jeż do kupy zwinął i nastawił.
Lecz Magier wzdychał: — Ba! gdyby nie Żdżiary!...
I głowę zwiesił i żółć w sobie trawił.
Insi drzemali. Tak biły godziny
Nieme nad światem, aż dzień obrzasł siny.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Wtem, jak gdy chrustniak nowizną, skroś zboża
Wyrżnie się czarny, tak z wody odwałem
Wręby się jęły wyrzynać skroś morza
Wyspu onego, o którym słyszałem.
Choć lekkim ogniem paliła się zorza.,
Małom co widzieć mógł w pomroczu białem,
Gdyż taka ziemia morska, falą bita,
Mgłą bywa gęstą i parem nakryta.
Gadali, że to świętego Wincenta,
Wyspa jest, że się mieni: Kanaryska.
Ale Prokurat, co jeszcze pamięta
Francuza, gniewno w dół szarpnął wąsiska,
Aż mu twarz stara, szramami pocięta
W żar buchnie: — Fałsz jest! Zmienili nazwiska!
Święta Helena to! A za patrona
Nie Wincentego ma, lecz Napoljona...
Napoljon tutaj siedział Bonaparte,
Przez chytrych wrogów zdradliwie zamknięty.
Ale mu gwardia przejęła tu wartę,
I wojsko świeże dowiozły okręty...
Choć dzień noc Anglik miał oczy otwarte,
Napoljon puścił w niego takie męty,
Że skoczył z wojskiem w czółna i w mgłach pływa...
Tylko się bęben w wód huku obzywa.
Słysz? — Myślisz — morze? To trąby tak grają
Walącym pułkom, na dobra ochotę...
Patrz! Myślisz — słońce? To orły wiewają
W chorągwiach, całe srebrzyste i złote...
Czuj! Myślisz — piorun? To z harmat znak dają,
Że cesarz wdziewa swą szarą kapotę...
Vive Napoleon!... Na ramie broń, wiaral
— Gwardya!... Gdzie gwardya moja wierna, stara?...
I cichnie w szeptach, zwiędłemi coś usty
Gwarząc sam z sobą, aż spadnie mu głowa
Na pierś, gdzie rękaw zatknięty ma — pusty,
I gdzie żelazny krzyż na strzępku chowa.
Więc tylko morza huk słychać i chłosty,
Tylko szum fali ucina w pół słowa,
Które tu ówdzie padała przerwane
W powietrze ciche i złoto-rumiane.
Aż skoczym nagle: strzał gruchnął po wodzie.
Słuchamy — drugi! Nie bawiąc — wnet trzeci!
Już na pokładzie gwałt, spuszczają łodzie,
Już miczman w czółno wpadł, już jak ptak leci.
— Ohi — o! — Oho! — A wtem na zachodzie
Wielka nam jasność pół morza obświeci...
Okręt się palił tam! Snać od pioruna,
Bo sroga była i roznośna łuna.
Cudne to było ono widowisko,
Ale się w zgrozę mieniło dla człeka,
Gdy patrzał, jak się tam ludzkie mrowisko
Tłoczy, tratuje, przewraca, ucieka.
Ten w morze skacze, choć łódkę ma blizko,
Bo strach mu krzyczy, że jeszcze daleka.
Insi od wrzasku i dymu szaleni
Sami się naskroś rzucają płomieni.
Kupa tam ludu musiała zaginąć
Od głowni onych, od iskier kurzawy...
Bo się to śmierci niełatwo uchynąć,
Gdzie woda z ogniem pilnują przeprawy.
Ja sam widziałem; chłop jeden chciał minąć
Maszcisko srodze płonące śród nawy,
Wtem się potyka... A nimbyś zakrzyknął:
Jezus Marya, ratuj! — w ogniach zniknął.
Więc choć z bezpiecznej patrzyłem ostoi,
Mróz mi przez koście szedł, aże do szpiku...
Bo jest w człowieku, co więcej się boi
Tej niemej śmierci, głośnego niż krzyku.
Więc tutaj cichość, a tu ci się roi,
Że słyszysz w jakimś okropnym języku
Ostatnie słowa... ostatnie wołanie...
Aż ci włos zjeży się i dęba stanie.
Tak dzwon, gdy bije w Horodle na wieży
Za potopionych bez pory na Bugu,
Raz tylko w cichość wieczorną uderzy,
A setny jęk się rozniesie po jugu...
Zmilknie, a dzwon znów — raz. I znów się szerzy,
Znów leci rozjęk, het, od Uściługu
Aż do Dubienki. Tak niosą się jęki
Wzdłuż Buga, co jest rzeką łez i męki,
Zanim się w Jordan zamieni radości...
A już z pośpiechem wracały się łodzie,
Co osmalonych przyniosły nam gości.
Majgeściej Włochów było w tym narodzie.
Ci dalej żebrać! Tej ludzkiej litości
Sięgając ręką po onej przygodzie,
Jak na jarmarku, po małp widowisku.
Tfu! Z piekła taki nie wyjdzie bez zysku.
Ale i nasi byli. Teraz w kraju
Flisa nie braknie! Wiatr jakiś podrywa
Ludzi i niesie, jak liście po gaju
Drogami błądzi, morzami to pływa,
Za ptactwem ciągnie na świat, do wyraju,
Czego nie rabiał nigdy od jak żywa.
Ot, jakby uciec chciaf samy od siebie...
Musi, planeta taka stoi w niebie.
Więc kiedy weszli na pokład, na susze,
Po tych śmiertelnych przestrachach i męce,
Tak zara twarzą o ziem, i nuż w skrusze
Ponad głowami podnosić te ręce
Smolne od dymów. To dziś jeszcze pruszę
Łzy na tę kartę, gdy owe jagnięce
Trzody przypomnę, jak cała gromada
Ogniem znaczone runa Bogu kładą.
Sam jeden teraz, gdy insze już padły,
Gorzał koronny maszt, niby gromnica
Nad konającym statkiem, gdzie się kładły
Całuny dymów. Tu, owdzie iskrzyca.
Buchnie mietliskicm, lecz łuny już bladły,
Już dopalała się ta czarna świeca,
Już gasła, pełgła, aż z setnych dział grzmotem
Runęła, sypiać w morze szczerem złotem.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Wtem trąci mnie ktoś. Odwrócę ja głowę,
Magier! Czerwony w twarzy, pomieszany,
Śmieje się niby, a ognie mu płowe
Strzelają z oczu. Myślałem — pijany.
A on — Wiesz, wasze? Wiesz, kogo tu nowe
Licho przyniosto czółnem? Ha, na rany
Chrystusa Panal Tej brakło mi pary!
Żdżarski jest... Żdżarski tu z synem jest stary!
Cisnął mi ramię i syczał tak w ucho
Jak żmij, kiedy go nadeptasz nienackiem.
Patrzę, ogromny szlachcic z kością suchą
Podnosi głowę, bo leżał był plackiem.
I wali w piersi kułakiem, aż głucho.
Przy nim wyrostek z wejrzeniem junackiem,
Ten w tararatkę odziany był siną,
Stary zaś w kaptur i w płaszcz z peleryną.
Zrazum nie widział z pod tego habita,
Jak nos krogulczy z wąsami siwemi.
Aż błysnął twarzą. Ta była poszyta
W bruzdy, i łzami świecąca wielkiemi.
Wtem garść koścista synowski kark chwyta,
Zniża go, łamie i ciśnie do ziemi,
Tu dziękuj Bogu, że cię wyratował,
Tu smyfcu, krziyżem padaj! — padł na pował.
Nuź Magier w wąsy dąć, a gębą puhać:
— A publikanin!... A celnik!... Patrz, wasze! -
Lecz nieczas byfo mi patrzeć, ni słuchać,
Bo nas ścisk naparł i zmieszał, — jak kaszę.
A tu już nasi poczęli się zgruchać,
Obsiadać ławy, by wróble poddasze,
I radzić. Co? Jak? — Niewielem miarkował,
Ale że Opacz okrutnie rajcował.
Aż buchło, jako war z kotła: — A co to?...
To po nas okręt dosłała królowa,
A tu go obcą zapchali hołotą?...
— Nie strzyma! Musi do dna! Tu połowa
Luda je zadość! — Jak jajo to zgniotą!
Głowę dać przyjdzie! — A Opacz: — Co głowa?
Tu wsio, ty brat mój, wsio k'czortu przepadnie!
Małom w Odesie statków widział na dnie?...
— Laboga rety! — wrzasną baby, — a ów:
Ja tu wsio widzę i wiem, te już krucho
I wody dobrej mają i sucharów.
Eh, mam ja oko! Eh, brat mój, mam ucho!
Jak co, to tych tam co hrubszych bojarów
Ma łodzie wsadza przeprawią na sucho,
A reszta pójdzie fiut! — Tak baby: Reta!
Wtem Roch — A cichaj! Tu robota nie ta!
Tu nic po krzyku. Tutaj albo zara
Kupą się ruszyć i w kije zatrzaskać,
Albo... — Tu przerwał Bugaj: — A psia para!
Jak to umieli narodu przygłaskać!
Jak to gadali, co Papiżi się stara
Sam!... A tu — łaska!... — A Bandys: — Oj, łaskać,
Że i wrogowi nie życzyć, pomucha!...
