Dr, Józef Siemiradzki
SZLAKIEM WYCHODŹCÓW
Wspomnienia z podróży po Brazylti, odbytej z polecenia Galicyjskiego wydziału Krajowego
Z przedmową
Juliana Ochorowicza.
(z ilustracyami).
Tom I.
WARSZAWA
A.. T. Jezierskicgro 47. Nowy-Świat 47.
PRZEDMOWA.
Sprawa kolonij polskich w Brazylii, tak żywo interesująca nasz ogól, domagała się bliższych wyjaśnień, zwłaszcza wobec zamiaru lwowskiego Towarzystwa Kolonizacyjno-Handlowego wzięcia w swoje ręce kierownictwa i roztoczenia opieki nad stalą emi-gracyą ludu włościańskiego z Galicyi, prowadzoną dotychczas bezładnie, z niemałą szkodą jednostek i całych grup nieoświeconych podróżników.
Skoro się nie dało powstrzymać tej emigracji, należało przynajmniej chronić ją od wyzysku, a jednocześnie pomyśleć o tem, ażeby kapitałom miejscowym zapewnić udział w przedsiębierstwach, które zagranicznym Towarzystwom przynoszą już odpowiednie korzyści.
Pragnąc, ażeby czytelnicy „Biblioteki”, z pierwszej ręki zapoznali się z materyałem, niezbędnym do wyrobienia sobie pojęcia o całym tym ciekawym procesie emigracyjnym, uprosiliśmy prof. Józefa Siemiradzkiego, który dwukrotnie jeździł do Brazylii ze specyalnym celem zbadania miejscowych kolonij polskich
6
skich, o wypracowanie dla nas popularnego opisu ostatniej swej podróży, odbytej z polecenia i kosztem Wydziału Krajowego we Lwowie.
Sądzimy, że praca ta, dając wierny" obraz stosunków, z jednej strony powstrzyma ludzi niefachowych i nie rozporządzających odpowiedniemi środkami od wybierania się za ocean po złote runo - z drugiej zaś wskaże krajowi, coby przedsięwziąć należało, celem podtrzymania i wzmocnienia istniejących już kolonij brazylijskich.
Prof. Józef Siemiradzki urodził się w Charkowie w r. 1858 z ojca Telesfora, rotmistrza kawaleryi, i Natalii z Friebesów.
Utraciwszy wcześnie matkę, wychował się w rodzinie blizkich krewnych swoich, a rodziców Henryka Siemiradzkiego.
Do gimnazyum uczęszcza! najprzód w Charkowie, następnie zaś od r. 1870 w Warszawie, gdzie ukończył trzecie gimnazyum w 1878.
Zapoznał się wówczas z gronem warszawskich przyrodników, gromadzących się w pracowni ś. p. Władysława Taczanowskiego, a ciągła styczność ze znanymi podróżnikami: Dybowskim, Sztolcmanem i Jelskim, rozbudziła i w naszym autorze pragnienia dalekich wycieczek z celami naukowymi.
W r. 1878 zapisał się Siemiradzki na wydział przyrodniczy wszechnicy Dorpackiej, w rok potem został już asystentem przy katedrze mineralogii, wreszcie w 1881 ukończył uniwersytet, ze stopniem kandydata mineralogii i geognozyi.
Korzystając z przygotowującej się podróży Sztolc-mana do Ameryki południowej, wyjechał razem z nim
7
za ocean (1882) i w przeciągu półtora roku zwiedził część Ekwadoru i małe Antylle. Opis tej podróży, p. t. „Z Warszawy do równika”, ukazał się z druku w Warszawie 1885, a w drugiem wydaniu, we Lwowie, 1893.
Był to opis popularny; naukowe zdobycze swej wyprawy przedstawił Siemiradzki w specyalnych czasopismach niemieckich.
Powróciwszy do kraju, w r. 1884, złożył egzamin na magistra, a w 1885 uzyskał stopień doktora w Dorpacie.
Dwa lata następne pracował w Warszawie, ogłosiwszy w tym czasie kilka rozpraw o geologii Królestwa Polskiego, drukowanych w „Pamiętniku Fizyograficznym”. Najważniejszą z nich jest praca „0 geologicznej budowie gór Sandomiersko Kieleckich”.
Próbował również w tym czasie swych sił na polu belletrystyki, drukując kilka nowel w Biesiadzie Literackiej, Tygodniku Ilustrowanym, Kraju i Kuryerze Codziennym. („Pod obcem niebem”, „Modre oczy”, „Telegraf”, „Carmen", „Na morzu”, „Admirał Grau” i kilka innych). Tłem tych powiastek były przeważnie stosunki amerykańskie.
W r. 1887 przeniósł się do Galicyi, uzyskawszy stanowisko docenta geologii w uniwersytecie lwowskim, które zajmuje dotychczas, od r. 1894 już jako profesor nadzwyczajny.
Podczas pamiętnej gorączki emigracyjnej z Królestwa, Siemiradzki, łącznie z pp. Antonim Hemplem i Witoldem Łaźniewskim, wyjechał ponownie do Ameryki. Towarzysze jego jednak w najtrudniejszej chwili wycofali się z wyprawy i wówczas Siemiradzki, po-
8
zostawiony własnemu przemysłowi w głębi Patagonii, odbył sam dalszą całoroczną podróż po Ameryce południowej.
Zwiedził wówczas świeżo powstałe kolonie polskie w Brazylii, Paraguaj, Chili, Argentynę, oraz przewędrował przez pustynię Patagońską od Atlantyku aż do oceanu Spokojnego.
Wyniki tej geograficznej wyprawy weszły do pomnfcowego dzieła Elizeusza Reclus: „Geographie Universelle", a drukowane by!y również, wraz z mapą, w Petermanna „Mittheilungen" za rok 1893.
Popularny zaś opis podróży ukazał się w języku polskim p. t. „Na kresach cywilizacyi” i „Za morze” (Lwów, 1890).
W r. 1896 Galicyjski Wydział krajowy delegował Siemiradzkiego do Brazylii, specyalnie celem zbadania miejscowych stosunków emigracyi polskiej. Wyniki tej wyprawy stanowią właśnie treść niniejszego dzieła specyalnie dla nas napisanego. Z prac
naukowych, pomiędzy rokiem 1881 - 1900 ogłosił Siemiradzki około 60 rozpraw i artykułów z dziedziny geologii Polski, petrografii (nauki o skałach), paleontologii (nauki o skamieniałościach kopalach) i geografii.
Ważniejsze z nich są następujące: „Szkic geologiczny Król. Pol. i krajów przyległych” („Pam. Fizyogr”) „Monographische Beschreibung der Amonitengattung Perisphinces" (Monachium, Paleontographica, 1899). „Beitraege-zur Etnographie sudamerikanischer Indianek (Mittheil. d. Antrop. Ges. Wiedeń, 1899).
9
nEine Forschungsreise in Patagonien (Pettersmanns Mittheilungen, 1893).
Mniejsze prace z dziedziny geologii i paleontologii ziem polskich drukował w warszawskim „Pam. Fizyogr.a, w lwowskim „Kosmosie”, w wydawnictwach Akademii Umiejęt. w Krakowie, oraz w Zeitschrift d. Deutschen Geol. Gesellschaft, Jahrbuch d. K. K. geolog. Reichsanstalt, Neues Jahrbuch f. Mineralogiej Izwiestia geołogiczeskawo Komiteta, Annuaire geologique universel i t. p.
Obecnie prof. Siemiradzki jest jednym z głównych kierowników założonego we Lwowie Towarzystwa Kolonizacyjno-Handlowego, na którego czele stoi Kazimierz ks. Lubomirski.
Towarzystwo to przystępuje do akcyi na szerszą skalę, celem zakupu obszarów gruntu od rządu brazylijskiego i parcelowania takowych między wychodźców polskich i rusińskich, bądź to już osiadłych w Brazylii, bądź zamierzających przenieść się do stanu Parana z innych stron Ameryki.
Ze względu na bardzo nizką cenę, za jaką rząd Brazylijski odstępuje Towarzystwu wielkie obszary, ma. ono nadzieję, że członkom swoim, a względnie akcyonaryuszom, zapewni znaczne korzyścj.
Nie zachęcając bynajmniej do emigracji, Towarzystwo ma na celu pośredniczenie między rządem Brazylijskim, który drobnych działów nie sprzedaje, a nabywcami owych drobnych działów; i gdyby w ziemiach polskich nie zebrały się odpowiednie kapitały z drobnych akcyj, jest zdecydowane użyć kapitałów zagranicznych, byle tylko uchronić emigrantów krajowych od wyzysku obcych ajentów.
10
W stanie Parana, w którym żywioł rolniczy juz dziś jest przeważnie polskim, czynne są, oprócz licznych drobnych przedsiębierstw parcelacyjnych, dwa wielkie Towarzystwa niemieckie, z siedliskiem w Hamburgu i w Lipsku, każde z kapitałem 1,200,000 marek, a także włoskie z siedzibą w Medyolanie i z kapitałem 3 milionów łirów.
Gdyby nie powstało podobne Towarzystwo polskie, znaczna część osadników naszych, rozrzucanych umyślnie na znacznych przestrzeniach przez pośredników niemieckich, utonęłaby prędzej, czy później w otaczającym ich żywiole cudzoziemskim.
Towarzystwo Kolonizacyjno-Handlowe ma zapewnioną opiekę władz austryackich, oraz pomoc austryackiego konsulatu w Kuritibie.
Julian Ochołowicz.
11
ROZDZIAŁ I.
Dlaczego pojechałem do Brazylii.—Stanowisko galicyjskiego sejmu wobec masowej emigracyi włościańskiej. — Moi towarzysze podróży. — Wszędzie polityka. — „Krótka droga” w urzędach austryackich. — Hamburg.—Największe organy na świecie.—Nie-n iecka Wenecya.—Port wolny.—Na pokładzie.—Ambasador niemiecki dr. Krauel.—Emigranci galicyjscy. — „Zwischendeck” i jego pasażerowie.—Nieporozumienia o wikt.
Pewnego pięknego ppranku majowego 1896 r, zbudził mnie służący o godzinie szóstej rano wiadomością, iż jakiś pan chce się ze mną koniecznie widzieć.
Zdziwiony tak niepospolitą godziną wizyty, w przypuszczeniu, iż ktoś z blizkich mi osób pragnie mnie wyciągnąć na poranną przechadzkę po Wysokim Zamku, wrzucam naprędce coś na siebie i każę
prosić.
Wchodzi jegomość przyzwoicie ubrany, więc chyba nie kandydant na emigranta do Brazylii, którzy mnie niekiedy o równie wczesnej porze nachodzili; przepraszam tedy za negliż i proszę siadać na jednym stoiku mego kawalerskiego pokoiku. Jestem dr. Sawczak, członek Wydziału Kra jowego...
-Wielki to dla mnie zaszczyt; czem mogę panu radcy służyć? Może cygarko?
12
- Dziękuję, nie palę.Pauza, podczas której nie wiemy, co sobie powiedzieć.
- Czyby pan doktor nie zechciał pojechać do Brazylii?— zagadnął mnie nagle przedstawiciel galicyjskiej autonomii.
- Ja? a niby po co? przecież już tam raz byłem i dziś opędzić się nie mogę rozmaitym My kitom. i Ostapom, którym się w domu pracować nie chce.
- Otóż właśnie ta okoliczność była powodem, że postanowiliśmy przedewszystkiem w tej sprawie udać się do szanownego pana.
- Pan radca daruje, ale słyszałem coś o tem, żeście się panowie z tą propozycyą przedemną do innych moich kolegów Amerykanów udawali, np. do kolegi Z., kolegi D, itd.
Mój ranny gość zmieszał się nieco, nie przypuszczając, żebym był tak dokładnie poinformowany, ale nie dał się zbić z tropu.
- Wistocie, niektórzy koledzy moi udawali się do tych panów, ja jednak nie uważałem ich za odpowiednich kandydatów do misyi, jaką panu powierzyć chcemy.
-Zapewne żaden z kolegów moich pojechać nie chciał?
- No, tak, zapewne, ale możeby się jeszcze namyślili... tylko, że, mojem zdaniem, jest to misya poufna, z której, według opinii Wydziału Krajowego,
nikt lepiej od pana wywiązać się,nie potrafi.
nikt lepiej od pana wywiązać się,nie potrafi.
- Cieszy mnie niewymownie tak pochlebna opinia galicyjskich władz autonomicznych o mojej osobie, żałuję tylko, iż c.-k. władze rządowe są odmiennego zapatrywania i, jak mnie świeżo poufnie zawiadomić raczył JE. pan namiestnik, miałyby wielką chętkę oddać mnie pod dozór policyjny.
- Żart na stronę, panie doktorze, to było małe
nieporozumienie, o którem dziś już mowy niema, a powtarzam, że jeżeli pan się tej misyi podjąć nie
nieporozumienie, o którem dziś już mowy niema, a powtarzam, że jeżeli pan się tej misyi podjąć nie
13
zechce, uchwała sejmowa nie będzie mogła być wykonana.
-A, więc jest jakaś uchwała sejmu? to zmienia sytuacyę.
-A jakże, jest, tylko, że mi pan doktor do słowa przyjść nie daje; wiadomo panu, iż mamy teraz bardzo wielką emigracyę włościan do Brazylii?
-Wiem o niej, niestety, za wiele nawet, co mi z wysokiej strony poczytywano za wielką winę.
-Otóż, ponieważ okazało się, iż żadne środki administracyjne ruchu tego stłumić nie są w stanie, sejm postanowił przekonać się, co ich tam do Brazylii ciągnie, i w tym celu uchwalił wysłać dwóch delegatów, celem przekonania się o stanie rzeczy na miejscu, aby, stosownie do otrzymanych informacyj, przedsięwziąć środki zaradcze celem ograniczenia, a ewentualnie ochrony od wyzysku wychodźtwa galicyjskiego.
- Bardzo rozumna uchwała, a któż ma być tym drugim delegatem?
- Ksiądz Wolański z Trembowli, jako delegat Rusinów.
- Rozumiem, abym ich w Brazylii Polakom nie wydał na pożarcie.
- Wolne żarty. Ks. Wolański będzie panu pomocny, gdyż zna język miejscowy.
- A to zkąd? czy w Trembowli go się nauczył?
- Był przez lat kilka proboszczem w Pensylwanii.
- Alboż w Pensylwanii po portugalsku mówią?
- No, tak... aleć zawsze to Ameryka. Tylko jeszcze jeden szczegół: Ksiądz W. chce jechać razem z żoną.
- Czy to młode małżeństwo?
- Już lat kilkanaście jak się pobrali.
- A nie możnaby jakiego nieżonatego delegata Rusinów wynaleźć?
14
- Kiedy niema nikogo. Byłby jeden ksiądz P. także Amerykanin, ale temu nie można dawać pieniędzy do ręki, bo gotów je w ferbla przegrać. Inny
znów byłby może dobry, ale nie można ręczyć, czy kontraktu dotrzyma.
znów byłby może dobry, ale nie można ręczyć, czy kontraktu dotrzyma.
- A dlaczegoź to ma być koniecznie ksiądz? Przecież nie brak ludzi światłych i inteligentnych pomiędzy Rusinami, np. pp. X., Y., Z.
- Kiedy, bo widzi pan, X. to radykał, Y. trzyma z Romanczukiem, a Z. należy do stronictwa „twardych”.
- A cóż to ma do ich kwalifikacyj na delegatów do Brazylii?
- Zapewne... ale, widzi pan dobrodziej, tu wchodzą w grę motywy natury politycznej.
- Nie rozumiem,, co ma polityka do oglądania chłopów w Brazylii; ale mniejsza o to, to już rzecz panów. Pozwolę sobie tylko zapytać pana radcy, jak sobie wyobraża możliwość poufnej misyi dyplomatycznej przez bory i lasy, nie posiadające żadnych
cywilizowanych środków komunikacyjnych, w towarzystwie pani W., prawdopodobnie wcale nieprzyzwyczajonej do podobnego rodzaju sportu?
cywilizowanych środków komunikacyjnych, w towarzystwie pani W., prawdopodobnie wcale nieprzyzwyczajonej do podobnego rodzaju sportu?
- To już do nas nie należy.
- Daruje pan radca dobrodziej, ale skoro za wynik wyprawy przed Wydziałem Krajowym ja mam być odpowiedzialnym, to sprawa to także moja, dla
tego tez mam zaszczyt oświadczyć, iż udział w wyprawie jakiejkolwiek osoby, nie należącej do składu delegacyi, a tembardziej damy, uważam za wysoce
utrudniający nasze zadanie i zgodzę się na niego jedynie w tym razie, jeżeli Wydział Krajowy osobną uchwalą przyjmie na siebie odpowiedzialność za ewentualne szkody, jakie z powodu nieuwzględnienia mojej opinii dla wyprawy naszej wyniknąć mogą.
tego tez mam zaszczyt oświadczyć, iż udział w wyprawie jakiejkolwiek osoby, nie należącej do składu delegacyi, a tembardziej damy, uważam za wysoce
utrudniający nasze zadanie i zgodzę się na niego jedynie w tym razie, jeżeli Wydział Krajowy osobną uchwalą przyjmie na siebie odpowiedzialność za ewentualne szkody, jakie z powodu nieuwzględnienia mojej opinii dla wyprawy naszej wyniknąć mogą.
- Jeżeli pan tego żąda...
- Żądam i sądzę, iż ks. W. projektu narażania swojej żony na trudy i niebezpieczeństwa po droży po puszczach po dokładnej rozwadze zaniecha.
15
- Więc zgoda?
- Zgoda. Kiedy mam jechać?
- Jak najprędzej, najdalej w końcu czerwca.
-I na to zgoda.
Po omówieniu bliższych warunków dr. S. pożegnał mnie, ja zaś zabrałem się do przygotowań na dłuższy wyjazd ze Lwowa, podróż bowiem miała trwać co najmniej pół roku.
W kilka dni później złożył mi wizytę mój przy szły towarzysz, ksiądz W., a gdy, pomimo moich przedstawień i ostrzeżeń przed niebezpieczeństwem takiej wyprawy, nie chciał odstąpić od warunku podróżowania razem z żoną, przystałem na to, złożywszy w Wydziale Krajowym pisemne zrzeczenie się wszelkiej odpowiedzialności za skutki tego kroku.
