Pan Balcer w Brazylii. Czesc 2.
- A z tych pstrych gromad, co razem w tej arce
- Morzem pływały, przylgnęła do siebie
- Garść ludu, chłopy, młodziaki i starce,
- Jakby się wicią zwołały w potrzebie,
- Bo człowiek, z dolą choć wyjdzie na harce,
- Nierad się chmielem bez tyki kolebie,
- Lecz wnet się wiąże do kupy drużyną,
- A osamiałe ptaki prędko giną.
- Więc albo jak tam szły ziemie pobliżem,
- Albo jak biedą swoją kto graniczył,
- Tak my się jednym pisali już krzyżem.
- A zaś Horodziej nad nami ławniczył.
- Najwięcej ludu przybużnym szło niżem,
- Choć inszych, tez by niemało nauczył.
- Jeden borową żywicą, a drugi
- Załatał skibą, gdy ruszą ją pługi.
- Więc Łuć Ostańczuk, więc Bandys, chłop tęgi,
- Dobry na zimno, dobry na gorąco,
- Więc Pietr Zagajny, co nic prócz siermięgi
- Nie wyniósł z chaty w tę drogę ciekącą,
- Więc Ziąba Wawrzon, co garść miał, jak cęgi,
- A skórę srodze do łupnia świerzbiącą,
- Więc Łuka, Bugaj, wiec Kos, więc Sołoda...
- Co liczyć?... Naród płynął tak jak woda.
- Jeden, to drugi, dym z fajki wydmucha,
- Podeprze brody i patrzy przed siebie...
- A w koło ślepy szum i ciemność głucha,
- Okręt się morzem, by piachem wóz grzebie.
- Tom poczuł wtedy, jak światem Bóg rucha,
- I jak go w onych biegunach kolebie,
- To w śmierć, to w żywot, a nigdy nie zmyli...
- Insi milczeli takoż i knastr ćmili.
- Magier się tylko kręcił. Widać dusza
- Szlachecka, tęższe ma, niż chłopska, szruby,
- I łacniej jakoś, językiem choć, rusza.
- Aż buchnął: — Cóż to? Zamokły wam czuby
- Razem i z mózgiem? Co u paralusza!
- Czy my Kartuzy? Czy wiążą nas śluby?
- Ledwo się puścił wrótni, tfu, do licha!
- Ledwo, że przez próg przelazł, a już wzdycha.
- A cóżeś to tam zostawił za krocie
- I za rozkosze takie w tej chałupie?
- Czyliż tam w masie pływał? Chodził w zlłcie?
- Tfu!... że się baby puścił, i na płocie,
- Jak kur z kokoszą nie gdaka na płocie,
- To już se mierzi świat! Chłopiska głupie...
- Wtem Wawrzon: — Co ta baby czyje mieszać!
- Ze ta chłop stęknie, nie będą go wieszać. -
- — Oj, prawda! — Bandys na to — Nie z rozpusty
- Człowiek się wydał do tylego świata,...
- A co mą robić, jak garnek je pusty,
- A gruntu niema i tyle, co szmata
- Na owinięcie palca? Toć już szósty
- Rok, jak komorne wyrabiam o brata,
- Kątnikiem siedzę... — A Bugaj: — Ba! coby,
- Jak nie głód, we świat gnało, u choroby!
- Wtem Magier puścił dymu: — Różnie to ta
- Bywa. Jak komu. Ja bo się od dziecka
- Nie trzymowałem spódnicy, ni płota.
- Człek je od rodu szlachcic. A szlachecka
- Rzecz, świata przeznać. Nie tam, jak hołota..,
- Z pieca do miski, i znów do zapiecka...
- U nas tam wszystko szlachta! — A toć wie się,
- — Bugaj mu aa to — Je "Szlachta — Zalesie
- Od Żdźarów zaraz w bok!" — Co mi tam Żdżary!
- — Zakrzyknie Magier — Ja ta ze Żdżarskiemi
- Nie będę stawał w kumnotry, ni w pary!
- A żeby oni sczeźli! Takiej ziemi
- Tyli sztuk poszedł! Na same pomiary
- To my wydali. Szlachta, z podrobnemi
- Koszty, coć więcej niźli złotych dwieście.
- A jeszcze trzech nas siedziało w hareście.
- — Mniejszać o hareszt — Przemówi Szaława,
- Lecz grosza płakać!... — Ba! — Magier odrzecze:
- — Żeby nie Żdżary! Ba! Żeby nie sprawa!
- Tylebyś mnie to i widział człowiecze.
- Cóż tu za honor mam? Jaka tu strawa?
- Jaka wygoda? Że za kark mi ciecze?
- Ba! Żeby!... Tobym nie puszczał zaścianka,
- Nie wlókł się z żoną co też jest szlachcianka.
- Na to Ostańczok Łuć: — My, Łohiszyńce,
- Insze znów mieli prawo: to mieszczańskie
- Wzięlim, nie liczac, i guzy, i sińce,
- Ale swojego nie dalim. Co pańskie,
- To pańskie. Ale te nasze dziedzińce,
- Te pasze, gronty, te jeszcze pogańskie
- Pouroczyszcza, Oziaty, do deski
- Oddal skarb! Papier my mieli królewski.
- Tak Magier! — Szelmy łyki! — A Łuć: — Kartę,
- Taką, co na niej są złote litery
- Z królewskich czasów. To więcej jest warte,
- Niźli dzisiejsze stemple i numery.
- Prawda, zetlałe to już i wytarte
- Bo temu sto lat po razy coś cztery
- Minęło; ale stoi wypisane
- Co nam, co kniaziom Ogińskim nadane.
- Tu Magier nie mógł dosiedzeć na ławie,
- I gęste dymy puszczał: — Szelmy łyki!
- To szczęście mieli! To stali na prawie!
- Oj, żeby papier taki na Żdżarczyki!
- Tożby, jak wjuny, kręciły się w stawie,
- A my ich dalej w sak, i na patyki!
- A to fortunne kanalje! — A na to
- Ostańczuk, mową cichą, lodowatą.
- — Od przedawności ona królewszczyzna,
- O grunty, z nami, mieszczany, się darła.
- Tak, owak było, lecz przecie iścizna,
- Szła w brogi nasze i biedę poparła...
- Aż się skończyły kniazie ogińszczyzna.
- Nowe nam pany posięgły do garła.
- Zjątrzył się naród, choć łby tam pochyłe,
- My mieli dawność naszą, oni siłę.
- To Jafc my papier do sądu nosili,
- To obchodzilim nocą trząchawicę,
- Lepiej nadając drogi, niż dwie mili...
- To na Muchaniec my szli, Tyśmienicę,
- Po błotach my i wyż kolan brodzili,
- Drugą i trzecią obeszli granicę,
- Żeby nas aby nie potkła gdzie zdrada.
- Tak kompaniją szła cała gromada. -
- Tu mu, jak szydłem, Magier przebił mowę:
- — A zmyślne szelmy! A dajże ich katu!
- I dalej w palce trzaskać i chwiać głowę;
- — Oj, rozum taki naszemu mieć bratu!
- A namże aktów zagrzebał z połowę
- Adwokat! — A owi — My tam hadwokatu
- Nie dali w ręce grosza ni hramoty.
- Sami stawali w sądach. — — A, niecnoty!
- Magier w śmiech na to. — A setne hultaje! -
- A Łuć: Ta cudza gęba to jest letka,
- A dobre prawo głos samo podaje.
- Tak my starego obrali se Hwedka
- Uhacza. Ano, niech przed nami staje,
- Że to tam w sądzie nikt kupą się nie tka.
- Dziad głuchy, ślepy; takowy nie zdradzi;
- A wreszcie sama hromada poradzi,
- To co się na nas przepierca zaniesie,
- Gębą, to my nic. Czujem, taj i stoim.
- A ten tak rąba ozorem, by w lesie
- Drwa, a pogląda, Czy strogo się boim...
- Tak my nic, cicho. Tak on więcej prze się...
- Aż schrypnie. Tedy my a papierem swoim.
- Tak sąd — do zgody — tak my stoim niemo:
- Papier przed siebie: — Nie! Nie żełajemo!
- Wiec jak zaczęli karami nas prażyć,
- To do siódmego prażyli nas potu.
- Nie szło ni żyć już, ni dobra nam zażyć.
- Co pojrzysz, wisi powiestka u płotu.
- Przestali ludzie spać i krupy warzyć,
- Nie patrzył statku nikt, ani omłotu,
- Aż i kryminał przyszedł. To tam w Pińsku
- Jedni siedzieli, a drodzy zaś w Mińsku.
- No, nie złamali narodu. Tak wzięli
- Na pojedynkę we łbach robić szumy.
- Ale my zdawna od ojców to mieli,
- Że są na świecie dwa dobre rozumy:
- Szlachta od tego są, żeby coś chcieli,
- O coś krzykali. A my zasię, tłumy
- Szaraków, wtedy najpewniej obstoim,
- Gdy cicho siedzim, a zgody się boim.
- Aż i wygralim! — Umilkł. Strząchnął bary,
- Przedmuchał fajkę, pojasa poprawił,
- Ziewnął, aż trzasło, i w kłębek się szary,
- Jak jeż do kupy zwinął i nastawił.
- Lecz Magier wzdychał: — Ba! gdyby nie Żdżiary!...
- I głowę zwiesił i żółć w sobie trawił.
- Insi drzemali. Tak biły godziny
- Nieme nad światem, aż dzień obrzasł siny.
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Wtem, jak gdy chrustniak nowizną, skroś zboża
- Wyrżnie się czarny, tak z wody odwałem
- Wręby się jęły wyrzynać skroś morza
- Wyspu onego, o którym słyszałem.
- Choć lekkim ogniem paliła się zorza.,
- Małom co widzieć mógł w pomroczu białem,
- Gdyż taka ziemia morska, falą bita,
- Mgłą bywa gęstą i parem nakryta.
- Gadali, że to świętego Wincenta,
- Wyspa jest, że się mieni: Kanaryska.
- Ale Prokurat, co jeszcze pamięta
- Francuza, gniewno w dół szarpnął wąsiska,
- Aż mu twarz stara, szramami pocięta
- W żar buchnie: — Fałsz jest! Zmienili nazwiska!
- Święta Helena to! A za patrona
- Nie Wincentego ma, lecz Napoljona...
- Napoljon tutaj siedział Bonaparte,
- Przez chytrych wrogów zdradliwie zamknięty.
- Ale mu gwardia przejęła tu wartę,
- I wojsko świeże dowiozły okręty...
- Choć dzień noc Anglik miał oczy otwarte,
- Napoljon puścił w niego takie męty,
- Że skoczył z wojskiem w czółna i w mgłach pływa...
- Tylko się bęben w wód huku obzywa.
- Słysz? — Myślisz — morze? To trąby tak grają
- Walącym pułkom, na dobra ochotę...