— Albo... — Chciał kończyć Roch, lecz nikt nie słucha,
Wszyscy gadają naraz. Lecą szmery,
Gwary, wzdychania... Aż głośniej zagada
Roch: — Albo sznura w pas, i do siekiery,
I z deską w wodę! — Zamilkła gromada.
— Ha! Mozeć-by to... Wtem Opacz; — Frajery!
Dobre to z rzeką, lecz z morzem — nie nada.
— Przez cóż to? — pyta Bugaj. A ten gęby
Odmie: — Co będę pytlował otręby!
— Nie nada i już! — Tak baby wzdychają...
— Dalekoż jeszcze do tego tam brzegu? -
A Opacz: — Czort wie! Taż rudla stawiają
Inaczej w morze po każdym noclegu! -
— Prawda, moiście!... I co też w tem mają? -
— Co? — krecą, brat mój, jak lis ten po śniegu
Chwostem, by drogi za niemi nie macać,
Żeby po tropie nikt nie mógł się wracać! -
Więc nowa w kupie zdumiałość i troska!
Biją na twarze odmienne kolory.
Nuź dalej baby w szloch: — O Matko Boska!
A toć nas tutaj pogubią bez pory!
Wtem Roch Zatrata, co ćmił papieroska,
Wstał: — Co będziewa mądrzyć, jak doktory!
Pójdźwa! Niech Starszy — jak i co powiada!
Obcisnął pasa, ruszył, za nim rada.
. . . . . . . . . . . . . . . . . .
A już wiatr pędził nas na tę zgorzałość
Blizkiego ognia, i swędy te trupie.
Wiec coraz nowa, wzmagała się żałość
W onych przybłędach, co stali tam w kupie.
A ja, patrzący na matek omdlałość,
Na ojców ciężkie łzy, na dzieci głupie,
Tak trzepoczące się? jak marne muchy.
Dzwon miałem w piersiach rozbity i głuchy.
I dzwonił mi on te swoje nieszpory
Wielkopiątkowe, nie dzień, i nie drugi...
Byłbym się chętnie przyzostal do pory
Na wyspie onym: lecz tylko nam ługi
Migły zielenią utkaną w kolory
Kwiecia, tylko nam zawrzasły papugi,
I dalej! Łodzie nie brały nikogo.
Kapitan przykaz dał, strzeżono srogo.
Szeptali, że jest jakowaś choroba,
Że się starszyzna boi komisyi:
Lecz ciszkiem szło to, bo była nie doba
Gadać, i zdrowej nastawiać tam szyi.
I Roch i Bugaj spłukali się oba
Na owej to tam swojej rebelii...
Trzy dni siedzieli w kunie, o czczym duchu,
A Opacz śmiał się i gładził po brzuchu.
Ale że równo uczynek tam jaki
Być musiał bo wiatr ciągle się przeciwił,
I krwawe były zachody i znaki
Na niebie, jakby noża kto zakrzywił...
Sternik łbem kręcił, brat gęsto tabaki,
I jednem okiem do nieba się dziwił,
Zmrużywszy drugie, a głowę w bok chylił,
Że do własnego nosa drogę mylił.
Gdyby nie ludzi ścisk i nie ta trwoga,
Co jako z widzeń anielskich, tak biła
Z onych teatrów na chmurach przez Boga
Wymalowanych, to mógłby tam siła
Cudów obaczyć. Bo bitwa się sroga
Co zachód prawie na niebie paliła.,
Żeś widział pułki lecące i działa,
Przysiągłbyś, ziemia tententem ich drżała.
Tak nasi zaraz różnc wiedli rady:
Że skąd się takie na niebie pokaże
Wojsko, tam uszy posyłaj na zwiady.
Bo to są pierwsze pikiety i straże
Czasów, co wojnę prowadzą w swe ślady,
Aż spadnie wprędce na ziemię, w stugwarze
Trąb, kotłów, bębnów, i harmat, i mieczy...
Ale Horodziej stary temu przeczy.
Ten siwą głową, jako bocian, kiwa,
Aż rzecze: — Jeszcze... jeszczeć to daleko!
A z temże wojskiem, to znowu tak bywa:
Gdy Bóg ma litość na krwie te, co cieką
Z narodów, to sam batalje odgrywa,
I archanielskie pułki się tam sieką,
Żeby spokoić te ziemię, co krzyczy
O krzywdy swoje, nim zegar doliczy.
Więc nie na przestrach to, i nie na. wojnę,
Lecz na znak, iże czekać jeszcze trzeba,
Takie się bitwy czynią, takie zbrojne
Rycerstwo wali posśrodkiem nieba.
Iżby się lasy rozwiły spokojne,
A pola ciche iżby dały chleba,
A ten skrzywdzony iżby się posilił,
I pewną rękę miał, i zaś nie zmylił.
A jak czas przyjdzie, to Pan Bóg tam zwoła
Te duchy: — Chcesz iść ty, albo ten drugi?
To ów: — Chce, Panie! — To Bóg zjaśni czoła:
— Tak dawaj oba skrzydła, a idź w sługi! -
To taki składa skrzydła archanioła,
Kapotę bierze, krakuskę, miecz długi -
I — Na koń, wiara!... Jezus Marya! Ze mną!
— To wtedy czas jest! A pierwej — daremno.
Zamachnął ręką na mroczne powietrze
I odszedł. A nam w piersiach war się ostał,
Jak kiedy człowiek na pięście się zetrze
Z takim, co krwi mu serdecznej zachłostał.
Więc ognie po nas szły, więc cichsze, letsze,
Bo by człek w mierze bez bójki nie sprostał.
Aż westchnął jeden, a drugi, dziesiąty
Zaklął, i tak my rozeszli się w kąty.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Aż ci ledwo świt, o szarym dnia brzasku,
Wpadł szyper: — Wszyscy na pokład, i hura!
Rewizja! Dziewki narobiły wrzasku,
Dzieci w płacz, baby, co tam miała która,
To na się. Stanął tłum. W latarni blasku
Migają twarze. Chłopów się ponura
Kupa zebrała, patrzą, jako wilki.
A tamci świecą, żeby dokrzal szpilki.
Tak nam to spadło, jak ta z dachu cegła
Na łby. Więc stoim, by te owce głupie.
Kobietę jedną, która w nocy zległa,
Zamrok ogarnął, oczy trzyma w słupie,
A ta szarańcza, jak tylko tam wbiegła,
Tak w krzyk: — Trup tu jest! Powietrze jest trupie!
Niepochowany trup jest! — Bom zdaleka
Rozumiał nieco, iak psiarnia, ta szczeka.
Ale Szczęśniaka żona dni już parę
Chorzała jakoś, i w swoim się kątku
Taiła. Chciały jej tam baby stare
Urok odczyniać węglami aa wrzątku,
Nie dała. Jeno się w te chusty szare
Odziawszy, sama przy swojem dzieciatku
Legła, bledziuchna, że tylko jej w twarzy
Ogień na ustach i w oczach się źarzy.
Więc gdy tak trzęsą te nasze tapczany,
Ta rzęsów tylko zmruży, i odwróci
Głowę, z tym ciężkim warkoczem do ściany,
I niemowlątku swojemu zanuci.
...Uśnij mi, uśnnij Jasieńku kochany!...
Śpiewa. Wtem nagle siędzie, głową rzuci,
Wyprostowana, plecami o ścianę
Oparta, oczy miała, jak pijane.
Śmiertelna w twarzy, usta, ty upiora
Czerwone; wzrokiem tym szukaczy śledzi.
Aż gdy ta do niej przybliży się sfora,
Tak krzyknie: — Ludzie, ja chcę do spowiedzi,
Do sakramentów chcę! Księdza! Ja chora!
Wtem straznik! Co za kobieta tam siedzi?
Tak Szczęśniak w łeb się skrobie! Mojać baba.
— Co? Pomieszana? — I, nie. Tak ot słaba!
Więc że ów ludzkość w sercu miał, tak rzecze;
— Szkoda, bo ładna! — Wtem szypra odbije,
Co sięgał ku niej. — Ty sam ją człowiecze
Podnieś i sprowadź. Co ręce tam czyje
Szarpać ją będą? Sam o nią miej pieczę...
Ruszył się Szczęśniak, a ta w krzyk: — Zabiję,
Jeno mnie dotkniesz! — Tak on: — Hanuś, co ty?...
A ona! — Józef, puszczaj!... Józef złoty!..
I ręce obie podniesie i składa
Jak przed ołtarzem, jak przed monstrancyją.
A łza jej po łzie z rzęsów by grad pada,
Aż srebrne tony na twarz całą biją.
W lnianej koszula broniąca się, blada,
Z wzniesioną piersią i odkrytą szyją,
W głosie modlitwa, i rozpacz, i trwoga -
Tak mi została w oczach ta nieboga.
Stropił się Szczęśniak; był miętkiej natury,
Ale że ścisk się czynił, jak w kościele,
Wiec krew mu buchła kipiątkiem do góry:
— Wstawaj! — zakrzyknął. — Patrzta! Ceregiele
Będzie robiła! Bierz się na pazury
I wstawaj, bo ci tym kijem zaścielę!
Szarpnął szmat, wrzasła... Za nią cała kupa
W krzyk: Jaśka, dobył... Dziecko, dobył — trupa.
Nie wiedział! Do dziś nie wiedział! Do ranka!
Zaczął dygotać cały, twarz mu zbladła,
I niemym głosem szeptał: — Hanka!... Hanka!... -
Lecz nie słyszała. Jak martwa wznak padła,
A tu już trupka chwyciła naganka
Z wrzaskiem i klątwą: — Hal Morze okradła!