Biedna pani Wolańska nie przypuszczała, iż gorącą chęć swoją nieopuszczenia męża w podróży przy wstępie na ziemię brazylijską życiem przypłacić jej przyjdzie!
Przygotowania nasze do drogi poszły znacznie szybciej, aniżeli odpowiednia korespondencya urzędowa w „krótkiej drodze”. Kiedy bowiem zgłosiłem się, już z biletem jazdy do Rio Janeiro w kieszeni, w gmachu na Ballplatzu w Wiedniu, po przyrzeczone mi urzędowe polecenia do ambasady austro-węgierskiej w RioJaneiro, papierów odnośnych z namiestnictwa lwowskiego jeszcze tam nie było. Wysłałem więc tylko telegraficzne zawiadomienie do marszałka krajowego, nr. S. Badeniegó, iż wyjeżdżam bez urzędowych poleceń, i 22-go czerwca odjechałem do Hamburga.
Telegraficzna odpowiedź hr. Badeniegó dogoniła mnie w Lizbonie; kazano mi czekać na urzędowe polecenia w Rio Janeiro.
16
Mówiąc nawiasem, polecenia te nadeszły do ambasady w pół roku potem, na kilka dni przed moim odjazdem powrotnym do Europy. Niezwykłej tylko uprzejmości austro-węgierskiego „charge daifaires,” p. L. Callenberga, zawdzię czam, iż się bez rekomendacyi wiedeńskiej obejść mogłem.
23-go czerwca stanąłem w Hamburgu. Jakkolwiek wiele w życiu mojem widziałem miast portowych, nie znam żadnego, z któremby Hamburg było można porównać.
Dziwne to miasto światowego handlu, gdzie ca-Je dzielnice w śródmieściu zajmują składy hurtowne kawy i tytoniu, co drugi dom jest fabryka cygar ha-wańskich, a obok wspaniałych hoteli i pałaców nowożytnych wznoszą się brudne, odrapane lepianki z pruskiego muru, z krzywemi oknami i wysuniętą ponad chodnik galeryą, których brudu i niechlujstwa najmniejsze z naszych miasteczek powiatowych nie powstydziłoby się. Patrząc na te dzielnice, zrozumia lą się staje epidemia cholery, która niedawno temu tyle ofiar pochłonęła w Hamburgu i Altonie.
W chwili mego przyjazdu miasto jest świątecznie umyte i przybrane w niezliczone flagi... chińskie, z powodu obecności Li-Hung-Czanga.
Najpiękniejszą częścią Hamburga są wielkie stawy w śródmieściu, zasilane wodami rzeczki Alster. Basen największy, tak zwany Aussen-Alster, leży już w obrębie przedmieść. Środkiem miasta jest czworokątny mniejszy basen Binnen-Alster, i kanały łączące go z Elbą. Basen ten oddziela od Aussen-Alster wielka tama, po której biegnie kolej do Altonyi oraz bardzo pretensyonalny, przeładowany ozdobam, i wieżyczkami, lecz wysoce nieładny most Lombards-brucke. Dwie najparadniejsze ulice Hamburga, Alt-jungfernstieg i Alsterdamm, okalają basen
17
Binnen-Alster mieszcząc najparadniejsze hotele i magazyny miasta, jakich we właściwym, starym Hamburgu, na próżnoby szukać. Co prawda, ów stary Hamburg w trzech czwartych częściach spalił się w r. 1842, i jedyną pozostałością jego są okolice, pomiędzy Binnen-Alster i Elbą położone. Od Binnen-Alster do Elby prowadzi oddzielony szluzą szeroki kanał, czyli „Fleet". Kanałów takich jest w mieście mnóstwo i stanowią one jedną z osobliwości Hamburga.
Nad miastem wznoszą się wysoko w niebo strzelające wieżyce kilku kościołów, jak piękny tum neogotycki Nikolaikirche na Hopfenmarkt, wystawiony po pożarze przez pewnego Anglika nazwiskiem G. Scott, na miejscu dawnej spalonej świątyni. Kościół ten, przypominający architekturą katedrę Świętego Szczepana w Wiedniu, ma 148 metrów wysokości i największe w catych Niemczech organy o 101 regestrach i 5,808 rurach, z których największa dochodzi do 10 metrów długości.
Drugą strzelistą wieżycę posiada dziwaczna Katharinenkirche w stylu Odrodzenia, wyglądająca jak kilkopiętrowy dzwonek, wsadzony pomiędzy najstarsze i najbrudniejsze domy starego Hamburga.
Wokoło niego, na tak zw. Doren Fleet, 5 i 6-piętrowe kamienice o frontach ważkich, nieodmiennie, stosownie do dawnego prawa magdeburskiego, posiadających tylko po 4 okna, o spiczastych dachach, wznoszą się wprost z wody, bez najmniejszego chociażby chodnika, tak, iż mieszkańcy, jak w Wenecyi, tyko łodziami komunikować się mogą. Lodzi też i barek mnóstwo tu niezliczone, uwiązanych do nawpół zbutwiałych dębowych pali; z domów prowadzą schodki wprost do kanału.
Architektura domów przypomina kamienice na Starem Mieście w Warszawie; dziwnie tylko nieestetyczną mieszaninę przedstawiają oczom widza ustawione tuż obok siebie kilkopiętrowe domy mieszkalne,
Biblioteka. - T. 183.
18
z eleganckiemi balkonikami, i również sześciopię-Irowe spichlerze i składy, do których towary ładują windami bezpośrednio z galarów i barek. O estetykę oczywiście nikt tu nie dbat nigdy. Magazyny i składy, w innych miastach europejskich umieszczone na przedmieściach, tu rozpierają się, świadome, iź są sercem Hamburga, w samym środku"" miasta, w zupełnej zgodzie z mieszkalnemi pałacykami hambur-skiego patrycyatu kupieckiego.
Obok tej starej, hanzeatyckich czasów sięgającej dzielnicy, ciekawą jest dzielnica portowa i wzorowo urządzona przystań. Zważywszy, iż przystań tę, sztucznie w łożysku Elby wykopaną, odwiedza corocznie około 9,000 wielkich i 60,000 mniejszych okrętów ze wszystkich części świata, podziwiać należy wzorowy Jad, w porcie panujący.
Port wolny zaczyna się obok mostu kolejowego na Elbie i posiada kształt gruszki, spłaszczonym swym szczytem opierającej się o tor kolejowy. Od zewnętrznego obwodu ku nasadzie tej gruszki przeprowadzono znaczną ilość tam, oddzielających pojedyncze baseny, przeznaczone dla okrętów z różnych krajów lub dla pewnych gatunków towaru. Przez każdą z tam powyższych przechodzą linie kolejowe, a setki elektrycznych, parowych i hydraulicznych żó-rawj dzień i noc przenoszą miliardy centnarów towaru z okrętów na ląd i odwrotnie.
Najruchliwszą część portu tworzą dwa kanały w północnej jego stronie: Sandthor i Grasbrook, gdzie leżą największe magazyny i spichlerze. Podług ustawy celnej, w obrębie wolnego portu nie wolno budować domów mieszkalnych, lecz jedynie składy towarowe. Jakiego rodzaju to są magazyny, zrozumiemy ż tego chociażby przykładu, iż jeden z większych spichlerzów na Kaiserąuai może pomieścić 15 milionów kilogramów towaru na powierzchni 19,000 metrów kwadratowych. Świst lokomotyw, przeraźliwy wrzask
19
świstawek okrętowych, zgrzyt źórawi, ładujących towary, las masztów i kominów, a wśród tego roje ogorzałych, żylastych postaci białych, czarnych, żółtych; cała wystawa etnograficzna i wieża Babel zarazem.
Wielowiekowa rutyna kupiecka wprawia w ruch ten tak skomplikowany mechanizm z taką dokładnością, że się zupełnie nie dostrzega tego, zamieszania, wrzasków i bójek, jakich portowe miasta włoskie i francuskie np. stałą są widownią.
Na przestrzeni kilkusek metrów ciągnie się tu monotonnie koszarowy szereg, jak bliźnięta do siebie podobnych, wysokich i ważkich kamienic z czerwonej cegły, w których się ważą losy handlu światowego. Skromne tabliczki na drzwiach tych koszarowych budynków powiadają np., iż tu, w tym pokoiku na trzeciem piętrze, mieści się biuro związku wszystkich importerów kawy, gdzieindziej kartel cukrowy, zbożowy, naftowy, skórzany, bawełniany i t. p. W każdem z tych drobnych okienek, siedząca nad grubemi księgami rachunkowemi figura, manipuluje miliardami, normując ceny towarów na rynkach całego świata.
Podobnego miasta wielkich kupców, z wyjątkiem Bremy i Amsterdamu, napróźnoby się szukało w Europie. Gdzieindziej są tylko kupieckie dzielnice, w Hamburgu niema nikogo, oprócz kupców; ani przemysłowców, ani gromady urzędników, zaludniających miasta europejskie, ani ludzi, mieszkających dla wychowania dzieci, lub dla własnej przyjemności, są tylko kupcy i marynarze, a to tak dalece, iż o zakład iśćby można, iż pierwszy lepszy dorożkarz jest marynarzem-inwalidą, a lada tragarz lub posłaniec z pewnością kilka lub kilkanaście lat życia spędził na zamorskiej włóczędze.
Charakter Hamburczyków, których wielu znałem w moich wędrówkach, odbija korzystnie od innych Niemców, są niezmiernie uprzejmi, uczynni, gościnni, mają wiele naturalnego humoru i tej swobody w obejściu,
20
jaką daje włóczęga po świecie. Jako przykład uprzejmości hamburskiej przytoczyć mogę, iż bawiąc zaledwie jeden dzień w tem mieście, gdzie przed przybyciem nie znalem nikogo, zostałem w chwili wyjazdu zaopatrzony w całą masę listów polecających do najpoważniejszych firm kupieckich w Brazylii, a polecenia te okazały się daleko pożyteczniejszemi, niż rekomendacye urzędowe, na których wygotowanie w Wiedniu spotrzebowano cale pół roku.
Nieobeznanych z miastem czekają na rogach ulic niespodzianki w postaci pruskich strażników celnych, rewidujących przejeżdżające dorożki, a trzeba się dobrze rozumieć na przebiegu zygzakowatej linii celnej, oddzielającej „wolny port” od niemieckiego terytoryum cłowego, ażeby po załatwieniu jakiegoś drobnego sprawunku w mieście nie wpaść w powrocie do hotelu kilkakrotnie w ręce argusów celnych.
Dnia 24 czerwca parowiec „Amazonas”, udający się do Rio-Janeiro i portów południowej Brazylii, podniósł kotwicę, mając na pokładzie oprócz kilkudziesięciu pasażerów kajutowych, osiemdziesięciu wychodźców galicyjskich.
Nudna droga przez szare fale morza Północnego, mgła i deszcz, wreszcie nierozłączny z pierwsze-mi dniami podróży „Katzenjammer”, zwany chorobą morską, od której się człowiekowi mózg w głowie, jak orzech w łupinie tłucze, czyniąc go niezdolnym ani listu napisać, ani nawet myśleć logicznie, zapędziły mnie do mojej kajuty, z której dopiero po dwóch dniach wyjrzałem na światło dzienne i zapoznałem sie z towarzyszami podróży. Najbliższym moim sąsiadem przy stole i największą „rybą” wśród pasażerów był ambasador niemiecki w Rio Janeiro, dr Krauel, który przez patryotyzm pojechał powolnym i pozbawionym komfortu
21
parowcem hamburskim, zamiast korzystać ze znacznie szybszych i dogodniejszych okrętów angielskich lub francuskich, czego sobie przez całą drogę nie mógł darować; pomimo bowiem, iż ekscelencya opłacał sam jeden dwie całe kajuty, a miał apetyt wilczy, jak zwykle na morzu, maitre hotel obdarza! nas tak homeopatycznemi porcyami, żeśmy nieraz głodni wstawali od stołu, lub chodzili ze skargą do kapitana, który, człek gładki i miły, przyrzekał najsolenniej wpłynąć na kucharza, aby dawał większe porcye, ale skutku namacalnego to platoniczne oświadczenie nie odnosiło.
Z powodu powolności okrętów hamburskich, zużywających dwadzieścia kilka dni na podróż do Rio Janeiro, którą inne szybkie parowce odbywają w 15 dniach, jedyną publicznością; podróżującą niemi, są Niemcy; komu bowiem pilno, lub kto może sobie na kilkadziesiąt franków od osoby więcej pozwolić, jedzie na Southampton, Bordeaux lub Genuę. Towarzyszami podróży mojej są też wyłącznie młodzi kupcy niemieccy, udający się do niemieckich kolonij w Brazylii, kilka sentymentalnych „Fraulein” i jakiś komiwojażer czeski. Niemcy, niezmiernie łatwi w zawiązywaniu stosunków towarzyskich, zapoznali się z sobą bardzo szybko, a rezultatem były co wieczór wrzaskliwe śpiewy chóralne przeróżnych modnych podówczas w Hamburgu i Berlinie kupletów z repertuaru głośnej Pauli Menotti, któremi bardzo umiejętnie nudy długiej podróży zabijano.
Trzeciego dnia po wyjeździe z Hamburga zrobiłem wycieczkę na przód okrętu, w towarzystwie młodego i bardzo sympatycznego lekarza okrętowego.
Natłoczeni na dziobie parowca, naokoło czworokątnego otworu, prowadzącego do tak zw. „Zwischendeck'u”, pasażerowie podpokładowi tworzyli małe gromadki w najrozmaitszych pozach: jakiś flegmatyczny Niemiec żuł prymkę, spluwając z wielką wprawą
22
za pokład do morza, kilku chłopów podolskich żywo rozprawiało przy burcie o tem, co się któremu śniło w nocy wyjazdu i, jako biegłą znawczynię „sennika egipskiego” wzywano jakąś Paraszkę, która tymczasem ciężko jeszcze jęczała, a w przekonaniu, że choroby morskiej nie przeżuje z pewnością, przeklinała swoją dolę nieszczęsną żałośliwie. Dwóch, wyrostków, położywszy kurtkę na beczce, grało zapamiętale w ferbla. Większość emigrantów leżała na pokładzie, gdzie i jak kto się potrafił umieścić, podesławszy pod siebie kożuchy i serdaki. Dzieciarnia,
tylko nic sobie nie robiła z okrętu i morza, goniąc się z piskiem i wrzawą, lub bawiąc w „chowanego” wśród pak, lin i beczek, nagromadzonych na pokładzie.
tylko nic sobie nie robiła z okrętu i morza, goniąc się z piskiem i wrzawą, lub bawiąc w „chowanego” wśród pak, lin i beczek, nagromadzonych na pokładzie.
Na samym przodzie statku, wśród stosów, lin skręconych, dziegciowanych beczek i pordzewiałego żelaztwa, zwracała uwagę gromadka kilkunastu osób płci obojga, w malowniczych strojach włościan podolskich, z odkrytemi głowami, z bezgraniczną jakąś czysto wschodnią rezygnacyą wpatrujących się; w spienione bałwany, które co chwila, rozpylane o burty parowca, zlewały kraśne chusty i barwiste „zapaski” słonym deszczem. W pośrodku gromadki wysoki, barczysty chłop w brunatnej sukmanie, z resztkami siwych włosów, spadających na kark, założywszy okulary, nosowym głosem odczytywał psałterz, a towarzysze jego co chwila podchwytywali chórem dziwnie jękliwą i żałosną nutę suplikacyj; „Hospody pomyłuj!”
Zagadnąłem jednego z wychodźców po polsku. Chłop spojrzał na mnie z podełba i mruknął coś niewyraźnego. Zbliżyli się inni, a pośród nich jeden, którego widziałem kiedyś we Lwowie. Ten przełamał lody, oświadczając towarzyszom: To nasz pan ze Lwowa. Teraz cała gromadka ścisnęła nas z doktorem tak szczelnie, iż ruszyć się było trudno, zasypując
23
gradem pytań: a jak daleko do Brazylii? a czy „arcyksiążę Rudolf tam już panuje? czy prawda, że tam ludzie są czarni? że chodzą do góry nogami? że"kawę jak fasolę tam sieją i t. p. Uspokoiłem ich obietnicą, iż codziennie do nich na pogawędkę zaglądać będę, oraz poleciłem aby w razie jakichkolwiek nieporozumień ze służbą: okrętową udawali się do mnie, i wycałowany po rękach, ku wielkiemu zgorszeniu nieoswojonych z tego rodzaju objawami czułości Niemców, powróciłem do saloniku.
Tak zwany „Zwischendeck”, tj. przód okrętu, zajęty na parowcach zbytkownych przez kajuty drugiej klasy i mieszkania oficerskie, przedstawia kilka nizkich sal sypialnych, zastawionych prostemi łóżkami w dwa piętra. Z małą dopłatą można dostać dla pojedynczej rodziny prowizoryczną kajutę, wydzieloną z ogólnej sali za pomocą przepierzenia z tarcic. Pościeli i naczynia dostarcza kompania okrętowa. Blaszane miski, a na statkach bremeńskiego Lloyda także koce wełniane, rozdawane emigrantom, pozostają ich własnością i są wliczone w cenę przejazdu, wynoszącą razem z utrzymaniem po 125 marek od osoby dorosłej.
Każdy pasażer, płacący całkowity bilet, dostaje osobne łóżko, dzieci zaś mieszczą po dwoje i troje razem. We dnie jedynie chorzy pozostają w łóżkach, zdrowi spędzają czas na pokładzie, w razie niepogody lub upału przysłoniętym płóciennym dachem.
Na niektórych statkach emigranckich, zwłaszcza na słynnych z niechlujstwa okrętach włoskich, sale sypialne międzypokladowe bywają co rano oczyszczane w sposób bardzo radykalny, otwiera się kran od pompy i zalewa cały „Zwischendeck” wodą na kilka cali grubo; woda ta, spływając po pochyłości podłogi, zmiata do morza wszystkie nagromadzone w przeciągu dnia śmiecie, ale też zarazem i nieostrożnie zapomniane na podłodze drobiazgi i części
24
garderoby emigrantów. Na okrętach bamburskich wystarcza zamiatanie i szorowanie codzienne.
