terça-feira, 14 de setembro de 2010

Kwiaty Polskie. Julian Tuwim. Czesc 3.











Tuwim Julian

Kwiaty Polskie

Część II

Rozdział pierwszy



I
Poezjo! jakie twoje imię?
Tworząca? Cóż ty tworzysz? Siebie.
Krzesiwem jesteś - ogniem - dymem -
Żniwem się złocisz w samym siewie.
Sypiesz się w ciemność gwiazdospadem,
Więc biegnę w noc na gwiazdobranie.
Nie ma ich. Tylko mi zostanie
Świetlisty w oczach ślad - spadanie:
Ty gwiazdą jesteś i jej śladem.
O, czaro, która sama przez się
Już winem jest i upojeniem,
I pieśnią pijaną jednocześnie,
A potem samą sobą we śnie,
A potem - o tym śnie wspomnieniem,
Podnoszę cię, kielichu tajny,
Ogniu, gwiazd siewie urodzajny,
Ty, któryś cel jest i przyczyna,
Ty, pierwszość oraz ostateczność!
I winem pijąc zdrowie wina,
Tobą wysławiam twoją wieczność.

Poezjo! to na jubileusz
Ten toast. Mija lat trzydzieści,
Jak mi przyniosłaś pierwsze wieści
W tę noc promienną - dziś we mgle już.
I odtąd, Adam i Orfeusz,
W raju czy w piekle - w twojej mocy -
wyżyny zwiedzam i przepaście...
Dziesięć tysięcy dni i nocy
Lub, bądźmy ściśli: jedenaście.
Bo komuż tysiąc podaruję?
Godziny jednej nie ustąpię,
Chwila - i chwili też poskąpię:
Tak w ciebie wierzę, gdy całuję,
Tak slodko męczę się, gdy wątpię.

Było to gdzieś na przesileniu
Zimy i wiosny nierychliwej,
w porze zamyśleń, rozleniwień
(Leniuch był ze mnie, straszny leniuch);
Było to w pierwsze dni smętnienia,
Za miłosnego bezkrólewia,
W czas ewangelii, czas Szopena
I - KONIA, co na dachu rdzewiał.
Tak. Z okna widać było konia
Metalowego. Stał bez jeźdźca
I dawno nęcił mnie, wałkonia,
By wskoczyć - i galopem z miejsca.
A był to także czas zapatrzeń
w dym, szarość, nudę, czad ponury
Gwiazdy, słabość wciąż i rzadsze...
Więc się zbuntujmy i ożyjmy.
Rumaku weterynaryjny.
Wzlećmy nad ten Kominogród
W pełen astralnych zwierząt ogród,
W świętego Jana sny prorocze!
Do pierwszej dowieź mnie mgławicy,
A kiedy się na Zodiak wtoczę.
Tam cię już puszczę, tam przeskoczę
Na grzbict Gwiaździstej Niedźiedzicy.
Lecz stał jak wryty. Zziąbł i przemókł.
Dym gryzł go w oczy, żarła rdza.
A nie odwrócił nawet łba.
Nawet nie zarżał. Trudno. Nie mógł.

Rzucony na posępne tło
Szarości dżdżystej, dni bez słońca
O, gęsta mgło!
O, ćmiąca mgło!
O, dymna mgło! O, mgło bez końca!),
Czekal mój Pegaz bez zajęcia
Na cud, na dziw, na czar odklęcia,
Na właśnie TĘ: znającą Słowo.
Na właśnie TO: czyniące Słowo.

I przyszła TA, i przyszło TO
(O, modra mgło, złotawa mgło,
Mgło opałowa, mgło od słońca,
Ta od polany parująca,
Gdy się po deszczu lasem szło
I dygotaly rozelśnione
Liście zarośli, przystrojone
w kropliste diamentowe szkło...).
Kto dał ci adres, dobra mgło,
Z której się Ona wyłoniła?
Między przymrozkiem a przedwiośniem,
Między północą a półświtem.
W czas niedomówień i niedośnień,
Mglistą złożyła mi wizytę.
Bezdźwięczne wymówiła imię
I słowa, które szczęście znaczą,
A równą szczęściu są rozpaczą...
Za szybą, w księżycowym dymie,
Koń obudzony skrzydleć zaczął.

*
"Do Prześwietnego Magistratu
Miasta Bagdadu, czyli Łodzi...
[. . . . . . . . . . . . . . . . .]
...Niżej podpisany
Tamtejszy Uczeń, pętak, mikrus,
Znany obibok i drapichrust,
Zawalidroga i łachmytek.
Ma zaszczyt prosić. żeby oną
Cudowną szkapę uskrzydloną
Uznało Miasto za zabytek.
Niech zawsze ma swój obrok gwiezdny,
Kastalską wodę z rzeki Łódki,
A jeszcze lepiej wiadro wódki;
Niechaj ogląda ją przyjezdny
Kiedy do Łodzi się wybierze
(Trzy gwiazdki z nieba w Baedekerze).
A na stajennych dla konika
Proszę przeznaczyć honorowo
Gryzmołów od >>Orędownika<<
I miejską frakcję narodową".

<A NAME="wariant3" HREF="text0137.html#wariant3">*</A>
Poezjo! lampo czarnoksięska
I lampo laboratoryjna!
Misterna wraz i misteryjna
Jak ceremoniał nabożeństwa.
O, matematyko anarchii,
Nieubłagana w rozrachunku.
Chemiczko w masce kabalarki,
Trzeźwa szynkarko pijanych trunków.
Znam cię: półnaga, sprośna, bujna,
Pod niebo skoczną bijesz nogą,
Gdy własny cię upoi haszysz
Lecz przedtem, farmaceutko czujna,
W białym fartuchu, z miną srogą,
Każdą dziesiątą uncji zważysz.
Wiem: w planetarnym lunaparku
Jak piłką rzucasz wiecznościami,
Lecz najpierw sprawdzisz każdy kamyk.
Każde kółeczko w swym zegarku.
Tak dwujedyny, Faust z Einsteinem,
Widzenie do probówki bierze,
Pod światło patrzy w gusła tajne,
A liczby stawia na papierze.
Tak mgiełki srebrne i błękitne,
Tak nawałnice snów i buntu
Mierz cyrklem, wagą, logarytmem
I dyscypliną kontrapunktu.

*
Ja w szkole - koń w ogrodzie szkolny
Wiosenną ziemię nóżką grzebie,
Ja wódkę piję - koń swawolny
Harcuje, robiąc dziury w niebie,
Ja w poetyckich dymów kłębach,
A wrący koń pode mną dęba,
Ja do dorożki, koń trabantem,
Ja do łaciny, koń się śmieje,
A wkrótce został Rossynantem
I zarżał widząc Dulcyneję.
Mój druh skrzydlaty i grzywiasty
Gorącą wtedy miał naturę,
Aż w tysiąc dziewięćset czternastym
Wspaniałym skokiem wziął maturę,
Stąd gadka między łódzkim ludem:
"Koń raczy wiedzieć, jakim cudem".
[. . . . . . . . . . . . . . . .]
Jeszcześmy (wracam do bachmata)
Zdążyli skoczyć nad Pilicę,
Pijani złotą pieśnią świata,
Miłością, słońcem i księżycem,
Jeszcze zwiedziliśmy Rzeczycę,
Liciążnę, Rawę, Żądłowice,
Studziannę i Królewską Wolę
(Z tej wsi na przełaj idąc polem
Spotkaliśmy pana Ignaca,
Właśnie z cmentarza z wnuczką wracał);
Jeszcześmy pędem na Toboso
Zrobili romantyczny nalot,
Dwa serca w jeden łącząc galop
A tam już popłoch... Tam już grozą
Niebo ciemnieje tego dnia,
Wicher spęczniałe chmury gna,
Drży serce jeźdźca i rumaka.
Legendo! --
A na murze plakat:
<IMG SRC="ros1.gif" HEIGHT="32" WIDTH="260" BORDER="0" ALT="PLAKAT">

II
Dwanaście dni, dwanaście nocy
Artyleryjski ogień walił,
Rzucając miastem z rąk do rąk;
To mieli Niemców, to Moskali,
Kryli się w lesie, w kartoflisku,
Na pamięć znali jęk pocisków
Przelatujących nad głowami,
Padali plackiem i modlitwę
W gwiżdżące niebo wszeptywali,
Aż trzynastego dnia nad ranem
Głuchy zza rzeki łoskot zamilkł
I rozwłóczone nad zgliszczami
Dymy kurzyły się rumiane,
W których to trzaśnie, to zaskwierczy,
To belka zsunie się zwęglona,
A jeśli wiatr silniejszy wionął,
Widać płomyków bieganinę;
Pełgiem przyziemne żmijki płoną
I podgryzają wierny komin,
Co do ostatka domu broni
I kościotrupem nagim sterczy...
Ukośnie tnąc jesienną pustkę.
Deszczyk szatkuje swą kapustkę
I szarą siatką dal zasnuwa.
Lecz spójrz: ze słoty się wykluwa
Tłumek schylonych zmokłych człeczków
I sadzi z lasu ku miasteczku:
Od leśnych widm, skaczących w błocie,
Roi się pole; zbiegów krocie,
Skulone, chyłkiem biegną w strachu,
Czy znajdą dom? czy są bez dachu?
Wpadli na rynek. Już na płocie
Przykleja Niemiec "Bekanntmachung"
Huzarzy w studni konie poją.
Wpatrzone dzieci kołem stoją.