- Patrz! Myślisz — słońce? To orły wiewają
- W chorągwiach, całe srebrzyste i złote...
- Czuj! Myślisz — piorun? To z harmat znak dają,
- Że cesarz wdziewa swą szarą kapotę...
- Vive Napoleon!... Na ramie broń, wiaral
- — Gwardya!... Gdzie gwardya moja wierna, stara?...
- I cichnie w szeptach, zwiędłemi coś usty
- Gwarząc sam z sobą, aż spadnie mu głowa
- Na pierś, gdzie rękaw zatknięty ma — pusty,
- I gdzie żelazny krzyż na strzępku chowa.
- Więc tylko morza huk słychać i chłosty,
- Tylko szum fali ucina w pół słowa,
- Które tu ówdzie padała przerwane
- W powietrze ciche i złoto-rumiane.
- Aż skoczym nagle: strzał gruchnął po wodzie.
- Słuchamy — drugi! Nie bawiąc — wnet trzeci!
- Już na pokładzie gwałt, spuszczają łodzie,
- Już miczman w czółno wpadł, już jak ptak leci.
- — Ohi — o! — Oho! — A wtem na zachodzie
- Wielka nam jasność pół morza obświeci...
- Okręt się palił tam! Snać od pioruna,
- Bo sroga była i roznośna łuna.
- Cudne to było ono widowisko,
- Ale się w zgrozę mieniło dla człeka,
- Gdy patrzał, jak się tam ludzkie mrowisko
- Tłoczy, tratuje, przewraca, ucieka.
- Ten w morze skacze, choć łódkę ma blizko,
- Bo strach mu krzyczy, że jeszcze daleka.
- Insi od wrzasku i dymu szaleni
- Sami się naskroś rzucają płomieni.
- Kupa tam ludu musiała zaginąć
- Od głowni onych, od iskier kurzawy...
- Bo się to śmierci niełatwo uchynąć,
- Gdzie woda z ogniem pilnują przeprawy.
- Ja sam widziałem; chłop jeden chciał minąć
- Maszcisko srodze płonące śród nawy,
- Wtem się potyka... A nimbyś zakrzyknął:
- Jezus Marya, ratuj! — w ogniach zniknął.
- Więc choć z bezpiecznej patrzyłem ostoi,
- Mróz mi przez koście szedł, aże do szpiku...
- Bo jest w człowieku, co więcej się boi
- Tej niemej śmierci, głośnego niż krzyku.
- Więc tutaj cichość, a tu ci się roi,
- Że słyszysz w jakimś okropnym języku
- Ostatnie słowa... ostatnie wołanie...
- Aż ci włos zjeży się i dęba stanie.
- Tak dzwon, gdy bije w Horodle na wieży
- Za potopionych bez pory na Bugu,
- Raz tylko w cichość wieczorną uderzy,
- A setny jęk się rozniesie po jugu...
- Zmilknie, a dzwon znów — raz. I znów się szerzy,
- Znów leci rozjęk, het, od Uściługu
- Aż do Dubienki. Tak niosą się jęki
- Wzdłuż Buga, co jest rzeką łez i męki,
- Zanim się w Jordan zamieni radości...
- A już z pośpiechem wracały się łodzie,
- Co osmalonych przyniosły nam gości.
- Majgeściej Włochów było w tym narodzie.
- Ci dalej żebrać! Tej ludzkiej litości
- Sięgając ręką po onej przygodzie,
- Jak na jarmarku, po małp widowisku.
- Tfu! Z piekła taki nie wyjdzie bez zysku.
- Ale i nasi byli. Teraz w kraju
- Flisa nie braknie! Wiatr jakiś podrywa
- Ludzi i niesie, jak liście po gaju
- Drogami błądzi, morzami to pływa,
- Za ptactwem ciągnie na świat, do wyraju,
- Czego nie rabiał nigdy od jak żywa.
- Ot, jakby uciec chciaf samy od siebie...
- Musi, planeta taka stoi w niebie.
- Więc kiedy weszli na pokład, na susze,
- Po tych śmiertelnych przestrachach i męce,
- Tak zara twarzą o ziem, i nuż w skrusze
- Ponad głowami podnosić te ręce
- Smolne od dymów. To dziś jeszcze pruszę
- Łzy na tę kartę, gdy owe jagnięce
- Trzody przypomnę, jak cała gromada
- Ogniem znaczone runa Bogu kładą.
- Sam jeden teraz, gdy insze już padły,
- Gorzał koronny maszt, niby gromnica
- Nad konającym statkiem, gdzie się kładły
- Całuny dymów. Tu, owdzie iskrzyca.
- Buchnie mietliskicm, lecz łuny już bladły,
- Już dopalała się ta czarna świeca,
- Już gasła, pełgła, aż z setnych dział grzmotem
- Runęła, sypiać w morze szczerem złotem.
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Wtem trąci mnie ktoś. Odwrócę ja głowę,
- Magier! Czerwony w twarzy, pomieszany,
- Śmieje się niby, a ognie mu płowe
- Strzelają z oczu. Myślałem — pijany.
- A on — Wiesz, wasze? Wiesz, kogo tu nowe
- Licho przyniosto czółnem? Ha, na rany
- Chrystusa Panal Tej brakło mi pary!
- Żdżarski jest... Żdżarski tu z synem jest stary!
- Cisnął mi ramię i syczał tak w ucho
- Jak żmij, kiedy go nadeptasz nienackiem.
- Patrzę, ogromny szlachcic z kością suchą
- Podnosi głowę, bo leżał był plackiem.
- I wali w piersi kułakiem, aż głucho.
- Przy nim wyrostek z wejrzeniem junackiem,
- Ten w tararatkę odziany był siną,
- Stary zaś w kaptur i w płaszcz z peleryną.
- Zrazum nie widział z pod tego habita,
- Jak nos krogulczy z wąsami siwemi.
- Aż błysnął twarzą. Ta była poszyta
- W bruzdy, i łzami świecąca wielkiemi.
- Wtem garść koścista synowski kark chwyta,
- Zniża go, łamie i ciśnie do ziemi,
- Tu dziękuj Bogu, że cię wyratował,
- Tu smyfcu, krziyżem padaj! — padł na pował.
- Nuź Magier w wąsy dąć, a gębą puhać:
- — A publikanin!... A celnik!... Patrz, wasze! -
- Lecz nieczas byfo mi patrzeć, ni słuchać,
- Bo nas ścisk naparł i zmieszał, — jak kaszę.
- A tu już nasi poczęli się zgruchać,
- Obsiadać ławy, by wróble poddasze,
- I radzić. Co? Jak? — Niewielem miarkował,
- Ale że Opacz okrutnie rajcował.
- Aż buchło, jako war z kotła: — A co to?...
- To po nas okręt dosłała królowa,
- A tu go obcą zapchali hołotą?...
- — Nie strzyma! Musi do dna! Tu połowa
- Luda je zadość! — Jak jajo to zgniotą!
- Głowę dać przyjdzie! — A Opacz: — Co głowa?
- Tu wsio, ty brat mój, wsio k'czortu przepadnie!
- Małom w Odesie statków widział na dnie?...
- — Laboga rety! — wrzasną baby, — a ów:
- Ja tu wsio widzę i wiem, te już krucho
- I wody dobrej mają i sucharów.
- Eh, mam ja oko! Eh, brat mój, mam ucho!
- Jak co, to tych tam co hrubszych bojarów
- Ma łodzie wsadza przeprawią na sucho,
- A reszta pójdzie fiut! — Tak baby: Reta!
- Wtem Roch — A cichaj! Tu robota nie ta!
- Tu nic po krzyku. Tutaj albo zara
- Kupą się ruszyć i w kije zatrzaskać,
- Albo... — Tu przerwał Bugaj: — A psia para!
- Jak to umieli narodu przygłaskać!
- Jak to gadali, co Papiżi się stara
- Sam!... A tu — łaska!... — A Bandys: — Oj, łaskać,
- Że i wrogowi nie życzyć, pomucha!...
- — Albo... — Chciał kończyć Roch, lecz nikt nie słucha,
- Wszyscy gadają naraz. Lecą szmery,
- Gwary, wzdychania... Aż głośniej zagada
- Roch: — Albo sznura w pas, i do siekiery,
- I z deską w wodę! — Zamilkła gromada.
- — Ha! Mozeć-by to... Wtem Opacz; — Frajery!
- Dobre to z rzeką, lecz z morzem — nie nada.
- — Przez cóż to? — pyta Bugaj. A ten gęby
- Odmie: — Co będę pytlował otręby!
- — Nie nada i już! — Tak baby wzdychają...
- — Dalekoż jeszcze do tego tam brzegu? -
- A Opacz: — Czort wie! Taż rudla stawiają
- Inaczej w morze po każdym noclegu! -
- — Prawda, moiście!... I co też w tem mają? -
- — Co? — krecą, brat mój, jak lis ten po śniegu
- Chwostem, by drogi za niemi nie macać,
- Żeby po tropie nikt nie mógł się wracać! -
- Więc nowa w kupie zdumiałość i troska!
- Biją na twarze odmienne kolory.
- Nuź dalej baby w szloch: — O Matko Boska!
- A toć nas tutaj pogubią bez pory!
- Wtem Roch Zatrata, co ćmił papieroska,
- Wstał: — Co będziewa mądrzyć, jak doktory!
- Pójdźwa! Niech Starszy — jak i co powiada!
- Obcisnął pasa, ruszył, za nim rada.
- . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- A już wiatr pędził nas na tę zgorzałość
- Blizkiego ognia, i swędy te trupie.
- Wiec coraz nowa, wzmagała się żałość
- W onych przybłędach, co stali tam w kupie.
- A ja, patrzący na matek omdlałość,
- Na ojców ciężkie łzy, na dzieci głupie,
- Tak trzepoczące się? jak marne muchy.
- Dzwon miałem w piersiach rozbity i głuchy.
- I dzwonił mi on te swoje nieszpory
- Wielkopiątkowe, nie dzień, i nie drugi...
- Byłbym się chętnie przyzostal do pory
- Na wyspie onym: lecz tylko nam ługi
- Migły zielenią utkaną w kolory
- Kwiecia, tylko nam zawrzasły papugi,
- I dalej! Łodzie nie brały nikogo.
- Kapitan przykaz dał, strzeżono srogo.
- Szeptali, że jest jakowaś choroba,
- Że się starszyzna boi komisyi:
- Lecz ciszkiem szło to, bo była nie doba
- Gadać, i zdrowej nastawiać tam szyi.
- I Roch i Bugaj spłukali się oba
- Na owej to tam swojej rebelii...
- Trzy dni siedzieli w kunie, o czczym duchu,
- A Opacz śmiał się i gładził po brzuchu.
- Ale że równo uczynek tam jaki
- Być musiał bo wiatr ciągle się przeciwił,
- I krwawe były zachody i znaki
- Na niebie, jakby noża kto zakrzywił...