Pasażerów podpokładowych od klas uprzywilejowanych oddziela cafa środkowa część okrętu, z maszyną, rzeźnię, kuchnią, stajniami, oborami, kurnikami itp., przesiąkła zapachem starej oliwy i kuchennych odpadków. Przejście pomiędzy obu połowami statku jest tak wązkie, iż całkowita izolacya przedniej, emigranckiej połowy okrętu od reszty nie przedstawia najmniejszych trudności, co, zwłaszcza w razie wybuchu jakiej epidemii pomiędzy emigrantami, bywa rzeczą konieczną. Wstęp na górny pokład spacerowy, oraz na tylną połowę parowca, jest pasażerom trzeciej klasy bezwarunkowo wzbronionym.
Minęliśmy szczęśliwie kanał La-Manche przy dość niespokojnem morzu i silnej mgle, i pijąc cienką kawę poobiednią, debatowaliśmy w saloniku nad sposobami przekonania kucharza, aby ze trzy ziarnka więcej tego artykułu do cykoryi dodawał, kiedy ober-kelner mi zameldował, iż jacyś ludzie chcą się widzieć ze mną, a czynią to tak natarczywie, iż służba sobie z nimi rady dać nie może.
Na korytarzu, obok kilku certujących się z nim stewartów, stał sążnisty mazur w białej płótniance, mnąc olbrzymią baranią czapę w ręce, przy nim dwie baby w kożuchach, od których zapach baraniny sięgał daleko po za obręb korytarza.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
- Na wieki wieków, a czego chcecie, moi kochani?
- A to, przepraszam jelemoznego pana, wedle wiktu...
Cichaj! - przerwała jedna z bab, w łokieć go szturchając - ja lepiej powiem. Bo to, prosę jele-moznego pana, te sielmy Miemcy som głupie: gadam
25
im od samego rana, jaze mi język spuchł, zęby ich-wciórności, jak do ludzi, a te ino ślepie trzeszczą i zębiska wyscerzają, jakby nie rozumieli; a dyć przecie jak do ludzi, po polsku, dokumentnie im gadam!
- Cichaj, Jagna, ja powiem.
- E, abo ty potrafis?
- A przeciek pytlujes juz ze dwa pacierze, jesceś nie pedziala.
- A toć powiem, ino chcę wsyćko dokumen tnie od samego pocontku opowiedzieć.
- Ano, to gadaj se - i chłop pogardliwie splunął.
- Bo to, prose łaski jelemoznego pana kuncylarza - zaczęła znów baba, wysuwając mi pod nos-wielką blaszaną miednicę, napełnioną do połowy fasolową polewką - przeciek ja nie gorsa od Walentowej, a tyło mi pół misy dali, a Walentowej, że to-zęby do Śwabów scezy i po miemiecku śwargować potrafi, to nalali po same brzegi! Toć doprasam się laski pana kuncylarza, coby mi krzywdy robić nie dali...
- A gdzież ta Walentowa?
- A dyć jo,, prosę jaśnie dziedzica - odezwała się milcząca dotychczas druga baba, obalona, pomimo-kilkunastu stopni ciepła, bardzo szczelnie w biały kożuch i grubą ctiustę na głowie.
- Hm, a dla iluż wikt bierzecie
- A dyć lo siebie, lo mego, lo Walka, lo dziobatej Kaśki i lo Jagny kowalichy.
- No, a wy?
- Doprasam się łaski jelemoznego pana kuncylarza, kiej ona łże, bo dziobata Kaśka to z Jantkiem razem jada.
- No dobrze, ale ile was jest do tej misy?
- Ano jo, mój i dziecisków troje.
Widząc, że się z dalszej rozmowy niczego więcej nie dowiem, zawezwałem powaśnione strony, aby,
26
zabrawszy z sobą corpus delicti, czyli ową misę z fasolową zupą, poszli ze mną do komisarza okrętowego.
Sprawa okazała się bardzo prostą, ale nie było najmniejszej możliwości wytlómaczenia jej rozindyczonym babom, które sobie do oczu skakały, starając się wzajemnie przekrzyczeć. Podług przyjętego na statkach emigranckich zwyczaju, komisarz podzielił pasażerów na grupy po pięć osób, z których jedna, zaopatrzona w odpowiedni kwitek na przynależną ilość porcyj, w godzinie obiadowej przychodzić miała do kuchni. Ilość wydawanych porcyj odpowiada ilości opłaconych całkowitych biletów przejazdu. Walentowa zatem, odbierająca wikt na 5 osób dorosłych, dostawała porcyj 5, gdy para skarżąca razem z dziećmi, opłacając tylko 3 bilety, taką też ilość jadła miała sobie przeznaczoną. Ten system wiktowania okazał się z chłopami nassemi niepraktycznym, każdy bowiem delegat, raz złapawszy misę, uważał takową za własność, i reszcie współbiesiadników, zwłaszcza nie należących do rodziny, przystępu do jadła nie dawał.
Powstawały z tego takie swary i bójki, iź wyjednałem u komisarza zamianę przyjętego zwyczaju na system inny - to jest podział na rodziny, których głowy otrzymywały kwitki obiadowe, bezżenni zaś parobcy i niezamężne dziewczęta przypisywały się do rodzin znajomych. System ten okazał się praktyczniejszym, a gdy jeszcze udało mi się wyprosić u kapitana zamianę zbyt szczupłych porcyj chleba na rozporządzenie wydawania tegoż d discretion, na każde żądanie emigrantów, zapanował spokój zupełny i zgoda.
Pasażerowie podpoktadowi na wszystkich okrętach emigranckich otrzymuią wikt na równi z majtkami załogi. Na okrętach niemieckich zatem zrana wodnistą kawę, a raczej cykoryę z bułką lub sucharami, w południe obiad z dwóch dań, z których je dno
27
mięsne, wieczoremherbatę z chlebem. Komu wikt powyższy nie wystarcza, można gosobie uzupełnić po umiarkowanych cenach w okrętowej kantynie.
ROZDZIAŁ II.
Wybrzeża Asturyi. — Ujście Tagu. — Lizbona i jej mieszkańcy.— Nadobne rybaczki. — Tragarze. — Avenida da Libertade. — Walki byków.
Trzeciego dnia podróży ukazuje się niewyraźna smuga wśród mgły: to skaliste wybrzeża Asturyi. Mglista smuga wynurza się coraz bliżej, coraz wyraźniej rozpoznać można czerwonawe skały, poplamione tu i ówdzie płatami żółtawej, spalonej przez skwarne słońce południa trawy; to przylądek Fini-sterre, nadstawiający granitową pierś swoją mężnie potężnym ciosom bałwanów, któfe, mieniąc się wszystkiemi odcieniami szafiru od ciemnego lazuru oceanu do seledynowej barwy swych czubów, z hukiem do wystrzałów armatnich podobnym, rozbite na drobny pył o granitową zaporę, w zdradliwej pokorze cofając się, liżą stopy skały. Kruszą ją też udaną pokorą swoją o wiele skuteczniej, aniżeli przez ślepe razy, otwarcie w pierś skalnego olbrzyma wymierzone.
Na stoku skały bieleją śnieżne mury hiszpańskiej wioski, z panującą nad niemi dzwonnicą wiejskiego kościółka, zielenią się winnice i pola uprawne.
Pasażerowie z nastawionemi lornetami nie mogą oczu oderwać od prześlicznego krajobrazu. Dla „szczurów lądowych” ziemia, nawet ten groźny z powodu nieustannej prawie mgły, o wiele groźniejszy od wzburzonego oceanu przylądek, omijany starannie przez marynarzy w czasie niepogody, wydaje
28
się bezpieczną przystanią, synonimem stałego gruntu pod nogami.
Skalisty skrawek lądu zasuwa się mgłą sinawą, coraz głębiej tonie w morzu wystający cypel Finisterre, wreszcie znika zupełnie. Mamy przed sobą znów bezbrzeżne morze, koloru roztopionego lazuru. Nazajutrz od rana widzimy już nieustannie na wschodzie białawą smugę skalistego wybrzeża Portugalii, na którem przez lunetę rozpoznać można liczne wioski, zielone winnice i sady owocowe. Minęliśmy w nocy ujście Douro i słynne ze swego wina Porto. Na widnokręgu sinieją zębate szczyty gór Serra da Estrella.
28 czerwca po południu „Amazonas” wpłynął do ujścia Tagu. Po lewej stronie wznosi się biały, upięty festonami ciemnej zieleni, poszarpany mur wapienny gór Cintra, na którego szczycie leży rozrzucone malownicze przedmieście Belem, ulubione miejsce wycieczek mieszkańców stolicy, słynne z bardzo-cierpkiego czerwonego wina, t.zw. „vinho-verae” którem się delektują Portugalczycy. U stóp skał Cintra leży mała wysepka, ze starożytną czworokątną basztą strażniczą w maurytańskim stylu.
Wązki kanał, od Belem na przestrzeni około dwóch mil w górę Tagu się ciągnący, rozszerza się nagłe w obszerny liman, tworzący wyborny port naturalny. Liman ten, o wodach pięknie lazurowych, zwany Mar de paeha (słomiane morze), przeszło dwie mile szeroki, zajmuje powierzchnię około 25,000 hektarów .
Na prawym skalistym brzegu Tagu leży przed nami Byzancyum Zachodu, Lizbona, jak Rzym starożytny, zbudowana na siedmiu pagórkach.
Miasto, liczące około 250,000 mieszkańców, tworzy smugę nie szerszą nad pół wiorsty, lecz zato blizko dwie mile długą, piętrzącą się na ksztalt amfiteatru po stromych urwiskach wybrzeża. Ponad białe domki o płaskich dachach i niezliczonej ilości
29
oplecionych bluszczem balkonów, uczepione nakształt gniazd jaskółczych na zboczach białych skał nadbrzeżnych, wystają smukłe minarety i koronkowe gzemsy prześlicznych budowli w stylii maurytańskim, których tu pełno. Tu i ówdzie grupę domów przerywa biała ściana nagiej wapiennej skały lub wiszące ogrody, upięte festonami bluszczu i wina, uwieńczone bujnemi koronami palm i drzew pomarańczowych.
Po załatwieniu zwykłych formalności portowych otacza nasz okręt wrzaskliwa zgraja przewoźników, ofiarujących się za odpowiednią ilość tysięcy rejsów na odległy zaledwie o parę staj ląd nas wysadzić.
Łodzie ich ozdobne, o wysokim przodzie, w kształcie gondoli weneckich, o masztach mocno w tył pochylonych i olbrzymich trójkątnych żaglach (brygantyny), daleko większych od masztów samych, jak białe ptaki przelatują po żółtej fali Tagu. Twarze ogojzałych, czarnych od słońca przewoźników, są do siebie dziwnie podobne, z powodu zwyczaju jednostajnego golenia zarostu: wszyscy gołą sobie wąsy, noszą natomiast sute, lecz krótkie faworyty. Dodajmy jeszcze, iż strój ich jak uniform jest jednostajnym, składając się nieodmiennie z czarnej bluzy, czarnego pasa i czarnej szlafmycy na głowie, a zrozumiemy, iż nie przy z wy czaj one oko z trudnością ich od siebie rozróżnić potrafi.
Ponieważ mamy pozostać w Lizbonie z powodu świąt przez całe 4 dni, a na okręcie, zwłaszcza podczas ładowania węgla, wytrzymać niepodobna, wybieramy się więc do miasta w towarzystwie kilku osób, znających język portugalski. Wytargowawszy się z pół godziny z całą zgrają, która stopniowo z nieprawdopodobnej ilości tysięcy rejsów zeszła na zwykłą skromną taksę, zamawiamy sobie łódkę na cały czas pobytu w Lizbonie i przebrawszy się w letnie garnitury, wyładowujemy na prześlicznej Praza do Gomercio, z konnym posągiem któregoś z królów
30
z dawnych dobrych czasów Portugalii, okolonym szeregiem lekkich i zgrabnych budowli rządowych. W środku wewnętrznej ściany czworoboku, za posągiem królewskim, wznosi się olbrzymia brama tryumfalna, tworząca jedną całość z przyległemi do niej budynkami.
Portugalczycy od sąsiadów swoich Hiszpanów różnią się jak niebo i ziemia. Znakomici marynarze i kupcy, przebiegli i sprytni w handlu, w życiu co-dziennem powolni i leniwi, a dowcip ich lekkością mógłby śmiało z dowcipem Ipm. Rocha Kowalskiego współzawodniczyć. Sam typ rasy iberyjskiej, prawdopodobnych autochtonów półwyspu, jest całkowicie odmiennym od mieszaniny Gotów, Basków, Katalończyków, Maurów i Żydów, zwanej rasą hiszpańską; są rośli, barczyści, o twarzy szerokiej, krótkiej, przypominającej rysy ludów celtyckich, zwłaszcza Bretonów.
Kto się chce przypatrzeć typom ludowym, udać się musi na targowicę rybną. Naród kupców i rybaków jest tam u siebie, a gwar targowicy podtrzymują liczne baby, one bowiem głównie rybami handlują.
Ubiór rybaczek, prosty i bezpretensyonalny, przypomina cokolwek strój wieśniaczek z Włoch północnych; fałdzista, czarna spódniczka, jedwabna chusteczka skrzyżowana na piersiach, na głowie fular, sposobem bab naszych zawiązany, i wielki filcowy kapelusz bretoński; od święta barwisty fartuszek i pas jedwabny, bardzo nizkc wokoło bioder okręcony. Do tego śnieżnej białości koszula z krótkiemi szerokiemi rękawami i sznur korali na szyi. Bucików nigdy nadobne rybaczki lizbońskie nie używają. Ciężary noszą zawsze na głowie, co, jak u Wenecyanek, nadaje ich figurze przedziwną elastyczność i gracyę ru-chów. Dodam jeszcze, iż mają prześliczne czarne czy bardzo ładne, gładko zaczesane włosy. Dopóki słońce nie zacznie zbyt silnie przypiekać,
31
psując szybko nietrwały towar, gwar na targowicy panuje straszliwy, a zapach słonej wody unosi się z płaskich koszów, w których migocą wszystkiemi barwami tęczy najdziwaczniejsze ryby morskie. Po mieście roznoszą ryby przekupnie rodzaju męzkiego, przyczem charakterystyczną osobliwością tutejszą jest sposób noszenia wszelkich ciężarów, zawieszonych w dwu koszach na końcach długiego drążka, przerzuconego przez ramię.
Owe drążki do dźwigania ciężarów są tu tak dalece w użyciu, iż nawet tragaże dźwigają wielkie-paki i meble w podobny sposób, zawieszając je za pomocą sznura na środku drążka, którego końce jakby jarzmo, kładą sobie na plecy.
Najpiękniejszą częścią miasta jest niezaprzeczenie Avenida da Libertade, wspaniały bulwar, pnący się w górę, ozdobiony szeregami palm, oraz wiąlkiemi klombami kwitnących oleandrów i rododendronów, które ocieniają liczne wodotryski i strugę kryształowej górskiej wody, płynącą w cementowem łożysku przez środek ulicy. Na dole, obok prześlicznego, jak biała brabancka koronka wyglądającego dworca centralnego, utrzymanego w stylu maurytańskim, stoi obelisk Wolności, nadający nazwę całej ulicy.
Nadzwyczaj górzyste położenie Lizbony wywołało potrzebę niezwykle rozgałęzionej sieci tramwajowej. Przeważnie są to małe, lekkie wózki, zaprzężone w 3 lub 4 mocne muły, przebiegające galopem górzyste dzielnice we wszystkich kierunkach. Tam, gdzie prostopadła skała nawet dla tego rodzaju lokomocyi jest niedostępną, urządzono linowe tramwaje elektryczne lub kolejki trybowe.
Z Avenida da Libertade dostajemy się framwajem elektrycznym na szczyt stromej skały, na mały okrągły taras, pokryty kępami oleandrów i bambusów, oplecionych zwojami bluszczu i pasiflory, ponad które wystrzelają wielkie pierzaste liście palm. Z placyku tego mamy najpiękniejszy widok na miasta i port Lizbony.
32
Na żółtych i mętnych wodach Tagu, odcinających się ostro od lazurowej toni „słomianego morza” kołyszą się okręty wszelkich narodowości, a lustrzane tafle przebiegają we wszystkich kierunkach lotne barki rybackie. W oddali, na lewym brzegu Tagu, widnieje kilka wiosek, koszary i fortyfikacye portowe, oślepiająco białe w promieniach południowego słońca.
Za czasów kolonialnej potęgi Portugalii Lizbona była w przeciągu jednego stulecia największem miastem handlowem na świecie. Straszliwe jednak trzęsienie ziemi w sam Dzień Zaduszny 1755 r. obróciło miasto w perzynę, grzebiąc w jego gruzach przeszło 20,000 ludzi. Odtąd gwiazda Portugalii zgasła, tracąc jedną kolonię po drugiej, i Lizbona nigdy już nie powróciła do dawnej świetności.
Na rogach ulic olbrzymie kolorowe afisze zapowiadają na dzień jutrzejszy walkę byków, którą Portugalczycy lubią równie namiętnie, jak ich hiszpańscy sąsiedzi, chociaż urządzają ją w zupełnie odmienny i mniej krwawy sposób.
Całe towarzystwo okrętowe, z wyjątkiem zbyt wrażliwych dam niemieckich, wybrało się na widowisko. Zakupiliśmy kilka lóż w „cieniu,” i punktualnie o oznaczonej godzinie południowej, wysiedliśmy z tramwaju na Praza dos toros, położonej po za miastem w stronie przedmieścia Belem.
Ogromna, odkryta, okrągła arena, przyozdobiona flagami Portugalii, zapełniła się wkrótce po brzegi. Miejsca dzielą się tu na dwie kategorye: droższe — w „cieniu” i tańsze - w „słońcu.” To też tablice z palcami wskazującemi nie mówią nic o stronie prawej i lewej, lecz opiewają na „sol” i „sombra.” Loże wokoło nas zapełniają strojne damy w jasnych, letnich tualetach; migocą z pod czerwonych parasolek czarne oczy,
33
przysłonięte dlugiemi rzęsami, szeleszczą jedwabie, ożywioną rozmowę prowadzą oczy i... wachlarze; woń żywych kwiatów i ambry unosi się w powietrzu. Od strony demokratycznej, słonecznej, gwar i hałas rośnie.
Nareszcie, po kwadransie oczekiwania, w loży królewskiej ukazuje się pulchny blondynek, z pod-kręconemi do góry wąsikami i oczyma bleu - fayence, opięty w czarny tużurek, z wielką gardenią w klapie surduta. To król don Luis. Publiczność powstaje z miejsc, tu i ówdzie ludzie uchylają kapeluszy,, muzyka gra hymn narodowy.