Sami jak z kopciu i popiołu,
Więc swoi zgliszczom, nie intruzy,
Ludzie gramolą się na gruzy
I, potykając, ostępując się,
W duszącym swądzie i kurzawie,
Co krok z rumowisk wzbijającej się,
Omackiem błądzą śród zamętu,
Ratują szczątki nędznych sprzętów,
Zawodzą w jednostajnej wrzawie.
Ten wydarł krzesło wyplatane,
Ów deski dębowego łóżka,
Ten tlący stolik o trzech nóżkach,
Inny okienną ramę taszczy.
Ten drzwi do szafy swej lustrzanej,
Gdzie rynek huśta się pijany,
Jakby go nosił szał hulaszczy,
Na kupę walą garnki, stołki,
Miednice, lampy i tobołki.
Wiaderka pełne szklanek, spodków,
Landszafty, fotografie przodków.
Fuksje w doniczkach, pelargonie
Wszystko na rynek. A pośrodku
Pluszowa otomana płonie,
I kłaki włosia gorejące,
Jak przerażone złote ptaki.
Wiatr w górę niesie i nawiewa
Na obnażone, osmalone
Dwa bratnie przed sklepikiem drzewa.
Są one jak dwaj obłąkani
Zastygli w histerycznej pozie
Pokory i megalomanii:
Przed chwilą jeszcze rozmiotani
I wtem zdrętwieli w martwej grozie:
Kaftany w strzępach, oczy w słup,
Szyja i usta wykrzywione.
Ramiona sztywne, palce - szpony:
Konwulsjonista poskromiony
Pionowo postawiony trup.

Już z dala, przez tę bramę śmierci.
Ignacy widział, co się święci.
"Nic... Dobrze..." - szeptał do Anielci
Na ręku niosąc śpiące dziecko...
"Spokój. pani Tekluniu, spokój.
Nie płakać" - mitygował Bielską,
A czując, że w nim trwoga rośnie,
"Spo-kój!" - powtarzał coraz głośniej
I w górę, w górę - aż do krzyku
Na zgliszczach "groty" i sklepiku.
O, jakim się zaniosła płaczem,
Od tego krzyku obudzona!
O, jak wyrwała mu się z ramion
I w gruzy, w dym - i znów w ramiona:
"Dziadziu! - szlochała - Babciu! Mamo!"
(Do pani Bielskiej tak), a ona
Z popiołu jakimś pogrzebaczem
Puszkę landrynek wyciągała:
Maź lepko-gęsta z puszki ciekła...
Pochlipywala cichym płaczem
Nad tym syropem pani Tekla.

Tutaj, żer dając ludzkim kpinkom,
uwaga na ten temat drobna:
Landrynka lubi być landrynką,
Landrynka jest to rzecz OSOBNA;
Landrynki prawem jest normalna
Odrębność indywidualna;
Gdy się w nią ktoś ustami wessie,
Chce mieć walory sama przez się;
Schrupana pragnie być, schrupana!
Ona nie syrop, proszę pana!

W pokoju pana Dziewierskiego
Sufitem było szczere niebo,
W wyrwie podłogi - deszcz kalużą...
I burtą na bok przechylony,
Przegrzmiałą obłąkany burzą,
Korsarski statek krążył po niej,
Jakby go ciągnął kto magnesem...
Sprawdziło się przysłowie stare,
Że vivere non est necesse,
Sed est necesse navigare.
Żeglujcie tedy, przyjaciele:
Okrętem, gdy wam okręt przypadł,
A jeśli nie - jest barka, krypa,
Jest korab, galar, czółno, koga,
Bat, nawa, szkuta, łódż, komiega,
Prom albo tratwa - co kto woli...
Wsiadać i jazda! Lecz ostrzegam:
Nie trzecią klasą na "Angoli".
Tam pcheł jak gwiazd, a gwiazd nad głową
Myrias myriadum w noc lipcową,
Tam szefem kuchni jest Belzebub,
Tam na pokladzie straszy... Przebóg!
To ja, ten upiór w bialej płachcie.
Noc w noc, a bylo ich piętnaście.
Tłukłem się chwiejnie po okręcie,
Nurzany w gwiazd i fal odmęcie...
Pięść własna była mi poduszką,
A kołdrą futro Niedźwiedzicy,
I piłem mleko Niedźwiedzicy
Lub whisky z Leszkiem i Sanguszką.
Kipiała rozchełb ołowiana.
Stadniną srebrną tratowana.
I chlupot barw pod kopytami
Bryzgał na zieleń wysp - kwiatami.
A zwinni chłopcy z kwietnej wyspy
Małpio skakali w nurt barwisty,
Gdy się rzuciło im eskuda,
I wyfruwali z fali lśniącej
Z pieniążkiem w zębach - a tak chybko
Jak mgliste rybki fruwające
(Bryzg piany mknie za taką rybką).
A inna wyspa - czarnoluda.
Tam się dziewczyny biją w uda.
Śpiewając: Wamba negro mbamba
Somba ubumba ay aé!
Ay, tamba tamba tamba tamba
Yamba mulata yambambe!
A potem woda - nuda - woda -
Nudą i wodą płyną dnie...
Ay, whisky whisky whisky-soda,
Yamba, "Angola", yambambé!
...Nagle w sferycznym nocy szkle
Cyrkowy cud, nowiny, zmiany:
Na głowie stanął zwierz gwiaździany
Ciemieniem na księżyca łbie...
Ktoś z nas na pewno jest pijany...
Leżę na wznak, rozkołysany...
Ay, tamba? yamba? yambambe?
Trudno atoli stać na glowie
Takiej niezgrabie przysłowiowej
Pośród zawrotu planet, komet,
Sławnych Kasjopej i Andromed.
I tak wysoko. Bo na oko
Była nade mną o kilometr...
Więc już nazajutrz (yamba, kniaziu!
Yamba, Leszuniu, yambambe!)
Spadła i wpadła... w whisky, kniaziu?
W niebo, Leszuniu? Kto ją wie...
Bo już ocean jest nad nami,
A gwiezdna noc - pod statkiem wre,
I płynie na dół kominami
Nasza "Angola" yambambe!
Trzymaj się, Leszku, mocno trzymaj,
Bremzuj, kniaziuniu! Nadszedł czas.
Tu glob najbardziej brzuch wydyma,
Tu go ten słynny ściąga pas.
I gdyśmy, jak ze skoczni śliskiej,
Zjechali w dno Astralnej Miski -
- Krzyż Poludniowy pięciobłyskiem
Na obalonym niebie stal,
Viva Cruzeiro! Viva Whisky!
Viva Bandeira Nacional!
A jeszcze przedtem (na wyjezdnym
Z p6łnocnych niebios, mórz i ziem)
Klepsydrę czasu z piaskiem gwiezdnym
Przekręcił sen do góry dnem.
Krążyła statkiem zamieć złota,
Odwrotne wiry morskich trąb,
I wicher lat jak liśćmi miotał
Drzeworytami starych ksiąg.
I oto płynie w ślad "Angoli"
Armady mojej tren korsarski,
A ja na dziobie przy busoli
Ja, ów admirał portugalski,
Pedro Alvares Cabral, z woli
Monarchy mego, Manuela,
Ku Indiom sterujący sławnym,
Niczym ów Jazon starodawny,
Gdy się po złote wybrał runo...
Ale za aury niefortuną
Poniósł nas srogi wiatr przeciwny
Na ląd Brazylu wielodziwny,
Co w słońcu mienił się i świetniał
Jak blask korony luzytańskiej.
Dzień był dwudziesty drugi kwietnia
W tysiąc pięćsetnym roku Pańskim.
Miedzianoskóry, długowlosy,
W pstrych piórach powplatanych w kosy,
Z gębami w pręgach barwnych szczeżuj,
Dziwolud nagi na wybrzeżu
Papuzio skrzeczy wniebogłosy.
W podrygach, trzęsąc oszczepami
Z nasadzonymi czerepami,
Wojennym następuje pląsem,
A łuków brzęk i chrzęst bransolet,
I naszyjników kły bawole
Grzechocą śmiercią z każdym wstrząsem.
To się ku ziemi w pałąk zegną,
Czają się, pełzną na czworakach,
To trysną z trawy i pobiegną.
Za rzutem dzidy migną w krzakach,
Z wrzaskiem wyskoczą i znów legną
Węsząc zwierzęcych skoków ślady...
Zwabiony wrzawą niepowszednią,
Wyszedł z kryjówek swych na zwiady
Zastęp stworzenia wieloraki:
Na dziwoskały - dziwogady,
Na dziwodrzewa - dziwoptaki.
I wtem okropna rzecz się stała...
Niech mnie monarcha mój rozstrzela!
Manuel stracil admirała,
Admirał zdradził Manuela!
Bo nie przystoi w takiej chwili
Groźnemu konkwistadorowi,
Żeby rozrzewnił się, rozmilił
I zachwyconym wzrokiem krowim
W żywe wpatrywał się ryciny
Cudnej powieści z lat dziecinnych:
"Młody wygnaniec" (...do Brazylii).
Hańba takiemu almirante
Niezwyciężonej Luzytanii,
Gdy woła: "Serwus, ukochani!
Bracia tubylcy, dzikie ludy,
Piękni Tamoje i Guarani,
Tupi, Tapuje, Botokudy!
Witaj, szlachetny Moxicambu
Znad rzeki Urucuricara
Zwany Wątrobą Jaguara!
W hołdzie do twoich stóp się ścielę
I Portugalię składam w darze
Razem z monarchą Marmelem.
Hej, na kolana, Blade Twarze!
A ty, potęgo ludożercza,
Spełń najtajniejsze z moich marzeń:
Niech nad ogniskiem raz usmażę...' ;
...Już wiesz:
"Po chwili w ogniu skwierczał
Udziec tapira smakowity,
I zapach smażonego tłuszczu
Podniecał wilcze apetyty
Naszych znużonych podróżników..."
...Dym nad ogniskiem... dym nad puszczą...
I w dymie zgiełk wojennych krzyków
Przechodzi w gwar wielojęzyczny:
To port w zatoce Guanabara,
Przede mną Murzyn atletyczny,
Koloru kawy i cygara,
Białkami błyska i zębami:
"Taxi? Hotel?" i do hotelu
Wzdłuż oceanu, pod palmami...