- Sternik łbem kręcił, brat gęsto tabaki,
- I jednem okiem do nieba się dziwił,
- Zmrużywszy drugie, a głowę w bok chylił,
- Że do własnego nosa drogę mylił.
- Gdyby nie ludzi ścisk i nie ta trwoga,
- Co jako z widzeń anielskich, tak biła
- Z onych teatrów na chmurach przez Boga
- Wymalowanych, to mógłby tam siła
- Cudów obaczyć. Bo bitwa się sroga
- Co zachód prawie na niebie paliła.,
- Żeś widział pułki lecące i działa,
- Przysiągłbyś, ziemia tententem ich drżała.
- Tak nasi zaraz różnc wiedli rady:
- Że skąd się takie na niebie pokaże
- Wojsko, tam uszy posyłaj na zwiady.
- Bo to są pierwsze pikiety i straże
- Czasów, co wojnę prowadzą w swe ślady,
- Aż spadnie wprędce na ziemię, w stugwarze
- Trąb, kotłów, bębnów, i harmat, i mieczy...
- Ale Horodziej stary temu przeczy.
- Ten siwą głową, jako bocian, kiwa,
- Aż rzecze: — Jeszcze... jeszczeć to daleko!
- A z temże wojskiem, to znowu tak bywa:
- Gdy Bóg ma litość na krwie te, co cieką
- Z narodów, to sam batalje odgrywa,
- I archanielskie pułki się tam sieką,
- Żeby spokoić te ziemię, co krzyczy
- O krzywdy swoje, nim zegar doliczy.
- Więc nie na przestrach to, i nie na. wojnę,
- Lecz na znak, iże czekać jeszcze trzeba,
- Takie się bitwy czynią, takie zbrojne
- Rycerstwo wali posśrodkiem nieba.
- Iżby się lasy rozwiły spokojne,
- A pola ciche iżby dały chleba,
- A ten skrzywdzony iżby się posilił,
- I pewną rękę miał, i zaś nie zmylił.
- A jak czas przyjdzie, to Pan Bóg tam zwoła
- Te duchy: — Chcesz iść ty, albo ten drugi?
- To ów: — Chce, Panie! — To Bóg zjaśni czoła:
- — Tak dawaj oba skrzydła, a idź w sługi! -
- To taki składa skrzydła archanioła,
- Kapotę bierze, krakuskę, miecz długi -
- I — Na koń, wiara!... Jezus Marya! Ze mną!
- — To wtedy czas jest! A pierwej — daremno.
- Zamachnął ręką na mroczne powietrze
- I odszedł. A nam w piersiach war się ostał,
- Jak kiedy człowiek na pięście się zetrze
- Z takim, co krwi mu serdecznej zachłostał.
- Więc ognie po nas szły, więc cichsze, letsze,
- Bo by człek w mierze bez bójki nie sprostał.
- Aż westchnął jeden, a drugi, dziesiąty
- Zaklął, i tak my rozeszli się w kąty.
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Aż ci ledwo świt, o szarym dnia brzasku,
- Wpadł szyper: — Wszyscy na pokład, i hura!
- Rewizja! Dziewki narobiły wrzasku,
- Dzieci w płacz, baby, co tam miała która,
- To na się. Stanął tłum. W latarni blasku
- Migają twarze. Chłopów się ponura
- Kupa zebrała, patrzą, jako wilki.
- A tamci świecą, żeby dokrzal szpilki.
- Tak nam to spadło, jak ta z dachu cegła
- Na łby. Więc stoim, by te owce głupie.
- Kobietę jedną, która w nocy zległa,
- Zamrok ogarnął, oczy trzyma w słupie,
- A ta szarańcza, jak tylko tam wbiegła,
- Tak w krzyk: — Trup tu jest! Powietrze jest trupie!
- Niepochowany trup jest! — Bom zdaleka
- Rozumiał nieco, iak psiarnia, ta szczeka.
- Ale Szczęśniaka żona dni już parę
- Chorzała jakoś, i w swoim się kątku
- Taiła. Chciały jej tam baby stare
- Urok odczyniać węglami aa wrzątku,
- Nie dała. Jeno się w te chusty szare
- Odziawszy, sama przy swojem dzieciatku
- Legła, bledziuchna, że tylko jej w twarzy
- Ogień na ustach i w oczach się źarzy.
- Więc gdy tak trzęsą te nasze tapczany,
- Ta rzęsów tylko zmruży, i odwróci
- Głowę, z tym ciężkim warkoczem do ściany,
- I niemowlątku swojemu zanuci.
- ...Uśnij mi, uśnnij Jasieńku kochany!...
- Śpiewa. Wtem nagle siędzie, głową rzuci,
- Wyprostowana, plecami o ścianę
- Oparta, oczy miała, jak pijane.
- Śmiertelna w twarzy, usta, ty upiora
- Czerwone; wzrokiem tym szukaczy śledzi.
- Aż gdy ta do niej przybliży się sfora,
- Tak krzyknie: — Ludzie, ja chcę do spowiedzi,
- Do sakramentów chcę! Księdza! Ja chora!
- Wtem straznik! Co za kobieta tam siedzi?
- Tak Szczęśniak w łeb się skrobie! Mojać baba.
- — Co? Pomieszana? — I, nie. Tak ot słaba!
- Więc że ów ludzkość w sercu miał, tak rzecze;
- — Szkoda, bo ładna! — Wtem szypra odbije,
- Co sięgał ku niej. — Ty sam ją człowiecze
- Podnieś i sprowadź. Co ręce tam czyje
- Szarpać ją będą? Sam o nią miej pieczę...
- Ruszył się Szczęśniak, a ta w krzyk: — Zabiję,
- Jeno mnie dotkniesz! — Tak on: — Hanuś, co ty?...
- A ona! — Józef, puszczaj!... Józef złoty!..
- I ręce obie podniesie i składa
- Jak przed ołtarzem, jak przed monstrancyją.
- A łza jej po łzie z rzęsów by grad pada,
- Aż srebrne tony na twarz całą biją.
- W lnianej koszula broniąca się, blada,
- Z wzniesioną piersią i odkrytą szyją,
- W głosie modlitwa, i rozpacz, i trwoga -
- Tak mi została w oczach ta nieboga.
- Stropił się Szczęśniak; był miętkiej natury,
- Ale że ścisk się czynił, jak w kościele,
- Wiec krew mu buchła kipiątkiem do góry:
- — Wstawaj! — zakrzyknął. — Patrzta! Ceregiele
- Będzie robiła! Bierz się na pazury
- I wstawaj, bo ci tym kijem zaścielę!
- Szarpnął szmat, wrzasła... Za nią cała kupa
- W krzyk: Jaśka, dobył... Dziecko, dobył — trupa.
- Nie wiedział! Do dziś nie wiedział! Do ranka!
- Zaczął dygotać cały, twarz mu zbladła,
- I niemym głosem szeptał: — Hanka!... Hanka!... -
- Lecz nie słyszała. Jak martwa wznak padła,
- A tu już trupka chwyciła naganka
- Z wrzaskiem i klątwą: — Hal Morze okradła!
- Złodziejka! Morze okradła, niegodna!
- Brać ją! Niech patrzy, jak psiak pójdzie do dna!
- W jednej spódnicy, w chuściątku i boso
- Powlekli. Prawie ponieśli na ręku,
- Ale jak tylko obwiało ją rosą,
- Zaraz się wzmogła z onego zalęku.
- Stanęła, strząchła rozplecioną kosą,
- Bez krzyku, płacze, bez jednego jęku.
- — Ustoję — rzecze. A ci: — Niech chłop trzyma!
- Niech będzie kara! Niech ma przed oczyma!
- Złożyli tropka, ciagną sznur, sztuk belki,
- Też przed nią. Hanka i nie spojrzy na nie,
- Tylko w ten obzór zapatrzy się wielki
- W te niezmierzone huczące otchłanie.
- Aż rzeknie słodkim głosem rodzicielki, -
- Co dla pieszczocha szykuje poslanie!
- — Puść, Józef! Chuścię Jaśkowi podłożę... -
- Puścił chłop, a ta za dziecko, i w morze.
- A tak to nagle, tak błyskiem się stało,
- Że nikt nie zdążył krzyknąć, ruszyć krokiem,
- Tylko wiatr powiał tą szatką jej białą,
- Tylko, jak światłość, mignęła się mrokiem.
- Rzuci się Szczęśniak, lecz dwóch go trzymało...
- To teraz jeszcze tak mam ją przed okiem
- Całą rzuconą w śmiertelne te loty...
- I ognia czuję żar, i zimne poty.
- I patrz! Wnet wichry przeciwne ustały!
- Okręt się gładko, by po szkle pomyka,
- A owe glorje, co krwawo gorzały,
- Bóg zwijać każe i w niebie zamyka.
- To się czarami te rzeczy być zdały!
- Szkoda, żem nie miał ze sobą "Sennika
- Jozephowego", co został spisany
- W Egipcie, a zaś w Łukowie wydany.
- Tam stoją świata planety i dziwy,
- Co człeku pomódz mogą, albo szkodzić.
- Niejeden znak się pokazał prawdziwy,
- Kto go tłomaczyć umiał i dochodzić.
- Dwa są Senniki; lecz drugi fałszywy,
- Choć takoż chce się z Egiptu wywodzić,
- Tego "Pharao" piszą, albo "Nowy",
- A zaś od spodu przydają dwie krowy.
- Ale nieprawda jest, bo z Drohiczyna
- Żydek go jeden zmyślił i ułożył.
- A kiedy przyszła sprawa przed rabina,
- To boso stanął i Thorą się bożył
- Jako niesłuszna jest o fałsz przyczyn&r
- Bo on swe własne imię ta położył,
- Które w kahalnych księgach "Nowy" stoi,
- A to są krowy, co pachtem je doi.
- Ta jedna tłusta, jako dawniej były,
- Kiedy miał szlachcic dość paszy w folwarku.
- Ta druga chuda, — ot, gnaty a żyły,
- Tak dziś jest, gdy ma serwitut na karku.
- Faraonowi te krowy się śniły,
- Gdy podchmielony raz wracał z jarmarku.
- Sen ten się sprawdził aż tu w Drohiczynie.
- — Tak wygrał sprawę przy mądrym rabinie.
- Ale już słońce coraz silniej praży
- Łby chłopskie, zbite mieszczańskie czupryny,
- I pogolone głowy marynarzy.
- Jui nigdzie mokrej nie obaczysz liny.
- Już się na masztach żywica aż smarzy,
- I w skrawoztote ocieka bursztyny.
- Bieleje niebo, żar pomost rozpala,
- A morze, ciężko, jak war się przewala.
- Mówią, ze ziema, nakształt wielkiej dyni
- Brzuchem się tutaj wypęcza do słońca,
- A czuby wciąga. Przezornie to czyni,
- Boby ją na skroś strawiły gorąca.
- Więc tylko pasem żar idzie pustyni,
- A chłód lodowy zawiewa ją z końca.