Król siada i daje znak rozpoczęcia widowiska.
Po chwili otwierają się naroścież wrota cyrku i cały orszak toreadorów w malowniczych grupach wysuwa się na arenę. Na czele czarno ubrany „al-guazfl” na pięknym, wspaniale ubranym rumaku; dalej czwórkami pojedyncze „cuardille” toreadorów hiszpańskich, każda w kurtkach innego koloru. Migocą w słońcu bogate, złociste hafty „ruchachos” i „banderilleros;” pośród nich grupy portugalskich wolarzy, w zielonych kurtach, białych pończochach i zielonych kołpakach, kształtu szlafmycy. Dalej, pobrzękując niezliczonemi dzwoneczkami, wbiega zaprzęg mułów, mających uprzątać zabite w walce zwierzęta, orszak platoniczny, gdyż w f&ftugalii byków nie zabijają.
Cały orszak rdjjfetępuje się naraz w szpaler. Teraz wjeżdżają boHaterowie dnia, toreadorzy konni, specyalność portugalska. Wysuwają się dwójkami, przybrani w bogate stroje koniuszych z XVIII wieku: aksamitne, zlotem haftowane kaftany, koronkowe żaboty, trójgraniaste kapelusze, „wysokie buty i pudrowane peruki.” Pod nimi rosłe, prześliczne rumaki andaluzyjskie w starohiszpanskich, kapiących od złota rzędach. Dwójki wjeżdżają w środek areny, trawersują na boki i rozwijają się z precyzyą jeźdźców wyższej szkoły w jedną linię; trójgraniaste kapelusze
34
„noszą się w górę, „alguazil” zamiata pióropuszem po ziemi przed lożą królewską. Don Luis rzuca mu wielki klucz, sygnał rozpoczęcia walki.
Środkowa dwójka jeźdźców tanecznych krokiem t zw. w języku ekwitacyi „piaffach,” cofa się tyłem ku drzwiom, sąsiedzi ich z obu stron szlusują, powtarzając tę operacyę i tak dalej, aż wszyscy ośmiu z miarowym, charakterystycznym tupotem „piaffujących” koni znikają w otwartej bramie. Za mmi znika reszta towarzystwa, pozostaje tylko „cuardilla, przeznaczona na pierwszy występ.”
Otwiera się boczna furtka i z niej wypada, olśniony blaskiem i widokiem ludzi, byk pięknej rasy hiszpańskiej, prawie czarny, o rudych chrapach i uszach, zgrabny i elastyczny w ruchach; lśniące, czarne, rozłożyste jego rogi, jak para bagnetów nad łbem mu się jeżą.
Podniósł głowę do góry, łbem niespokojnie kilka razy rzucił, jakby chcąc się zoryentować w sy-tuacyi, wreszcie jednym - susem znalazł się pod przeciwną ścianą areny, z szalony siłą uderzając przed siebie. Byłby niezawodnie przygwoździł stojącego tam toreadora, lecz ten, jak kot zwinny, znalazł się w tejże chwili po za wysoką na dwa metry baryerą i wysunąwszy się przez baczne drzwiczki, znów byka czerwoną płachtą drażnić zaczął. Po kilku nieudanych próbach byk zrozumiał wreszcie o co chodzi, bo zamiast bić bezskutecznie rogami w ścianę w miejscu, gdzie na niego czekał toreador, w chwili gdy ten skakał przez baryerę, skoczył tą samą drogą za nim z lekkością kozy, tak blizko, że w wązkim korytarzyku, oddzielającym baryerę od lóż, przygniótł go racicami. Niefortunnego toreadora wydobyto bez szwanku, byk zaś dostał szalone brawo, zrozumiał je zapewne, bo wypadłszy znów na arenę, fiknął parę razy z fantazyą i wysoko w górę rogami podrzucił czerwoną płachtę, porzuconą przez swego przeciwnika. Hiszpana oczywiście wygwizdano.
35
Przyszła kolej na „mozos" portugalskich, czyli owych pastuchów w czerwonych szlafmycach i zielonych kurtach. Ci zabawiali się z bykiem w sposób niewinny, z kocią zręcznością chwytając rozjuszone zwierzę za ogon, lub wieszając mu się po kilku naraz na rogach. Jeden, wyborny gimnastyk, drażnił się z bykiem dopóty, aż ten na niego nie natarł, a w chwili uderzenia, ze zręcznością cyrkowego akrobaty przeskakiwał przez niego, posługując się rogami, jak trampoliną i stawał na równe nogi po za ogonem zwierza, zdumionego nagłem zniknięciem przeciwnika.
Ostatni wystąpili hiszpańscy „banderilleros,” których zadanie polega na zatknięciu w kark bydlęcia jednocześnie dwu t.zw. „banderillos,” czyli chorągiewek. Chorągiewki te, zakończone cienkiemi szpilkami, nie są zbyt bolesnemi, wbijają się bowiem w zarosły grubo tłuszczem kark byka, ile niepokoją go szelestem i migotaniem zdobiących je wstążek.
Dano wreszcie hasło zakończenia walki; przez otwartą naoścież bramę wpadło z brzękiem dzwoneczków kilkanaście krów razem z kilku konnymi pastuchami, zbrojnymi w długie bambusowe lance. Zmęczony byk ukrył się w stadzie i razem z niem dał się zapędzić do zagrody.
Po kilku jeszcze „corridas” podobnych przyszła kolej na toreadorów konnych. Wypuszczono znów świeżego byka i rozdrażniwszy go, o ile się dało czerwonemi płachtami i krzykiem, przygotowano do popisu.
Teraz wjechał na arenę ulubieniec publiczności, toreador Silva, na prześlicznym andaluzyjskim-bułanku, z grzywą i ogonem zaplecionemi w barwne wstążki. Skłoniwszy się królowi i publiczności, spiął konia i rozpoczęły się harce. Obojętnemu widzowi zdawałby się mogło, iż to dziecinna igraszka, z taką precyzyą i lekkością był wykonanym każdy ruch toreadora, a jednak najmniejsza niezręczność groziła
36
śmiałemu jeźdźcowi co najmniej kalectwem. Najzwyklejszy manewr polegał na tem, iż, stojąc na miejscu jeździec dawał się bykowi zbliżyć w całym pędzie tak bardzo, iż prawie rogami boków konia dotykał i w tej chwili błyskawicznie wykonanym piruetem lub skokiem naprzód z przed rogów rozjuszonego bydlęcia usuwał się. Rozentuzyazmowana publiczność wyła poprostu. W końcu jeden z „muchachos” podał mu parę „banderillas” dłuższych znacznie, niż używane do pieszej walki. Teraz rozpoczęła się najciekawsza gonitwa. Jeździec stanął tyłem do byka, o metr zaledwie od jego rogów i odległość tę przez spokojne „cabriole" utrzymywał nieustannie, pomimo gwałtownych wysiłków byka, aby go dosięgnąć. Na gwałtowne skoki zwierzęcia rozumny bułanek odpowiadał silnym szczupakiem naprzód, a przy powolniejszym napadzie zadowalał się cyrkowemi *ca-briolami," lecz odległość pomiędzy nim a rogami byka nie zmniejszała się ani o jedną piędź.
Nagle jeździec, upatrzywszy stosowną chwilę, obrócił się na siodle, przechylił calem ciałem wstecz i, z dokładnością-maszyny, zatknął obie „banderillas” w tłusty kark zwierzęcia. Byk, oszołomiony doznaną zniewagą, staną! jak wryty, mrucząc ze zdziwienia na podobną bezczelność. Grzmot oklasków, deszcz cygar, pomarańcz i kapeluszy zasypał zwycięzcę; zwyciężonego w zwykły sposób wygnano z areny.
ROZDZIAŁ III.
Odjazd z Lizbony. — Jak się zabija czas na okręcie, — Pierwsze ryby latające. — Fosforescencya morza, —Burzyki — Wyspa S. Vicente.—Drogocenna woda. —Nurkowie.—Przez równik. — Pierwszy ląd brazylijski Pernambuco.
Drugiego lipca po południu „Amazonas" podnosi nareszcie kotwicę. Zgrzytnęły łańcuchy, czarne
37
ciało parowca po czterodniowej drzemce zadrgało pod uderzeniami śruby, a po dwóch godzinach czarowna panorama Lizbony znikła nam z oczu.
Na pokładzie przybyło wiele nowości: trupa toreadorów, którą podziwialiśmy przed dwoma dniami, z całym aparatem swoim jedzie do Rio Janeiro, zabrawszy z sobą nietylko konie wierzchowe, ale i tuzin dzikich byków górskich, zdaniem ich bowiem bydło brazylijskie, jakkolwiek do tej samej należące rasy, tylko pod jarzmo jest zdatnem. Ciemno-zielone klatki w kształcie wagonów, któremi je przewożą, szczelnie obite deskami, aby oko ludzkie zawartości ich dojrzeć nie mogło, ustawiono na przednim pokładzie ku wielkiej ciekawości dziatwy, w najlepszym razie mogącej dostrzedz końce racic. Konie wierzchowe jechały o wiele wygodniej, w skrzyniach starannie materacami wyłożonych, z których wystawały tylko ich głowy i grzbiety. Poczciwe, nadzwyczaj łagodne te zwierzęta znoszą podróż morską wcale dobrze, nogi im nieco tylko brzękną, ale kilkogodzinna przechadzka po przybyciu na ląd stały przywraca je do normalnego stanu. Przybyło również, oprócz toreadorów i ich służby kilkudziesięciu emigrantów hiszpańskich, z powodu których ciasnota na przednim pokładzie doszła do niemożliwych granic, ale zato do dotychczasowego wiktu emigrantom dodano dziennie po pół litra wina.
Zabijamy czas, jak umiemy, czytaniem, rozmową, grą w „palet” i ciskaniem kółka do tarczy, wieczorami nieodmiennie koncerty chóralne lub „gry niewinne.” Morze, jak oliwa, spokojne, ciemno-lazurowe; temperatura umiarkowana, nie przewyższa 23° C. Coraz liczniej zaczynają się pojawiać latające ryby. Dziwne te zwierzątka, wielkości dużego śledzia lub nieco większe, o srebrzystej łusce, posiadają przednie płetwy niezwykle rozwinięte, co daje im możność utrzymywania się przez dłuższy.czas nad powierzchnią wody i to w warunkach, wskazujących na rzeczywisty lot,
38
mogą bowiem dowolnie zmieniać jego kierunek, a znaczne przestrzenie (do 200 metrów ), jakie przelatują po powietrzu, wykluczają przypuszczenie, iż utrzymują się one nad wodą jedynie silą potężnego skoku. Zresztą niejednokrotnie widziałem, jak rybki te w powietrzu płetwami poruszały, zmieniając przytem nachylenie ciała i kierunek lotu. Dwie ryby takie ku uciesze emigrantów spadły na przedni pokład. Zanim poszły do kuchni, od fotografowałem jedną z nich.
Wieczorami za śrubą parowca ukazuje się szlak mlecznej białości, świecący niezliczoną ilością iskierek i kul zielonkawo fosforyzujących. Trzeciego dnia po opuszczeniu Lizbony po raz pierwszy spostrzegamy na widnokręgu konstelacyę Południowego Krzyża.
Szlak nasz snadź mało uczęszczany, a brzegi marokańskie niegościnne, bo statków prawie nie spotykamy po drodze. Monotonię lazurowej spokojnej toni morskiej urozmaica zaledwie tu i ówdzie stado delfinów, zrzadka biała mewa skrzydłem w słońcu błyśnie, a kilka burzyków chwyta z piskiem drobiazg wody w poruszanej śrubą okrętową białawej smudze piany. Ktoś z pasażerów wyzyskuje ich żarłoczność, rzuciwszy na wodę kawałek papieru na długiej nitce. Jeden z nieostrożnych ptaszków nogami uwikłał się w nitkę i z tryumfem na pokład wydobytym został. Ptaszek to malutki, wielkości i kształtu jaskółki, czarny, z białym brzuszkiem, posiada dziób mewy, a pałce połączone płetwą. Francuzi nazywają te ptaszki hirondelle de mer, bardziej jednak są zna-nemi pod nazwą „petreli,” gdyż jak św. Piotr, chodzą po powierzchni fali, utrzymując się w równowadze skrzydłami.
Minąwszy nocą wyspy Kanaryjskie, 7-go lipca dostrzegamy znów ląd przed sobą: wysepkę San Vicente, należącą do grupy wysp Zielonego Przylądka. Wyspa ta, jedna z najważniejszych stacyj węglowych Atlantyku, sztucznemi jedynie sposobami mogł
39
się stać mieszkalną dla ludzi. Tworzą ją rozpalone nagie skały bazaltowe, bez śladu jakiejkolwiek roślinności; na całej wyspie ani jednego zdroju, ani jednego strumyka, a deszcze padają raz na lat kilka. Starą jednak jest prawdą, iż niema na ziemi zakątka niezamieszkałego, to też i najdziksze pustynie posiadają swoją florę i faunę. Z prawdziwem zdumieniem oglądać przychodzi na szczerym piasku nadmorskim gaj, karłowatych wprawdzie i koszlawych, lecz osypanych kwieciem zielonkawo-szarych tamaryszkow.
Malutka mieścina nie wygląda zachęcająco, zwłaszcza, iż postój tu krótki, kilka godzin zaledwie, a morze niespokojne i do brzegu daleko. Zresztą znam już to miejsce z poprzedniej podróży i wiem, że nie jest ciekawem. Największą osobliwością miasta jest wodociąg, przeprowadzony olbrzymim nakładem ze szczytu najwyższej na wyspie góry, z którego wodę, starannie na klucz zamkniętą, wydają tylko za kwitami magistratu w ściśle oznaczonej ilości. Wszystkie artykuły codziennej potrzeby sprowadzają tu z Europy.
Uboga ludność murzyńska żywi się rybami i ślimakami, oraz wyżebranym od okrętowych pasażerów chlebem, uchodzącym tu za najcenniejszy spe-cyał. Nieunikniona w\każdej afrykańskiej stacyi węglowej czereda nurków, chwytających w wodzie rzucane sobie miedziaki, poluje na nieobeznanych jeszcze z tym sportem pasażerów; murzyni tutejsi pływają jak ryby, większą część dnia spędzając w wodzie, a pod względem natręctwa nie mają sobie równych; spychani z burtów parowca przez majtków do wody, w jednej chwili wdrapują się jak koty na pokład i znów zaglądają do kajut, żebrząc, kradnąc, lub ofiarując na sprzedaż bezwartościowe upominki z muszli. Najlepszym popytem cieszą się u nich stare spodnie, których używają bardzo często jako surdutów; ktoś z pasażerów za artykuł ten mocno przechodzony
40
nabył od jednego z drapichrustów wcale ładny sznur korali.
Wieczorem podnosimy kotwicę. Z oddali wyspa św. Wincentego przedstawia, jak nasz Giewont, profil leżącego człowieka, w którym krajowcy chcą dopatrzeć profilu Napoleona.
Spokojne, jak oliwa, morze zaczyna swą monotonią nużyć. Zwłaszcza w pasie ciszy widzimy przed sobą gładką, jak lustro, ciemno-lazurową taflę, falującą tak wolno, iż się tego ruchu prawie nie dostrzega.
10-go lipca, przed samem przebyciem równika, na przedzie okrętu jest wieikie gaudium: przybył światu jeden więcej obywatel galicyjski.
Jakkolwiek lekarz zakazał surowo wchodzić do kajuty, przeznaczonej dla chorej, zastaliśmy tam tuzin bab na wesołej pogawędce, tak, iż musieliśmy się uciec do energicznej interwencji majtków, aby chorą od natręctwa przyjaciółek uwolnić. Widziałem jednak, że miano nam to bardzo za złe, a konferencya kumoszek przeniosła się do okienka kajuty, na co już żadnego nie mieliśmy sposobu. Zdrowa chłopska natura wytrzymała to jednak, a w trzy dni potem młoda matka była już na pokładzie razem z resztą towarzystwa.
12-go lipca od rana wielkie czyszczenie klamek, malowanie burtów i smarowanie maszyny wskazują, iż się zbliżamy do lądu. W istocie, około południa dostrzegamy nizką smugę, z rozrzuconemi na niej grupami palm kokosowych. Noc całą lawirujemy przed Pernambuco, nie mogąc wejść do przystani z powodu spóźnionej pory.
Od wczesnego ranka wszyscy pasażerowie są na nogach. Słychać powszechne narzekania i mniej parlamentarne przekleństwa na brazylijskie władze portowe, które się pomimo wywieszenia sygnałów, z wizytacyą okrętu naszego wcale nie śpieszą. Spera um pouco (zaczekaj trochę), to chyba najczęściej używany w Brazylii frazes.
41
Przed nami długa na kilka kilometrów, prosta jak struna, rafa skalista, niby naturalna tama, oddzielająca port zewnętrzny od Zacisznej przystani wewnętrznej. Rafa ta, zaledwie wystająca z wody podczas przypływu, należy do osobliwości miasta i jest w swoim rodzaju geologicznym unikatem, opisanym zresztą dokładnie w podróży Darwina. Do portu wewnętrznego (Mosqueiro) wchodzić mogą tylko okręty o zagłębieniu nie większem nad 4½ metra; nasz „Amazonas” należy do ich liczby.
W głębi zatoki widnieje porządne, po europejsku zabudowane miasto, o architekturze domów, zdradzającej dawne panowanie holenderskie. Na lewo nieskończony las palm kokosowych pokrywa płaskie wybrzeże, na prawo starożytna, na wpół rozwalona forteczka, pamiętająca czasy holenderskie, do której kamień ciosowy przywieziono z Europy, dalej szereg domów i willi, ginących w zieleni lasów palmowych. W oddali naprawo wznosi się na wysokim cyplu skalistym stary klasztor i miasteczko Olinda.
Nareszcie, coś około południa, ukończono nudne formalności celne i okręt nasz zarzucił kotwicę w zacisznej przystani wewnętrznej.
Na kajucie kapitana ukazuje się kartka, zapowiadająca odjazd parowca za dni trzy. Ponieważ mamy tu wyładować materyały kolejowe w większej ilości, zgrzyt windy i łoskot wydobywanego z dna okrętu żelaztwa jest tak okropnym, iż wszyscy pasażerowie kajutowi, nie wyłączając oficerów załogi, postanawiają na te trzy dni wynieść się na ląd do hotelu.