...A mój rym o czym? O Otellu...
Dziewierski tylko oczy mrużył
Od łez. Z popioł6w teatrzyku
Sterczała główka tekturowa:
Murzyn.
Tknął palcem. Tak się nieboszczyka,
Czując i lęk, i wstręt, dotyka.
Wziął garść popiołu i pochował.
. . . . . . . . . . . . . . . .

Apteka cudem ocalała,
A miałby ogień używanie!
Tam by pokazał, tam zadziałał,
Gdyby te słoje, butle, banie
Lwią łapą zaczął czule głaskać,
Krwawym jęzorem mlaskać po nich...
Niechby najmniejszy pękł flakonik,
A wszystko by zaczęło trzaskać,
Rozsadzać, pękać w kanonadzie
Piorunujących karamboli.
Niejeden by się tam wyzwolił
Więzień w butelce lub w szufladzie,
Pokazałby niejeden proszek,
Jakim jest prochem-dynamitem,
Jakie w nim siły są ukryte,
Choć go sprzedają za trzy grosze.
Wyrwałyby się w niebo swoje
Z chemicznych ciał chemiczne dusze:
Wy, utajonych barw geniusze,
Wy, symbolicznych elfów role!
Niejeden by się tam rozwiązał
Zawiły związek, splot, kompleksik:
O, błyskawiczna analizo
W drgawkach ogniowej epilepsji!
O, ile zerwań, złączeń, strąceń
W eksplodujących sekund trzasku!
I wyzwolone ognia łaską
Żywioly dymnym słupem - w słońce,
- Pamiętaj, mała, co od teraz
W aptece będziesz usługiwać,
Butelki nosić, słoje dźwigać,
Pamiętaj: pasja je rozpiera.
Z dala od ognia! by czasami
Jeniec płomieniem się nie zajął.
Ostroźnie, mała, z żywiołami,
Bo - wyzwolone - zabijają.

Rano odwiedził dwie mogiły:
Córki i kwiatów. Córkę kryły
Pożółkłe, zmokłe liście klonu:
świeży się zapach z nich ulatniał,
Jesiennie rześki, choć przegniły.
Druga mogiła była bratnia.
Gniły tam w lejach od granatów
Skoszone bataliony kwiatów
I trupy w rowie, który wił się
Wężykiem wklęsłym po ogrodzie,
A drżąc na chłodzie, moknąc w wodzie,
Do pobliskiego lasu zmykał...
I kupą cegieł, gontów, belek
Jeszcze się w wilgnym tlił popiele
Samotny domek ogrodnika...

Wracał do miasta twardym krokiem,
Raz - dwa - trzy - cztery.
Dumy głębokie, dumy wysokie
Niosły go naprzód rwącym potokiem.
Wiatr - dwa - trzy - cztery,
Kładła się zwiędła trawa-bylica
W polu szerokiem,
Tęsknie szumiała rzeka-Pilica
Rokiem - Wyrokiem.
Wiatr pogwizdywał ostro i cienko,
W uszach dzwoniło starą piosenką:
"Ach, moja droga, ach, moja miła,
Cóźeś ty z sercem moim zrobiła?"
Raz - dwa - a resztę wiatr
Porwał i poniósł w daleki świat...

III
Przed Grand Hotelem w mieście Łodzi<A HREF="#przypis1" NAME="skok1">*</A>
Z trzaskiem parademarsz odchodzi.
Brodaty landszturm, w lewo łby,
A karną linią za feldfeblem
Wyrzuca sztywno i uparcie
Podkute stopy. Trzeszczy werblem
Grzmot pruskich bębnów. A na warcie,
Wpatrzone w marsz jak wierne psy,
Giętkie lejtnanty, adiutanty:
Czerwony kołnierz, monokl, trzcinka,
Cienka jak ostry gwizd piszczałek:
"Za Ren, za Ren, niemiecki Ren",
I gość dostojny - feldmarszałek,
Szkarłatno-siwy Mackensen.
A pośród tłumu gapiów łodzian
Miota się gniewnie chudy młodzian.
Kapelusz na nos, kołnierz sztorcem,
Wściekłością trzepie jak proporcem,
Oczami krzyczy Marsyliankę
I ostrzem wbija w pruski szyk
Nienawiść młodą, mściwy krzyk:
Za Łódź, za wolność, za kochankę,
Z którą umówił się na randkę
W cukierni naprzeciwko. Toć
Nie puści szucman, rudy pałkarz,
W obliczu sztabu, feldmarszałka
I krajskomendy miasta "Łódź".
Nie wiedzą, jaka to męczarnia.
Nie słyszy Foch, nie wierzy Bóg!
I wciąź, i wciąż cesarska armia
Paradą rąbie łódzki bruk,
I wciąż rozdyma przez piszczałki
Sekundy w wieki jak balony,
Butami bębnów bataliony
Druzgocą serce na kawałki.
Narody! Zaraz koniec! Stąd,
Z armaty w gardle, cios ugodzi
I pęknie front, ostatni front
Przed Grand Hotelem w mieście Łodzi.
Zachód od lewej, wschód od prawej
W boki sprężyny wparly dwie
Rwij! Wyskocz z łuku! Oczy lwie
W powietrze wrył - i skacze, rwie,
Drze uroczysty marsz plugawy,
Między chorążym i doboszem
Prześliznął się zwycięskim Fochem
I w tłumie po drugiej stronie - szast!
I wtedy jakby tysiąc miast
Runęło za nim. Jakby globus
Pękł wrzaskiem Niemca: Sie, Mikrobus!
Kreuzsappermentrebelle Sie!
...Wpadł do cukierni. Śmiech i łzy.

Mgiełkami złudy opływana
Jak sen o Wenus snem o fali,
Co chwila topniejąca w dali
I o brzeg życia rozbijana
W rozbryzgi piany i konwalii
(Konwalią bowiem upłynnioną
Kipiała białośnieżna piana).
Jeszcze sekunda - a upiorna:
Tak niemożliwa, nieprawdziwa,
Wymykająca się, oporna
Spragnionym oczom, trudna słowom
- Siedziała święta i pozorna
I jadla babkę śmietankową.
"Pół czarnej, panie Madaliński!
Dolna połowa..." Bez wrażenia.
"Wiesz - mówię - taki zbir berliński..."
I opowiadam. Ani cienia
Uwagi. Mgławi się, odpływa
W pienną ojczyznę swej urody
I wraca sztormem konwaliowym,
Wtedy o stolik marmurowy
Druzgoce się kwiecista grzywa...
List przed nią kładę. W liście skowyt
Rozpaczy, uwielbienia, modlitw.
Płonę w nim, krwawię się, wyzwalam,
Niebo rozdzieram, gwiazdy kradnę -
...Napływa czysta, chłodna fala
I świat zalewa: "Bardzo ładne".
W tej to cukierni staromodnej,
Do kt6rej i ocean wpełzał,
Czuly się mity najswobodniej,
Powiedzmy: jak u pana Dzeusa
Za piecem. Nieraz się wałęsał
Duch błędny w zadymionej sali...
Zwłaszcza wieczorem, gdy kelnerzy,
Rachunki w kasie już zdawali,
Gdy światła gasły, gdy ucichał
Brzęk szklanek, ludzi i talerzy,
Gdy salę już zamiatał Michał
I na stolikach stawiał krzesła,
A jeszcze wołał pan Bolesław:
"Dwie herbat, czarna raz!" - i rzucał
Blaszane na stół kontramarki.
I tym wołaniem swym zakłócał
Szept czuły zakochanej parki
I mój samotny. Ja do ściany.
Samotnie byłem zakochany.
W takie wieczory nieraz zawia
Po pustej sali gość z zaświatów,
Marą się zjawiał i rozmawia
Pukaniem w chłodny marmur blatów.
Jak na seansie... Ja po cichu
Odstukiwalem na stoliku

Sylaby przyszłych poematów.

Lecz w biały dzień? Przy pełnej sali?
I nawet papierosa pali?..
Sen? Jawa?
Blaskiem baśni trysnął,
Srebrnym orzełkiem czapki błysnął
I siwą zamajaczyl kurtką,
Sumiasty wąs, krzaczaste brwi miał,
Przy szabli lewą rękę trzymał,
Prawą zasalutowal krótko
I szedl przez salę, pochylony,
Jakiś rogaty, nastroszony,
A przecież rześki i żołnierski...
Tak zjawił się w cukierni łódzkiej
Duch w niewątpliwym kształcie ludzkim,
On wlaśnie - stary nasz Dziewierski.