- I tak się toczy, jak owoc dojrzały,
- Środkiem żółty, a po czubach biały.
- Zwie się to miejsce Równik; iż się właśnie
- Na równe tutaj świat dzieli połowy,
- Tak odmienione, ze słońce gdy gaśnie
- Z jednej, to z drugiej świt rusza się nowy.
- Toż kiedy u nas chłop chrapoic, a zaśnie,
- Sam w pole wtedy wychodzi karbowy,
- I do roboty parobków zagania,
- I słychać bydła ryk, i kurów piania.
- Więc miejsce ono, by zmyłki nie było,
- Pan Bóg gwiaździstym obreczem dał pobić.
- Przyczem się sporo gwiazd złotych skruszyło,
- Bo w niebie młotem nie wiedzą, jak robić.
- Zamachnie taki się anielska siłą,
- Zamiast gwóźdź zwolna klepać, a sposobić...
- Więc Bóg tym żużlem, by rzecz była wieczna,
- Dał sypać drogę, co zowie się — mleczna.
- Choć insi mówią, że Równik jest na tem
- Miejscu położon, gdzie stanąć ma prawo,
- Jako człek człeku porównym jest bratem,
- Nie — ten na ławie, a tamten pod ławą...
- Tako ma równość nad całym, być światem.
- Ani się nędzarz uwzdycha za strawą,
- Ani się bogacz w dukatach zakopa...
- Ni szlachty wtedy nie będzie, ni chłopa.
- Dobrzeć by było to! Lecz radbym wiedział,
- Kto będzie majstrem, a kto czeladnikiem,
- Kiedy i w kuźni ustanie ten przedział,
- A chłopak mi się zastawi równikiem?
- Człek się na prawie majsterskiem osiedział,
- Jest w cechu; tego nie zlizać językiem;
- Chorągiew bracką nosi, ma w Krakowie
- Brata, co ksiądz jest, Balcerski się zowie.
- Wtem Magier huknie, niby z butla piwo?
- — Co tu i gadać o jakiejś równości!
- Nie będzie szlachcic przyrównan, jak żywo,
- Ani łykowi, ni chamskiej tej kości! -
- A na to ÂŹdżarski spojrzawszy się krzywo:
- — Milcz Waść! Szlachectwo nie ścierka waszmości,
- Żebyś niem gebę raz po raz szorował.
- Klejnot jest. Krwawnik. Krwią ziemię farbował. -
- A Magier — Co mi tu, Wasze!... — I świsnął
- Jak nadeptany na ogon padalec.
- Lecz suchy szlachcic wyciągnał garść, ścisnął,
- I utkwił w niego kościsty swój palec.
- — Fałszerz! — rzekł głośno, i okiem zabłysnął.
- On skoczy, kija chwyciwszy kawalec,
- Jak ryś z gałęzi, gdy się zapamięta,
- Bełkocąc tylko: — Doku... Doku... menta!...
- Pokaż mi, Wasze, na to dokumenta,
- Bo o obelgę pozwę... infamiję!...
- Myślałem, szlag go trafi w te momenta,
- Gdyż kark miał byczy, a zbyt krótką szyję.
- Ale koścista ręka wyciągnięta
- Suchym weń palcem godzi, jak w cel bije.
- — Fałszerz! — powtórzył zimno. — Ja... do sądu!... -
- Wrzasł Magier — Świadki... — A ów; — Czekaj lądu,
- A toś ty? bratku, myślał że ja nagi
- Wyjdę z tej pastki, coś mi ją nastawił?
- Że wezmę na się dziadowskie biesiagi?...
- A bogdajże się tym pozwem zadławił!
- Salachta!... Magiery!... Zbójeckie watagi!...
- A ot mnie Chrystus przez morze przeprawił,
- Bym cię dosięnął, a pomstę wziął z ciebie.
- Tak mi dopomóż Bóg, i Trójca w niebie! -
- Lecz Magier trząsł się, jak w wielkiej chorobie,
- Zsiniał, dech tracił, i błędne źrenice
- Obracał kołem: — Ja ci... Ja tu tobie
- Pokażę! Ja ci pokażę... granice!
- Jeszcze twe próchno przewróci się w grobie,
- Jak ja sądową zapalę ci świecę...
- Jeślim ja — fałszerz, tyś krzywo przysięgał!
- — Co! — wrzasnął Żdżara — Ja? — I już go sięgał
- Kościstą ręką, gdy wtem, z pod pokładu
- Sypną się ludzie dziwną procesyją.
- Popierw niewiasty, dzieci, a pozadu
- Chłopy się długim, ciemnym sznurem wiją.
- Zawściągł się Żdżara z swojego napadu,
- Głowę pod kaptur schowawszy i z szyją,
- Lecz suchy palec upartym tkwił gestem...
- Poznałem... Nasi szli, z dzieciątka chrzestem.
- Horodziej trzymał je, krok stawiąc drżący,
- Za nim chłopięta berlicę mu niosą,
- U boku Zośka, jak bławat kwitnący,
- Szła z oplecioną do wstęg jasnych kosą.
- Spuszczone rzęsy, rumieniec wabiący,
- Tuż Stach, tuż dziatwa w płótniankach, a boso,
- Zaczem gromada cała: starzy, młodzi,
- Z odkrytą głową na pokład wychodzi.
- Nie było księdza naszego w okręcie,
- Coby dzieciątko owo przewiódł zgoła
- Z odwiecznych ciemnic, przez ziemskie poczęcie,
- Do świetlącego Chrystusem kościoła.
- Więc kmieć ów, gołąb biały, co żył święcie,
- Wodą i krzyżem naznaczył mu czoła.
- A zaś na chrzestnych dzieciątku obrano
- Stacha i Zośkę, jak wiśnia rumianą.
- Dziwią się obcy, patrzą, pchają głowy
- Pomiędzy drugich, którzy bliżej stali,
- Bowiem był widok ciekawy i nowy
- Dla nich, jakiego jeszcze nie zaznali.
- Słychać okrzyki, śmiech, wrzawę rozmowy,
- Palce wskazują to sznury korali,
- To krasne chusty, któremi niewiasty
- Czoła zawiły, to gorset kwiaciasty.
- Bo co kto miał tam z szmat lepszych, od święta,
- To przywdział teraz i pysznił się sobą...
- Jakowaś duma była rozpłynięta
- W twarzach, i radość na poły z żałobą.
- Ten pawie piórko zatknął, tam upięta
- Wstążczyna błyska, tak lud tą chudobą,
- Jak może, ową biedę swoją kryje.
- — Co będzie oko przetrząsać ją czyje?
- Kołem, a płotem ciekawi objęli
- Mazurów, Kurpiów, i ten lud nadbużny
- Lnom się tej naszej dziwując kądzieli,
- Postoły bacząc i obrządek różny.
- Zaczem bogatsi grosz rzucać zaczęli
- Dzieciątku temu w węzełek podróżny...
- Francuzy, Włochy, nawet Portugesy,
- Choć chytre, gęsto siegały do kiesy.
- Ale Horodziej w płótniankę odziany,
- Podniósł dzieciątko w błękitne przestworza,
- Gdzie gorzał słońca krąg, ogniem nalany,
- I rzekł: — Oto się narodził śród morza
- Człowiek; i chrzest mu z imieniem jest dany.
- A jeśli wola uźywi go boża,
- Krzyżtof zwan będzie od tego okręta,
- Co Krzyż jest. Niech swój początek pamięta.
- A ty go ręką swoją, Chryste Panie,
- Przeżegnaj! Bo jest tułacz nad tułacze...
- A pliszka w gnieździe ma lepsze posłanie,
- Niźli dzieciątko to, co się kołacze
- W korabiu, po tym świata oceanie!
- To między matki ozwały się płacze
- Ciche, i ojców odjękły im głosy...
- Horodziej milczał i patrzył w niebiosy,
- Aż rzecze drżącym głosem Symeona:
- — Krzyżem ty staniesz, na drodze tej, dziecię,
- Co będzie kośćmi naszemi znaczona,
- Po cudzych ziemiach gdy wiatr nas pomiecie...
- Bo się nierychlej nad nami dokona.
- To zmiłowanie, aż zorze nam trzecie
- Zabłyśnie, które te wnuki obawa
- Nasze, lecz nie my! — To wszyscy zapłaczą.
- Więc jak w kościele, kiedy monstrancyją
- Nad lodem wzniesie pleban od ołtarza,
- Takie z tej siwej głowy blaski biją,
- Taka z niej skrucha idzie i przeraża.
- A morze huczy swoją litaniją,
- W której się wielki jeden jęk powtarza,
- Jęk, co był słyszan od początku ziemi:
- ...Zmiłuj się, Panie, nad nami nędznemi!
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Dzień ten był wesół i syty pospołu,
- Bo pod równikiem nikt postem nie suszy,
- Że ostatniego bić mieli dziś wołu,
- Więc się biedakom co nieco okruszy...
- Lód już upragnął świeżego żywiołu,
- Bo na ziemniakach przez pół wyzbył duszy.
- Wół w dobrem mięsie był, nie stary jeszcze,
- A znać czuł cości, bo skórą szły dreszcze.
- Z krótkim porykiem obracał za siebie
- Łeb płaski, jakby czego szukał okiem...
- Może skrzypiących pługów w ciężkiej glebie,
- Co sznurem ciągną po polu szerokiem,
- Może tych jarów, gdzie kwiat się kolebie,
- Nakryty srebrnych tumanów obłokiem,
- Może łąk, gdzie się odbiwszy od stada,
- W bród Jałowica do paszni zapada.
- Boć i to bydlę ma swoje tęsknoty
- I swoje wielkie, ciche zadumania.
- Postają wolce, a patrzą w świt złoty,
- Kiedy je oracz uwrotem zagania.
- Idź między trzody senne, pod namioty,
- W step, a usłyszysz głębokie wzdychania...
- W tej niemej twarzy — już duszy połowa
- Stworzona: jęk ma, brak tylko jej słowa.
- Więc gdy porykał tak, to mi tam prawie
- Pachły te błonia stojące pod tęczą
- Ros, kędy dropie brodzą a żórawie
- Na rdzawych piórach noszą się, a jęczą.
- A wtem go pachoł ugodzi w łeb krwawie,
- Uwiązanego żelazna obręczą...
- Ryk, srogi poszedł. Zaczem się zatoczy,
- I na kolana! Zwróciłem w bok oczy.
- Bo jest najgorzej przydawać żałości
- Do onych niemych zgonów i do męki.
- A wszak i ludzie rzekają to prości,
- Że twarde serce najlekszej jest ręki.
- Wysech by człowiek, by sztokfisz do kości,
- Gdyby urzewniał na wszystkie te jęki,
- Co biją w niebo z struchlałej tej sierci...
- W mig mu złupili skórę, i na ćwierci.
- Więc się tam zaraz, jakby na odpuście,
- Tumult uczynił i gesty tłok ludzi.