Nazwa Pernambuco, pod którą miasto to znaczy się w atlasach geograficznych, w rzeczywistości stosuje się do położonej znacznie dalej ku północy odnogi morskiej (Paranambuk w języku Tupinambasów), oddzielającej od stałego lądu wyspę Itamaraka,
42
jedną z najstarszych w Brazylii osad holenderskich. Stolica stanu nosi właściwie urzędową nazwę Recife (rafa) od wspomnianej wyżej naturalnej tamy, i składa się z czterech połączonych z sobą miast, liczących razem około 120,000 mieszkańców.
Założone w r. 1503 przez Duarto Coelho stare, miasto na górze, panującej nad okolicą od północy, nosi nazwę Olinda. Odległe o kilka kilometrów od przystani, miasto to przedstawia dzisiaj już tylkoj malownicze ruiny dawnych pałaców i klasztorów. Na początku XVI wieku Olinda przeszła na kilkadziesiąt lat pod panowanie holenderskie.
Wysiadłszy z łódki w przystani Mosqueira,, znajdujemy się w pierwszej, handlowej dzielnicy miasta, na wązkim cyplu Recife. Dwa piękne mosty na arkadach prowadzą przez ujście rzeki Beberibe do śródmieścia, czyli Santo Antonio, założonego w w. XVII przez ks. Maurycego Nassauskiego pod nazwą Mauritstad. Widnieją tu jeszcze gdzieniegdzie ślady budowli holenderskich. Miasto ma zresztą wygląd nowożytny: szerokie ulice, gmachy publiczne w stylu koszarowym i kilka kościołów jezuickich.
Dwa dalsze wiadukty prowadzą, z S. Antonio przez wpadającą do poprzedniej od południa rzekę Capibaribe do położonej już na stałym lądzie dzielnicy Boa Vista, zkąd wzdłuż dolin obu rzek wspomnianych rozciąga się nieskończony szereg willi, tonących w zieleni palm i mangowców.
ROZDZIAŁ IV.
Wycieczka do Olindy. — Roślinność podzwrotnikowa. Cristofuro Polaco — Stosunki klimatyczne. — Handel w Pernambuco. — Najmniejsze na świecie listy zastawne, jako moneta zdawkowa. — Tratwy rybackie. — Jak wygląda .Faust" na sce nie w Pernambucc. — Bahia. — Noc podzwrotnikowa.— Handel niewolnikami i dzieje zniesienia niewolnictwa w Brazylii. — Rolnictwo w prowincyi Bahiańskiej. —.Botokudzi.
43
Zjadłszy pierwszy obiad tropikalny, ze świeżemł ananasami i bananami na wety, rozglądamy się po mieście, jakby czas do odejścia okrętu najlepiej spędzić. Na początek proponują wycieczkę do Olindy. Wsiadłszy do wagonów malutkiej kolejki wicynalnej, po kwadransie jazdy wśród gęstych dżungli, przerywanych tu i ówdzie podmiejskiemi willami, znajdujemy się na miejscu, w brudnej i odrapanej mieścinie murzyńskiej, u stóp dość wysokiej góry, uwieńczonej nawpół zrujnowanemi murami starego klasztoru.
Pod przewodnictwem naszego okrętowego lęka rza, który w czasie podróży zdążył się z jedną z pasażerek zaręczyć, zaczynamy się wdrapywać po wąz-kiej ścieżce. Upał niesłychany, połączony z nadmierną wilgocią powietrza, od której ubrania nasze wyglądają, jakby, je z wody wyjęto, robi wrażenie dusznej atmosfery cieplarnianej. Ale cóż to za raj dla roślinności! Nie będąc botanikiem, nie umiem nazwać tej masy różnobarwnego kwiecia, tych pęków i girland najrozmaitszych odcieni zieloności, jakie nas zewsząd zwartym otaczają murem. Nie ma piędzi ziemi niezarośniętej i nieukwieconej. Z pni , olbrzymich bombaksów (j»'aineira) zwieszają się grube, jak ręka ludzka, Philodendrony; żółtawo-zielone gąszcze bambusów przerywają polanki porosłe wiel-kolistnemi muzami i helikoniami, Draceny są chwastem najpospolitszym; każdy kawałek wystawionej na promienie słońca skały okrywa kwitnący kobierzec begonij, a pnie palmowe oplatają zieloną siatką wspaniałe passiflory.
Śród gąszczu, tu i ówdzie szałas murzyński, zaledwie zasługujący na miano mieszkania ludzkiego: płaski dach palmowy na czterech bambusowych słupkach i nic wjęcej.
Nareszcie z pośród zieleni wynurza się kawał
44
szarego muru klasztornego, jesteśmy na szczycie góry i u celu wycieczki, zkąd rozległy i barwny mamy widok na lazurowy ocean i rzucone, jak pstra plamka w morzu zieleni u stóp naszych, Pernambuco.
Nasyciwszy oczy nasze ładnym widokiem, a spragnione usta szklanką „Kulmbachera” w poblizkiej kawiarni, powróciliśmy do Pernambuco.
W starych kronikach brazylijskich miasto Olinda łączy się ze wspomnieniem niejakiego Cristoforo Po-laco, który, jako holenderski admirał, dokazywał tu cudów waleczności. Legenda powiada, iż ów Cristoforo, pragnąc się osobiście przekonać o stanie fortyflkacyj Olindy, dat się pochwycić portugalskiemu żołnierzowi do niewoli. Uradowany z tak dobrej zdobyczy żołdak, odebrawszy od nieprzyjacielskiego wodza szpadę, zaprowadził go pod same mury twierdzy. Obejrzawszy to, czego pragnął, Cristoforo, jak powiada legenda, goią pięścią tak niedelikatnie por-tugalczyka po głowie pogłaskał, iż mu roztrzaska! hełm z głową razem i do swoich powrócił. Legendarnym tym Polakiem był znany za Jana Kazimierza awanturnik, który po powrocie z Holandyi dowodził „armatą koronną” i brał udział w obronie Lwowa przed Chmielnickim, Imp. Krzysztof na Arcinie Arciszewski,
Stan Pernambuco, liczący 1,150,000 ludności na przestrzeni 128,391 kilometrów kwadratowych, czyli po 9 ludzi na 1 kil. kw., uchodzi za jeden z naj-ludniejszych w Brazylii i jest zarazem jednym z najważniejszych centrów produkcyi cukru trzcinowego, którego uprawie sprzyja niezmiernie klimat gorący i wilgotny (średnia temperatura roczna wynosi-j-25,7 C , opad atmosferyczny =: 2,95 metra , a na trzy dni wypadają co najmniej dwa deszczowe).
Recife jest też jednym z najważniejszych punhandlowych Brazylijskiej republiki, wartość rocznego obrotu handlowego wynosi 200 milionów fran- ków, ruch okrętowy około 1,000 statków, o pojemności 1½, do 2 milionów ton.
45
Panami rynku są przedewszystkiem Anglicy, za nimi dopiero idą Francuzi, a w trzecim rzędzie Niemcy t Amerykanie. Artykułami handlu wywozowego są: cukier (23,000 tonn), bawełna (2.500 tonn), kawa, tytoń, skóry, drzewo farbierskie (t. zw. fernam-buk). Natomiast importują przez port Recife z Europy: wino (5,000 beczek), koniak, oliwę, masło (16,000 baryłek, przeważnie z Francyi), mąkę pszenną (z Węgier około 140,000 beczek), cebulę hiszpańską, kartofle, tkaniny wełniane.
Przy sposobności nadmienię, iż w grodzie tym, bardzo handlowym, podziwialiśmy po raz pierwszy widome znaki finansowej nędzy Brazylii: kurs papierowych milrejsów spadł był poniżej wartości miedzi i niklu, wskutek czego drobna moneta znikła całkowicie z obiegu, a chcąc zaradzić jej brakowi, ludność posługuje się biletami tramwajowemi lub pocztowemi markami zamiast zdawkowej monety. Koroną wszystkiego są jednak wydane przez rząd stanowy listy zastawne wielkości dłoni, o wartości nominalnej 100 reisów, czyli okoio 10 groszy. Ciekawe te listy, kursujące również jako moneta zdawkowa, zaopatrzone są w 5 kuponów, po 10 reisów każdy, płatnych co dwa lata, ponieważ mniejszej nad 10 reisów monety
wcale nie ma.
Recife w dziejach ostatniego stulecia poszczycić się może szeregiem wybitnych szermierzy za ideę zniesienia niewolnictwa, której zacięcie bronili ich sąsiedzi z Bahia i Rio Janeiro. Wśród Brazylianów Pernambukańczycy mają sławę ludzi obrotnych i przedsiębiorczych. Miasto jest ogniskiem znacznego ruchu umysłowego, posiada pomiędzy innemi instytut geograficzny i jedne z dwu brazylijskich akademij prawniczych, w której się wychowało wielu działaczy politycznych młodej rzeczypospolitej. Mieszkańcy Recife są odważnymi żeglarzami.
46
Do osobliwości tutejszych należą oryginalne tratwy (jangadas) rybaków, wzorowane na tratwach dawno zaginionych indyan Tupinanibas, niegdyś władców tych wybrzeży. Tratwy te są zbudowane z kilku związanych z sobą kloców lekkiego jak korek drze- wa (Ochronią piscatoria), posiadają w tyle ławeczkę dla sternika, na przedzie malutki maszt i wielki trójkątny żagiel, w środku nizką budkę do osłony od promieni słonecznych, szerokość ich nie przenosi jednego metra, długość zazwyczaj około 4 metrów wynosi. Pod ciężarem człowieka, siedzącego u steru, lekka tratwa zanurza się całkowicie w wodzie. Mimo to odważni rybacy zapuszczają się na tych kruchych łupinkach daleko na otwarte morze, a nawet dojeżdżają do Rio Janeiro. Modele tych tratew przynoszą rybacy na sprzedaż pasażerom, przejeżdżającym przez Recife parowcami.
Ponieważ, oprócz wycieczek do Olindy, Pernambuco nie przedstawia zresztą żadnych rozrywek, a pobyt nam się dłużył, z nudów postanowiliśmy pójść do miejscowego teatru, afisze bowiem zapowiadały „Fausta” i to dawanego przez „najsłynniejszą na świecie operę włoską”. Gorzkiem było nasze rozczarowanie. Teatrzyk wprawdzie ładny i czysty, w lożach wydekoltowane i mocno ubrylantowane damy, panowie we frakach i białych krawatach, ale na scenie! Boże odpuść! Małgorzatą była sucha i wysoka Włoszka, licząca co najmniej 60 wiosen życia, Faust i Mefisto nadrabiali włoską gestykutacyą braki wokalne, mimo to niewybredna publiczność peruambukańska zasypała Fausta, który był benefisantem, kwiatami i upominkami. Co do nas, nie doczekawszy końca, po aryi z klejnotami uciekliśmy z teatru. Zwłaszcza muzykalni Niemcy trzęśli się z oburzenia na podobną parodyę klasycznej opery.
Wszystko ma swój koniec, doczekaliśmy się też nareszcie odjazdu z Pernambuco, gdzie groziło nam roztopienie się z gorąca lub utopienie z nudów.
47
Nareszcie 15 lipca podnosimy kotwicę.
Na południe od Pernambuco wybrzeże tworzy szereg wydm piasczystych oślepiającej białości, jakby dla kontrastu upstrzonych ciemną zielenią jakichś karłowatych krzewów. Po za wydmami widać w głębi żyzną okolicę, pokrytą dziewiczym lasem i gajami
palmowemi.
Nowej rozrywki dostarczają pasażerom dość częste w tych szerokościach wieloryby. Panie zwłaszcza nie odejmują lornetek od oczu, oczekując ponownego ukazania się sygnalizowanych w pewnym kierunku przez wprawniejsze oczy marynarzy morskich olbrzymów.
16 wieczorem zbliżamy się do Bahia; urwisty brzeg granitowy, okryty bujną zielenią gajów palmowych i gęstych zarośli, spada stromo ku morzu.
Zrzadka tylko podmyty świeżo brzeg juka żuje nam charakterystyczną krwawo - czerwoną barwę tutejszej gleby. Z pośród gajów kokosowych migają białe
zabudowania plantacyjne, wieżyce licznych, choć przeważnie opuszczonych klasztorów, blado zielone pola trzciny cukrowej i ogrody słynne z zielonych pomarańcz bahiańskich.
Zrzadka tylko podmyty świeżo brzeg juka żuje nam charakterystyczną krwawo - czerwoną barwę tutejszej gleby. Z pośród gajów kokosowych migają białe
zabudowania plantacyjne, wieżyce licznych, choć przeważnie opuszczonych klasztorów, blado zielone pola trzciny cukrowej i ogrody słynne z zielonych pomarańcz bahiańskich.
Minąwszy cypel skalisty z bielejącą na szczycie latarnią morską, wpływamy do olbrzymiej zatoki Bahia dos todos os Santos (zatoki Wsz. Świętych), której skaliste wysokie brzegi nikną w sinawej oddali.
Wąziutka smuga lądu u stóp skalnego urwiska, na którem stoi miasto Bahia, jest prawie całkowicie zajętą przez zabudowania celne i portowe. Miasto samo schodzi wprawdzie, czepiając się skały, aż do samej przystani, oprócz jednak toru tramwajowego, nie ma ani jednej ulicy dostępnej dla wozów, która-by łączyła przystań ze śródmieściem. Domy są jak gniazda jaskółcze przylepione do prostopadłej ściany granitu, przeplatane bukietami zieleni. Domy te, to wysokie i wązkie, białe, lub jaskrawej barwy, kaflami
48
zwyczajem portugalskim wyłożone pudla, czerwoną kryte dachówką. O estetykę dba tylko matka przyroda potężnem tchnieniem swojem szybko niszcząc dzielą ludzkie, aby na gruzach murów zaszczepić malownicze kępy i girlandy bujnej zieleni.
Komunikacyę pomiędzy miastem i przystanią obsługuje winda parowa, przypominająca mi zjazd do kopalni Wielickich, oraz tramwaje linowe.
Wydostawszy się na górę, 2najdujemy się na-wprost nowego zgrabnego ratusza i jesteśmy za brudy i zaduch portowej dzielnicy sowicie wynagrodzeni widokiem, jaki się z tego miejsca na całą zatokę roztacza. Zmrok szybko zapada. W kilka minut po zachodzie słońca mamy już zupełną zmianę dekoracyi: brzegi zatoki znikły w cieniach nocy, niebo różowe i fioletowe odbija się jak w lustrze w spokojnych wodach zatoki, ląd zaś zlewa się w jednolitą atramentowo - czarną masę, rysującą się na świetlanem tle purpurowem ostremi konturami domów, wysmukłych palm i gajów mangowych.
Jeszcze chwila i pozostaje już tylko czarne niebo, czarna woda i czarne miasto, usiane miejscami gwiazd, światełek okrętowych i ogni w domostwach.
Po skwarnym dniu nastała piękna, urocza noc podzwrotnikowa. Rozkoszujemy się nią w całej pełni w ogrodzie jakiegoś klubu, wdychając woń balsamiczną kwiatów, która świeży wietrzyk od strony morza przynosi. Nad nami niebo południa migoce miryadami swych oczu świetlanych, roje świecących owadów bez szmeru, jak błędne ogniki, unosząc się w powietrzu, migają wśród drzewnej zieleni, zapalają się i gasną naprzemian. Tysiące małych żabek drzewnych o głosach jak srebrne dzwoneczki, wydzwaniają swoją melodyjną gamę; wesoło świerszcza cykady, a lekki wietrzyk przynosi od morza głuchy łoskot fali, rozbijającej się o skały nadbrzeżne. Zatoka Bahiańska była jednym z pierwszych punktów, od
49
krytych przez Portugalczyków w kilka lat po wylądowaniu Cabrala w miejscowości S. Cruz, nieco na południe od Bahii. Piękną zatokę odkryta w roku 1503 wyprawa Krzysztofa Jaques i Amerigo Vespucci. Założycielem pierwszej osady europejskiej był Diego Alvarez w r. 1510. Miasto powstało znacznie później, gdy w r. 1549 król Jan III polecił ówczesnemu gubernatorowi Brazylii, Tomaszowi de Souza, przenieść tu siedzibę władz kolonialnych.
Bahia była też stolicą aż do r. 1763.
Glównem źródłem bogactwa Bahii był handel niewolnikami, zmonopolizowany przez portugalskich korsarzy. Ohydny ten handel trwał, pomimo zakazów i prześladowań do połowy XIX wieku, a corocznie sprzedawano na targu bahiańskim po 60,000 ludzi. Obok niewolników przybywali z Afryki także i wolni murzyni, zwłaszcza znani ze swej przedsiębiorczości Krumeni, których potomkowie tworzą dziś w Bahii odrębną kastę, tzw. Minas, liczącą w swojem gronie najroślejszych mężczyzn i najpiękniejsze, oczywiście nie w pojęciu europejskiem, kobiety.
W dyalekcie bahiańskim spotykamy mnóstwo wyrazów z murzyńskich narzeczy yoriba i kabinda, często słyszeć można piosnki afrykańskie, a murzyni używają do zaklęć i czarów dotychczas języka swoich praojców.
Handel niewolnikami zniesiono wprawdzie urzędowo jeszcze w roku 1826, ulegając naciskowi Anglii, jednakże dekret ten pozostał na papierze; dopóki bowiem cena jednego niewolnika w Gwinei wynosiła tylko 100 franków, a w Bahii płacono za nich przeciętnie po 400, handel ten. był zbyt korzystnym, aby go się w imię jedynie idei humanitarnych wyrzec miano. W r. 1845. „bill Aberdeen” upoważnił Anglię do ścigania własnemi okrętami statków niewolniczych nietylko na otwartem morzu, ale i w portach
50
mimo to w Bahii po dawnemu sprzedawano corocznie 50.000-80.000 murzynów, w czasie od 1826 - 1851, w którym to roku nareszcie rząd brazylijski uznał okręty niewolnicze za statki korsarskie czem ostatecznie handel ludźmi powstrzymano przywieziono do Brazylii wbrew prawu półtora miliona murzynów. Liczba niewolników wynosiła w r 1851 na całym obszarze Brazylii 2,200,000 w r. 1871 stopniała do 1,500,000. Jakim był los tych ludzi jest rzeczą powszechnie znaną: baty, kaidany, łańcuchy, kolczaste obroże i przeróżne narzędzia średniowiecznej tortury były w powszechnem użyciu, a prawo nie wzbraniało wcale sprzedawać osobno męża żony i dzieci więcej dającemu.