Zdrętwieli ludzie. "Legionista!"
I zaraz poszło szeptem, szmerem,
Ten tego trąca, ten z kelnerem
Półgłosem dyskutuje, tamten
Klaruje tej, więc ta brylantem
W talerzyk stuka: "Płacić! płacić!"
Spode łba patrzy wielki przemysł:
Pan prezes z panem fabrykantem
Spurpurowieli: - "Nie możemy
Rosyjskich rynków przez nich tracić!"
Gestykulują adwokaci,
Zdenerwowani kupczykowie
Guziki sobie wyrywają.
"Nieprawda! Pan mi to nie powie!"
Pruskiego Szwaba pyta łódzki:
"Wer ist das eigentlich Pilsudski?"
Endecka morda nienawistna
Dyskretnie a wzgardliwie śwista,
A pannie Krysi błyszczą oczy,
Ledwo ze skóry nie wyskoczy.
"Ach, legionista! legionista!"
Tutaj wzruszenie, a tam trwoga,
Ten patrzy z dumą, ów z nadzieją,
A wszyscy niczym na raroga,
A gdy się napatrzyli - wieją.
"Ostrożnie, panie, nasi blisko,
Jutro tu będą, głowę kładę,
W Strykowie słychać kanonadę,
A my w cukierni z legionistą."
I w nogi.
Słucham nieprzytomny,
Co opowiada pan Dziewierski,
Ach, nie Dziewierski - zjaw rycerski
Stworzony przez fantasmagorię...
Przegalopował przez historię,
A pędząc nadział na miecz złoty
Same świetności, same cnoty
I wieszczów pałające strofy,
Więc w dziwny portret się układa:
Chrobry en face, Anhelli w profil,
Ma coś z Kościuszki i Konrada,
A jednocześnie jest Batorym
Z cechami Piasta, Wernyhory,
Księcia Józefa i Kordiana...
Taka to postać zawikłana,
Taki to Mąż (czterdziesty czwarty),
O szablę-miecz rycersko wsparty,
Wiódł swą opowieść: "...no więc właśnie...
Jak się to stało, nie objaśnię,
Bo nie wiem. Trzasło i gotowe.
U mnie tak zawsze. Jednym słowem:
Mus, proszę Julcia.. Gadać szkoda...
Taka już nasza polska moda,
Że trach i mu-si! No, a tego..."
(Popatrzyl na mnie dobrotliwie.
Jak gdyby mówi!: "Smiało, śmiało!
Powiedz mi: co cię powstrzymało?
Zrozumiem cię, usprawiedliwię")
..."Julcio dlaczego nie w legionach?
Zdrów, młody, byłby przystał do nas...
(Ginę, zapadam się pod ziemię,
Stolika się kurczowo chwytam),
Bo przecie, choć Izraelita,
To Polak... Znam od dziecka. No więc..."
(Umilkł - i znowu tym spojrzeniem:
"Nie bój się, chłopcze, powiedz, powiedz...")
Ja gniewem się i wstydem mienię,
Ciemnym zalewam się rumieńcem
I mocnym szeptem: "Bo wy z Niemcem...
Wy - z Niemcem, a ja nigdy z Niemcem....
Nigdy! I nawet gadać szkoda.
Taka znów moja polska moda..."

Uśmiechnął się. "Gorączka z Julcia...
Z Niemcem tam, z Niemcem!... Ano zychier,
Jak mówi kapral Francek Cieślik,
Jeżeli Niemcem jest manlicher,
Ta z Niemcem... A ta szabla,
jeśli Ona Tatarka. to z Tatarem.
Kto z kim, nie moja rzecz. nie Francka.
Ani nie Julcia. - Komendancka!
My się bijemy z ruskim carem,
Z Mosk..." Nie dokończył i sposępniał.
Po chwili, chociaż nie pytany,
Jak gdyby na pytanie odrzekł:
"A mała - owszem, wszystko dobrze,
Radość popatrzeć... Będzie piękna
Dziewczyna. Smukłe to jak brzózka..."
I najniespodziewaniej w świecie:
"Bie-rio-zień-ka.." pociągnął z ruska:
"Krasotka... Biriuza bierozka"
Z ironią ciągnął pieszczotliwą...
"Jak Julcio sądzi - Iłganowska,
Dobre? Co? Czy Dziewierska lepiej?
Bo... tego... nuż się ktoś przyczepi?
Więc może by zawczasu lepiej?"
I nie czekając na odpowiedź.
Snuł dalej nieświadomą spowiedź:
"Śliczności, mówię, ta dziewczyna.
Nic z ojca, całkiem poszła w Zochę
I te usteczka już ma trochę
(Pokazał) nawet coraz więcej..."
Pochrząkał, ręką machnął. "I, tam!
Bóg z nią. Nie będę przypominał.
Lecz jak już przyszło, to zapytam:
Grają tam jeszcze u Selina?
Już nie? A gdzie? Na Cegielnianej...
To tam gdzie Klukas..." Zadumany
Do myśli swoich mówił: "No i
Dym, popiół... Trudno. Niech się Julcio
W razie by czegoś nic nie boi:
Pokipi, potem się ustoi".
(I to do własnych mówił myśli.)
"Tak to jest... Może byśmy wyszli?"

Nasunął czapkę z miną diablą
I szedł Piotrkowską, włócząc szablą,
On, żołnierz polski, żołnierz polski,
Mój pierwszy w życiu żołnierz polski.
Idziemy milcząc. A po drodze:
Najpierw fotograf Tyraspolski,
Tuż kwiaciarenka, potem bankier
Hieronim Schiff: z łysiną, duży,
Przez długą, długą pipkę kurzył;
Z bramy wychodzi Sergiusz Hofman,
Brunet w cylindrze, córka Stefcia
Otruła się; w tym samym domu
Wuj Jenryk mieszka. Dalej - mętnie...
Sunę przez szarość niewiadomą,
Migają sklepy niepamiętne
Tapety? lampy? skład papieru?
Sto kroków ginie ze spaceru
(Uzupełnijcie go, łodzianie.
Rówieśni moi!) - i dopiero
Przy "Luwrze" (tam Dziewierski stanie)
Naftowa lampa mej pamięci
Płomieniem bucha jasnozłotym:
Tam zalewałem żar tęsknoty
Wymyślną wódek mieszaniną
(Tak pożar gasi się benzyną),
Tam na bufetu ślizgawicy
Objawił mi się, schylonemu,
Odblasków metalicznych demon,
Duch wiecznie czynnej tajemnicy
W głębi przedmiotów. duch-alchemon...
Tak, nurek den i dziejów rzeczy,
A żeglarz sinych alkoholów,
Zwątpilem w ważność spraw człowieczych
I popłynąlem, nowy Kolumb,
Wstecz - w chaos - w źródła tysiącwieczy.

Przy "Luwrze" (tam gdzie Petersilge,
A naprzeciwko, lecz przed laty,
Sklep z zabawkami miał pan Zielke)
Dziewierski stanął; chmurnym wilkiem
Na jezdnię patrzy; ja - na balkon
(Osiemdziesiąty ósmy numer):
Zakotłowało czarnym tłumem,
Czerwienią, strzelaniną, walką...
"Myślę, że rychtyk tu... Lecz Julcio
Był mały, to nie może wiedzieć,
A mnie to krew zalewa żółcią...
Bo ona... zresztą, co tam bede..."
(Nic nie rozumiem, ale o nic
Nie pytam.) "Mówią, że tu jeden
Adwokat, co ich wtedy bronił,

Poradzi. jak i co, bo muszę,
Ratować. Muszę! Prawda?..." Tutaj
Wyvciągnął zza cholewy buta
Nagryzmolony karteluszek.
"Piotr Kon. Zna Julcio? Mówią - głowa
I gruba adwokacka ryba...
Piotr Kon - powtórzył. - Będzie chyba
Naszego Mocia z Tomaszowa
Brat albo swat. On tyż mecenas"
(Tu, zawsze czuły na wspominki.
Milośnie wzdycham do Halinki),
"Przejazd sześć. Czołem". Skręcił w Przejazd.

IV
Dwie sprawy miał do adwokata;
Pierwsza, powiedział, "narodowa",
Druga "dla duszy i dla świata"
Czy wnuczka jego. Iłganowa,
Sierota, córka oficerska,
Mogłaby (tu powody podał)
Zmienić nazwisko na Dziewierska.
Następnie: szuka prawdy, faktów,
Naocznych, wiarygodnych świadków
Tej demonstracji i wypadków
Sprzed lat dziesięciu. Czy widzieli,
Kto "zaczął", tj. kto wystrzelił
Pierwszy? Kto zabił Iłganowa?
Jak zachował się oficer,
Nim salwę zakomenderowal?
Czy jest możliwe, że to szpicel,
Ochrannik, wszystko sprowokowal?
Czy można uznać, że Iłganow
Działał w obronie własnej? Moskal,
Ale też człowiek. Dostał rozkaz,
Więc musiał. Czy tą salwą splamił
Swój oficerski honor? Wreszcie:
Kto jest "Kazinek"? "Bo na mieście
Mówili potem, że jakoby
Prowodyr między bojowcami,
Co pierwszy zginął - blondyn, młody,
Jasny garnitur, cera śniada
- Może by pan mecenas zbadał
Co do zdarzenia i osoby?
Mnie jeden letnik opowiadał -
Więc, jak słyszałem. ten prowodyr
<> krzyknął, kiedy padał".