- Jeden ma porze skroś żeber czeluście,
- Drugi mu wątpia parujące studzi.
- Na palce sparty i w jaskrawej chuście
- Przez biodra, pachoł niczem się nie trudzi.
- Pogląda tylko po onej czeladzi,
- I nóż szeroki, płytki, ręką gładzi.
- Nie chce on rąbać cielska, co już leży,
- Gruchotać kości i wyrzynać mięso.
- Aż wtem mu twarda szczeć na łbie się zjeży,
- Szczęki kielcami ko sobie zatrzęsą,
- Podniesie pałki i ku jeszcze zmierzy
- W odciętą głowę co białą się rzęsą
- Ruszać zdawała... Ugodził ją wściekły...
- Spojrzałem, z martwych oczu łzy pociekły.
- Cały dzień przeszedł na głośnej ochocie
- I na swawoli szyprów, którzy różne
- Psoty czynili tej świeżej hołocie
- Co pierwsze myto płaciła podróżne.
- Pompa tam była do nocy w robocie...
- Lecą skorupy z misek, butle próbne,
- Kto frajer dalej lać go bez pamięci!
- Tak to się w onych krajach Równik święci.
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Ranek się czynił perłowy, a siny
- Od mgły, co rąbkiem po morzu się kładła,
- Aż w nią uderzy z złocistej szczeliny
- Słońce, i modre rozkcryje zwierciadła.
- A to już po nich igrają Delfiny,
- Przyjazne ludziom i statkom dziwadła,
- Których ma wiele tysięcy ta woda:
- Znak to, że będzie bezpieczna pogoda.
- Jest ten zwierz krągły, jakoby wrzeciono,
- W łusce nie chadza, choć do ryb się liczy,
- Pławy ma bystre, i z głową wzniesioną,
- Chwostem skry krzesząc, ugania zdobyczy.
- A ten ma w sobie dziw, iż wodę słoną
- Nozdrzem wytryska, na kształt szklanych bieży,
- Wesoło grając po bokach korabia,
- Gdzie letki obłów kupami go zwabia.
- Cudnieć to było patrzeć na te świty
- Srężogą srebrną; drżące w on czas ranny,
- Gdy nad ocean parami nakryty,
- Skroś mgły zaczęły bić one fontanny!
- Słup w górę idzie, rozszczepia się w kity,
- Spada, i sypie perłowych ros manny...
- W stu miejscach naw wybija z mgły, tryska,
- W stu tęczach srebrem lśni i złotem błyska.
- A tem ci milsze były te widzenia,
- Iż z dnia nam na dzień bliżyły się brzegi.
- Już się ta błędna niezmienność odmienia,
- Już ptak zapada gęstszy na noclegi
- Pomiędzy żagle; już się rozpierściena
- Lżej fala, już wiatr inszemi się ściegi
- Pod niebem nosi; już z lądów przywiewa
- Dech kwiecia, trawy, i ziemi, i drzewa.
- Więc niespokoiność jakowaś się budzi,
- I serca ogień podpala nam żywy.
- W jedną się stronę gromada pcha ludzi
- Na pomost. Stoją, i wiatr ten życzliwy
- Nozdrzami ciągną, z zadusznej tej grudzi
- Wyległszy. Tak pszczeli rój, chciwy
- Wiosny, po wierzchu ul w marcu obsiada,
- Suszy się, brząka, i skrzydła, rozkłada.
- Teraz się widzieć dały te odmiany,
- Które ta droga zrobiła w narodzie.
- Stwardły na grzbietach siermięgi, sukmany,
- Solnemi pary przewzięte na wodzie.
- Z zapadłą piersią, z drżącemi kolany,
- Z twarzą zczerniałą na wietrze i w głodzie,
- Jako z jasyru i z miejsc zadżumionych,
- Tak z pod pomostów lud wychodził onych.
- I dziw! Niewiasty nawet się nie żalą,
- Tak każde serce nadzieją tam dyszy.
- Otwarte usta, źrenice się palą,
- Ten, ów, już sobie zmawia towarzyszy.
- A okręt sunie, za każdą się falą
- Bliżąc tym lądom, co wschodzą już w ciszy.
- Wtem — Ziemia! Ziemia! — zagrzmiały okrzyki..
- Więc rzępolista swej dobył muzyki.
- Zarzyna smykiem, to grubo, to cienko,
- Aż pies wyć zaczął w kajucie miczmana.
- Stary Prokurat przyszczypnąl wąs ręką
- Saperski, nucąc; — Jeszcze nie przegrana! -
- Wyrzucił czapkę Stach, i przed Zosieńką
- Chwycił, i krzyknął: He}, danaż ty dana!...
- Więc żydek krymkę źdjąwszy, obszedł wkoło:
- Kto miał grosz, rzucał w te chwilę wesołą.
- Ale nieszczęsny Szczęśniak szedł na stronę
- I rąk załamał, i oczy wbił w morze,
- Co ma zabrało i dziecko i żonę,
- Nigdy już dla nich nie wzejdą tu zorze,.,
- Patrzy, a wielkie łzy toczą się słone
- Na twarz znędzniała; i stoi nieboże,
- I głowa trzęsie, jak owego ranka,
- Niememi usty szepcąc: — Hanka... Hanka...
- A już się wznosił brzeg skalny przed nami,
- Jakby nie dając przystępu do siebie.
- Czamemi góry wyrżnęły się kłami
- W modrem powietrzu i na jasnem niebie,
- Ku morzu schodząc wązkiemi smugami,
- Za które statki chronią się w potrzebie.
- Lecz nasz się okręt kierował na skały
- Najtęższe, co tam dwie z osobna stały.
- Port to był. Ziemi upragnionej wrota,
- Obudowane zamczysto, a ciasno.
- Lała się przez nie z góry struga złota
- Słońca, polewę czyniąc morzu jasną.
- Fala się o nie z srogim hukiem miota,
- Zda się, ze wody srebrnym je zatrzasną
- Wrzeciądzem. Ziemia bogata a dzika
- Oceanowym kluczem się zamyka.
- Każdy tu okręt pośpiesza przed nocą.
- Tak dostęp trudny jest, i taki zwarty.
- Nie zdały? — To go do rana szamocą
- U drzwi, te morskie celniki i warty,
- Które z okrutną wściekłością i mocą
- Trzaskają w srebrne swoje halabarty.
- I to się przyda, ze nim tutaj wpłynie,
- Niejeden statek da nura, i zginie.
- A już, też "Krejc" nasz, jak panna się stroi
- Do tańca. Lecą siużbiste gawiedzie.
- Od pacholików aż w oczach, się troi,
- Jeden przed drugim chce być dziś na przedzie.
- Kapitan, w jasnym mundurze. Jak w zbroi
- Wódz, na ostatni szaniec korab wiedzie...
- W lin zgrzycie czeladź po masztach szczebluje...
- Lecz Opacz cygar pali i w bok pluje:
- — Co mi ga okręt, co mi za załoga,
- Jak puszek niema, choćby ze dwadzieście!
- W odeskim porcie, tam każda piroga
- Wali, aż żydy gewałt krzyczą w mieście.
- Jest przykaż, ile dla Hospoda Boga
- Prochu suć w jaszcze na Jordanu chrzęście,
- Ile... Tu szyper pchnie go wedle brzucha...
- Zaczem chciał kończyć, lecz nikt go nie słucha.
- Wszystkie się oczy zwróciły w tę stronę,
- Gdzie na pokładzie przednim, z wierzcnu drzewa
- Śmigłego masztu, nad morze spienione
- Brazylska flaga, nad nami powiewa.
- Chorągiew zacna. Ma pole zielone,
- Jak bukszpan. Równe, esy z prawa, czy z leva,
- Zaś środkiem złota przedziela je deska,
- Na niej żeglarski znak: kula niebieska.
- Tak pod tą flagą, co wdzięcznie nas wiodła,
- Z szerokim pluskiem i w poświstach pary,
- W port my wchodzili, kędy oczy bodła
- Strzelistycn masztów mnogość nie do wiary.
- Każdy tam statek osobne miał godła,
- Każdy się z kształtu odmieniał i z miary.
- Każdy się pyszna we swoim kolorze,
- Żeś patrzał, Jako po zakwitłym borze.
- To, jak chałupy, stoją okręciska,
- A od nim wielki cień pada na wodę;
- Tutaj się mignie parowczyk nam zblizka,
- Co ma jaskółki chyżość i swobodę.
- Tu łódź się czarna szczeliną przeciska,
- Tu inszą z drogi odtrącim, jak kłodę,
- Port zawalony był, jakoby miasto,
- Rozbudowane tłumno, a wieżasto.
- Piękna to jednak rzecz, niech co chce będzie,
- Na własne oczy zobaczyć te dziwa!
- Zaś, gdy człek wróci, i na swojej grzędzie
- Roztrząśnie snopa z tych cudzych ziem żniwa,
- To choć w pomierzchu, za piecem usiędzie,
- Zostaną na nim te blaski, te szkliwa,
- I będą świecić, jak nici pajęcze,
- Kiedy w nich słońce zapali swe tęcze.
- A ledwiem sobie to pomyślał, — Boże!
- Ty wiesz, jaka mnie ogarnęła skrucha,
- I jakie w oczach stanęły mi zorze,
- I wiatr zaleciał, co i pól naszych dmucha!
- Więc czując, iż się we mnie serce porze,
- Wstrząsłem się w sobie, i podałem ucha
- Ku naszym, co tam w żywym ogniu stali
- Nie dbając na żar, i ziemi patrzali.
- Właśnie Pietr Bandys prawił: — Słyszta, kumie!
- Przecie tak w durniach ostać się nie możem,
- Przed tą królową! — A Łuka: — Jak umie,
- Tak niech ją wita naród słowem bożem.
- Je Katoliczka, to juści zrozumie! -
- Wtem Roch: — Co będę gadał?... Człek się morzem
- Dość umordował! Aż we łbie mi chrzęści...
- Od gęby — głupi chłop; mądry — od pięści,
- Lecz Bandys: — Dalej, radźta kto ma gadać!
- Jużci tam całej nie puszczą gromady...
- Majestat przecie! Byleco powiadać
- Nie idzie! — Ano, — Bugaj na to — rady
- Inszej ta niema, tylko się poskładać
- I niechaj Magier prawi! On tam zwady
- Prowadzi, wie jak co! — Nie chcemy szlachty!
- Krzyknie Czop Michał. — Ze szlachty — konszachty.
- Czop był braciszkiem z młodu przy konwencie
- W Miedznej, jak. dotąd o tem świadczy plecha,
- Którą przy każdem golić daje święcie
- Stąd w okolicy przezwali go: "klecha".
- I tak już został. Ten takie zacięcie
- Miał, że co powie, to jakby orzecha
- Do pary nalazł. Tak ma się te słowa
- Same składały. Tęga była głowa!
- Wtem Łuka: — Ano, niech gada Horodziej!