Pod presyą opinii publicznej coraz liczniejszemi stawały się uwolnienia. Tak np. w r. 1866 zakon Benedyktynów uwolnił wszystkich swoich murzynów w liczbie 1,600. Szpitale i instytucye publiczne poszły za ich przykładem. W r. 1871 ogłoszono prawo o emancypacyi stopniowej: murzyni urodzeni w Brazylii po tym terminie byli już wolni, lecz pozostawać mieli do 20 roku życia pod opieką swego pana lub mogli być odstąpieni rządowi za wypłatą odszkodowania w kwocie 1,800 franków Tym sa mym dekretem nadawano wolność osobistą wszystkim niewolnikom państwa i korony. Pomimo silnego oporu plantatorów, niewolnictwo zniesiono ostatecznie w dniu 13 maja 1888. Przewrót, tem wywołany, spowodował upadek cesarstwa. Dekret ten był zarazem ciose, który zrujnowach Bahię, z wielką trudnością przychodzą jedynie do równowagi w zmienionych warunkach swego istnienia. W obecnej chwili dawna stolica państwa liczy około 200,000 mieszkańców, a stan, którego jest stolicą - około 2 miliony na przestrzeni 426.427 kilometrów kwadratowych. Bahia jest miastem kościołów i murzynów: pierwszych jest tu 100, pomiedzy niemi słynie z bogactwa kościół na przedmieściu Bom Fim, posiadający obraz Matki Boskiej
51
całkowicie osypany dyamentami. Murzyni zaś, którzy tu po zniesieniu niewolnictwa tłumnie osiedli, tworzą cztery piąte ludności, co spowodowało nawet pogardliwe przezwisko miasta - Velha-mulata (stara mulatka). Do charakterystycznych typów miasta, które spotkać można, oprócz Bahii, jeszcze tylko w Rio Janeiro, należą czarne przekupki owoców, niezwykle otyłe i wspaniałe, które za młodych swych czasów musiały w oczach znawców za piękności uchodzić. Ubrane w malowniczy strój kreolski, napół wschodni, z białemi zawojami na głowach, noszą częstokroć na twarzy i ciele głębokie bruzdy, na całe życie pozostałe ślady okrucieństw swych dawnych panów.
Zniesienie niewolnictwa było dła plantatorów tutejszych ciosem śmiertelnym, gdyż niepodobna było zwabić żadnemi obietnicami białego robotnika do tych zapowietrzonych krain, a murzyni, uwolnieni z wiekowego jarzma, uciekli wszyscy do miast. Brazylijscy „fazendeiros” zapominają i dziś jeszcze zbyt często, że prawo z dnia 13 marca 1888 roku odebrało im na zawsze władzę batoga nad robotnikami; ztąd liczne nadużycia i częstokroć krwawe zajścia pomiędzy nieumiejącymi się przystosować do nowych warunków pracodawcami a robotnikami, coraz większy ubytek sił roboczych i coraz większy upadek wielkiej własności ziemskiej, ratującej swoje istnienie sztucznem ściąganiem emigracyi europejskiej i wyzyskiwaniem pracy nowoprzybyłych, nieobeznanych z warunkami miejscowemi emigrantów. Ponieważ jednak Włosi i Hiszpanie, z których się rekrutują tutejsze warstwy robotnicze, coraz trudniej oszukiwać się dają, w roku 1891 rząd brazylijski postanowił sprowadzić robotników chińskich. Dekret ten jednak, o ile mi wiadomo, z powodu zmiany rządu i wybuchu rewolucyi nigdy nie był wykonanym.
Bahia, jako miasto par exellence murzyńskie, jest niemożliwie brudnem.
52
Oprócz ratusza i nowo zbudowanej szkoły normalnej, niema w całem mieście ani jednego gmachu, któryby odpowiadał wymaganiom estetycznym. Sowicie to wynagradza urocze położenie i bogactwo podzwrotnikowej roślinności. Drożyzna życia, jak w Rio Janeiro, bajeczna.
Prowincya Bania, jedna z najludniejszych i najdawniej zamieszkałych w Brazylii, dzieli się na trzy regiony: wybrzeże (reconcavo), gdzie uprawiają cukier, kakao i kawę już od trzech wieków, wnętrze kraju (sertao), obfitujące w łąki i wodę, gdzie, -mieszkańcy oddają się przeważnie hodowli bydła, oraz lesiste południe, graniczące z dziką prowincya Espiritu Santo, siedzibą Botokudów, w którem powstają w ostatnich latach coraz liczniejsze kolonie rolnicze wtoskie, uprawiające trzcinę cukrową, kakao i owoce południowe.
Dawniej jedynym produktem wywozu był wyłącznie cukier trzcinowy, którego dziś jeszcze wywożą rocznie 11,320 ton, przesilenie cukrownicze zmusiło jednak plantatorów do przerzucenia się na inne pola produkcyi - kawę, kakao i tytoń, posiadający dziś narówni z Hawaną ustaloną sławę. Tytoniu wywozi się obecnie z Bahii za 17 milionów franków rocznie.
Bahia jest jednym z najważniejszych portów Brazylii i suma rocznego importu dochodzi do 50 milionów, eksportu zaś 44 miliony franków. Corocznie odwiedza port bahiański około 8,000 okrętów o pojemności 1,700,000 tonn.
Do otwartej zatoki morze corocznie zanosi około 50 wielorybów, które oddawna tu się poławiają, a nawet miasto było dawniej oświetlone tłuszczem wielorybim. Na odwiedzanej przez wielorybników wyspie Itaparika widział jeszcze w roku 1815 książę wied całe ogrodzenia, zbudowane z kości wieloryb ich.
Wspomniałem wyżej o Botokudach. Ciekawy narod, którego niektóre szczepy w okolicy Bahia
52
pełnią funkcye przewoźników i tragarzy, jest jednym z przedstawicieli najstarszej rasy aborygenów amerykańskich: wysocy i barczyści, o cienkich nogach, mają rysy twarzy wybitnie mongolskie, lecz czaszkę wyraźnie długogłową. Ślady istnienia tej rasy pierwotnej napotykamy w całej Ameryce Południowej od Ziemi Ogniowej i Patagonii aż po Kolumbię; później przybyłe szczepy karilów, tupi, kiczua itd. wyparły tych autochtonów w głąb puszcz niedostępnych. Stoją oni dziś jeszcze na najniższym szczeblu kultury, odpowiadającej okresowi kamienia łupanego, nie znając użytku metali, ani umiejąc polerować kamiennych narzędzi, które tak kunsztownie wyrabiają ich sąsiedzi ze szczepu karibów i tupi.
ROZDZIAŁ V.
Wjazd do zatoki Rio Janeiro. — Panorama portu. — Stosunki klimatyczne. — Miasto i ruch uliczny. — Dzielnica portowa. — Handel.— Komunikacya tramwajowa.—Ogrody publiczne —Ludność.— P. konsul Rambiera i jego „wzorowe” raporty. — Polacy w Rio Janeiro.
O północy, opłaciwszy odpowiednią ilością tysięcy rejsów uśpienie argusowej czujności strażnika portowego, mającego surowy nakaz niewypuszczania nikogo z miasta po godzinie 9-tej wieczorem, powróciliśmy na pokład parowca, który też wkrótce potem podniósł kotwicę, pozostawiając na gładkiej czarnej tafli zacisznej zatoki ognistą smugę iskier fosforycznych.
Zatrzymawszy się na parę godzin w przystani Victoria, gdzie wysadziliśmy na ląd emigrantów hiszpańskich, przeznaczonych do stanu Espiritu Santo, 19 lipca przy prześlicznej pogodzie mijamy wysoki na paręset metrów stożkowy cypel, spadający prostopadle do morza. Nagą gładką ścianę aż do szczytu prawie wypolerowały bijące w nie bałwany.
54
Szczyt cypla od strony lądu okrywa rzadka i żółtawa roślinność to Cabo Frio, zkąd sygnalizują przybycie statków zamorskich do Rio Janeiro.
Mamy ztąd jeszcze około 100 mil morskich do stolicy. Parowiec zwraca ku zachodowi i odtąd sunie wzdłuż szeregu dzikich skalistych wysepek, tu i ówdzie uwieńczonych grupą bombaksów lub palm kokosowych. Około południa z pomiędzy skał wysuwa się stożkowy nagi cypel głośnego Pao de assucar (głowa cukru), strzegący wejścia do uroczej zatoki Rio de Janeiro. Pao de Assucar nie jest zresztą odosobnionym, charakterystyczną właściwością krajobrazu są owe góry w kształcie gładkich ostrokręgów, jakich napróżnoby szukać w umiarkowanym klimacie; tworzące je granity nie wietrzeją, jak u nas, krusząc się na niezliczone odłamy, lecz równomiernie wciągają w siebie olbrzymią ilość wilgoci powietrznej, przeobrażając się w czerwoną glinę (terracoza), którą częste i gwałtowne deszcze natychmiast ze stromej pochyłości spłukują do morza.
Wysoki spiczasty stożek Itaipu, o stoku gładkim i lśniącym, wznosi się po prawej stronie, otoczony grupą małych wysepek, noszących nazwy ojca, matki i dzieci. Dopiero po okrążeniu tego cypla odsłania się przed oczyma naszemi panorama jednej z najpiękniejszych zatok na ziemi. Na lewo rozpoznajemy góry Corcovado i Tijuka, reszta znika w chaosie niezliczonych szczytóww, iglic i grzbietów, to nagich, to zieleniejących sie plamami lasów i pól uprawnych, to bielejących grupami domów. Dalsze plany, coraz silniej przysłonięte lazurową mgłą oddalenia, rysują się na siniejącem na widnokręgu tle gór Serra da Estrella i dziwacznych iglic Serra dos Orgaos.
Krajobraz, z blizka widziany, jest dziki i surowy; nic w nim nie zdradza blizkiego sąsiedztwa wielkiego miasta; oko nasze błądzi po nagich skałach, ciemnych przepaściach i puszczach zielonych.
55
Wśród tych skał dzikich i niegościnnych otwiera się wązkie przejście, którego z dwóch stron strzegą dwie nagie skały: na lewo Pao de asucar, na prawo Pico de Santa Cruz, z wykutemi w skale bateryami, strzegącemi wejścia do portu. Pao de asucar ma kształt stożkowy, jedynie od wschodu widziany, z innych stron ma raczej wygląd leżącego sfinksa z wyciągniętemi przed siebie łapami. Niegdyś wejście na szczyt tego wysokiego na 385 metrów stożka było prawie niemożliwem, dziś ułatwiono takowe znacznie przez wbicie kilku klamer w najtrudniejszych przejściach.
Przed nami obszerna, zaciszna zatoka o wodach szmaragdowych, zewsząd okolona górami, a na jej brzegach i wzgórzach poblizkich rozsiadło się na kil-komilowej przestrzeni, przeplatane zielenią pięknych ogrodów miasto, liczące około pół miliona mieszkańców.
Gdyby nie pióropusze palm kokosowych, wystrzelające ponad domy nadbrzeżne, i nie małpie, czarne twarze uwijających się wokoło nas marynarzy, możnaby mniemać, że się znajdujemy na jednem ze szmaragdowych jezior tyrolskich,; dotknięciem różdżki czarodziejskiej przeobrażonem w przystań morską.
Olbrzymia ta zatoka, usiana archipelagiem 300 wysp, ma 429 kilometrów kwadratowych powierzchni, a tak dobrze jest zamaskowaną od strony morza, iż indyanie Tapuya, dawni panowie tej okolicy, nazwali ją Nicterohy, co w języku ich znaczy „woda ukryta.” Dziś nazwę tę zatrzymało jedynie przedmieście na wschodniej stronie zatoki, będące zarazem stolicą stanu, od czasu uznania Rio za stolicę federacyi brazylijskiej. Nazwa Rio de Janeiro powstała wskutek pomyłki Portugalczykow, którzy uważali zatokę za ujście rzeki, a że odkryto ją w styczniu, więc też „rzeką styczniową” nazwano.
56
Owo piękne położenie posiada wszakże ważną stronę ujemną, a jest nią zupełny brak wentylacyi, skutkiem czego żółta febra stale grasuje w mieście. Jakkolwiek Rio leży pod 22°54' szerokości południowej, termometr wskazuje zaledwie +11 stopni ciepła (najwyższa temperatura w cieniu wynosi tu +39C , średnia roczna +22,42, najniższa +10,2 C ).
Zanim jeszcze zdążyliśmy załatwić nudne formalności sanitarne i celne, otoczyła nas zgraja przewoźników czarnych i białych, bombardując pasażerów blaszanemi numerami swoich łódek.
Parowce zaatlantyckie stają na kotwicy daleko od brzegu, naprzeciwko wyspy Ilha das cobras. Łodzią potrzeba pół godziny, aby się z pokładu na wybrzeże przy placu 15 de Novembro dostać. Po drodze mijamy na malutkiej wysepce (Ilha dos ratos) fadny nowy budyneczek w kształcie zameczku, należący do urzędu cłowego. W głębi zatoki, na jednej z wysepek, dostrzegamy ruiny fortu Villeguignon, zburzonego przez powstańców podczas świeżo ukończonej rewolucyi. Fort ten, założony w XVI wieku przez francuskich hugonotów, nosił niegdyś nazwę fortu Coligny.
Znalazłszy szczęśliwie bez długich poszukiwań pokój w hotelu, wyszedłem na włóczęgę po mieście.
Czworokątny plac 15 de Novembro uważać można za środek handlowej dzielnicy. Od niego rozchodzą się główne ulice do commercio i Ouvidór; jedną ze stron czworoboku zajmuje główna poczta, o kilkadziesiąt kroków od placu leży giełda, a od wschodu widnokrąg zasłania wzgórze Castello, z którego szczytu sygnalizują wchodzące do portu okręty. Obok placu leży również targowica miejska, oraz przystań do wyładowywania lodzi i barek.
Tu w straganach rozsiadły się czarr.e przekupki owoców i przysmaków krajowych, jak ciastka kokosowe, marmolada z goyawy itp., a obok nich, siadłszy na wywróconych do góry dnem łodziach, z jednego kloca wyciosanych (canoa), przekupnie ryb i ostryg obrali sobie siedlisko.
57
Dzielnica handlowa, najstarsza w Rio, jest ściśniętą na małej przestrzeni zaledwie 2 kilometrów kw., pomiędzy wzgórzami S. Antonio i Castello od południa, a S. Bento i Cońceicao od północy. Od gmachu akademii medycznej na S. Lucia aż do Prainha, zkąd odpływają statki krajowe, ciągnie się tu najpierw jeden szereg doków i składów towarowych. Smrodliwa ta dzielnica, jakby na urągowisko, nosi miano „zdrowia” (saude).
Od placu 15 de Novembro na północ aż do arsenału marynarki przechodzi wązka Rua do Commercio, mieszcząca magazyny cłowe; podobnego ścisku wozów, zaledwie mogących się rozminąć, podobnego zaduchu i brudu niełatwo znaleźć gdzieindziej, z wyjątkiem chyba najobskumiejszych miasteczek portowych. Zapach okowity, surowych skór, suszonego mięsa, woń rynsztoków, zgniłej ryby i odpadków wyrzucanych na ulicę zlewa się w coś nie mającego nazwy, a dla europejskiego nosa jest wprost nie do wytrzymania. Wszelkie, oddawna czynione obietnice asenizacyi tej dzielnicy do dnia dzisiejszego pozostają w projekcie.
W tej samej części miasta leżą wspaniale doki, wykute w granitowej skale, długie na 175 metrów , które przez zamknięcie szluzami mogą być całkowicie osuszone, pozwalając na naprawę największych okrętów zaatlantyckich. Budowa tych doków kosztowała podobno przeszło 7 milionów franków.
Prostopadle do Rua do Commercio, pomiędzy Cafe do Globo a giełda, przechodzi najważniejsza ulica stolicy - Rua do Ouvidór.
Na rua Ouvidór znajdują się najbogatsze sklepy, kawiarnie, konsulaty i biura okrętowe, a jakkolwiek szerokość jej nie przewyższa 5-ciu metrów, służy ona za punkt zborny dla wszystkich, mających interesy do załatwienia - rodzaj giełdy pod otwartem niebem.
58
Z tej przyczyny jest to jedna z niewielu ulic śródmieścia, przez które nie przechodzi tramwaj, a ruch wozowy'jest tu do 10-tej wieczorem wstrzymany.
Nad drzwiami sklepów i balkonami sterczą, obyczajem amerykańskim, niezliczone drążki do zawieszania chorągwi, które powiewają z nich przy lada sposobności, a co kilkadziesiąt kroków przerzucone są przez wązką ulicę luki z rur gazowych, które wieczorami oświetlone, ukazują nam w formie transparentów reklamy przeróżne lub szyldy teatrów kawiarni i t. p.
Rio Janeiro jest, na równi z Bahią i Pernambuco ważnym portem, a suma rocznego obrotu handlowego dochodzi tu do 765 milionów franków.
Corocznie wchodzi tam i wychodzi około 5 000 okrętów, o pojemności 5,(300,000 tonn. Najważniejszym artykułem importu jest węgiel angielski którego tu sprowadzają rocznie 446,720 tonn. Oprócz tego, Rio importuje z Europy wyroby galanteryjne gotowe ubrania, tkaniny wełniane i jedwabne, wino i wszelkie artykuły spożywcze, jak mąkę pszenną, ryż i mięso suszone. Wywozi zaś przeważnie kawę (236,000 tonn) do Ameryki północnej. Panami giełdy są Anglicy-Francuzi i Niemcy idą w drugim rzędzie. Od starej dzielnicy handlowej miasto stopniowo się rozrosło, wciskając na stoki wzgórz, okolicznych rozpościerając wzdłuż brzegów zatoki aż do morza na przestrzeni 28 kilometrów w linii prostej, pomięty krańcowymi punktami Gavia i Caju. Kogokolwiek stac na to, aby nie mieszkać w zapowietrzonej dzielnicy portowej, wynosi się na przedmieścia, które zaludniły się nieskończoną ilością pałacyków i willi, tak iż Rio nie robi wrażenie wielkiego miasta, lecz czegoś w rodzaju Riviery, gdzie pomiędzy grupy domów i eleganckie pałacyki wsuwa się tu i ówdzie naga skała lub niezabudowany lesisty pagórek.