Gdy klient całą rzecz wymruczał,
Mecenas w grubym aktów tomie
Odnalazł stare "dieło... nomier",
Stronę po stronie je przerzucał,
Wreszcie, sięgając do binokli
Palcami w szczyptę zebranymi,
Wypalił: "Co będziemy mogli,
Zrobimy, panie dobrodzieju",
Mówił mniej więcej jak Franc Fiszer,
Dziś jeszcze jak żywego słyszę:
Co słowo, to soczysta wiśnia,
W miąższ dźwięku wpijał się i wmyślal,
Rzecz wartko toczac jednocześnie
(Łakomy był na te czereśnie).
Po punkcie punkt, po kwestii kwestię
Kładł na stół, ufny w swą maestrię.
To - tak, to - nie, a tamto - może,
To da się zrobić, z tamtym gorzej.
Świadkowie - słaba to nadzieja,
"Proszę ja pana dobrodzieja,
Można poszukać - owszem, ale
Świadek - to zawsze łeb zakuty,
Więc gdyby nawet" itd..
I - "solche Stiefel, takie buty"
..."Co do Kazinka zaś, to nas tu
Najsroższy zawod spotka, sądzę,
Podsądnych było stu dwunastu,
Zginęli zaś następujący:
Bednarek, Łuczak, Hanc, Kiełpiński,
Stępień, Chajmowicz, Witusiński,
Kozłowski Jan, Kozłowska Wanda,
Włodarczyk, Mergiel, Mróz, Olanda,
Szejnman. Kleinówna i Kołodziej.
Więc, jak pojmuje pan dobrndziej,
Trudno dziś dociec, czyj to synek,
Bo syn, przypuszczam, ten Kazinek...
A czy... śmiem spytać, w jakim celu
Wielce szanowny pan dobrodziej
Chce znaleźć chłopca? O co chodzi?"
Dziewierski chrzaknał... Niby... w celu..
Jak bv powiedzieć? Niby... że ja...
I! co tam bede... Bardzo długa
Historia... Uniżony sługa,
- "Najniższy pana dobrodzieja,"

V
Co praczka robi rzecz wiadoma,
Nie sekret też, co zbieracz znaczy.
Matka chodziła prać po domach,
A Kazek przystał do zbieraczy.
Co zbierał? Nie angielskie sztychy,
I nie Courbety, Renoiry
Nie porcelanę, nie zegary,
Ikony stare lub kielichy,
Nie owe obrazeczki szklane.
Barwiczką cudnie malowane.
Które wozili ochwśnicy
(Ach moja wdzięczna panieneeczko,
Janosikowa freiereczko,
Co mi cię przysłął ksiądz z Niedzicy!),
Nie Hukusaje czy Fujity,
Nie perskie arcytwory tkackie
Nasz kolekcjoner znakomity
W innym zaprawiał się zbieractwie.
Węgiel na furze on za furą -
Wróci do domu z pełną czapką;
Mąki się z worka sypie dziurą -
I mąki nie pogardzi kapką;
W rynsztoku jabłko - a on cap go!
Ukraść - broń Boże! to nieładnie.
Lecz łap, co pada, bo kto skradnie.
Co upolował, przyniósł matce.
A gdy bywało (oj, bywało!),
Że jej się pranie nie trafiało,
To tyle jedli ile w czapce.

Jak każdy z sensem kolekcjoner
Po pewnym czasie zmienił system:
Rzucił zbieranie rozproszone
I poczuł w soobie specjalistę.
Zrobił ("mark registered") "śpikulec"
(Szpilka wszczepiona w koniiec pałki)
I, znów do czapki, zbierał z ulic
Papierosowe niedoupałki,
Czyli "kumety" lub "podullce"
Z tego powodu chłopcy putem
Nawet przezwali go "śpikulcem".

W południe chodzi pod Grand Hotel
Gdzie kupcy ćmili i śmiecili,
Latem pod teatr lub do parku,
Czasem trafilo się Cygarko,
Słowem, nie brakło mu surowca.
W domu to suszył i wykruszał,
Przesiewał, wietrzył na arkuszach
Papieru - i maszynką ojca,
Zziębnięty nieraz, głodny, bosy,
Po nocach robił papierosy.
Po pierwszą setkę gilz "Fortuna"
Poszedł na piechtę do Nachuma,
Do Zgierza. NACHUM MAŁOPALNY.
RÓŻNYCH TOWAROW KOLONIALNYCH.
Przyjaciel ojca nieboszczyka,
Nachum od pieluch zna! Kazika;
A gdy do Łodzi się przenieśli
(Przez mamę - "żeby bliżej grobu"),
Ojca towarzysz i rówieśnik,
Gdy bywał w mieście, to zachodził
I opowiadał, jak ich obu
Tropiły "śpiony i ziandarmy",
Jak ojciec stał w ten wtorek czarny
Pod barykadą... jak poruczyk
Skakał i tańczył jak ten kucyk.
Śmich było patrzeć! Jeszcze buty
Pamiętam... wszystko! No, a potem
Postawił termin: tri minuty
To ja myślałem, że minęło
Trzy wieki tam i trzy z powrotem.
Potem z tą szablą - o tak - w górę
I z brodą machnął. Tu grchnęł...
Szkoda tatusia! A szwarc jure
Na tych podleców! Żeby znałeś
Jaśka Mergiela, jak ja znałem.
Toby im kiedyś pokazałeś!
Ty powinieneś być ten mściciel!!
Pani Merglowa, nie płacz pani...
Tu sprawuneczek jest dla pani...
No, a w ogóle, co robicie?"

Interes nieźle prosperował,
Bo szwarcowane były w modzie
Za okupacji. Więc się c0 dzień
Tych parę groszy zarobiło.
Kazek solidny dawał towar.
Więc chętnie cały dom kupował,
Potem i inni. "Bida z nędzą,
Mówili, niech choć tym opędzą."

Uwagi trzeba i skupienia,
Gdy się wewnętrzne ciemne głosy
W wyraźny, jasny wiersz przemienia.
Uwagi trzeba i skupienia,
Kiedy się, robi papierosy,
Zaduma czoło twe ocienia,
Przecina bruzdę zasępienia,
Bo, zapatrzony, ważysz losy
Bibułki watłej. Więc uwaga!
Umiejętnosci rzecz wymaga
Nakładać musisz równomiernie.
Blaszany rowek zamknąć szczelnie,
Oskubać wystające kłączki,
Paznokciem jeszcze je wygładzić,
Gilzę na ścięty szpic nasadzić
I pchać ostrożnie pręcik "rączki",
W pierś ją wpierając słabowitą,
Póki papieros nie wyskoczy...
I gdy sterczący z gilzy tytoń
Pręcikiem znów do wnętrza wtłoczysz
Razem z koniuszkiem bibułkowym,
Wtedy dopiero jest gotowy
"Prawdziwy przedwojenny prima
Ruski papieros! Lepszych nima!
Pali go Szajbler i Poznański
A także cały dwór sułtański,
Kajzer Wiluś i jego piesek Miluś.
Cesarz Mikuś i jego piesek Pikuś,
Maks Linder i jego cylinder.
Proszę na ligę popierania
Żołądka!
Paczka, dwadzieścia sztuk, dziesiątka!
Pan da zarobić, panie legun!"
Zagadnął Kazek Dziewierskiego
Wziął. Dał dziesiatkę. Kazek w piąstkę
"Na szczeście" chuchnął i poleciał
A pan Ignacy szedł na dworzec
I tak rozmyślał: "Kto wie... Dzieciak
Może głoduje, chory może...
Sierota z grzechu mego zięcia...
Przygarnać by to... zetrzeć winę...
<>... A jak nie Kazinek,
To inny Ale go pokażcie...
Kto? Gdzie? Jak znaleźć go? Szesnaście
Rodzin. I dziesięć lat minęło...
Mówi, że trudno... Mądra głowa...
Lecz gdyby coś... z pomocą boską...
Toby się chłopca przygarnęło"...
A chłopiec sobie szedł Piotrkowską,
Gdy pociąg ruszał do Piotrkowa.

W wagonie sen: że bukiet robi,
A kwiatów nie ma. Wprawne palce
Jakby powietrzem były w walce
Nic niczym, pustkę pustką zdobi,
Manipuluje pełnym kunsztem,
Nie pofolguje drobiazgowi.
Już go w przybiórkę mglistą spowił
A źdźbła lichego nie miał w ręce;
I coraz zwinniej, coraz prędzej
Latają nieomylne ręce.
Bo Jakieś których nie znał nigdy,
Niewidy, Nieistoty, Nikty
Gwałtują, naglą, krzykiem, stukiem:
"Nasz bukiet na wyjezdne! Bukiet!
Pociąg odchodzi za minutę!."
Więc on na koniu widziadlanym
Pędzi z bukietem - niebukietem,
Wpada na rynek.. pod aptekę.
A tam aptekarz, ten i nie-ten,
Z utkwionvm w ścianę okiem szklanym,
Palc:ami wężowymi lata,
Zwija, rozwija, skręca, splata,
Spektaklem nad spektakle łudzi:
Cwałują chmary zwierząt, ludzi,
Gwiazd. czartów, kwiatów, wiedźm na mietle
W zielono-balladowym świetle
Kociego wzroku i księżyca...
Wicher w miasteczku - i śnieżyca
Zalepia ociężałe oczy.

Wtem wstrząs. Aż na sąsiada wskoczył
"Bukiet! Gdzie bu - - ? fet" dopowiedział
Wstydliwie. Przecież dobrze wiedział,
Gdzie jest w Koluszkach bufet.
Wyszedł.
Był zły. Gdy wrócił, zmienił przedział.

VI
Śledzące z lękiem za bibułką,
Czy pełna.. cała na stół skoczy,
Wcześnie zaczęły chmurnieć oczy,
Wcześnie dziecinne gładkie czółko
Przecięła bruzda zasępienia.
I tak, jak wiosna za jaskółką,
Za sępem jesień przyszła wczesna -
Tęsknota chłopcu twarz ocienia
I ta, co rzeźbi zamyślenia:
Zacięcośl smutna i bolesna.
Bo całe noce, trudne noce,
Bezsenne twarde i robocze.
Gdy z gilz na stół wystrzeliwanych
Nie spuszczał wytężonych oczek -
- O ojcu myślał... Tak jak gdyby
Z maszynki starej szły fluidy
Przez dłonie ojca zostawione.