- Toć on je tutaj jak ociec nad nami...
- — Co taki stary wie! — zakrzykną młodzi.
- — Takiemu prawie pod kościół z torbami! -
- — Racja!... Horodziej, nie żaden dobrodziej! -
- Wrzaśnie Czop. — Jak tak, to gadajcie sami! -
- Odkrzyknie Łuka. Zaczem się zaniosła.
- Okrutna spierka? brać, czy nie brać posła,
- W jedną i w drugą stronę lecą głosy
- I w dwie gromada rozpadła się czernie.
- Aż wtem staruszka, która białe włosy,
- A twarz zeschnięta miała, jako ciernie,
- Podniosła octy srebrzące skrós rosy,
- W lnianą płachetkę odziana, mizernie,
- Wyciągnie ręce zczerniałe i drżące
- Do brzegu tego i w skrawe to słońce...
- ...Ja ją przewitam, tę zorzę zaranną...
- Ja do niej rzekę: ...O, jasna królowo!
- Szli my do ciebie, żyjący tą manną
- Łez, nędzą naszą... Te chatę lipową
- Rzucilim! Z ławą tą... Z Najświętszą Panną,
- Z jaskółczętami pod żytną posową...
- Lny niesprzędzione w komorach ostały
- Na tych przęślicach... Tak wichry nas gnały!
- ...Dzieciątka nasze pomarły z tej drogi...
- W głodach, w niespaniach i w serca ciężkości
- Szli my... Struchlały pod nami te nogi,
- Na cudzych ziemiach twardych i te kości...
- Palniki sąśmy liche... Lud ubogi...
- Goni nas światem strach, mrących z żałości...
- Przygarnij ty nas, a daj nam otuchę!..
- Jako do matki my!... — I ręce suche
- Przed sobą w modrem powietrza tem składa,
- I w słońca trzyma utopione oczy,
- A łza jej ciężka po łzie na twarz pada,
- I po tem lnianego płachciątku się toczy...
- Zamilkła. Głowy spuściła gromada.
- Aż nas, jak kiedy psów sfora obskoczy
- Zwierza, tak z pluskiem sto wioseł po wodzie,
- Setne ogarną czółna, barki, łodzie.
- A już na tyłach okrętu zepchnięty
- Łańcuch z kotwicą zatapia się w morze...
- Plusnęły fale, wzdrygnęły się męty,
- Kotwica grzęźnie w ton i bruzdę porze
- Ciemną. Tak lemiesz w grudź pulchną zatknięty,
- Skroś ziemie bierze i zgłębia ją orze...
- Chwyta się kotew, puszcza, znów się ona,
- Aż: — Halt! Halt! — krzykną. Zagrzęzła już. Trzyma.
- Zwolnił tchu okręt, wypuścił słup siny
- Pary, drźy, stęka, dygoce i staje.
- A już na pomost rzucają nam liny,
- Już jeden chwyta, drugiemu podaje,
- Zazgrzytną sznury, łańcuchy, drabiny,
- W mig nas obejmą przewoźne te zgraje,
- Ledwoś tłomoczek chwycił, już cię cisnął
- Pęd na dno łodzi, i wodyś zachłysnął.
- Gromada nasza, najpierw się przebrała.
- Płyniemy raźno szerokim taborem,
- Pilno patrzący tego Kardynała,
- Z krzyżem, i tej Królowy ze dworem...
- Cicho nas fala niosła, ziemia grała
- Złotoróżanym zachodu kolorem.
- Lud uniesiony. Już słyszy w zachwycie
- Chorągwi jasnych szum i dzwonów bicie.
- Ląd! Ląd! Brzeg! Ziemia! Tłum ciśnie się, tłoczy,
- Niepewny w nogach chwiejący, zemdlały,
- Wezbrane serca, zmącone w łzach oczy.
- Na ten świat nowy... ..."Wtem — bębny zagrały.
- — Kardynał! — krzykną. Aż znagła otoczy
- Nas zewsząd wojsko. Lud patrzy zdumiały,
- Dzieci w płacz. Baby wrzasły chórem: — Rety!
- Oficer krzyknął: — Marsz! — Błysły bagnety.
- O szlachectwie. Pan Balcer Brazylję poznaje. Spotkanie. Dom emigrancki. Mazury się burzą. Filozofia Marcina Tatara. Oberek. Wyprawa Szalawy. Pan Balcer o żeniaczce zamyśla. Zwierzenia strażntka. Nowa partya. Febra. Śmierć i pochów Jelenki. Jak Prokurat umierał. Pinczuk po śmierci wraca. Bitwa bab. Filozofja Opacza. Burza. Przed Komisyą. Pożegnanie.
- Oj głupi naród, i ja też z nim głupi,
- Żeśmy swych w świecie szukali wolności!
- 0j żle ten przęda, i kiepsko ten kupi,
- Kto się na cudze zamieniać jął włości!
- Tam, chłopie, próchniej, gdzie Bóg cię wesłupi,
- Iżby w swym domu miał belkę z twej kości,
- A wiedz, ze choć się z Adamem powadził,
- Każdemu dawa raj, gdzie go obsadzili
- Jeszczeć pół biedy, gdy mocna w nim dusza,
- A głowa górą na życia głębinie.
- Taki nie tonie, choć fala nim rusza,
- Da nura, strząśnie się i znów wypłynie.
- Aleć to rzadka rzecz u chudeusza,
- Co w książkach nie żył, nie bywał w łacinie,
- I tyle tylko wie, że ma do woli:
- Lub zginąć marnie, lub nie dać się doli.
- Ano, nie dałem! Niech będzie w tem chwała
- Trójcy najświętszej, co światem mnie wiodła,
- I onej gwieździe, co ze mną bywała
- A która sobie obrałem dla godła.
- Onać jest gwiazdą, co królom roztlała,
- Gdy pilno jadąc z trokami u siodła,
- Do Betleemu śpieszyli z pokłonem
- A z których Balcer jest moim patronem.
- Tak więc i teraz, o gwiazdo ty złota,
- Obświeć mnie z góry, com twoim jest sługą,
- Abym raz jeszcze przed końcem żywota
- Odprawił w myślach tułaczkę tę długą,
- Zanim mnie wicher śmiertelny pomiotą,
- JaŁ łódź strzaskaną burzliwą żeglugą,
- Na brzeg ów wieczny, gdzie oddać mam ducha...
- I żeby na tem nie siadła noc głucha!
- Bowiem jest wiele do ludzkiej pamięci
- W tem wędrowaniu polnego narodu,
- Co od swych pługów i siana użęci
- Porwał się szukać ogromnych mórz brodu.
- Tak rój marcowy nad gruszą się kreci,
- Kwieciem mniemając o kiście te lodu,
- Któremi szron jej gałązki ubiera...
- Rój spada, chwilę brzęczy, i umiera.
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Jak raz był właśnie sam dzień Trzejkrólowy,
- I pewno u nas dzwonili we Farze,
- (Choć tu o świecie nie było i mowy,
- I zgoła nie wiem, czy są kalendarze.)
- Kiedy w czai ranny, przed barak portowy,
- Gdzie wprost z okrętu zagnały nas straże,
- Zaszedł dziwaczny tabor z szczękiem, z brzękiem:
- Długi sznur osłów i murzyn z bebenkiem.
- Osły gęsiego ciągły. Rosłe, siwe,
- Z ciemniejszym pręgiem przez grzbiet, kłapouchy,
- Do łyka miały przyplecioną grzywę,
- Co wydawało chrzęst dźwięczny i suchy.
- Zwierzęta drożne widać i stróżliwe,
- Nieskąpo takoż wyłożone brzuchy,
- U karków dzwonki, trzesidła, a z boków
- Głębokie kosze przypięte do troków.
- Przy osłach murzyn. Ten stary był, chudy,
- Prawie że nagi, bo tyle co pasem
- Szmaty związany przez biodra i ody.
- Drumle miał w zębach i w beben bił czasem,
- Więc co zabrzęknie w te piszczki i dudy,
- Osły w ryk za nim z okrutnym hałasem.
- I tak szła w kolej muzyka ta chórem:
- Drumla, bębenek i ośli ryk wtórem.
- Nuż baby w okna dziwować się! Zaczem
- Rozhukło w szopie od gwaru i śmiechu,
- Bo to u niewiast śmiech razem i z płaczem
- W jednym, wiadomo, chowane są miechu.
- A wtem wszedł starszy, zagadał z tłumaczem,
- I — w drogę żywo! Z wielkiego pośpiechu
- Ledwo ze ludzie manatki związali
- Jak byle, aby prędzej! Aby dalej!
- Wiec już i wołać nie trzeba tam było,
- Bo we drzwi jeden przed drugim się śpieszył,
- Tak to narodem do świata rzuciło,
- I tak się każdy odmianie ucieszył.
- Niebo się rankiem coś niecoś omgliło,
- Lecz teraz nagle grot górny je przeszył,
- I zalał blaskiem świat dziwny i nowy,
- Na który wszystkie podniosły się głowy.
- Santos się zwało miasto. gdzie nas zrazu
- Doniósł ów korab, który morzem pławał.
- Teraz, w mgle złotej, na podób obrazu
- Stało przed nami daleki: het kawał...
- Chcieliśmy bliżej, nie było przykazu,
- Więc drab zastąpił i ruszyć nie dawał,
- Tylko nas w oczy z tych blasków ubodły
- Wieże iglaste i śmigle, jak jodły.
- Miasto się zdało na milę obwodu,
- Albo i wiecej, bo słońce ślepiło
- Odbite w morzu, co szybą się lodu
- Zaiskrzonego dla oka czyniło.
- Z pagórów miasto zbiegało do spodu,
- Mury i domy ściągając pochyło,
- Morze zaś przeciw szło, i pluło piany
- Na płaskie dachy, na tamy, na ściany.
- Wokół świat dziwny, ogromny i świeży.
- Jakby go Pan Bóg dopiero co stworzył,
- Że jeszcze na nim ten jasny szmelc leży,
- Który swą ręką najświętszą położył.
- Radeby oko, lecz co się zamierzy,
- Już mu się nowy transparent otworzył.
- Wiec tylko wierzchem, tu, owdzie się trąca,
- Jak czajka, z wiosny nad łąką bijąca.
- Staliśmy tedy, niepewne wędrówce,
- Jakie z nas dola uczyni igrzysko,
- Aż z mgły port wyszedł złotej, i parowce,
- Bo my na górce byli, a brzeg nizko.
- Zbiły się w kupkę niewiasty, jak owce,
- Patrząc na ono słoneczne zjawisko,
- Z pod chust ściągniętych na czoło, jak w żniwa,
- Tak wielka była gorącość i żywa.
- Tymczasem wkoło obeszły nas draby?
- (Iż tam bez straży nie zrobisz ni kroku,)
- I dalej w kosze pakować nam baby,
- Dzieci, tobołki i torby obroku.