Złodziejka! Morze okradła, niegodna!
Brać ją! Niech patrzy, jak psiak pójdzie do dna!
W jednej spódnicy, w chuściątku i boso
Powlekli. Prawie ponieśli na ręku,
Ale jak tylko obwiało ją rosą,
Zaraz się wzmogła z onego zalęku.
Stanęła, strząchła rozplecioną kosą,
Bez krzyku, płacze, bez jednego jęku.
— Ustoję — rzecze. A ci: — Niech chłop trzyma!
Niech będzie kara! Niech ma przed oczyma!
Złożyli tropka, ciagną sznur, sztuk belki,
Też przed nią. Hanka i nie spojrzy na nie,
Tylko w ten obzór zapatrzy się wielki
W te niezmierzone huczące otchłanie.
Aż rzeknie słodkim głosem rodzicielki, -
Co dla pieszczocha szykuje poslanie!
— Puść, Józef! Chuścię Jaśkowi podłożę... -
Puścił chłop, a ta za dziecko, i w morze.
A tak to nagle, tak błyskiem się stało,
Że nikt nie zdążył krzyknąć, ruszyć krokiem,
Tylko wiatr powiał tą szatką jej białą,
Tylko, jak światłość, mignęła się mrokiem.
Rzuci się Szczęśniak, lecz dwóch go trzymało...
To teraz jeszcze tak mam ją przed okiem
Całą rzuconą w śmiertelne te loty...
I ognia czuję żar, i zimne poty.
I patrz! Wnet wichry przeciwne ustały!
Okręt się gładko, by po szkle pomyka,
A owe glorje, co krwawo gorzały,
Bóg zwijać każe i w niebie zamyka.
To się czarami te rzeczy być zdały!
Szkoda, żem nie miał ze sobą "Sennika
Jozephowego", co został spisany
W Egipcie, a zaś w Łukowie wydany.
Tam stoją świata planety i dziwy,
Co człeku pomódz mogą, albo szkodzić.
Niejeden znak się pokazał prawdziwy,
Kto go tłomaczyć umiał i dochodzić.
Dwa są Senniki; lecz drugi fałszywy,
Choć takoż chce się z Egiptu wywodzić,
Tego "Pharao" piszą, albo "Nowy",
A zaś od spodu przydają dwie krowy.
Ale nieprawda jest, bo z Drohiczyna
Żydek go jeden zmyślił i ułożył.
A kiedy przyszła sprawa przed rabina,
To boso stanął i Thorą się bożył
Jako niesłuszna jest o fałsz przyczyn&r
Bo on swe własne imię ta położył,
Które w kahalnych księgach "Nowy" stoi,
A to są krowy, co pachtem je doi.
Ta jedna tłusta, jako dawniej były,
Kiedy miał szlachcic dość paszy w folwarku.
Ta druga chuda, — ot, gnaty a żyły,
Tak dziś jest, gdy ma serwitut na karku.
Faraonowi te krowy się śniły,
Gdy podchmielony raz wracał z jarmarku.
Sen ten się sprawdził aż tu w Drohiczynie.
— Tak wygrał sprawę przy mądrym rabinie.

[edytuj]V

Ale już słońce coraz silniej praży
Łby chłopskie, zbite mieszczańskie czupryny,
I pogolone głowy marynarzy.
Jui nigdzie mokrej nie obaczysz liny.
Już się na masztach żywica aż smarzy,
I w skrawoztote ocieka bursztyny.
Bieleje niebo, żar pomost rozpala,
A morze, ciężko, jak war się przewala.
Mówią, ze ziema, nakształt wielkiej dyni
Brzuchem się tutaj wypęcza do słońca,
A czuby wciąga. Przezornie to czyni,
Boby ją na skroś strawiły gorąca.
Więc tylko pasem żar idzie pustyni,
A chłód lodowy zawiewa ją z końca.
I tak się toczy, jak owoc dojrzały,
Środkiem żółty, a po czubach biały.
Zwie się to miejsce Równik; iż się właśnie
Na równe tutaj świat dzieli połowy,
Tak odmienione, ze słońce gdy gaśnie
Z jednej, to z drugiej świt rusza się nowy.
Toż kiedy u nas chłop chrapoic, a zaśnie,
Sam w pole wtedy wychodzi karbowy,
I do roboty parobków zagania,
I słychać bydła ryk, i kurów piania.
Więc miejsce ono, by zmyłki nie było,
Pan Bóg gwiaździstym obreczem dał pobić.
Przyczem się sporo gwiazd złotych skruszyło,
Bo w niebie młotem nie wiedzą, jak robić.
Zamachnie taki się anielska siłą,
Zamiast gwóźdź zwolna klepać, a sposobić...
Więc Bóg tym żużlem, by rzecz była wieczna,
Dał sypać drogę, co zowie się — mleczna.
Choć insi mówią, że Równik jest na tem
Miejscu położon, gdzie stanąć ma prawo,
Jako człek człeku porównym jest bratem,
Nie — ten na ławie, a tamten pod ławą...
Tako ma równość nad całym, być światem.
Ani się nędzarz uwzdycha za strawą,
Ani się bogacz w dukatach zakopa...
Ni szlachty wtedy nie będzie, ni chłopa.
Dobrzeć by było to! Lecz radbym wiedział,
Kto będzie majstrem, a kto czeladnikiem,
Kiedy i w kuźni ustanie ten przedział,
A chłopak mi się zastawi równikiem?
Człek się na prawie majsterskiem osiedział,
Jest w cechu; tego nie zlizać językiem;
Chorągiew bracką nosi, ma w Krakowie
Brata, co ksiądz jest, Balcerski się zowie.
Wtem Magier huknie, niby z butla piwo?
— Co tu i gadać o jakiejś równości!
Nie będzie szlachcic przyrównan, jak żywo,
Ani łykowi, ni chamskiej tej kości! -
A na to ÂŹdżarski spojrzawszy się krzywo:
— Milcz Waść! Szlachectwo nie ścierka waszmości,
Żebyś niem gebę raz po raz szorował.
Klejnot jest. Krwawnik. Krwią ziemię farbował. -
A Magier — Co mi tu, Wasze!... — I świsnął
Jak nadeptany na ogon padalec.
Lecz suchy szlachcic wyciągnał garść, ścisnął,
I utkwił w niego kościsty swój palec.
— Fałszerz! — rzekł głośno, i okiem zabłysnął.
On skoczy, kija chwyciwszy kawalec,
Jak ryś z gałęzi, gdy się zapamięta,
Bełkocąc tylko: — Doku... Doku... menta!...
Pokaż mi, Wasze, na to dokumenta,
Bo o obelgę pozwę... infamiję!...
Myślałem, szlag go trafi w te momenta,
Gdyż kark miał byczy, a zbyt krótką szyję.
Ale koścista ręka wyciągnięta
Suchym weń palcem godzi, jak w cel bije.
— Fałszerz! — powtórzył zimno. — Ja... do sądu!... -
Wrzasł Magier — Świadki... — A ów; — Czekaj lądu,
A toś ty? bratku, myślał że ja nagi
Wyjdę z tej pastki, coś mi ją nastawił?
Że wezmę na się dziadowskie biesiagi?...
A bogdajże się tym pozwem zadławił!
Salachta!... Magiery!... Zbójeckie watagi!...
A ot mnie Chrystus przez morze przeprawił,
Bym cię dosięnął, a pomstę wziął z ciebie.
Tak mi dopomóż Bóg, i Trójca w niebie! -
Lecz Magier trząsł się, jak w wielkiej chorobie,
Zsiniał, dech tracił, i błędne źrenice
Obracał kołem: — Ja ci... Ja tu tobie
Pokażę! Ja ci pokażę... granice!
Jeszcze twe próchno przewróci się w grobie,
Jak ja sądową zapalę ci świecę...
Jeślim ja — fałszerz, tyś krzywo przysięgał!
— Co! — wrzasnął Żdżara — Ja? — I już go sięgał
Kościstą ręką, gdy wtem, z pod pokładu
Sypną się ludzie dziwną procesyją.
Popierw niewiasty, dzieci, a pozadu
Chłopy się długim, ciemnym sznurem wiją.
Zawściągł się Żdżara z swojego napadu,
Głowę pod kaptur schowawszy i z szyją,
Lecz suchy palec upartym tkwił gestem...
Poznałem... Nasi szli, z dzieciątka chrzestem.
Horodziej trzymał je, krok stawiąc drżący,
Za nim chłopięta berlicę mu niosą,
U boku Zośka, jak bławat kwitnący,
Szła z oplecioną do wstęg jasnych kosą.
Spuszczone rzęsy, rumieniec wabiący,
Tuż Stach, tuż dziatwa w płótniankach, a boso,
Zaczem gromada cała: starzy, młodzi,
Z odkrytą głową na pokład wychodzi.
Nie było księdza naszego w okręcie,
Coby dzieciątko owo przewiódł zgoła
Z odwiecznych ciemnic, przez ziemskie poczęcie,
Do świetlącego Chrystusem kościoła.
Więc kmieć ów, gołąb biały, co żył święcie,
Wodą i krzyżem naznaczył mu czoła.
A zaś na chrzestnych dzieciątku obrano
Stacha i Zośkę, jak wiśnia rumianą.