59
Napróżnobyśmy szukali w Rio Janeiro pięknych, lub stylowych starożytnych budowli, miasto ma wy gląd koszarowy, a charakter kosmopolityczny. Ustanowione dopiero w r. 1763 stolicą państwa, Rio jest znacznie mniej brazylijskiem, aniżeli np. Bahia. Zresztą, jak na stolicę kraju przystało, posiada Rio kilka szkół wyższych (akademię medyczną, politechnikę, konserwatoryum, szkołę sztuk pięknych, marynarki, kilka szkół średnich dla obu płci, szkołę głuchoniemych i ociemniałych i t. p.), wzorowo urządzone szpitale, muzea etc.
Niema może na świecie drugiego miasta, posiadającego tak wzorowo urządzoną sieć tramwajową, co ze względu na odległość dzielnicy handlowej od przedmieść, na których większość ludności mieszka, jest rzeczą nieodzownej potrzeby. Tramwaje te, czyli, jak je w całej Ameryce południowej nazywają: „Bondy”, zarówno elektryczne, jak konne, tworzą rozgałęzioną do najdalszych przedmieść sieć, o łącznej długości 350 kilometrów , do której obsługi służy tabor 7,000 mułów, a rocznie przewozi się niemi 60 milionów ludzi.
Z czterech kompanij tu czynnych, najciekawszą jest kompania tramwajów ogrodu botanicznego, łączy bowiem tramwaje elektryczne i konne w sposób, godny naśladowania we wszystkich wielkich miastach. Na placu Carioca widzimy o każdej porze dnia całe pociągi, złożone z wozów zarówno elektrycznych (o przewodzie podziemnym), jak konnych. Na każdym wozie napis końcowej stacyi, do której dąży. Co kilka minut pociąg z 8 - 10 wagonów odchodzi z placu, przystając, pomimo szybkiej jazdy, na każde zawołanie. Na każdym przystanku węzłowym odczepiają wagon ostatni, idący na bocznicę, a jeżeli niema na niej przewodów elektrycznych, zaprzęgają doń jednego lub dwa muły. Tak samo z powrotem, na każdym przystanku doczepiają do elektrycznego wagonu, idącego z najdalszej stacyi, coraz nowe wozy
60
pociąg więc rośnie coraz bardziej w miarę zbliżania się do końcowej stacyi. Cena jazdy wynosi od 100-300 reisów, stosownie do odległości. W miejscach, gdzie góry są zbyt dla tramwajów strome, urządzone są windy i równie pochyłe, np. winda na górę Sta Theresa, zkąd z werandy hotelowej ma się najlepszy widok na zatokę Rio Janeiro.
Jeżeli Rio nie może się poszczycić żadnym wybitnym gmachem - dumę miasta stanowią jego prześliczne ogrody.
Najbliżej śródmieścia, na granicy dzielnicy handlowej i nowego miasta, obok centralnego dworca kolei leży ogród, zwany dawniej „da Acclamacao”, dziś przechrzcony na ,„largo da republica.” Starannie utrzymany, wielkości ogrodu Saskiego w Warszawie, jest to raczej wielki skwer z szerokiemi żwirowatemi ulicami i rozrzuconemi tu i ówdzie klombami podzwrotnikowej zieleni. Całe klomby bambusów, kwitnące kity agawy i yukki, gaiki cienistych mangawców i latanij, starannie utrzymane trawniki, a w jednym z kątów ogrodu prześliczna grota, z przepływającym przez nią potokiem; wierne naśladownictwo jednej z jaskiń podmiejskich. Wszystkie mostki i poręcze w ogrodzie wyrobione z cementu, naśladują skamieniałe pnie sękatych drzew. W gąszczach biegają oswojone złotowłose aguti i długonogie kurki wodne.
Obok ogrodu mieszczą się koszary straży ogniowej, mogącej służyć za wzór dla tego rodzaju instytucyj europejskich; na znak alarmu, bramy stajen i koszar otwierają się automatycznie, wytresowane muły, w pełnej uprzęży, galopem wypadają ze stajni, ustawiając się przy dyszlach swoich wozów, aw minutę po zaalarmowaniu straż jest gotową do wyjazdu.
Piękny posąg cesarza Dom Pedra I-go, twórcy ljskiej konstytucyi, zdobiący dawniej ogród wyżej wspomniany, przeniesiono na mały placyk Largo da constituição.
61
Drugi, mniejszy ogród publiczny. Passeio publico) w pobliżu śródmieścia, mamy na Praia de Lapa, Jest to prześliczna cieplarnia pod otwartem niebem, z rozległym tarasem, z którego ma się bardzo ładny widok na zatokę.
Na przedmieściu Boa Vista, graniczącem z placem wyścigowym, leży prześliczna willa niedyś cesarska, wśród cienistego ogrodu, urozmaiconego kilku czysto utrzymanemi stawami. Do eleganckiego tego pałacyku przeniesiono przed kilku laty bogate muzeum narodowe, z brudnej i ciasnej nory, w której mieściło się dawniej przy placu da Acclamacao. Najbardziej godnym uwagi jest tu bogaty zbiór etnograficzny przeróżnych szczepów indyjskich z nad Amazonki, oraz obfity zbiór roślin, zwłaszcza drzew i owoców krajowych.
Prawdziwą perłą Rio Janeiro jest jednak słynny ogród botaniczny, który porównaćby można jedynie z ogrodem podobnym w Buitenzorg na Jawie. Ogród ten leży o 12 kilometrów od śródmieścia, u stóp pionowej skały, w pobliżu przedmieścia Gavea. Jedzie się tramwajem blizko godzinę malowniczemi, za-budowanemi przeważnie przez eleganckie wille i zamiejskie hotele, z mnóstwem bogatych ogrodów, przedmieściami Lapa i Botafogo, potem u stóp Corcovarlo brzegiem, zatoki Rodriguez Freitas. Na chwilę tramwaj tonie w nizkich dżunglach bagnistego ujścia rzek Rio da Cabeza i Rio dos macacos, i bez wstępu zatrzymuje się przed wspaniałą, długą na przeszło kilometr, jedyną na świecie aleją palmową.
Ogród botaniczny zajmuje ogromną przestrzeń 600 hektarów u podnóża wznoszącej się na 300 metrów pionowej ściany Corcorado. Zaledwie jednak jedna dziesiąta tej powierzchni jest porządnie utrzymaną, reszta to nietknięty prawie ręką ludzką las i zarośla bambusowe, z przeciętemi tylko tu i ówdzie
62
ścieżkami przez gąszcza nieprzebyte, co jednak dodaje jeszcze-większego uroku temu miniaturowemu obrazowi brazylijskich puszcz dziewiczych.
Przez ładną bramę wchodzimy na placyk, okolony wiekowemi drzewami, z których zwieszają się w długich festonach szaro zielone girlandy t. z. Brody Absalona (Usnca barbata). Wokoło starannie utrzymane, banalne klomby kwiatowe. Wprost nas nieskończona aleja olbrzymich palm królewskich (Oreodoxa), prostych i równych jak słupy, uwieńczonych na jakie 20 metrów od ziemi bujnemi, zielonemi pióropuszami pierzastych swych liści. Pnie ich w środku beczkowato zgrubiałe, a kora siwa i gładka. Nieco opodal, otoczona sztachetami z odpowiednim napisem, wznosi się samotna palma tego samego gatunku, wysoka na 30 metrów , którą w r. 1806 własnoręcznie zasadził król Jan VI. Od tego drzewa pochodzą wszystkie, bardzo dziś pospolite w całej Brazylii Oreodoxy. Przy końcu alei palmowej widnieje wspaniały wodotrysk; na prawo, wśród starannie utrzymanych trawników, wznoszą się grupy latarij, astracaryj, mangowców, kępy bambusów. Na lewo, właściwy ogród botaniczny, w którym można spotkać cenne drzewa meblowe, jak palisander (jacaranda), przekręcony z hiszpańskiej nazwy: palo santo (święte drzewo), dalej Barkuri (platania insignis), Sulcopirassu (Bowdichia major) o drzewie szarem, pięknie żyłkowanem. Drzewo łukowe, z którego twardego rdzenia Indyanie wyrabiają swoje łuki: Piqui (Caryocar brasiliensis) o rdzeniu jaskrawo żółtym, Massaranduba, ciemno czerwona, Genipapo, barwy perłowo szarej, Muiracotiara (Centrolabium), żółta w czarne pręgi; Muirapiranga (Phytelephas macrocarpa) z nad Amazonki, którego owoce całemi okrętami odchodzą do Europy, jako roślinna kość słoniowa.
Wielką osobliwość ogrodu stanowi cieplarnia roślin, którym nawet w Rio Janeiro jest za zimno, oraz w osobnym domku na kryształowym- potoku' czerwony kwiat wspanialej Victorii regii.
63
Nie zdarzyło mi się nigdzie na świecie widzieć min tak napuszystych i pewnych siebie, jak u obywateli Rio Janeiro, zwących siebie „Fluminenses”, chociaż zaprawdę nie wiem, z czego tak bardzo dumnymi być mogą.
Ubrani w nieposzlakowanego kroju czarne tużurki i cylindry, pozostające w rażącej sprzeczności z tutejszym klimatem, z mnóstwem kosztownych pierścieni na palcach, nawet u małych dzieci, z brylantami w krawatach, brelokach, spinkach i wogóle wszędzie, gdziekolwiek tylko je przyczepić można, mimowoli przypominają karykatury tzw. „rastaqoueres” w humorystycznych pismach francuskich. Przytem buta niesłychana. Pewien brazylijski porucznik zapewniał mnie z najpoważniejszą miną, iż Rio Janeiro jest stolicą świata, a przekonałem się niejednokrotnie, iż skromne to mniemanie podziela bardzo wielu Brazylianów, którzy osobiście nie byli w Europie.
■ |
Kobiety, o których „kreolskiej” piękności mamy w Europie przesadne wyobrażenie, zdradzają bowiem zbyt silną domieszkę krwi murzyńskiej, posiadają wiele wdzięku, piękne, czarne, wilgotne oczy i zalotność, przekraczającą granice dozwolone w Europie, Rumunii nie wyłączając, jeżeli można je sądzić podług zachowania się bohaterek najpoczytniejszych powieści brazylijskich, w których 14-letnie panienki z dobrych domów przyjmują po nocy kawalerów swoich w buduarach z taką swobodą, jakby to było rzeczą najnaturalniejszą w świecie (zob. Macedo: „a moreninha”). Że wskutek obyczajów podobnych w towarzystwie flumineńskiem nie brak „des demoiselles avec tache”, nie potrzebuję dodawać, zresztą
64
nie przeszkadza to im bynajmniej do wyjścia za mąż, nikt tego bowiem, z wyjątkiem „zacofanych” europejczyków, nie poczytuje im za złe.
Pierwszą urzędową wizytę moją w Rio skierowałem oczywiście do austrowęgierskiego konsulatu i mając w świeżej pamięci słowa dyrektora departamentu konsularnego w Wiedniu, który zapewnił mnie, iż w osobie generalnego konsula znajdę wybornego znawcę spraw emigracyjnych, na dowód czego służył gruby zwój nadesłanych w tej sprawie raportów.
Przeszedłszy przez biuro bremeńskiego „Lloyda”, nad którem mieścił się podówczas konsulat, dostałem się przed oblicze pana Bambiery. Widziałem już raz tego pana w Genui, gdzie poprzednio pełnił obowiązki wice-konsula.
— Ach, jak to dobrze, żeś pan przyjechał, bo ja tu sobie już literalnie rady dać nie mogę z tem bydłem galicyjskiem, któremu się „wydaje, że ja nic innego nie mam do roboty, jak słuchać ich żalów, z których ani słowa nie rozumiem!
— O ile wiem, mają prawo do żądania od swego konsulatu opieki, a na porozumienie się z nimi znalazłby się przy dobrej woli sposób; chciej pan tylko udać się do tutejszego Towarzystwa polskiego, a z pewnością pomocy swojej w tym względzie nie odmówi.
— Niewymownie mnie ta wiadomość cieszy i nie omieszkam z niej skorzystać; pozwoli pan, że sobie zanotuję adres tego klubu.
— Przyszedłem prosić szanownego pana o łaskawe udzielenie mi urzędowych wiadomości o liczbie i losach wychodźców galicyjskich, oraz o zapoznanie mnie z przedstawicielami urzędu kolonialnego ministeryum rolnictwa.
Stawia mnie pan w trudnem położeniu, gdyż od władz brazylijskich nie sposób jest czegokolwiek się dowiedzieć.
65
— Ale przecież cyfry ogólne wychodźtwa muszą być panu ze statystyki portowej wiadome?
— Nie wiem nic zgolą i nie widzę sposobu do wiedzenia się czegoś o tej sprawie.
— W Wiedniu pokazywano mi jednak przepełnione cyframi raporty pańskie...
— Daty tamte czerpię z dzienników miejscowych.
— Pozwoli sobie pan konsul zwrócić uwagę, iż, o ile mi wiadomo, istnieje bardzo prosty sposób zasiągnięcia źródłowych informacyj o wychodźtwie, a tem jest: zażądać w drodze urzędowej wypisu z bardzo starannie prowadzonych ksiąg urzędu immigracyjnego, i gdybym posiadał do tego prawo, z pewnością nie śmiałbym trudzić pana tą sprawą.
— Wie pan, że to doskonały pomysł! panieMoryc! Na to wezwanie pojawił się żydek, kancelista.
— Panie Moryc, pójdź pan natychmiast do urzędu emigracyjnego i zażądaj dat statystycznych o wychodźcach austro-węgierskich. Po otrzymaniu prześlę je panu natychmiast do hotelu i, o ile to leży w mojej mocy,: będę się starał być panu pomocnym.
— Ale, a propos! Czy wiadomo też panu konsulowi, że jutro wejdzie do portu parowiec bremeńskiego „Lloyda” z 800 galicyjskimi emigrantami na pokładwe? - o tem nie słyszałem.
— A jednak ogłoszenie o tem wisi już. od tygodnia w urzędzie portowym, a wczorajsze dzienniki podały już nawet imienną listę pasażerów. Żegnam pana. Do widzenia, kochanemu panu, jutro panu żądane wiadomości do hotelu prześlę.
66
Nawiasem mówiąc, na spełnienie tej obietnicy czekam do dnia dzisiejszego.
Złożywszy tego dnia wizyty dwom najpoważniejszym przedstawicielom tutejszej kolonii polskiej, pp. Krauzemu z Warszawy, właścicielowi fabryki powozów, i Poznańskiemu, najstarszemu wiekiem, spędziłem wieczór na ożywionej pogawędce w Towarzystwie polskiem „Zgoda”. Polonia tutejsza składa się prawie wyłącznie z rzemieślników i robotników fabrycznych, wogóle elementów ruchliwych, wskutek czego skład osobisty Towarzystwa zmienia się nieustannie. Towarzystwo „Zgoda” oddaje nieocenione usługi rozproszonym po mieście rodakom, udzielając im oprócz szczupłego zasobu książek i dzienników, wiadomości użytecznych i pośrednicząc w wyszukiwaniu pracy.
Dwóch zacnych założycieli tego Towarzystwa, niestrudzonych opiekunów włościan naszych podczas gorączkowej emigracyi 1891 r., pp. inżynierów Kwa-kowskiego i Rybkowskiego, nie zastałem już przy życiu. Polskim obyczajem, pomimo szczupłej garstki rodaków w Rio, Towarzystwo „Zgoda” nie łączy w sobie wszystkich Polaków; istnieje oczywiście także drugie, dla ironii chyba nazwane „Jednością”, ponieważ w owym czasie posiadało tylko jednego członka.
ROZDZIAŁ VI.
Okręty emigranckie — Przyjazd pp. Wolańskich. — Wyspa kwiatów. _ Ciężka dola emigrantów polskich. — Nietakt i złodziejstwa administracji brazyljskiej. — Petropolis. —Ambasador austro-węgierski p. Callenberg — Statystyczne dane o emigracyi do Brazylii.— Polityka imigracyjna rządu brazylijskiego.
Dnia 21 lipca sygnalizowano z Morro Castello przybycie parowca bremeńskiego „Lloyda”, na którego pokładzie znajdowali się pp. Wolańscy razem z partyą 800 wychodźców galicyjskich,
67
Wynająwszy łódkę, wyjechałem na ich spotkanie.
Okręt był emigrancki, to znaczy, iż H wyjątkiem kilku kajut oficerskich, składał się wyłącznie z „Zwischendecku”. Przez małe okrągłe luki czarnego olbrzyma wyglądały konopiaste czupryny dzieci i czerwone chusty bab. Na pokładzie roiło się mrowie odświętnie, to znaczy w kożuchy i baranicę przybranych chłopów z tobołkami w rękach, oczekujących wysadzenia na ląd po przeszło trzytygodniowej podróży. W Brazylii jednak nikt się nie spieszy. Parę godzin trwały formalności sanitarne, zanim lekarz portowy po odpowiednim poczęstunku uznał, iż można okręt zwolnić od kwarantanny; minęło drugich parę godzin, zanim załatwiono formalności celne i wysadzono na ląd pasażerów zwyczajnych.
Tymczasem uwijał się pomiędzy wychodźcami mały człowieczek o śniadej cerze, z miną skończonego szubrawca, w czapce urzędowej z galonem i kokardą urzędu imigracyjnego. Towarzyszył mu zezowaty rudy tłómacz. Dygnitarze ci, odebrawszy listę emigrantów od kapitana, dozorują wylądowania na specyalne barki, mające odwieźć wychodźców do przytułku na „Ilha das Flores”.
W parę dni później zwiedziliśmy ten przytułek razem z ks. Wolańskim, w towarzystwie urzędnika brazylijskiego. Jest to prześliczna wysepka, położona w pobliżu przedmieścia Niterohy, była niegdyś więzieniem, w którem trzymano świeżo przywiezionych z Afryki niewolników, przed wyprowadzeniem ich na targ. Po zniesieniu niewolnictwa baraki przebudowano na nowo i użyto na pomieszczenie emigrantów. Urządzenie przytułku dziś jest wzorowem, lecz podkreślam wyraz dziś, gdyż jeszcze w styczniu 1896 r. działy się tu rzeczy, od których włosy na głowie powstają, a których ofiarą padli wychodźcy galicyjscy.