- Patrzę, aż Opacz w kosz lezie, że słaby...
- Chłop, jak tur! Chcieli wyrzucić go z troku,
- Ale narobił wrzasku, ze zaniesie
- Skargę, że był na flocie w Odesie.
- Nie chciał się starszy zbyt długo z nim bawić,
- Wiec machnął ręką i ruszać dał w drogę.
- Opacz też zaraz, by czem się zastawić,
- Stęknął, i zdrową rozcierać jął nogę.
- Splunąłem na bok, bom nie mógł przetrawić
- Złości, patrząc na. jakąś niebogę,
- Która, iż miejsca w póikoszkach nie stało,
- Między nas, chłopy piechotne, szła śmiało.
- Ale już murzyn na drumli dał hasło,
- I w bęben puścił pałeczki siekańcem.
- Ryknęły osły, aż w uszach mi trzasło,
- Tak się wiedziały a tym czarnym pohańcem!
- Kosz o kosz szturgnał, a w koszach zawrzasło.
- Dzieci w płacz, nuż je spokoić szturchańcem...
- Wtem tłumacz, co nas jako owce z pola
- Rachował, krzyknie: Dwóch głów braknie! Hola! -
- Spojrzeli wszyscy po sobie, jak owo
- W tym wieczerniku woskowe figury,
- Co kiedy Chrystus o zdradzie rzekł słowo,
- Obrócą oczy i patrzą się — który?
- I każdy siedzi z kręcącą się głową,
- Sam w sobie trwożny swej ludzkiej natury,
- A tylko Judasz, co zwąchał się z biesy,
- Patrzy w twarz Panu, a dzierży się kiesy.
- Rzuciłem okiem raz, i jużem wiedział?
- Żdżarskiego brakło i brakło Magiery!
- Osiem dni jeden przy drugim przesiedział,
- Do oczu skacząc, trzaskając w papiery.
- Zzieleniał Żdżarski, a Magier oszedział,
- W coraz się sroższe wbijając cholery,
- Aż nocą, straży uszedłszy poglądu,
- Jeden i drugi dał nura, do sądu.
- Jako wiec jagnię, macierzy gdy zbędzie,
- Głosem się w pole raz po raz obwieści?
- Tak i ów chudziak ogląda się wszgdzie,
- I trzęsie w sobie od srogiej boleści.
- — Ha, myślę, słabość mający na względzie,
- Na moim mieszku dwóch z biedą się zmieści,
- — Jakże ci? — Jasiek. — To trzymaj się poły
- I nie becz! Głodnyś? — Nie. — To bądź wesoły!
- I tak my z miejsca przystali do siebie^
- Jako przystaje szczep do płonnej gruszy.
- Boć to wiadomo, że w równej potrzebie
- Chleb jest dla ciała, a litość dla duszy.
- Niech kto chce serce pod popiół zagrzebie,
- Nieprawda! Małość jakowaś je ruszy,
- Odmuchnie, słońcu podstawi, zarosi,
- I znów je żywe i świeże człek nosi.
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Chybnął się tabor na lewo, na prawo,
- By łódż, gdy wiosło odepchnie ją z brzegu,
- A ona luźną kołycha się nawą,
- Oboje burty maczając w pian śniegu.
- Mienią się chusty na słońcu jaskrawo,
- Tu kamizela, tam rańtuch w szeregu,
- By mak skraśnieje, tu sprzączka, by złota,
- W trzpień jałowiczy zatknięta migota.
- Aż się zmieszały te różne kolory
- I zaszły blasków słonecznych mgła lita;...
- Jako więc u nas w wiosenne nieszpory,
- Gdy dziewki kwiecia naniosą obfito,
- A to dym buchnie sinemi bisiory,
- I ołtarz błyśnie monstrancją odkrytą,
- Cały się kościół mży złotym tumanem,
- Z księdzem, z narodem, z ławkami, z organem.
- A gdy tak. patrzy w tę jasną srężogę,
- W której pagóry spłynęły z poniżem,
- I z trudna okiem rozeznać co mogę
- W tem migotaniu świetlistem a chyzem
- Horodziej z blasków wyszedł i tę drogę
- Wielkim w powietrzu przeżegnał nam krzyżem,
- I zaczął śpiewać — (głos trząsł się staremu)
- ...Kto się w opiekę poda Panu swemu! -
- Buchnęło pieśnią, by ogniem po strzesze,
- Bo wszystkie głosy zaniosły się społem.
- I tak, śpiewając, ciągnęły te rzesze,
- Za onych jasnych nadziei aniołem,
- Każdy się w swojej fundując pociesze,
- Z dolą rad śmiałem potykać się czołem,
- Jakoby za nim tysiączna szła siła...
- Taka w tej pieśni moc i dufność była!
- Zagfały echa. Szedł naród wsłuchany
- W muzykę wietrzną, co głosy udaje.
- Zrazu się pędem trąciła o ściany
- Skał, zaś odbita o świata okraje
- Wróciła, wpadła w jar, Jako w organy,
- Grzmi, huczy, zaczem wzdychając — ustaje,
- I w cichość spływa pod niebem wysokiem...
- Więc chrząkną chłopy i ruszą się krokiem.
- Droga nam w góry poszła, Wązka szyja
- Pomiędzy skały kręciła się jarem.
- Trudno tam nogą próbować bez kija,
- Bo kamień lużny, obrosły wiszarem,
- Ledwo go chybniesz, z posady się zbija,
- I leci w przepaść, nakrytą oparem,
- Z którego syczą źródliska jak węże,
- A żaden dna tam, ai gruntu nie sięże.
- Więc ten podolny lud wielkie miał dziwo,
- Właśnie, jakoby świat poszedł na nice...
- U nas chłop sterczy na okół nad niwą,
- O czapę całą nad żyta, pszenice.
- O staje widać sukmanę tam siwą
- Skroś pól, skroś łęgów, po boru granice;
- A tu się ziemia wybija nad człeka:
- On w dół, a ona pod niebo ucieka.
- Tubym rad piórkiem złoconem malował
- One to farby i kształty dziwaczne...
- Te pnie obrosłe, leżące napował,
- Te piętra skalne, pod chmury aż znaczne.
- Alem ja prostak w miasteczkum się chował,
- Gdzie świat sam gada o sobie gdy zacznę
- 0d kuźni — aże do Rynku i Fary...
- A na te cuda brak w głowie jest miary.
- Rośnie gwar, tupot. Hej, imak się gada
- Na wolnem polu, ni jęli tam w szopie!
- Rzeźwo się w duszy poczuła gromada,
- Kiedy tak kupą chłop ruszył przy chłopie.
- Rolnym narodom zamknięcie nie nada.
- Tak było zaraz po świata potopie:
- Chłopy budować, a Pan Bóg swą mocą
- Gruch wieżę o ziem! — A ona wam poco? -
- To słyszę, do dziś kamieni tam kupa
- Leży, i godny szmat ziemi nakrywa:
- Ludzie nie biorą, bo z tego chałupa
- Nie trzyma pionu i zawsze jest krzywa.
- Gadają, jeden tam grunty wykupa.
- I role one z pod gruzu dobywa
- ÂŹydkom na wioski, i szlachta z nich nową
- Myśli fundować. Lecz podrwił ów głową.
- Szlachta dawnością stoi. Tak od śliny
- Nikt nie wytrząśnie z rękawa szlachcica.
- I złe, i dobre wybiły godziny,
- Różny szedł światem czas i nawałnica,
- Zanim to zeszło z praojców na syny.
- Scheda je mocna, mocnego dziedzica
- Potrzebujaca; a piąty, dziesiąty
- Nie strzymał, i dziś po nim puste kąty.
- Szlachectwo idzie od gniazda do gniazda,
- Jako płonąca wić w górach Karpatach.
- Alem ja prostak, w miasteczkum się chował,
- Gdzie świat sam gada o sobie, gdy zacznę
- Od kuźni — aże do Rynku i Fary...
- A na te cuda brak w głowie jest miary.
- Rośnie gwar, tupot. Hej, inak się gada
- Na wolnem polu, niżeli tam w szopie!
- Rzeźwo się w duszy poczuła gromada,
- Kiedy tak kupą chłop ruszył przy chłopie.
- Rolnym narodom zamknięcie nie nada.
- Tak było zaraz po świata potopie:
- Chłopy budować, a Pan Bóg swą mocą
- Gruch wieżę o ziem! — A ona wam poco? -
- To słyszę, do dziś kamieni tam kupa
- Leży, i godny szmat ziemi nakrywa:
- Ludzie nie biorą, bo z tego chałupa
- Nie trzyma pionu i zawsze jest krzywa.
- Gadają, jeden tam grunty wykupa.
- I role one z pod gruzu dobywa
- ÂŹydkom na wioski, i szlachta z nich nową
- Myśli fundować. Lecz podrwił ów głową.
- Szlachta dawnością stoi. Tak od śliny
- Nikt nie wytrząśnie z rękawa szlachcica.
- I złe, i dobre wybiły godziny,
- Różny szedł światem czas i nawałnica,
- Zanim to zeszło z praojców na syny.
- Scheda je mocna, mocnego dziedzica
- Potrzebująca; a piąty, dziesiąty
- Nie strzymał, i dziś po nim puste kąty.
- Szlachectwo idzie od gniazda do gniazda,
- Jako płonąca wić w górach Karpatach.
- Jeden z nią padnie, to drogi z niej gazda
- Ognia zachwyci i dalej po bratach!
- Leci buława wierchami jak gwiazda...
- A trafi w dziada, co w zeszłych jest latach,
- To pod dach własny dziad ognia poddawa,
- Ażeby na nim nie siadła buława.
- My to ta wszystko, podlasiaki znamy!
- Choć tam podrobiła szlachta, co zagonem
- We trzech się dzieli a orne ich błamy
- I pies — rzekają — nakryje ogonem...
- Przecie nieprawda!... Bo przestąp-no bramy,
- Zara cię inszym obleci zakonem,
- Zara duch inszy z szarzyzny wyświeci,
- Zara wiesz, ze to cości od waszeci!
- . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Tymczasem raźno i z dobrą otuchą
- Lud idzie. Dokąd? — Nie pyta, nie bada,
- Kontent, że z toni wypłynął na suchą:
- Jeden drugiemu to, owo powiada,
- Baby też sobie, ta w głos, ta na ucho,
- Jak to w gromadzie... Tu rada, tam zwada,
- A niemówlątek gruszenie i śmiechy,
- Nad wszystko sercu dodają pociechy.
- Horodziej poprzód ruszył. Kijem puka,
- Osłabłym oczom naddając i nodze.
- Nikt przed nim kroku pierwszego nie szoka,
- Bo każdej kupie potrzebne są wodze.
- Podejdzie który, to stary wnet fuka:
- A czego leziesz? A pilnuj się w drodze!
- A za starszymi, za krzyżem idź pańskim,
- Za lądem, nie za porządkiem cygańskim!