Dziwią się obcy, patrzą, pchają głowy
Pomiędzy drugich, którzy bliżej stali,
Bowiem był widok ciekawy i nowy
Dla nich, jakiego jeszcze nie zaznali.
Słychać okrzyki, śmiech, wrzawę rozmowy,
Palce wskazują to sznury korali,
To krasne chusty, któremi niewiasty
Czoła zawiły, to gorset kwiaciasty.
Bo co kto miał tam z szmat lepszych, od święta,
To przywdział teraz i pysznił się sobą...
Jakowaś duma była rozpłynięta
W twarzach, i radość na poły z żałobą.
Ten pawie piórko zatknął, tam upięta
Wstążczyna błyska, tak lud tą chudobą,
Jak może, ową biedę swoją kryje.
— Co będzie oko przetrząsać ją czyje?
Kołem, a płotem ciekawi objęli
Mazurów, Kurpiów, i ten lud nadbużny
Lnom się tej naszej dziwując kądzieli,
Postoły bacząc i obrządek różny.
Zaczem bogatsi grosz rzucać zaczęli
Dzieciątku temu w węzełek podróżny...
Francuzy, Włochy, nawet Portugesy,
Choć chytre, gęsto siegały do kiesy.
Ale Horodziej w płótniankę odziany,
Podniósł dzieciątko w błękitne przestworza,
Gdzie gorzał słońca krąg, ogniem nalany,
I rzekł: — Oto się narodził śród morza
Człowiek; i chrzest mu z imieniem jest dany.
A jeśli wola uźywi go boża,
Krzyżtof zwan będzie od tego okręta,
Co Krzyż jest. Niech swój początek pamięta.
A ty go ręką swoją, Chryste Panie,
Przeżegnaj! Bo jest tułacz nad tułacze...
A pliszka w gnieździe ma lepsze posłanie,
Niźli dzieciątko to, co się kołacze
W korabiu, po tym świata oceanie!
To między matki ozwały się płacze
Ciche, i ojców odjękły im głosy...
Horodziej milczał i patrzył w niebiosy,
Aż rzecze drżącym głosem Symeona:
— Krzyżem ty staniesz, na drodze tej, dziecię,
Co będzie kośćmi naszemi znaczona,
Po cudzych ziemiach gdy wiatr nas pomiecie...
Bo się nierychlej nad nami dokona.
To zmiłowanie, aż zorze nam trzecie
Zabłyśnie, które te wnuki obawa
Nasze, lecz nie my! — To wszyscy zapłaczą.
Więc jak w kościele, kiedy monstrancyją
Nad lodem wzniesie pleban od ołtarza,
Takie z tej siwej głowy blaski biją,
Taka z niej skrucha idzie i przeraża.
A morze huczy swoją litaniją,
W której się wielki jeden jęk powtarza,
Jęk, co był słyszan od początku ziemi:
...Zmiłuj się, Panie, nad nami nędznemi!
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Dzień ten był wesół i syty pospołu,
Bo pod równikiem nikt postem nie suszy,
Że ostatniego bić mieli dziś wołu,
Więc się biedakom co nieco okruszy...
Lód już upragnął świeżego żywiołu,
Bo na ziemniakach przez pół wyzbył duszy.
Wół w dobrem mięsie był, nie stary jeszcze,
A znać czuł cości, bo skórą szły dreszcze.
Z krótkim porykiem obracał za siebie
Łeb płaski, jakby czego szukał okiem...
Może skrzypiących pługów w ciężkiej glebie,
Co sznurem ciągną po polu szerokiem,
Może tych jarów, gdzie kwiat się kolebie,
Nakryty srebrnych tumanów obłokiem,
Może łąk, gdzie się odbiwszy od stada,
W bród Jałowica do paszni zapada.
Boć i to bydlę ma swoje tęsknoty
I swoje wielkie, ciche zadumania.
Postają wolce, a patrzą w świt złoty,
Kiedy je oracz uwrotem zagania.
Idź między trzody senne, pod namioty,
W step, a usłyszysz głębokie wzdychania...
W tej niemej twarzy — już duszy połowa
Stworzona: jęk ma, brak tylko jej słowa.
Więc gdy porykał tak, to mi tam prawie
Pachły te błonia stojące pod tęczą
Ros, kędy dropie brodzą a żórawie
Na rdzawych piórach noszą się, a jęczą.
A wtem go pachoł ugodzi w łeb krwawie,
Uwiązanego żelazna obręczą...
Ryk, srogi poszedł. Zaczem się zatoczy,
I na kolana! Zwróciłem w bok oczy.
Bo jest najgorzej przydawać żałości
Do onych niemych zgonów i do męki.
A wszak i ludzie rzekają to prości,
Że twarde serce najlekszej jest ręki.
Wysech by człowiek, by sztokfisz do kości,
Gdyby urzewniał na wszystkie te jęki,
Co biją w niebo z struchlałej tej sierci...
W mig mu złupili skórę, i na ćwierci.
Więc się tam zaraz, jakby na odpuście,
Tumult uczynił i gesty tłok ludzi.
Jeden ma porze skroś żeber czeluście,
Drugi mu wątpia parujące studzi.
Na palce sparty i w jaskrawej chuście
Przez biodra, pachoł niczem się nie trudzi.
Pogląda tylko po onej czeladzi,
I nóż szeroki, płytki, ręką gładzi.
Nie chce on rąbać cielska, co już leży,
Gruchotać kości i wyrzynać mięso.
Aż wtem mu twarda szczeć na łbie się zjeży,
Szczęki kielcami ko sobie zatrzęsą,
Podniesie pałki i ku jeszcze zmierzy
W odciętą głowę co białą się rzęsą
Ruszać zdawała... Ugodził ją wściekły...
Spojrzałem, z martwych oczu łzy pociekły.
Cały dzień przeszedł na głośnej ochocie
I na swawoli szyprów, którzy różne
Psoty czynili tej świeżej hołocie
Co pierwsze myto płaciła podróżne.
Pompa tam była do nocy w robocie...
Lecą skorupy z misek, butle próbne,
Kto frajer dalej lać go bez pamięci!
Tak to się w onych krajach Równik święci.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Ranek się czynił perłowy, a siny
Od mgły, co rąbkiem po morzu się kładła,
Aż w nią uderzy z złocistej szczeliny
Słońce, i modre rozkcryje zwierciadła.
A to już po nich igrają Delfiny,
Przyjazne ludziom i statkom dziwadła,
Których ma wiele tysięcy ta woda:
Znak to, że będzie bezpieczna pogoda.
Jest ten zwierz krągły, jakoby wrzeciono,
W łusce nie chadza, choć do ryb się liczy,
Pławy ma bystre, i z głową wzniesioną,
Chwostem skry krzesząc, ugania zdobyczy.
A ten ma w sobie dziw, iż wodę słoną
Nozdrzem wytryska, na kształt szklanych bieży,
Wesoło grając po bokach korabia,
Gdzie letki obłów kupami go zwabia.
Cudnieć to było patrzeć na te świty
Srężogą srebrną; drżące w on czas ranny,
Gdy nad ocean parami nakryty,
Skroś mgły zaczęły bić one fontanny!
Słup w górę idzie, rozszczepia się w kity,
Spada, i sypie perłowych ros manny...
W stu miejscach naw wybija z mgły, tryska,
W stu tęczach srebrem lśni i złotem błyska.
A tem ci milsze były te widzenia,
Iż z dnia nam na dzień bliżyły się brzegi.
Już się ta błędna niezmienność odmienia,
Już ptak zapada gęstszy na noclegi
Pomiędzy żagle; już się rozpierściena
Lżej fala, już wiatr inszemi się ściegi
Pod niebem nosi; już z lądów przywiewa
Dech kwiecia, trawy, i ziemi, i drzewa.
Więc niespokoiność jakowaś się budzi,
I serca ogień podpala nam żywy.
W jedną się stronę gromada pcha ludzi
Na pomost. Stoją, i wiatr ten życzliwy
Nozdrzami ciągną, z zadusznej tej grudzi
Wyległszy. Tak pszczeli rój, chciwy
Wiosny, po wierzchu ul w marcu obsiada,
Suszy się, brząka, i skrzydła, rozkłada.
Teraz się widzieć dały te odmiany,
Które ta droga zrobiła w narodzie.
Stwardły na grzbietach siermięgi, sukmany,
Solnemi pary przewzięte na wodzie.
Z zapadłą piersią, z drżącemi kolany,
Z twarzą zczerniałą na wietrze i w głodzie,
Jako z jasyru i z miejsc zadżumionych,
Tak z pod pomostów lud wychodził onych.
I dziw! Niewiasty nawet się nie żalą,
Tak każde serce nadzieją tam dyszy.
Otwarte usta, źrenice się palą,
Ten, ów, już sobie zmawia towarzyszy.
A okręt sunie, za każdą się falą
Bliżąc tym lądom, co wschodzą już w ciszy.
Wtem — Ziemia! Ziemia! — zagrzmiały okrzyki..
Więc rzępolista swej dobył muzyki.
Zarzyna smykiem, to grubo, to cienko,
Aż pies wyć zaczął w kajucie miczmana.
Stary Prokurat przyszczypnąl wąs ręką
Saperski, nucąc; — Jeszcze nie przegrana! -
Wyrzucił czapkę Stach, i przed Zosieńką
Chwycił, i krzyknął: He}, danaż ty dana!...