Sa takie siły utajone
W najniewinniejszych przedmiocikach.
"Synowie! Strzeżcie się zegarków
Po waszych ojcach nieboszczykach!"
Rósł ojciec. Rosła noc chłopczyka
I ciężar życia rósł na karku.
Wznosił się ojciec z grobu w chmury,
Syn za nim wspinał się i badał:
Któż to był - Ten - Nieznany, który
"Kazinku!" krzyknął, kiedy padał?
Bo to nie on, ten młody, cienki
I nawet (dziwne) uśmiechnięty,
Co na nich z "fotegrafii" zerka,
Gdy mama wyjmie ją z kuferka
I nosem pociągając patrzy,
Fartuchem najpierw ją obtarłszy.
Nie! To nie tatuś z barykady...
Tamten był chyba wyższy, starszy,
Z marsem na czole, z "lewerwerem"
(Tu jeszcze srożej czółko marszczył),
Tamten był groźnym bohaterem
Jak ubóstwiani półbogowie
Z makulatury zeszytowej:
Nick Carter, Sherlock Holmes, który
"Ręce do góry! - krzyknął mierząc
W zbrodniarza. - Mam cię, stary łotrze!
Ha, ha! Myślałeś, żeś mnie podszedł!" -
Doktór Moriarty, wściekle rzężąc,
Wił się pod wzrokiem detektywa...
I tutaj zeszyt się urywa.
Macistes, Jacek Texas - oto
Jak mu się rysy ojca plotą
W nadprzyrodzony stwór wyśniony,
W oblicze nie do uwierzenia.
W posąg z tęsknoty i marzenia...
To on, obrońca uciśnionych.
On - Sprawiedliwość zło miażdżąca.
Miecz kary, ludzkich krzywd pogromca...
Tak Wielki Ojciec się wydźwignął,
Ten, co nad życiem mu zaciążył,
Ten, co "Kazinku" jeszcze krzyknął,
A "pomścij ojca!" - już nie zdążył.

Lecz nakaz zamarłego głosu
Syn spełni kiedyś. Z woli losu,
Na rozpacz swoją i nieszczęście.
Tymczasem - ćwicz się, synku, w zemście
Niech bije mocniej, celniej, gęściej
Kartaczownica papierosów!

VII
Awans maszynki na armatę
Automatycznie spowodował,
Że i "śpikulec" awansował:
Już z mieczem chodził nasz bohater.
Okleił kijek glansowanym
Złotym papierem - i na sznurku
Przy boku nosił, niesłychany
Szacunek budząc na podwórku,
Tym większy, że na dumne czoło
Nacisnął trójgraniasty pierog
Z "Gazety Łódzkiej" - więc dopiero
Napoleon (przed Waterloo!).
Potęga była w nim monarsza...
I patrz: na front pieroga siadła
Czereda wielkich liter. WARSZA
I z boku dalszy ciąg. WA PADŁA.

Był za podwórkiem plac rozległy
A na nim trawa, kępy chwastów,
Baterie beczek, deski, cegły,
Dół z wapnem, śmiecie i żelastwo.
Plac miał własności czarodziejskie.
Gdy trzeba było, zmieniał miejsce,
Wysoko wznosił się do góry,
Jak ów z arabskiej bajki dywan,
I w obce ziemie ulatywał;
Był więc, zależnie od lektury,
Czym Kazek chciał. Meksykiem bywał,
Pampasem, puszczą, wsią indyjską,
Kopalnią srebra w Argentynie,
Chińską dzielnica w San Francisco
Lub sławną Bakerstreet w Londynie.
Tym razem... Lecz poznajmy wprzódy
Świtę naszego Bonaparta:
Czesiek - "Cybula", Gieniek - "Rudy",
Edek - "Mysz". Edek - "Tartak"
(Chwalił się wujem, co miał tartak
W Kaliszu: z tego poszło), wreszcie
Biedaczok Tadzik, zwany, "Kulos"
("Te, Kulos, dużoś dzisia ulozł?"),
Bo kiedyś mu na Starym Mieście
Tramwaj ściął nogę po kolano
I przyprawiono mu drewnianą
(Nawiasem: nieszczęśliwe dziecko
Z dumą znosiło swe kalectwo,
"Przywilej" czując w sztucznej nodze...
Po prostu zazdroszczono mu jej).
Tych pięciu, ze "Śpikułą" wodzem,
Na plac wkroczyło w pełnej gali
Co lepszych strzępów, jakie kto miał,
I rozpoczęto ceremoniał:
Najpierw - do dołu nasikali
I pluszcząc w obrzędowej ciszy,
Popatrywali, który dalej
I kto wytoczy łuk najwyższy.
Potem obsiedli dół, popluli,
Strzykając plwiny rekordowe,
Kredową rozbełtując wodę,
Kto brudną nogą, a kto kijem,
Kto kamyk ciśnie rzutem ciętym
Tak zręcznie, że wapienne męty
Podskakującym ściegiem szyje.

Na tym im zeszło. Ani pluć tam,
Ani już sikać. - "Nie marudźta!"

Dał znak śpikulcem. Odmarsz. Rozkaz
Ważny dziś, że niech ręka boska...

Cygańskim truchtem, drobnym chodem
Gęsiego idą, a on przodem.

Na niebie jesień wstrząsająca,
Obłoczne bory we krwi słońca.

Idą pod zach6d jak pod górę.
Zarzą się szyby fabryk burych..

Idą, trzepocąc lachmanami
Jak dzień świąteczny chorągwiami.

Przy stercie desek i żelastwa
Zwolniła nieco krok hałastra.

Ten gmera, ten by się pohuśtał
Na deskach... A on: "Nie marudźta!"

Krwią złotej lwicy niebo broczy,
Od blasku zasłaniają oczy.

Wciąż niżej łeb się zsuwa krwawy,
Pożogą rdzawi kępy trawy.

Do beczek doszli. Obstukall.
Gdzie woda była, wypluskali.

On - nic. On nie tknie. Milczy, patrzy.
I czeka, na kamieniu siadłszy.

Czegoś mu pilno. Coś wymyślił.
Przywidział sobie coś czy wyśnii.

Aż go podrywa od tych widzeń
I niecierpliwie: "Idziem! Idziem!"

Jak ręką z wody rybkę złotą,
Ze snu wyłowił to tęsknotą.

Więc gania, pili, bo to właśnie
Zaczyna na tym niebie dziać się.

Na niebie i na placu razem
Zabudowuje się obrazem.

Do warg śpikulec. Dmie w tę pałkę
Jako szczurołap w swą piszczałkę.

Na wzgórek wiedzie. Oni za nim,
Wpatrzeni w dal, zaczarowani.

A z tego wzgórka - podziwienie:
Niebo zwaliło się na ziemię.

W gruzach czerwone leżą skały,
Złote lodowce i kryształy.

Złomy niebieskie potrzaskane,
W pokrwawie świeżej unurzane.

Zamki srebrzyste i zwierciadła - - -
Aaa! - -
To tak, to tak WARSZAWA PADŁA!

Spadła jak szklana kula z wieży
I w cud rozbita - na placu leży.

Wyciąga Kazek złotą buławę
I pokazuje miasto Warszawę:
"Patrzta - stolica".
Patrzy Cybula, Tartak, Mysz,
Rudy i Kulos. - "Tam... Widziiisz?
Polska stolica".
Ulice tam jak błyskawice
W żmijowe wiją się pętlice,
Rozruch w stolicy! Słońca młoty
W kowadło grodu ogniem walą,
Tęczową taflą dachy wstają,
Gmachy padają w drobiazg złoty.
Domy w rozłomy, barwy falą
Biją, druzgocąc gród ruchomy,
Palą się garby zwalisk jarkie,
Lawiną farb nieboskłon nawisł
Nad karkiem ziemi! Dudni ziemia
I bezustannym hurmem przemian.
Dźwiga, przemiażdża się i kruszy
Polska stolica!
Strop się obruszył - i znów śmiga
Czerwiennych murów roztrzęsieniem,
Żagwią się, pędzą chmur płomienie,
Faetonowa grzmi kwadryga!
Mówi Cybula: "Tam swoboda.
Tam na rzoncego skargę podam,
Na strupla tyż. Nie bedom, psiamać,
Z podwyrka wont chłopaków ganiać.
A co? Kot sro. Nie jego wydział.
Dracha robiłem. Rudy widział.
Co, nie? Widziałeś? Rudy świadek,
To co mie kiszka? Całpsa w zadek.
Poliwasz, to poliwaj sobie,
A ja przy pompie dracha robie.
Jak jemu w gumie dziurka sika,
To ja? Że ja mam scezoryka?
Ja patyk rzne, bo robie dracha,
To co ja bede kiche ciachał?
Jak woda z kichy bokiem bije,
To co takiego, że ja pije?
A rzonca do mnie: A ty śkrabie!
I śturga..." Surmy grzmią w Warszawie.

Z niebieskich ruin rośnie Dwór
Ze szkarłatnymi oknami, Siedzi
na tronie Warszawski Król
I wiedzie rzecz z dworzanami:
"Jakże się miewa mój łódzki naród?
Co porabiają chłopaki z Bałut?"

Otwiera wrota królewski mistrz
I wchodzą przed tron miłosierny
Śpikuła, Tartak, Cybula, Mysz,
Rudy i Kulos kuterny.
"Moje!" - zawołał król łódzką mową,
"Twoje!" - odkrzyknie chór przepisowo.
"Jak tam, chłopaki - tak zaczął król
Dobrze czy źle wam się wiedzie?
Kto ma żal jaki, skargę czy ból,
Niech powie, zaradzę biedzie".

Sześciu ich było. Pięciu mówiło;
Szósty - jak niemy głaz nad mogiłą.

Zatrajkotali w tronowej sali,
Aż ministrowie pouciekali.

Oświergotali królewską głowę
Jak wiecujące wróble marcowe.

Pięciu gadało, jak pięćset gada,
Gdy o przedwiośniu na drzewo siada.

Szósty - duch szklisty, cień nadmogilny,
Stoi jak wryty, krzycząc bezsilny.