- Alem ja pilno przymykał się bokiem
- Ku tłumaczowi, co swego miał muła,
- I poświstując, to stępią, to krokiem
- Jechał, jak sotni naszej asawuła...
- Miałem ci świat ten odkryty przed okiem,
- Ale ciekawość po żebrach mnie pruła,
- Żeby śię zwiedzieć wnętrznego zwyczaju
- I przyrodzenia, co duszą jest kraju.
- Więc my tam z sobą w rozmowy się dali,
- Iż polityczny był człek, i bywały.
- Ściągnie ów uzdy i cygar zapali
- I puści w kółka dym gęsty i biały...
- Nuż ja, fajeczkę z zanadrza i dalej
- Pykać! A tytoń miałem doskonały,
- Kupiony w szopie (choć niema co chwalić),
- Od urzędnika, co strzegł, by nie palić.
- Jakby mi miodem po sercu kapało,
- Gdym cmoknął krótki cybuszek wiszniowy,
- Który na drogę matczysko mi dało
- Z kapciuchem. Kapciuch byt żółty, irchowy.
- Tuż przy mnie chłopię Żdżarskiego dreptało
- Z głową zadartą, słuchając rozmowy,
- Tak lekkim krokiem szliśmy, a cień mały
- I krótszy coraz opadł ze skały.
- — Brazylja — mówił tłumacz — od zórz słońca
- Kraj morski, a zaś rzeczny jest z zachodu.
- Tam Amazona, do morza ciekąca,
- Granicą broni suchego przechodu,
- Z gór, co samego sięgają miesiąca,
- Pędząc na oślep, bez mostu i brodu,
- Jak w działa, huczy w wielkie wodospady...
- Trzem takim Wisłom, jak nasza, da rady.
- Ta górą kraju ciecze. A w pomorze
- Dolne, iż ziemia tu środkiem garbata,
- Druga kraj woda na wiele mil porze
- I srebro pławi, a zwie się Laplata.
- Pług tutaj nizin zbyt mokrych nie orze,
- A tylko pastwa dla trzód jest bogata.
- Zaś bliżej w ocan, chwost kreci jak liszka,
- Ogromna rzeka świętego Franciszka.
- Gór znacznych, w kraju dość. Te "sery" zową,
- Różne ku temu przydając przezwiska.
- Co zda się słusznem. Bo ziemię surową
- Najpierw tam ciepłe ogrzeją bagniska,
- Potem się wody z nij} zcedzą, a ową
- Miazgę, jak twaróg, tak słońce wyciska,
- Aż ztęgnie, stwardnie, i czuby, jak szydła
- Postawi. Właśnie, jakby ser z tworzydła.
- Te, gdzie nam droga idzie, blizko morza,
- Zwą "Sery do mar", niby! Morskie sery.
- Głuche tam paszcze i ciężkie bezdroża,
- W których, zwierz różny ma swoje kwatery.
- Ale to ledwo, że pierwsze podnóża...
- Za niemi trzykroć, a nawet i cztery,
- Większe są góry; a Pan Bóg tam półki
- Pod niebem stawia na one gomółki.
- Lud czarny ziemi tej jest przyrodzony.
- Ten luzem żyje od rodu do śmierci,
- Różnym kolorem od siebie znaczony,
- Jak konie, maścią, lub nieme te sierci...
- Są w nim mulaty, terc, i kwarterony,
- Czarne, półczarnme, aż się i na ćwierci
- One mieszańce liczą. Właśnie prawie,
- Jak dworskie owce, gdy myją je w stawie.
- Brazylia z różnych mianuje się części,
- Które tu "stany" zowią. Tych jest siła.
- W jednych się Niemcom od dawnych lat szczęści,
- W drugie rząd teraz lud polski dosyła.
- Prawo jest; ale że głównie na pięści,
- Bo sąd daleko, a droga zawiła.
- Który porządek niezgorszy się zdaje
- Na te, niepewne tak, i świeże kraje.
- Więc świat tu górny, i leśny, i wodny,
- Wszelkiego dobra zadosyć ma w sobie,
- Że z lada ziarna już plon będzie godny,
- Choć ziemię ledwo patykiem poskrobie...
- Tyle, że pracy i rąk ludzkich głodny,
- W pustce swej leży, by w ciężkiej chorobie,
- Z której by powstać mógł, trzeba mu bicia,
- Młotów, kos szczęku, huku siekier, życia!
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Wtem, gdy tak prawim, krzyk! Patrzę ja, co to,
- I ręką oczy zastawiam od słońca...
- A tu przeciw nam, ta ciężką żorotą,
- Kupa bab z dziećmi wędruje płacząca.
- Tobołki niosą, a idą piechotą,
- Omdlewające z pożaru gorąca,
- Nawpół oślepłe, z stopami krwawemi,
- Za ręce wlokąc dzieciątka po ziemi.
- Zaraz umie tknęło: Nasi! W końcu świata
- Poznałbym takie odzieże i lica...
- Odzież, co prawda, nie była bogata,
- Ledwo się grzbietów ta biała tkanica
- Trzyma i wisi — tu łata, tam szmata,
- Jak gdy z szaraka lenieje turzyca...
- Aż wtem i cała owa kompania
- Zakrzyknie: — Stójcie! Stój!... Jezus Marya!
- — Toć nasi! Ludzie! A czy was pioruny
- Niebieskie biły?... Czy siła nieczysta
- Pędzi was tutaj po deski do truny?...
- Toć piekło żywe jest!... Kraj antychrysta!
- Jeśli wam żywot miły i fortuny,
- Wracajcie do dom! Do dom się, jak glista,
- Choć ziemią, kopcie! To nie dla człowieka
- Kraj jest! Kto nie trup jeszcze, niecą ucieka! -
- Mówią i płaczą rażeni. Szloch i słowa
- Lecą, jak grad ów, który z deszczem leci,
- Gdy kaszą sypnie zadymka marcowa.
- Do płaczu matek przydają wrzask dzieci.
- Chciał murzyn minąć, lecz kupa go owa
- Ścisła. Tak krzyczym: — Stać! Stać! — Drugi, trzeci,
- Przed tabor rzuci się, do ostów skoczy,
- Osły w ryk, a ów — pięścią miedzy oczy!
- Stanęlim. Minąć nie było i rady,
- Bo droga ważka i w górę się pnąca.
- Tłumacz się jakoś nie śpieszył na zwiady,
- Muł wierzgał pod nim z srogiego gorąca
- I z much; wiec dalej ja do tej gromady I
- A iż rzecz każdą zaczynać trza z końca,
- Rzekę: — Pochwalon! A skąd-że wy teraz?...
- — Na wieki! — krzykną baby. — Z Minasgeras! -
- — Co za czort taki? — pytam. Na to baby:
- — Ziemia je, powiat, kopają tam rudy! -
- — Któż was tam wprawił? — A kto, jak nie szwaby!
- Kręcił się jeden, jak Judasz ten rudy,
- Aż wyprowadził het precz całe Graby. -
- — To wyście z Grabów? — Z Graińakiej my Budy.
- Jedność to zdawna była, ale że się
- Pożarli teraz o zbierkę po lesie. -
- — Więc cóż? — A cóżby?... Zaguba, i tyle! -
- To baby ciężkim zaniosą się płaczem.
- — Dołów za nami rachować na milę,
- Tak mogiłkami, bez krzyżów, ślad znaczem...
- Chcieliśmy z skargą... Nie w naszej to sile!
- Gdzie, kogo patrzeć o krzywdę, i na czem?...
- Ot, spłynąć łzami do morza, jak Wisłą...
- — A chłopy? — Chłopów w rudniku przycisło!
- — Diaboga! — krzykniem, i nagłym się ruchem
- Głowy zachwieją w przeciwne dwie strony.
- Aż za tym głosu wielkiego wybuchem
- Szmer lekszy idzie i barzej tłumiony,
- Wzdychań i szeptów niesiony podmuchem...
- Tak dzwonnik — szarpnie naraz, wszystkie dzwony:
- Hukną, — zaś sznurów targając lekuchno,
- Trąca je ciszej coraz, aż zagłuchną.
- Dopieroż pytać: Jak było? Gdzie? Kiedy?
- Tfu! Prędzej dostałby u gęsi wody,
- Niźli porządku u babiej czeredy!
- Wszystkie gadają naraz, na wyprzody,
- Każda z inszego końca, do swej biedy
- Rzecz ciągnie w stronę, i do swojej szkody,
- Wtem krzyk nad insze... Dreszcz każdego włoska
- Uczułem w krzyku tym: — O Matko Boska!...
- Jako więc z gniazda, gdzie drobiazg bezpióry
- Próżno się broni przed szponem sokoła,
- Piskliwa wrzawa bije, — a wtem, z góry,
- Szerokie, przez wiatr, skrzydłem pisząc koła,
- Macierz zakrzyknie, a krzyk pójdzie w chmury,
- I strach śmiertelny na okół obwoła,
- Tak się z tej wrzawy głos jeden niewieści
- Wybił, okrzkiem matczynej boleści.
- Spojrzę, i nagle z przed oczu mi kupa
- Cała znitnęła, a w oczach ta jedna...
- Szeroko, nakształt krzyźowego słupa.
- Otwarła ręce w niebieskie bezedna,
- Blada, że oczy zawrzeć, i za trupa...
- Z głowy chuścina opadła jej biedna,
- Ubiory na niej ni chłopskie, ni pańskie,
- Szlacheckie niby, a niby mieszczańskie.
- Stoi, a cała tak zdaje się drżąca,
- Jak ta osina, co w ciszę liść rucha...
- Wzrok wbity w oną słoneczność jarzącą,
- Jakby to była noc czarna i głucha.
- Włos siwy powstał, znać myśli się mącą.
- — Stasiek! — zakrzyknie... I urwie, i słucha...
- I znowu: — Stasiek!... — A głos był wnętrzności
- Rodzących, i szedł mrozem między kości.
- Jak w podniesienie, tak cichość powiała,
- A ona, sercem bijąca w tej ciszy
- Zaklaśnie w ręce, ku ziemi się cała
- Przychyli... — Słyszy!... — zaszepta. — On słyszy!
- Skroś ziemi słyszy matkę! Bogu chwalą!
- Oddycha. Jeszcze... żyw jest... jeszcze dyszy...
- Wtem się zaniesie: — Na Chrystusa, rany,
- Ratujcie!... Syn mój!... Żywcem pogrzebany!...
- Padła. Jak kiedy wiatr zmiesza obłoki,
- Bystremi pióry lecący po niebie,
- Tak mi się w oczach świat zmienił szeroki,
- I takem nie mógł odnaleźć sam siebie.
- W błyskach i w kirach, ciężkiemi tam kroki
- Odszedłem, matko nieszczęsna, od ciebie,
- A serce moje zczerniało w tej chmurze,
- I miałem w gardle krzyk przeciw naturze.
Nenhum comentário:
Postar um comentário