Więc żydek krymkę źdjąwszy, obszedł wkoło:
Kto miał grosz, rzucał w te chwilę wesołą.
Ale nieszczęsny Szczęśniak szedł na stronę
I rąk załamał, i oczy wbił w morze,
Co ma zabrało i dziecko i żonę,
Nigdy już dla nich nie wzejdą tu zorze,.,
Patrzy, a wielkie łzy toczą się słone
Na twarz znędzniała; i stoi nieboże,
I głowa trzęsie, jak owego ranka,
Niememi usty szepcąc: — Hanka... Hanka...

[edytuj]VI

A już się wznosił brzeg skalny przed nami,
Jakby nie dając przystępu do siebie.
Czamemi góry wyrżnęły się kłami
W modrem powietrzu i na jasnem niebie,
Ku morzu schodząc wązkiemi smugami,
Za które statki chronią się w potrzebie.
Lecz nasz się okręt kierował na skały
Najtęższe, co tam dwie z osobna stały.
Port to był. Ziemi upragnionej wrota,
Obudowane zamczysto, a ciasno.
Lała się przez nie z góry struga złota
Słońca, polewę czyniąc morzu jasną.
Fala się o nie z srogim hukiem miota,
Zda się, ze wody srebrnym je zatrzasną
Wrzeciądzem. Ziemia bogata a dzika
Oceanowym kluczem się zamyka.
Każdy tu okręt pośpiesza przed nocą.
Tak dostęp trudny jest, i taki zwarty.
Nie zdały? — To go do rana szamocą
U drzwi, te morskie celniki i warty,
Które z okrutną wściekłością i mocą
Trzaskają w srebrne swoje halabarty.
I to się przyda, ze nim tutaj wpłynie,
Niejeden statek da nura, i zginie.
A już, też "Krejc" nasz, jak panna się stroi
Do tańca. Lecą siużbiste gawiedzie.
Od pacholików aż w oczach, się troi,
Jeden przed drugim chce być dziś na przedzie.
Kapitan, w jasnym mundurze. Jak w zbroi
Wódz, na ostatni szaniec korab wiedzie...
W lin zgrzycie czeladź po masztach szczebluje...
Lecz Opacz cygar pali i w bok pluje:
— Co mi ga okręt, co mi za załoga,
Jak puszek niema, choćby ze dwadzieście!
W odeskim porcie, tam każda piroga
Wali, aż żydy gewałt krzyczą w mieście.
Jest przykaż, ile dla Hospoda Boga
Prochu suć w jaszcze na Jordanu chrzęście,
Ile... Tu szyper pchnie go wedle brzucha...
Zaczem chciał kończyć, lecz nikt go nie słucha.
Wszystkie się oczy zwróciły w tę stronę,
Gdzie na pokładzie przednim, z wierzcnu drzewa
Śmigłego masztu, nad morze spienione
Brazylska flaga, nad nami powiewa.
Chorągiew zacna. Ma pole zielone,
Jak bukszpan. Równe, esy z prawa, czy z leva,
Zaś środkiem złota przedziela je deska,
Na niej żeglarski znak: kula niebieska.
Tak pod tą flagą, co wdzięcznie nas wiodła,
Z szerokim pluskiem i w poświstach pary,
W port my wchodzili, kędy oczy bodła
Strzelistycn masztów mnogość nie do wiary.
Każdy tam statek osobne miał godła,
Każdy się z kształtu odmieniał i z miary.
Każdy się pyszna we swoim kolorze,
Żeś patrzał, Jako po zakwitłym borze.
To, jak chałupy, stoją okręciska,
A od nim wielki cień pada na wodę;
Tutaj się mignie parowczyk nam zblizka,
Co ma jaskółki chyżość i swobodę.
Tu łódź się czarna szczeliną przeciska,
Tu inszą z drogi odtrącim, jak kłodę,
Port zawalony był, jakoby miasto,
Rozbudowane tłumno, a wieżasto.
Piękna to jednak rzecz, niech co chce będzie,
Na własne oczy zobaczyć te dziwa!
Zaś, gdy człek wróci, i na swojej grzędzie
Roztrząśnie snopa z tych cudzych ziem żniwa,
To choć w pomierzchu, za piecem usiędzie,
Zostaną na nim te blaski, te szkliwa,
I będą świecić, jak nici pajęcze,
Kiedy w nich słońce zapali swe tęcze.
A ledwiem sobie to pomyślał, — Boże!
Ty wiesz, jaka mnie ogarnęła skrucha,
I jakie w oczach stanęły mi zorze,
I wiatr zaleciał, co i pól naszych dmucha!
Więc czując, iż się we mnie serce porze,
Wstrząsłem się w sobie, i podałem ucha
Ku naszym, co tam w żywym ogniu stali
Nie dbając na żar, i ziemi patrzali.
Właśnie Pietr Bandys prawił: — Słyszta, kumie!
Przecie tak w durniach ostać się nie możem,
Przed tą królową! — A Łuka: — Jak umie,
Tak niech ją wita naród słowem bożem.
Je Katoliczka, to juści zrozumie! -
Wtem Roch: — Co będę gadał?... Człek się morzem
Dość umordował! Aż we łbie mi chrzęści...
Od gęby — głupi chłop; mądry — od pięści,
Lecz Bandys: — Dalej, radźta kto ma gadać!
Jużci tam całej nie puszczą gromady...
Majestat przecie! Byleco powiadać
Nie idzie! — Ano, — Bugaj na to — rady
Inszej ta niema, tylko się poskładać
I niechaj Magier prawi! On tam zwady
Prowadzi, wie jak co! — Nie chcemy szlachty!
Krzyknie Czop Michał. — Ze szlachty — konszachty.
Czop był braciszkiem z młodu przy konwencie
W Miedznej, jak. dotąd o tem świadczy plecha,
Którą przy każdem golić daje święcie
Stąd w okolicy przezwali go: "klecha".
I tak już został. Ten takie zacięcie
Miał, że co powie, to jakby orzecha
Do pary nalazł. Tak ma się te słowa
Same składały. Tęga była głowa!
Wtem Łuka: — Ano, niech gada Horodziej!
Toć on je tutaj jak ociec nad nami...
— Co taki stary wie! — zakrzykną młodzi.
— Takiemu prawie pod kościół z torbami! -
— Racja!... Horodziej, nie żaden dobrodziej! -
Wrzaśnie Czop. — Jak tak, to gadajcie sami! -
Odkrzyknie Łuka. Zaczem się zaniosła.
Okrutna spierka? brać, czy nie brać posła,
W jedną i w drugą stronę lecą głosy
I w dwie gromada rozpadła się czernie.
Aż wtem staruszka, która białe włosy,
A twarz zeschnięta miała, jako ciernie,
Podniosła octy srebrzące skrós rosy,
W lnianą płachetkę odziana, mizernie,
Wyciągnie ręce zczerniałe i drżące
Do brzegu tego i w skrawe to słońce...
...Ja ją przewitam, tę zorzę zaranną...
Ja do niej rzekę: ...O, jasna królowo!
Szli my do ciebie, żyjący tą manną
Łez, nędzą naszą... Te chatę lipową
Rzucilim! Z ławą tą... Z Najświętszą Panną,
Z jaskółczętami pod żytną posową...
Lny niesprzędzione w komorach ostały
Na tych przęślicach... Tak wichry nas gnały!
...Dzieciątka nasze pomarły z tej drogi...
W głodach, w niespaniach i w serca ciężkości
Szli my... Struchlały pod nami te nogi,
Na cudzych ziemiach twardych i te kości...
Palniki sąśmy liche... Lud ubogi...
Goni nas światem strach, mrących z żałości...
Przygarnij ty nas, a daj nam otuchę!..
Jako do matki my!... — I ręce suche
Przed sobą w modrem powietrza tem składa,
I w słońca trzyma utopione oczy,
A łza jej ciężka po łzie na twarz pada,
I po tem lnianego płachciątku się toczy...
Zamilkła. Głowy spuściła gromada.
Aż nas, jak kiedy psów sfora obskoczy
Zwierza, tak z pluskiem sto wioseł po wodzie,
Setne ogarną czółna, barki, łodzie.
A już na tyłach okrętu zepchnięty
Łańcuch z kotwicą zatapia się w morze...
Plusnęły fale, wzdrygnęły się męty,
Kotwica grzęźnie w ton i bruzdę porze
Ciemną. Tak lemiesz w grudź pulchną zatknięty,
Skroś ziemie bierze i zgłębia ją orze...
Chwyta się kotew, puszcza, znów się ona,
Aż: — Halt! Halt! — krzykną. Zagrzęzła już. Trzyma.
Zwolnił tchu okręt, wypuścił słup siny
Pary, drźy, stęka, dygoce i staje.
A już na pomost rzucają nam liny,
Już jeden chwyta, drugiemu podaje,
Zazgrzytną sznury, łańcuchy, drabiny,
W mig nas obejmą przewoźne te zgraje,
Ledwoś tłomoczek chwycił, już cię cisnął
Pęd na dno łodzi, i wodyś zachłysnął.
Gromada nasza, najpierw się przebrała.
Płyniemy raźno szerokim taborem,
Pilno patrzący tego Kardynała,
Z krzyżem, i tej Królowy ze dworem...
Cicho nas fala niosła, ziemia grała
Złotoróżanym zachodu kolorem.
Lud uniesiony. Już słyszy w zachwycie
Chorągwi jasnych szum i dzwonów bicie.