Nic - tylko patrzy, KTO icb tu wita...
Wreszcie zgiełk ucichł. Król dekret czyta:

VIII
"My, z bożej łaski Król warszawski,
Margraf Bałucki, Książę Łódzki,
Aleksandrowski, Lutomierski,
Brzeziński, Radogoski, Zgierski,
Hrabia na Chojnach, Pabianicach,
Rogowie, Rudzie, Żakowicach,
Wiśniowej Górze i Kraszewie,
Strykowie, Głownie i Wildzewie
I innych łódzkich okolicach,
Dokąd pamięcią Swą sięgamy -
CHŁOPACKIE PRAWA ogłaszamy:
I) Podwórze wolne. Stróż ni rządca
nie będzie się do zabaw wtrącał.
II) Chłopcom dajemy we władanie
swobodne ulic polewanie
z gumowych wężów. III) Do wychodka,
kto chce, ma wolny wstęp do środka,
choćby z innego był podwórza.
Precz z obyczajem <>.
IV) Wolna żegluga na rynsztokach
i na kałużach. V) Każdy chłopak
ma prawo schodzić do piwnicy
i, jak się trafi, skarb zakopać,
VI) w mróz dozwolone 1) Siadać w sieni
pod szóstym. Tam jest ciepła ściana
i chlebem pachnie; 2) od Grynśpana
rogoże brać i spać pod niemi;
3) z chłopskich furmanek ściągać słomę,
4) z rolwag: pakuły, szmat, worki
i z bawełnianych bel <>
by opatulać się jak w mieszek;
5) gdy zbiorą, palić koks przed domem
i kucać. Wszystko dozwolone,
włączając: 6) wyrywanie desek
ze skrzyń i płotów na podpałkę.
VII) Gdy ogród murem otoczony,
zabrania się, by szkłem tłuczonym
osypywano go po wierzchu.
ad dzisiaj hyca się bez przeszk6d.
VIII) Wolno, gdy wjedzie wóz w podwórze,
na kozioł wliźć i trzymać lejce;
Kulosa zaś, co sam nie może,
podsadzi furman na to miejsce.
IX) Kto drzewo trzęsie, tego owoc,
tak jakby zrywał wlazłszy na nie.
X) Jeżeeli klipa sztorcem stanie,
liczyć zaczyna się na nowo.
XI) w grze <> - linia, choć zatarta,
o-bo-wią-zu-je skaczącego!
(<> syknie Tartak,
z tryumfem patrząc na Rudego).
XII) w sprawie chowanki: 1) Blincowanie
musowo tam, gdzie ruła. 2) W bramie
giltuje, gdy się w szkło zaklepie.
Gwarantujemy to ustawą.
XIII) Gdy drach (latawiec) się zaczepi.
o balkon z frontu, ma się prawo
przejść na ratunek przez mieszkanie.
XIV) Co do guzików, to rzecz oną
zdecydujemy po zbadaniu,
albowiem Nam ją przedstawiono
w niedostatecznie jasnym zdaniu:
<
i bez to je niesprawiedliwość:
jak duży rękie rozczapierzy,
wiency zachwaci jak odmierzy,
to jemu for i kontrol dany,
a maleńciejszy wykiwany>>
XV) w sprawie kaftanów, czyli kapot,
wniesionej przez chłopacki raport,
to wysuniętym argumentom
musimy przyznać rację świętą:
że każdy chlopak maly wzrostem
dziedziczy surdut rodziciela.
Strój ten, sięgając mu do kostek,
ośmiesza go i onieśmiela
wobec przechodniów. Przyznajemy,
że to <>, <>,
jak zaznaczyli wnioskodawcy.
Będą więc odtąd Nasi krawcy
obcinać poły przy kaftanie.
XVI) Kurs oficjalny na stalówki:
jedna grajbera = dwie rondówki.
XVII) Co do chrabąszczów - radzi byśmy
zmienić obyczaj ich kapryśny,
lecz prośba, <<żeby gęściej niosły>>,
przekracza Naszą kompetencję...
Zwrócimy się do Panny Wiosny,
by ich puszczała jak najwięcej.
XVIII) Z woli Naszego Majestatu
najuroczyściej się stanowi
poniższy Tramwajowy Statut:
1) Pasażerowie wysiadając
dzieciom bilety swe oddają
tudzież gazety przeczytane.
2) Gdy tramwaj na <> stanie,
chłopaki mają dostęp wolny
do maszynerii na <
nikt nie ma prawa im zabronić
<> i <>.
3) Zakazujemy najsurowiej:
a) jazdy przyczepnej, b) buforowej,
c) na stopniach, d) z <>
(i o to bowiem Nas proszono),
e) Ťskikaniať w każdej formie, f) zabaw
i gier na szynach, g) figlów z prądem
i nie zgadzamy się z poglądem,
że <<śmyrgnąć na bok zawsze zdążem>>
(tu Kulos, przyświadczając wtórem,
w podłogę stuknie swym kosturem),
jak również mamy wątpliwości
co do opinii Naszych gości,
że <
w złoto kwardzieje, jak zapstryka>>.
XIX) Z wielkim Naszego serca żalem,
lecz troską o was kierowani,
z próśb innych nie spełnimy dalej:
1) tej, żeby was ze strażakami
na pożar wozić. 2) By murarze
odnawiający kamienice
w pustych wiaderkach was spuszczali
z desek rusztowań na ulicę.
(Rezon: <
a jak król chce, to my pokażem>>
niedostatecznym jest rezonem.
Nie chcemy patrzyć - i skończone.)
3) Z decyzji Naszej prawomocnej
nieodwołalnie się zabrania
ulicznej palby wielkanocnej,
owego <>.

Tym punktem zamykając
rejestr Potężnych praw i nieodzownych
Paru zakazów, zresztą drobnych,
Żywimy wiarę i nadzieję,
Że udzielone przywileje
Wykorzystacie bez nadużyć
I że staraniem waszym będzie
Na szereg nowych praw zasłużyć,
Które wam z góry tym orędziem
Najuroczyściej przyrzekamy
W szczodrobliwości Naszej łaski.
podpisujemy własną ręką:
Jan IV Dobry, Król warszawski,
Pieczętujemy za Jutrzenką
Swobody, już nadciągającej,
Za którą przyjdzie, rosnąc w blaski,
Zbawienia Słońce.

Teraz, Młodości. bądź szczęśliwa!
Teraz, chłopaki, hura! wiwat!
Niech troski idą w zapomnienie!
Niech żyje radość!" - - -

Nic. Milczenie.
Stoją złamani, osowiali,
W posadzkę wbili smutne oczy,
Żyć im się nie chce, świat się mroczy...
Nie! Tego się nie spodziewali!...
Na głowę by włożyli worki,
popiołem by się osypali
Taki ich straszny cios przywalił:
Te "kalefiorki".

Wzdycha Cybula, Tartak, Mysz.
Rudy i Kulos: "Masz ci... Tyż!...
I jakże teraz?...
W święta nie pukać? To co ze świąt?
Jak kalefiorki mają iść wont,
Co za interes?"
Sześciu ich stało, pięciu biadało,
A szósty - marą znieruchomiałą,
Nic, tylko patrzy...
A król na niego jak na szklanego,
Nie widzi, nie wie; samym ko1egom
Te prawa świadczy.
Przymrużył oczko okrutny król,
Spod wąsa się chytrze uśmiecha:
"Ha cóż! Na taką klęskę i ból
Przydałaby się: pociecha...
A dziś zabawa w królewskim lesie!
Cisowe wrota, otwierajcie się!"

IX
Po błyszczącej trawie,
Po pachnącej świeżo,
Chodzą panny ulubione,
Spódniczkami śnieżą.

Nie byle dziewczyny,
Panów majstrów córki!
Pochrzęstują na staniczkach
Koralików sznurki.

Zobaczyły chłopców,
Otoczyły mgiełką,
Nawionęło, zawoniało
Róźowe mydełko.

Prosimy, prosimy
Panów kawalerów!
Na murawie obrus biały,
Tkany przez szpinerów.

Na obrusie bułki,
Serdelki, ogórki,
Jak zaczęli wtrajać,
Nie zostało skórki;
Po bajgiełkach, obwarzankach
połykali dziurki.

Maczali w musztardzie
Kaszanki, blutwurszty,
Jak zajadą w pełny słoik,
To on zaraz pusty.

Chrupali, chrustali
Chrząskie korniszonki,
A w kapuście skwarki były,
I kawał golonki.

Oj, śledzie, piklingi,
Oj, wędzone ryby!
Zebyście wy nóżki miały,
Nie zostawiliby!

Nie poodlepiają
Szprotek pozlepianych,
A w rolmopsach nie darują
Zatyczek drewnianych.

Czereśnie-kraszanki
I kwaskowe "szklanki"
Panny z drzewa otrząsały,
Napełniały dzbanki.

Przyfrunęły wróble,
By odziobać resztki,
A na trawie wokoluśko
Ani jednej pestki.

Potem im nosiły
Panów majstrów córki
Wielkie pączki z powidłami
I kremowe rurki,

Irysy, hopjesy,
Chałwę i cięguty,
Sachar maroż, rachatłukum,
Wafle i andruty.

Rąbały toporkiem
Białomiodu kamień:
Jak go zagryźć, to się w zębach
"Ciąga " pasemkami.

Wreszcie jabłka na patykach
Dostał każdy smakosz
I ledzieńce do lizania,
Na drewienkach takoż.

Zapijali chlebnym kwasem
I sodową z sokiem:
Malinowy, cytrynowy
Płynęły potokiem.

Jak tę wodę łyżką mieszać,
To ciareczki syczą,
Pęcherzyki pod nos biją
I jest bardzo byczo.