Ląd! Ląd! Brzeg! Ziemia! Tłum ciśnie się, tłoczy,
Niepewny w nogach chwiejący, zemdlały,
Wezbrane serca, zmącone w łzach oczy.
Na ten świat nowy... ..."Wtem — bębny zagrały.
— Kardynał! — krzykną. Aż znagła otoczy
Nas zewsząd wojsko. Lud patrzy zdumiały,
Dzieci w płacz. Baby wrzasły chórem: — Rety!
Oficer krzyknął: — Marsz! — Błysły bagnety.

[edytuj]KSIĘGA II

O szlachectwie. Pan Balcer Brazylję poznaje. Spotkanie. Dom emigrancki. Mazury się burzą. Filozofia Marcina Tatara. Oberek. Wyprawa Szalawy. Pan Balcer o żeniaczce zamyśla. Zwierzenia strażntka. Nowa partya. Febra. Śmierć i pochów Jelenki. Jak Prokurat umierał. Pinczuk po śmierci wraca. Bitwa bab. Filozofja Opacza. Burza. Przed Komisyą. Pożegnanie.

[edytuj]I

Oj głupi naród, i ja też z nim głupi,
Żeśmy swych w świecie szukali wolności!
0j żle ten przęda, i kiepsko ten kupi,
Kto się na cudze zamieniać jął włości!
Tam, chłopie, próchniej, gdzie Bóg cię wesłupi,
Iżby w swym domu miał belkę z twej kości,
A wiedz, ze choć się z Adamem powadził,
Każdemu dawa raj, gdzie go obsadzili
Jeszczeć pół biedy, gdy mocna w nim dusza,
A głowa górą na życia głębinie.
Taki nie tonie, choć fala nim rusza,
Da nura, strząśnie się i znów wypłynie.
Aleć to rzadka rzecz u chudeusza,
Co w książkach nie żył, nie bywał w łacinie,
I tyle tylko wie, że ma do woli:
Lub zginąć marnie, lub nie dać się doli.
Ano, nie dałem! Niech będzie w tem chwała
Trójcy najświętszej, co światem mnie wiodła,
I onej gwieździe, co ze mną bywała
A która sobie obrałem dla godła.
Onać jest gwiazdą, co królom roztlała,
Gdy pilno jadąc z trokami u siodła,
Do Betleemu śpieszyli z pokłonem
A z których Balcer jest moim patronem.
Tak więc i teraz, o gwiazdo ty złota,
Obświeć mnie z góry, com twoim jest sługą,
Abym raz jeszcze przed końcem żywota
Odprawił w myślach tułaczkę tę długą,
Zanim mnie wicher śmiertelny pomiotą,
JaŁ łódź strzaskaną burzliwą żeglugą,
Na brzeg ów wieczny, gdzie oddać mam ducha...
I żeby na tem nie siadła noc głucha!
Bowiem jest wiele do ludzkiej pamięci
W tem wędrowaniu polnego narodu,
Co od swych pługów i siana użęci
Porwał się szukać ogromnych mórz brodu.
Tak rój marcowy nad gruszą się kreci,
Kwieciem mniemając o kiście te lodu,
Któremi szron jej gałązki ubiera...
Rój spada, chwilę brzęczy, i umiera.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Jak raz był właśnie sam dzień Trzejkrólowy,
I pewno u nas dzwonili we Farze,
(Choć tu o świecie nie było i mowy,
I zgoła nie wiem, czy są kalendarze.)
Kiedy w czai ranny, przed barak portowy,
Gdzie wprost z okrętu zagnały nas straże,
Zaszedł dziwaczny tabor z szczękiem, z brzękiem:
Długi sznur osłów i murzyn z bebenkiem.
Osły gęsiego ciągły. Rosłe, siwe,
Z ciemniejszym pręgiem przez grzbiet, kłapouchy,
Do łyka miały przyplecioną grzywę,
Co wydawało chrzęst dźwięczny i suchy.
Zwierzęta drożne widać i stróżliwe,
Nieskąpo takoż wyłożone brzuchy,
U karków dzwonki, trzesidła, a z boków
Głębokie kosze przypięte do troków.
Przy osłach murzyn. Ten stary był, chudy,
Prawie że nagi, bo tyle co pasem
Szmaty związany przez biodra i ody.
Drumle miał w zębach i w beben bił czasem,
Więc co zabrzęknie w te piszczki i dudy,
Osły w ryk za nim z okrutnym hałasem.
I tak szła w kolej muzyka ta chórem:
Drumla, bębenek i ośli ryk wtórem.
Nuż baby w okna dziwować się! Zaczem
Rozhukło w szopie od gwaru i śmiechu,
Bo to u niewiast śmiech razem i z płaczem
W jednym, wiadomo, chowane są miechu.
A wtem wszedł starszy, zagadał z tłumaczem,
I — w drogę żywo! Z wielkiego pośpiechu
Ledwo ze ludzie manatki związali
Jak byle, aby prędzej! Aby dalej!
Wiec już i wołać nie trzeba tam było,
Bo we drzwi jeden przed drugim się śpieszył,
Tak to narodem do świata rzuciło,
I tak się każdy odmianie ucieszył.
Niebo się rankiem coś niecoś omgliło,
Lecz teraz nagle grot górny je przeszył,
I zalał blaskiem świat dziwny i nowy,
Na który wszystkie podniosły się głowy.
Santos się zwało miasto. gdzie nas zrazu
Doniósł ów korab, który morzem pławał.
Teraz, w mgle złotej, na podób obrazu
Stało przed nami daleki: het kawał...
Chcieliśmy bliżej, nie było przykazu,
Więc drab zastąpił i ruszyć nie dawał,
Tylko nas w oczy z tych blasków ubodły
Wieże iglaste i śmigle, jak jodły.
Miasto się zdało na milę obwodu,
Albo i wiecej, bo słońce ślepiło
Odbite w morzu, co szybą się lodu
Zaiskrzonego dla oka czyniło.
Z pagórów miasto zbiegało do spodu,
Mury i domy ściągając pochyło,
Morze zaś przeciw szło, i pluło piany
Na płaskie dachy, na tamy, na ściany.
Wokół świat dziwny, ogromny i świeży.
Jakby go Pan Bóg dopiero co stworzył,
Że jeszcze na nim ten jasny szmelc leży,
Który swą ręką najświętszą położył.
Radeby oko, lecz co się zamierzy,
Już mu się nowy transparent otworzył.
Wiec tylko wierzchem, tu, owdzie się trąca,
Jak czajka, z wiosny nad łąką bijąca.
Staliśmy tedy, niepewne wędrówce,
Jakie z nas dola uczyni igrzysko,
Aż z mgły port wyszedł złotej, i parowce,
Bo my na górce byli, a brzeg nizko.
Zbiły się w kupkę niewiasty, jak owce,
Patrząc na ono słoneczne zjawisko,
Z pod chust ściągniętych na czoło, jak w żniwa,
Tak wielka była gorącość i żywa.
Tymczasem wkoło obeszły nas draby?
(Iż tam bez straży nie zrobisz ni kroku,)
I dalej w kosze pakować nam baby,
Dzieci, tobołki i torby obroku.
Patrzę, aż Opacz w kosz lezie, że słaby...
Chłop, jak tur! Chcieli wyrzucić go z troku,
Ale narobił wrzasku, ze zaniesie
Skargę, że był na flocie w Odesie.
Nie chciał się starszy zbyt długo z nim bawić,
Wiec machnął ręką i ruszać dał w drogę.
Opacz też zaraz, by czem się zastawić,
Stęknął, i zdrową rozcierać jął nogę.
Splunąłem na bok, bom nie mógł przetrawić
Złości, patrząc na. jakąś niebogę,
Która, iż miejsca w póikoszkach nie stało,
Między nas, chłopy piechotne, szła śmiało.
Ale już murzyn na drumli dał hasło,
I w bęben puścił pałeczki siekańcem.
Ryknęły osły, aż w uszach mi trzasło,
Tak się wiedziały a tym czarnym pohańcem!
Kosz o kosz szturgnał, a w koszach zawrzasło.
Dzieci w płacz, nuż je spokoić szturchańcem...
Wtem tłumacz, co nas jako owce z pola
Rachował, krzyknie: Dwóch głów braknie! Hola! -
Spojrzeli wszyscy po sobie, jak owo
W tym wieczerniku woskowe figury,
Co kiedy Chrystus o zdradzie rzekł słowo,
Obrócą oczy i patrzą się — który?
I każdy siedzi z kręcącą się głową,
Sam w sobie trwożny swej ludzkiej natury,
A tylko Judasz, co zwąchał się z biesy,
Patrzy w twarz Panu, a dzierży się kiesy.
Rzuciłem okiem raz, i jużem wiedział?
Żdżarskiego brakło i brakło Magiery!
Osiem dni jeden przy drugim przesiedział,
Do oczu skacząc, trzaskając w papiery.
Zzieleniał Żdżarski, a Magier oszedział,
W coraz się sroższe wbijając cholery,
Aż nocą, straży uszedłszy poglądu,
Jeden i drugi dał nura, do sądu.
Jako wiec jagnię, macierzy gdy zbędzie,
Głosem się w pole raz po raz obwieści?
Tak i ów chudziak ogląda się wszgdzie,
I trzęsie w sobie od srogiej boleści.
— Ha, myślę, słabość mający na względzie,
Na moim mieszku dwóch z biedą się zmieści,
— Jakże ci? — Jasiek. — To trzymaj się poły
I nie becz! Głodnyś? — Nie. — To bądź wesoły!
I tak my z miejsca przystali do siebie^
Jako przystaje szczep do płonnej gruszy.
Boć to wiadomo, że w równej potrzebie
Chleb jest dla ciała, a litość dla duszy.
Niech kto chce serce pod popiół zagrzebie,
Nieprawda! Małość jakowaś je ruszy,
Odmuchnie, słońcu podstawi, zarosi,
I znów je żywe i świeże człek nosi.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Chybnął się tabor na lewo, na prawo,
By łódż, gdy wiosło odepchnie ją z brzegu,
A ona luźną kołycha się nawą,
Oboje burty maczając w pian śniegu.
Mienią się chusty na słońcu jaskrawo,
Tu kamizela, tam rańtuch w szeregu,
By mak skraśnieje, tu sprzączka, by złota,
W trzpień jałowiczy zatknięta migota.
Aż się zmieszały te różne kolory
I zaszły blasków słonecznych mgła lita;...
Jako więc u nas w wiosenne nieszpory,
Gdy dziewki kwiecia naniosą obfito,
A to dym buchnie sinemi bisiory,
I ołtarz błyśnie monstrancją odkrytą,
Cały się kościół mży złotym tumanem,
Z księdzem, z narodem, z ławkami, z organem.
A gdy tak. patrzy w tę jasną srężogę,
W której pagóry spłynęły z poniżem,
I z trudna okiem rozeznać co mogę
W tem migotaniu świetlistem a chyzem
Horodziej z blasków wyszedł i tę drogę
Wielkim w powietrzu przeżegnał nam krzyżem,
I zaczął śpiewać — (głos trząsł się staremu)
...Kto się w opiekę poda Panu swemu! -
Buchnęło pieśnią, by ogniem po strzesze,
Bo wszystkie głosy zaniosły się społem.
I tak, śpiewając, ciągnęły te rzesze,
Za onych jasnych nadziei aniołem,
Każdy się w swojej fundując pociesze,
Z dolą rad śmiałem potykać się czołem,
Jakoby za nim tysiączna szła siła...
Taka w tej pieśni moc i dufność była!
Zagfały echa. Szedł naród wsłuchany
W muzykę wietrzną, co głosy udaje.
Zrazu się pędem trąciła o ściany
Skał, zaś odbita o świata okraje
Wróciła, wpadła w jar, Jako w organy,
Grzmi, huczy, zaczem wzdychając — ustaje,
I w cichość spływa pod niebem wysokiem...
Więc chrząkną chłopy i ruszą się krokiem.

[edytuj]II

Droga nam w góry poszła, Wązka szyja
Pomiędzy skały kręciła się jarem.
Trudno tam nogą próbować bez kija,
Bo kamień lużny, obrosły wiszarem,
Ledwo go chybniesz, z posady się zbija,
I leci w przepaść, nakrytą oparem,
Z którego syczą źródliska jak węże,
A żaden dna tam, ai gruntu nie sięże.
Więc ten podolny lud wielkie miał dziwo,
Właśnie, jakoby świat poszedł na nice...
U nas chłop sterczy na okół nad niwą,
O czapę całą nad żyta, pszenice.
O staje widać sukmanę tam siwą
Skroś pól, skroś łęgów, po boru granice;
A tu się ziemia wybija nad człeka:
On w dół, a ona pod niebo ucieka.
Tubym rad piórkiem złoconem malował
One to farby i kształty dziwaczne...
Te pnie obrosłe, leżące napował,
Te piętra skalne, pod chmury aż znaczne.
Alem ja prostak w miasteczkum się chował,
Gdzie świat sam gada o sobie gdy zacznę
0d kuźni — aże do Rynku i Fary...
A na te cuda brak w głowie jest miary.
Rośnie gwar, tupot. Hej, imak się gada
Na wolnem polu, ni jęli tam w szopie!
Rzeźwo się w duszy poczuła gromada,
Kiedy tak kupą chłop ruszył przy chłopie.
Rolnym narodom zamknięcie nie nada.
Tak było zaraz po świata potopie:
Chłopy budować, a Pan Bóg swą mocą
Gruch wieżę o ziem! — A ona wam poco? -
To słyszę, do dziś kamieni tam kupa
Leży, i godny szmat ziemi nakrywa:
Ludzie nie biorą, bo z tego chałupa
Nie trzyma pionu i zawsze jest krzywa.
Gadają, jeden tam grunty wykupa.
I role one z pod gruzu dobywa
ÂŹydkom na wioski, i szlachta z nich nową
Myśli fundować. Lecz podrwił ów głową.
Szlachta dawnością stoi. Tak od śliny
Nikt nie wytrząśnie z rękawa szlachcica.
I złe, i dobre wybiły godziny,
Różny szedł światem czas i nawałnica,
Zanim to zeszło z praojców na syny.
Scheda je mocna, mocnego dziedzica
Potrzebujaca; a piąty, dziesiąty
Nie strzymał, i dziś po nim puste kąty.
Szlachectwo idzie od gniazda do gniazda,
Jako płonąca wić w górach Karpatach.
Alem ja prostak, w miasteczkum się chował,
Gdzie świat sam gada o sobie, gdy zacznę
Od kuźni — aże do Rynku i Fary...
A na te cuda brak w głowie jest miary.
Rośnie gwar, tupot. Hej, inak się gada
Na wolnem polu, niżeli tam w szopie!
Rzeźwo się w duszy poczuła gromada,
Kiedy tak kupą chłop ruszył przy chłopie.
Rolnym narodom zamknięcie nie nada.
Tak było zaraz po świata potopie:
Chłopy budować, a Pan Bóg swą mocą
Gruch wieżę o ziem! — A ona wam poco? -
To słyszę, do dziś kamieni tam kupa
Leży, i godny szmat ziemi nakrywa:
Ludzie nie biorą, bo z tego chałupa
Nie trzyma pionu i zawsze jest krzywa.
Gadają, jeden tam grunty wykupa.
I role one z pod gruzu dobywa
ÂŹydkom na wioski, i szlachta z nich nową
Myśli fundować. Lecz podrwił ów głową.
Szlachta dawnością stoi. Tak od śliny
Nikt nie wytrząśnie z rękawa szlachcica.
I złe, i dobre wybiły godziny,
Różny szedł światem czas i nawałnica,
Zanim to zeszło z praojców na syny.
Scheda je mocna, mocnego dziedzica
Potrzebująca; a piąty, dziesiąty
Nie strzymał, i dziś po nim puste kąty.
Szlachectwo idzie od gniazda do gniazda,
Jako płonąca wić w górach Karpatach.
Jeden z nią padnie, to drogi z niej gazda
Ognia zachwyci i dalej po bratach!
Leci buława wierchami jak gwiazda...
A trafi w dziada, co w zeszłych jest latach,
To pod dach własny dziad ognia poddawa,
Ażeby na nim nie siadła buława.
My to ta wszystko, podlasiaki znamy!
Choć tam podrobiła szlachta, co zagonem
We trzech się dzieli a orne ich błamy
I pies — rzekają — nakryje ogonem...
Przecie nieprawda!... Bo przestąp-no bramy,
Zara cię inszym obleci zakonem,
Zara duch inszy z szarzyzny wyświeci,
Zara wiesz, ze to cości od waszeci!
. . . . . . . . . . . . . . . . . .
Tymczasem raźno i z dobrą otuchą
Lud idzie. Dokąd? — Nie pyta, nie bada,
Kontent, że z toni wypłynął na suchą:
Jeden drugiemu to, owo powiada,
Baby też sobie, ta w głos, ta na ucho,
Jak to w gromadzie... Tu rada, tam zwada,
A niemówlątek gruszenie i śmiechy,
Nad wszystko sercu dodają pociechy.
Horodziej poprzód ruszył. Kijem puka,
Osłabłym oczom naddając i nodze.
Nikt przed nim kroku pierwszego nie szoka,
Bo każdej kupie potrzebne są wodze.
Podejdzie który, to stary wnet fuka:
A czego leziesz? A pilnuj się w drodze!
A za starszymi, za krzyżem idź pańskim,
Za lądem, nie za porządkiem cygańskim!
Alem ja pilno przymykał się bokiem
Ku tłumaczowi, co swego miał muła,
I poświstując, to stępią, to krokiem
Jechał, jak sotni naszej asawuła...
Miałem ci świat ten odkryty przed okiem,
Ale ciekawość po żebrach mnie pruła,
Żeby śię zwiedzieć wnętrznego zwyczaju
I przyrodzenia, co duszą jest kraju.
Więc my tam z sobą w rozmowy się dali,
Iż polityczny był człek, i bywały.
Ściągnie ów uzdy i cygar zapali
I puści w kółka dym gęsty i biały...
Nuż ja, fajeczkę z zanadrza i dalej
Pykać! A tytoń miałem doskonały,
Kupiony w szopie (choć niema co chwalić),
Od urzędnika, co strzegł, by nie palić.
Jakby mi miodem po sercu kapało,
Gdym cmoknął krótki cybuszek wiszniowy,
Który na drogę matczysko mi dało
Z kapciuchem. Kapciuch byt żółty, irchowy.