*
Jak nie umkną te majstrówny w gąszcz leśny!
"Teraz gońcie nas, szukajcie, gdzieżeśmy!"
Zabiegały, zamigały wiewem białym;
Białe sarny tak by w borze biegały.
Z drzew wynurzą się, oczami zaświecą,
Zobaczą i za drzewo ulecą.
Byłoż tam mocowań, łaski, zadyszania,
Kiedy chłopak skoczną pannę doganiał!
Byłoż tam całowań, pisku, zamierań,
Gdy do drzewa chłopak pannę przpierał!
A łaskotu, a chichotu, przeciwień!...
Bo majstrówny były bardzo łechczywe.
I mówiły im na ucho sekrety,
I szeptały rozemdlałe: "Oj, rety!..."
Szeleściły panny po mchu, po chruście,
Upraszały ich najmilej: "Oj, puść mnie!"
Cycki u nich gumiaste jak graca:
Jak nacisną, to wklęśnie, potem wraca.
To sięgali, nagniatali: może strzeli?
Z mlecznych czasów pamiętali. Pragnęli.
A to były już wiedzące dziewczyny.
Miały one tej lubości przyczyny
A ci chłopcy byli jeszcze bez wieści,
Witkom w kwietniu nie rozwitym rówieśni.
Jeszcze byli w domyśle; nie wiedzieli,
Czemu łomot w piersi i zachłyst w gardzieli.
Kto przyciśnie swoją pannę do drzewa,
Temu serce tajna trwoga zalewa.
Jak się która w krzakach szamoce,
On zębami, kolanami dygoce.
Słodko było mówić pannom z imienia:
Erna, Fryda, Olga, Wanda, Terenia.
A i one grzecznie do nich i gładko:
"Ach, prawdziwie, panie Edek, to zanadto!"
"Ach, i cóż pan, panie Gzesiek, wyrabiasz!"
"Ależ z pana, panie Gieniek, niezgrabiarz!"
A te panny były wielkie chytrusy:
Tak gadały, a wodziły w pokusy.
Bo tam stało jezioreczko lustrzane,
Otaczały je skały omszałe:
To te panny nogi w wodzie pluskały,
Osrebrzone wychodziły na skały,
A te nogi w jeziorze zostały -
Panny srebrnym ogonem chlastały.
Śmiechu było między chłopakami -
Śpiewające widzieć ryby z cyckami.
Było śmiechu, lecz i łez gorących,
Od tych ślicznych piosenek smucących.
A najsłodziej śpiewała ta Erna,
Tadzikowi-kaleczkowi wierna.
Że on kulos nie mógł ganiać po lesie,
To go sama w swoje gniazdo zaniesie.
Było ono na drzewie-rozłogu,
W leśnym niebie, w liściastym obłoku.
Było ono koszem i łonem.
Gdzie są w matkach dziecięta noszone.
To ten Tadzik w tym gnieździe się skulił.
A ta Erna miłosierna go tuli.
Tuli w ciepłych, pachnących oplotach,
A on płacze, że jest wielki sierota.
Przy chłopakach odstawia chojraka,
A jak sam jest, to by tylko płakał,
W ośmiu latach dziadyga ubogi:
Ani ojca, ani matki, ani nogi.
To ta Erna niebo roztworzyła,
A tam jego noga chodziła.
To on złapal tę nogę, przystawił,
Skoczył z drzewa i z chłopcami się bawił.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

X
Gasł i zapadał Dwór olbrzymi,
Potem z przepaści tylko dymił.

Zamknęlo niebo usta złote
Na klucz marzenia, na tęsknotę.

Już gęsty wieczór plac zacienił.
A jeszcze stali zapatrzeni.

"Chodźta, bo zimno", mówi Tadzik
I kuśtykając ze wzgórka sadzi.

Mówi Cybula: "Te, Śpikuła,
Bier siable, bo ci sie opsnuła".

Podnosi. Drży rycerska szpada
W zsiniałej rączce. I wtem - w ciemię
Cios mroku - głuchy. Padł na ziemię.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
"Tatusiu!" krzyknął, kiedy padał.

XI
Przed domem stało Pogotowie,
Dzieci do środka zaglądały,
Stróż się użerał z chłopakami.
Merglowa głośno zawodziła,
Na schodkach bylo pełno ludzi,
Kumy stawiały diagnozy,
Piskliwe odprawiały <FONT CLASS="s">neniae</FONT>
I obliczały koszt pogrzebu
(Czy znacie słowo "szterbekasa"?),
Pachniało octem, amoniakiem
I walerianą. W smutnej stancji,
Wyglądającej jak banalny
Drzeworyt ekspresjonistyczny
W organie "komunizującym",
Doktor Cybulę wypytywał,
Jak się to stalo, więc Cybula
W natchnieniu bujnej pseudologii
Nieopisane plótł androny
(0, wielka żądzo zabłyśnięcia
Własną ważnością, bohaterstwem!
Wieczny "kalifie na godzinę"!).
A gdy Kazika docucono,
Leżał bledziutki i pogodny.
Doktor mu mówił "kawalerze".
Kazał oddychać, nie oddychać,
W kościste plecy młotkiem stukał,
Uderzył też w kolano zgięte
I noga sama odskoczyła
(Cybula parsknął na ten widok),
Wreszcie powiedział: "Poleż sobie
Dzień, dwa w łóżeczku, kawalerze,
I będzie dobrze, a mamusia" - -
Pani Merglowa, uwieszona
Oczyma u doktorskich ust,
Czekała, biednie uśmiechnięta,
To jest pokornie i poddańczo,
Aby powiedzial, co mamusia?
"Mamusia, rzekł westchnąwszy, niech się
(Powiesi!!! - ryknął w duchu)... niech się
Nie niepokoi. Do widzenia.
Trzymaj się ciepło, kawalerze"
Zadowcipkował, grzęznąc w błocie
Jakiegoś nikczemnego smutku.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Lekarz z trzeciego piętra schodził
Po słotnych stopniach. Stęchłe worki

Ze zmarzniętymi kartoflami
W piwnicy szczurzej - oto zapach
Tych łódzkich schodów. I sam także
Był workiem mgly, niewiedzy, nudy.
Szatanów, troski i tęsknoty,
Żeby tam wrócić, oddać wszystko.
Klęknąć i modlić się.
Nie wrócił.
Ludzie się w bramie rozstąpili,
Wszedł do karetki słotny lekarz,
Dzieci do środka zaglądały,
A gdy odjechał, długo jeszcze
Gromadka frasobliwych istot
Przed domem stała, komentując,
Klarując, wspominając... Wreszcie
Ludzie po domach się rozeszli
I dalej dziwne dumy snuli...
Bo dla biedoty staromiejskiej,
Od kurzu troski poszarzałej
W jarzmie nudnego niedostatku.
Jest Pogotowie wehikułem
Z krainy zdarzeń czarodziejskiej.
Karocą, którą Grimm powozi,
I w sześć Pegazów zaprzężoną.
A słotny lekarz (mój znajomy)
Powrócił do centrali nieszczęść,
Gdzie już na biało-ceratowej
Wąskiej kanapce leżał bredząc
Niejaki Leon Szulc, perukarz,
Rzymski katolik, lat trzydzieści
Dziewięć, Wólczańska 70,
Mieszkania dziewiętnaście. Leon,
Bez kolnierzyka, świecąc spinką
I medalikiem w formie serca,
Walił się pięścią w brzuch i wolał:
"Ja tobie dam aktora, małpo,
Ja tobie dam aktora!" - Lekarz
Odpiął świecącą spinkę. Potem
Szarpnął koszulę w lewą stronę
I zaczął podsłuchiwać serce.
A już był wieczór. Przed domami
Ludzie siedzieli na krzesełkach
I wąski złoty pas wszechświata
Ukazał się korytom ulic.
Gwiazdy, niebiańskie zalotnice,
Pomrugiwały na ubogich.

XII
Nie miałem serca dla Warszawy,
Gdy opuszezałem miasto Łódź,
Polami runął zmierzch zmurszały,
Pogrzebem w mgłę się pociąg wlókł,
Drogę mą w przyszlość zawieszały,
Kotary ciężkich, starych dum,
Strach stukał we krwi, przemieszany
Z usypiającym stukiem kół,
A powóz wspomnień, mokry szary,
Taszczył za sobą miasto Łódź,
Szedł brzęk żałosny przez obszary,
Nie Łódź - łódeczkę ciągnął sznur,
I pociąg trząsł się jak blaszany,
Dziecinny śród dorosłych dróg,
I zabierałem do Warszawy
Maleńki światek. snów i zmór.
Te dwie, olbrzymie niegdyś, szafy,
Gobelin płowy, zegar, stół
I gimnazjalnych klas koszary,
I ulic kurz, i fabryk mur,
I nieba łachman strupieszały,
I xłote na nim gwiazdy złud,
I po podwórzach bieg zdyszany
W poszukiwaniu gór i burz
I już mnie z Łodzi do Warszawy
Nie pociąg, lecz karawan wiózł,
I jak żałobnych wieńców szarfy
Zwisaly strzępy trosk i trwóg:
Że jestem biedny i myszaty
I że w mieszkaniu będzie szczur,
Że ojciec coraz dalszy, starszy,
I jak ja przejdę przez ten grób?
Że matka roi swe koszmary
I wciąż nad biedną krąży kruk;
Że siostra płaszczyk ma zwiotczały
I kreskę krzywdy w kątku ust;
Że nie podołam sam wierszami,
Kamienie lepiej w Łodzi tłuc,
I po co jechać do Warszawy?
Ach, wrócić, wrócić na twój próg
I w świętych oczu twoich szafir
Wtopić swój los i ból, i trud -
I oto żalu depeszami
Telegraficzny szarpie drut,
A tobie w kinie lśniący szatyn
Wgaduje w uszko rychły ślub,
Silnymi ludzi rozkoszami
I rwie płaczące druty strun,
A szyby dziobie deszcz szurszawy,
I pociąg sapie w szumie chmur,
I oszalałe widm orszaki
Podnoszą się ze słotnych pól...

Tak dojechalem do Warszawy,
Gdy opuściłem miasto Łódź.

Nenhum comentário:

Postar um comentário