Tuż przy mnie chłopię Żdżarskiego dreptało
Z głową zadartą, słuchając rozmowy,
Tak lekkim krokiem szliśmy, a cień mały
I krótszy coraz opadł ze skały.
— Brazylja — mówił tłumacz — od zórz słońca
Kraj morski, a zaś rzeczny jest z zachodu.
Tam Amazona, do morza ciekąca,
Granicą broni suchego przechodu,
Z gór, co samego sięgają miesiąca,
Pędząc na oślep, bez mostu i brodu,
Jak w działa, huczy w wielkie wodospady...
Trzem takim Wisłom, jak nasza, da rady.
Ta górą kraju ciecze. A w pomorze
Dolne, iż ziemia tu środkiem garbata,
Druga kraj woda na wiele mil porze
I srebro pławi, a zwie się Laplata.
Pług tutaj nizin zbyt mokrych nie orze,
A tylko pastwa dla trzód jest bogata.
Zaś bliżej w ocan, chwost kreci jak liszka,
Ogromna rzeka świętego Franciszka.
Gór znacznych, w kraju dość. Te "sery" zową,
Różne ku temu przydając przezwiska.
Co zda się słusznem. Bo ziemię surową
Najpierw tam ciepłe ogrzeją bagniska,
Potem się wody z nij} zcedzą, a ową
Miazgę, jak twaróg, tak słońce wyciska,
Aż ztęgnie, stwardnie, i czuby, jak szydła
Postawi. Właśnie, jakby ser z tworzydła.
Te, gdzie nam droga idzie, blizko morza,
Zwą "Sery do mar", niby! Morskie sery.
Głuche tam paszcze i ciężkie bezdroża,
W których, zwierz różny ma swoje kwatery.
Ale to ledwo, że pierwsze podnóża...
Za niemi trzykroć, a nawet i cztery,
Większe są góry; a Pan Bóg tam półki
Pod niebem stawia na one gomółki.
Lud czarny ziemi tej jest przyrodzony.
Ten luzem żyje od rodu do śmierci,
Różnym kolorem od siebie znaczony,
Jak konie, maścią, lub nieme te sierci...
Są w nim mulaty, terc, i kwarterony,
Czarne, półczarnme, aż się i na ćwierci
One mieszańce liczą. Właśnie prawie,
Jak dworskie owce, gdy myją je w stawie.
Brazylia z różnych mianuje się części,
Które tu "stany" zowią. Tych jest siła.
W jednych się Niemcom od dawnych lat szczęści,
W drugie rząd teraz lud polski dosyła.
Prawo jest; ale że głównie na pięści,
Bo sąd daleko, a droga zawiła.
Który porządek niezgorszy się zdaje
Na te, niepewne tak, i świeże kraje.
Więc świat tu górny, i leśny, i wodny,
Wszelkiego dobra zadosyć ma w sobie,
Że z lada ziarna już plon będzie godny,
Choć ziemię ledwo patykiem poskrobie...
Tyle, że pracy i rąk ludzkich głodny,
W pustce swej leży, by w ciężkiej chorobie,
Z której by powstać mógł, trzeba mu bicia,
Młotów, kos szczęku, huku siekier, życia!
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Wtem, gdy tak prawim, krzyk! Patrzę ja, co to,
I ręką oczy zastawiam od słońca...
A tu przeciw nam, ta ciężką żorotą,
Kupa bab z dziećmi wędruje płacząca.
Tobołki niosą, a idą piechotą,
Omdlewające z pożaru gorąca,
Nawpół oślepłe, z stopami krwawemi,
Za ręce wlokąc dzieciątka po ziemi.
Zaraz umie tknęło: Nasi! W końcu świata
Poznałbym takie odzieże i lica...
Odzież, co prawda, nie była bogata,
Ledwo się grzbietów ta biała tkanica
Trzyma i wisi — tu łata, tam szmata,
Jak gdy z szaraka lenieje turzyca...
Aż wtem i cała owa kompania
Zakrzyknie: — Stójcie! Stój!... Jezus Marya!
— Toć nasi! Ludzie! A czy was pioruny
Niebieskie biły?... Czy siła nieczysta
Pędzi was tutaj po deski do truny?...
Toć piekło żywe jest!... Kraj antychrysta!
Jeśli wam żywot miły i fortuny,
Wracajcie do dom! Do dom się, jak glista,
Choć ziemią, kopcie! To nie dla człowieka
Kraj jest! Kto nie trup jeszcze, niecą ucieka! -
Mówią i płaczą rażeni. Szloch i słowa
Lecą, jak grad ów, który z deszczem leci,
Gdy kaszą sypnie zadymka marcowa.
Do płaczu matek przydają wrzask dzieci.
Chciał murzyn minąć, lecz kupa go owa
Ścisła. Tak krzyczym: — Stać! Stać! — Drugi, trzeci,
Przed tabor rzuci się, do ostów skoczy,
Osły w ryk, a ów — pięścią miedzy oczy!
Stanęlim. Minąć nie było i rady,
Bo droga ważka i w górę się pnąca.
Tłumacz się jakoś nie śpieszył na zwiady,
Muł wierzgał pod nim z srogiego gorąca
I z much; wiec dalej ja do tej gromady I
A iż rzecz każdą zaczynać trza z końca,
Rzekę: — Pochwalon! A skąd-że wy teraz?...
— Na wieki! — krzykną baby. — Z Minasgeras! -
— Co za czort taki? — pytam. Na to baby:
— Ziemia je, powiat, kopają tam rudy! -
— Któż was tam wprawił? — A kto, jak nie szwaby!
Kręcił się jeden, jak Judasz ten rudy,
Aż wyprowadził het precz całe Graby. -
— To wyście z Grabów? — Z Graińakiej my Budy.
Jedność to zdawna była, ale że się
Pożarli teraz o zbierkę po lesie. -
— Więc cóż? — A cóżby?... Zaguba, i tyle! -
To baby ciężkim zaniosą się płaczem.
— Dołów za nami rachować na milę,
Tak mogiłkami, bez krzyżów, ślad znaczem...
Chcieliśmy z skargą... Nie w naszej to sile!
Gdzie, kogo patrzeć o krzywdę, i na czem?...
Ot, spłynąć łzami do morza, jak Wisłą...
— A chłopy? — Chłopów w rudniku przycisło!
— Diaboga! — krzykniem, i nagłym się ruchem
Głowy zachwieją w przeciwne dwie strony.
Aż za tym głosu wielkiego wybuchem
Szmer lekszy idzie i barzej tłumiony,
Wzdychań i szeptów niesiony podmuchem...
Tak dzwonnik — szarpnie naraz, wszystkie dzwony:
Hukną, — zaś sznurów targając lekuchno,
Trąca je ciszej coraz, aż zagłuchną.
Dopieroż pytać: Jak było? Gdzie? Kiedy?
Tfu! Prędzej dostałby u gęsi wody,
Niźli porządku u babiej czeredy!
Wszystkie gadają naraz, na wyprzody,
Każda z inszego końca, do swej biedy
Rzecz ciągnie w stronę, i do swojej szkody,
Wtem krzyk nad insze... Dreszcz każdego włoska
Uczułem w krzyku tym: — O Matko Boska!...
Jako więc z gniazda, gdzie drobiazg bezpióry
Próżno się broni przed szponem sokoła,
Piskliwa wrzawa bije, — a wtem, z góry,
Szerokie, przez wiatr, skrzydłem pisząc koła,
Macierz zakrzyknie, a krzyk pójdzie w chmury,
I strach śmiertelny na okół obwoła,
Tak się z tej wrzawy głos jeden niewieści
Wybił, okrzkiem matczynej boleści.
Spojrzę, i nagle z przed oczu mi kupa
Cała znitnęła, a w oczach ta jedna...
Szeroko, nakształt krzyźowego słupa.
Otwarła ręce w niebieskie bezedna,
Blada, że oczy zawrzeć, i za trupa...
Z głowy chuścina opadła jej biedna,
Ubiory na niej ni chłopskie, ni pańskie,
Szlacheckie niby, a niby mieszczańskie.
Stoi, a cała tak zdaje się drżąca,
Jak ta osina, co w ciszę liść rucha...
Wzrok wbity w oną słoneczność jarzącą,
Jakby to była noc czarna i głucha.
Włos siwy powstał, znać myśli się mącą.
— Stasiek! — zakrzyknie... I urwie, i słucha...
I znowu: — Stasiek!... — A głos był wnętrzności
Rodzących, i szedł mrozem między kości.
Jak w podniesienie, tak cichość powiała,
A ona, sercem bijąca w tej ciszy
Zaklaśnie w ręce, ku ziemi się cała
Przychyli... — Słyszy!... — zaszepta. — On słyszy!
Skroś ziemi słyszy matkę! Bogu chwalą!
Oddycha. Jeszcze... żyw jest... jeszcze dyszy...
Wtem się zaniesie: — Na Chrystusa, rany,
Ratujcie!... Syn mój!... Żywcem pogrzebany!...
Padła. Jak kiedy wiatr zmiesza obłoki,
Bystremi pióry lecący po niebie,
Tak mi się w oczach świat zmienił szeroki,
I takem nie mógł odnaleźć sam siebie.
W błyskach i w kirach, ciężkiemi tam kroki
Odszedłem, matko nieszczęsna, od ciebie,
A serce moje zczerniało w tej chmurze,
I miałem w gardle krzyk przeciw naturze.

[edytuj]

Nenhum comentário:

Postar um comentário