68
W przytułku, mogącym pomieścić wygodnie 2.000 osób, natłoczono ich 5.000 i trzymano przez całych pięć miesięcy w zaduchu i brudzie, namawiając ich, ażeby zaniechali zamiaru wyjazdu do Parany, a natomiast poszli do roboty na plantacye kawowe. W zaduchu i upale wybuchnęła wśród wychodźców zaraza żółtej febry i tyfusu, opieka lekarska nie wystarczała, brakło wody do picia i prania. Ktoś nareszcie podał wiadomość o rozpaczliwem położeniu emigrantów do dzienników. Energiczne wdanie się w tę sprawę austryackiego charge d'affai-res, p. L. Callenberga, spowodowało wreszcie samego prezydenta rzeczypospolitej do stwierdzenia osobiście okropnego nieładu na Wyspie Kwiatów i szybkiego zaradzenia złemu. Cały personel przytułku usunięto, emigrantów galicyjskich odesłano natychmiast do Parany i przedsięwzięto bezzwłocznie cały szereg robót, celem poprawienia stosunków sanitarnych wyspy, przeprowadzono obfity wodociąg, zbudowano szpital, spalono pościel niechlujną i graty, wreszcie zakazano trzymać wychodźców na wyspie dłużej nad dni kilka, do odejścia najbliższego statku. Przy panującym atoli bezładzie administracyjnym nie można ręczyć za to, że się dawne opłakane stosunki kiedy znów nie powtórzą.
Wylądowawszy na Wyspie Kwiatów, widzimy przed sobą szereg wielkich szop, podzielonych na sale, mogące pomieścić po 500 osób każda. Mebli, żadnych, pościeli, brazylijskim obyczajem, także niema, emigranci śpią na podłodze. Po bokach sali urządzono niewielkie loże na pomieszczenie „porządniejszych” rodzin i kobiet. Dwie takie sale, zastawione mnóstwem małych marmurowych stolików i drewnianych ławek, służą za refektarz. Osobny budynek przeznaczono na szpital, pod dachem wodociągu urządzano granitowe zbiorniki wody do prania bielizny.
69
Wychodźcy otrzymują tu wikt bezpłatnie: dwa razy dziennie gotowaną strawę, zrana kawę z bułką, codziennie świeże mięso z czarną fasolą, ryżem lub mąką manjokową farinha. Wydalać się z wyspy nie wolno, zresztą niema możności, gdyż żadna łódka, oprócz szalupy urzędu emigracyjnego, przybić tu nie może.
Podczas pobytu w przytułku emigrant do trzech dni musi oświadczyć, do którego stanu rzeczypospolitej pragnie się udać i czy zamierza osiąść jako koloni sta, czy też szukać sobie innego zarobku. Zarobnicy rzemieślnicy, nie udający się na kolonię, mogą pozostawać w przytułku tylko 8 dni od daty przyjazdu, poczem pozostawiają ich własnemu przemysłowi. W tym czasie pojawiają się też agenci, plantatorów, poszukujących robotnika.
Kolonistów wysyłają najbliższą okazyądo stolicy stanu, obranego przez nich na osiedlenie, zkąd już rząd stanowy dalszym ich transportem na obrane miejsce stałego pobytu się zajmuje Zdarza się jednak często, a miało to miejsce przede wszystkiem z wychodźcami polskimi, iż rząd stanu, do którego chcą się udać, nie jest przygotowanym na ich osiedlenie, nie posiadając funduszów potrzebnych na przeprowadzenie dróg dojazdowych i wym.erzenie gruntów. Wówczas starają się wszelkiemi sposobami pozbyć emigrantów z Wyspy Kwiatów, nąmawiając ch do wyjazdu do stanów Minas Geraes i San Pauo, lub do wynajęcia się do roboty na plantacyach kawowych W podobnych wypadkach urząd emigracyjny nie może wprawdzie odmówić odstawienia emigranta na obrane przezeń miejsce, a intorwencya konsulatu bywa zawsze uwzględnianą, jednakże w tym wypadku urząd kolonizacyjny nie odpowiada zato, jeżeli emigranci po przybyciu na miejsce przeznaczenia będą zmuszeni czekać dłuższy czas na wyznaczenie sobie gruntów. Dla Polaków, udających się wyłącznie do południowych stanów zastrzeżenie to nie ma żadnego znaczenia, gdyż od r. 1897 wszystkie kolonie rządowe zostały tam skasowane.
70
Zdarza się niekiedy, iż partya emigrantów, zwabionych podstępnie do innego stanu, niż sobie życzyli, odmawia posłuszeństwa i żąda odesłania na miejsce przez nich obrane. W takim razie wyniknąć mogą poważne komplikacye; tak np. na wiosnę 1896 roku partya wychodźców galicyjskich, złożona z 75 rodzin, zwerbowana podstępem przez agenta Cergoleta w Udine do Espiritu Santo, odmówiła wylądowania w porcie Victoria, żądając odstawienia do Paranagua. Rząd stanu Espiritu Santo odmówił wskutek tego ich przyjęcia i kazał kapitanowi okrętu kompanii „Veloce” odstawić emigrantów z powrotem do Europy. Kapitan, porozumiawszy się telegraficznie z dyrekcyą, wolał zawieźć ich do Rio, zkąd, wynajętym na swój koszt statkiem, odesłał ich do Parany. Odtąd wszakże kompania „Veloce” wychodźców galicyjskich wcale przyjmować nie chce.
W parę dni po przyjeździe ks. W. udaliśmy się do Petropolis, celem przedstawienia się w ambasadzie. Petropolis jest to wielka i zamożna kolonia niemiecka, założona w górach, o kilka godzin drogi koleją od stolicy, w sąsiedztwie dawnej rezydencyi cesarskiej. Prześliczne położenie i zdrowy klimat tej miejscowości spowodowały przeobrażenie się dawnej kolonii na rodzaj Wersalu brazylijskiej stolicy, gdzie mieszka wielu dostojników krajowych, oraz wszyscy bez wyjątku ambasadorowie europejscy. Podróż do Petropolis należy do najpiękniejszych wycieczek w okolicy Rio. Najkrótsza droga prowadzi parowcem przez malowniczą zatokę do Maua (3 godziny), a ztamtąd, mając wciąż malowniczą panoramę zatoki przed oczyma, koleją górską wspinamy się po stromej pochyłosci, przekraczając grzbiet gór Serra da Estrella na wysokości 835 metrów . Petropolis leży już w do-rzeczu Parahyby, na pólnocnym stoku gór wymienionych.
71
Wyprawa nasza do Petropolis tym razem jednak nie doszła do skutku, gdyż na przystani w Maua spotkaliśmy cały korpus dyplomatyczny, udający się do Rio na urzędową recepcyę u prezydenta, a pomiędzy nimi mój znajomy z pokładu „Amazonas”, dr. Krauel. Przedstawiony przez niego p. Callenbergowi, który w nieobecności hr. Tevery zastępował ambasadę austryacką, wróciłem do Rio. Dzięki niezwykłej uprzejmości p. Callenberga, który, nie czekając na .nadejście z Wiednia urzędowych poleceń, gorliwie zajął się naszą misyą, zapoznałem się ze wszystkiemi osobami w ministeryum rolnictwa i robót publicznych, które mi były potrzebne do uzyskania urzędowych dat o wychodźtwie, oraz uzyskałem polecenia z ministeryum do gubernatorów południowych stanów.
Za serdeczną uprzejmość i życzliwą pomoc w mojej pracy niech mi będzie wolno w tem miejscu podziękować p. Callenbergowi, który umiał połączyć obowiązki urzędowe z ludzkością, będąc w każdym wypadku gorliwym obrońcą słabych i pokrzywdzonych. Żałować mi tylko należy, iż tak dobry przykład nie znalazł naśladowcy w p. konsulu generalnym, który obowiązki swoje względem „galicyjskiego bydła” zupełnie inaczej pojmował. Z przyjemnością zaznaczam, iż w następnym roku p. Bambiera otrzymał pomocnika, władającego językiem polskim, z wyraźnym obowiązkiem zajmowania się wychodźcami z Galicyi.
Razem z p. Callenbergiem udałem się przede-wszystkiem do dyrektora urzędu emigracyjnego, p. Carvalho. Z ksiąg i raportów urzędowych, jakie mi tam przedstawiono, pozwolę sobie w tem miejscu przytoczyć niektóre cyfry.
Do roku 1873 roczna liczba emigrantów do Brazylii nie dochodziła nigdy do 20,000. Odtąd aż do roku 1887 wzrasta stopniowo, doszedłszy w tym roku do liczby 54,990.
72
Odtąd nagle podskakuje: w roku 1888 przybyło 131,745, w roku 1891, po ogłoszeniu znanego dekretu prowizorycznego rządu, ułatwiającego imigracyę -218,930 ludzi. Podług narodowości przybywa rocznie (średnia z lat 10-u):
Niemców ............................ 2.150
Francuzów......................... 478
Austryaków (przed r. 1892) 819
Hiszpanów........................ 5.175
Portugalczyków..................... 20.997
Włochów........................... 28.633
W ostatnich latach nastąpił zwrot w tym ruchu, mianowicie niepomierny napływ Włochów (w r. 1891 przybyło ich 116,561, gdy w r. 1882 tylko 10,562), powolny, lecz stały przyrost emigracyi Austrowęgierskiej, oraz pojawienie się na widowni emigracyi polskiej, która w przeciągu lat kilku opanowała prawie bezludne przedtem ptaskowzgórze stanów Parana i S-ta Catharina.
Oczywiście nie wszystkie stany olbrzymiej rzeczypospolitej korzystają w równej mierze z tego napływu, jak też i nie wszystkie wogóle dla europejskiego osadnictwa są odpowiedniemi.
Jednym z pierwszych aktów rządowych młodej rzeczypospolitej po obaleniu cesarstwa był dekret rządu prowizorycznego, nadający znaczne przywileje europejskim emigrantom, zapewniający wychodźcom bezpłatny przejazd przez morze i utrzymanie na koszt rządowy do pierwszego żniwa, oraz zupełną swobodę wyboru miejsca osiedlenia. Dekret ten, dzisiaj już zniesiony, wszystkie reklamy agentów podają jako zachętę do emigracyi. W związku z tym dekretem generała Deodoro da Fonseca pozostawał kontrakt, zawarty z niejakim Fioritą w Genui o dostawę na koszt rządu federalnego w przeciągu 10 lat miliona emigrantów rolników z rozmaitych krajów Europy.
74
Kontrakt ten przed upływem terminu, w dniu 1 Stycznia 1897 r. został rozwiązanym i odtąd żadnych przejazdów bezpłatnych na koszt rządu federalnego niema, a tem samem ustały wszelkie przywileje, do wspomnianego wyżej dekretu przywiązane.
Atoli jednocześnie z rządem związkowym rządy stanów bogatych, potrzebujących rąk roboczych, jak Sao Paulo, Minas Ceraes i Espiritu Santo, pozawierały na własną rękę umowy o dostawę emigrantów dla siebie, z wyraźnem zastrzeżeniem, iż wychodźcom tym osiedlić się wolno tylko w tym stanie, na którego koszt przywiezieni zostali. Powstał zamęt tem większy, iż częstokroć agentury były połączone w jednem biurze i tak np. adwokat Gavotti w Genui był jednocześnie agentem rządu federalnego, rządu stanu Sao Paulo i prywatnej spółki plantatorów Sociedade promotora de immigracao w S. Paulo. Wielu emigrantów naszych, w przekonaniu, iż jadą do Parany, wysadzano w Santos lub Victorii, a zdarzało się, iż ludzi, jadących na koszt własny, wysyłano razem z zakontraktowanymi robotnikami na „plantacye” i kazano odrabiać rzekomo wypłacone im zaliczki. Zaliczki te zazwyczaj zabierał agent w Udine lub Genui.
Od czasu ostatniej rewolucyi rząd federalny zrzucił z siebie ciężar kolonizacyi, składając go na barki poszczególnych stanów, których fundusze nie wystarczają na koszty osiedlenia napływających tam dobrowolnie wychodźców. Rząd związkowy przewozi ich tylko z Rio Janeiro do stolicy stanu, obranego przez emigranta. Rząd zaś stanowy ma obowiązek odstawić wychodźców na miejsce zamieszkania. Obecnie bezpłatnych przejazdów, oczywiście z zastrzeżeniem obowiązkowego osiedlenia się w obrębie stanu, udzielają tylko S. Paulo, Minas Geraes i Espiritu Santo.
Ścisłej liczby wychodźców polskich niepodobna zestawić, gdyż statystyka urzędowa uwzględnia prze-i ważnie przynależność państwową, więc Polacy z Królestwa Polskiego umieszczeni są w jednej rubryce z Łotyszami i Niemcami z nad Wołgi, wychodźcy z Poznańskiego i Prus figurują jako Niemcy, a Galicyanie zapisani są razem z Włochami i Dalmatyńcami, jako Austryacy. Dopiero bliższe rozpatrzenie list imiennych w urzędach emigracyjnych na prowincyi dozwala się w tym chaosie zoryentować i ocenić w przybliżeniu cyfrę wychodźców polskich.
Do roku 1891 liczba Polaków w Brazylii nie przenosiła kilkunastu tysięcy. Byli to wychodźcy z Prus i Galicyi, osiedleni w okolicy Kurityby i Sao Bento. Pamiętna gorączka emigracyjna z Płockiego i Kujaw zagnała tutaj blizko 80,000 ludzi, z których kilka tysięcy wymarło lub wróciło do kraju, 6,000 pieszo przedostało się z Santos do Argentyny, a około 60,000 osiadło na koloniach. Z Galicyi podczas największej gorączki emigracyjnej od stycznia 1895 do końca lipca 1896 przybyło 30,000 ludzi. Nadto corocznie przybywa około tysiąca Polaków z różnych okolic. Można zatem w przybliżeniu liczbę Polaków, w Brazylii osiedlonych, obliczać conajmniej na 100,000.
ROZDZIAŁ VII
Historya Brazylii od chwili obalenia cesarstwa do dzisiaj. - Rewolucya Riograndeńska i powstanie floty. - Marszałkowie Fonseca i Peixoto
Od chwili obalenia monarchii w dniu 15 listopada 1889 młoda rzeczpospolita brazylijska przeszła tyle przewrotów wewnętrznych, po bezkrwawej pro-klamacyi republiki, tyle krwi na całym obszarze nowej federacyi w imię „polityki” przelano, że dla należytego zrozumienia chaosu, panującego tam od lat kilku, niezbędnem jest zapoznać się z dziejami ostatniej rewolucyi, której przebieg bardzo jaskrawo oświetla rozkład wewnętrzny brazylijskiego społeczeństwa
75
i silne odśrodkowe tendencye południowych demokratycznych stanów, w przeciwstawieniu do plantatorskich prowincyj gorącej północy.
Stronnictwo t. zw. staro-repubublikasńkie, które wywołało przewrót i ujęło w swoje ręce rządy kraju, pomimo najliberalniejszych haseł, wprowadziło właściwie dyktaturę wojskową i policyjną, ubraną w szumnie brzmiące paragrafy konstytucyi, tak samo jak za dom Pedra istniejącej tylko na papierze, jedynem bowiem prawem, panującem naprawdę w Brazylii, jest prawo pięści, któremu bardzo szeroko zakreślona w teoryi autonomia prowincyonalna obszerne daje do działania pole. Wyklucza ona bowiem mnóstwo spraw publicznych z pod wszelkiej kontroli, jako należących do kompetencyi prowincyonalnych zarządów i sejmów, do których wybory odbywają się zazwyczaj przy pomocy bagnetów.
Pierwszą czynnością prowizorycznego rządu marszałka Deodoro da Fonseca było usunięcie wszystkich urzędników w całem państwie, aby zastąpić ich stronnikami partyi „historyczno-republikańskiej”. Następnie rząd prowizoryczny proklamował kilka ważnych reform, jak: reforma sądowa, podwyższenie ceł o 50 — 8o%, powszechne prawo wyborcze, powszechna naturalizacya cudzoziemców, bez względu na czas ich przebywania w kraju, rozdział kościoła od państwa, śluby cywilne, autonomia prowincyonalna i t. d.
Celem zatwierdzenia tych dekretów, rozpisano wybory do kongresu, złożonego z dwóch izb: izby posłów i senatu. Każdy stan miał wybrać po trzech senatorów i po jednym pośle na każde 20,000 mieszkańców. Wybory te odbyły się pod niesłychaną za czasów cesarstwa presyą, a gubernatorowie stanów, mianowani przeważnie z pomiędzy wojskowyph, używali .w tych razach środków bynajmniej nie parlamentarnych. W skład kongresu, złożonego z 60 senatorów i 124 posłów, weszli, dzięki temu systemowi, sami „historyczni republikanie”.
76
Opozycyę zorganizowaną w klub „unii republikańskiej,” stłumiono w zarodku środkami policyjnemi; wyborcy mieli jedynie prawo oddać kartki z nazwiskiem rządowego kandydata, inne uważano za nieważne. Innemi słowy, „republikański” rząd zrobił z wyborów szopkę i wprost mianował nietylko urzędników, ale i posłów do kongresu. Zawczasu jednak, aby usunąć szkodliwy dla tego procederu wpływ osób w kraju poważanych, rząd prowizoryczny skazał na wygnanie cały szereg wybitnych ludzi ze stronnictwa monarchicznego, jak wice hrabiego de Ouro Preto, Alfonsa Celso, Gaspara Silveira Martins itd. Wysłańcom tym, dla osłodzenia pobytu w Paryżu, wyznaczono sute pensye.
„Wybrany” w powyższy sposób parlament obrał prezydenta na pierwszą kadencyę, zatwierdzając oczywiście na tem stanowisku prowizorycznego prezydenta Fonsekę, opracował konstytucyę, żywcem skopiowaną z konstytucyi Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, i uchwalił adres dziękczynny dla armii i marynarki, jako jedynych twórców przewrotu, dokonanego w samej rzeczy, jak zwykle w Ameryce południowej, bez udziału ludu, jedynie jako wojskowe „pronunciamento.” Panowie deputowani uchwalili sobie dalej skromne dyety po 75 milrejsów dziennie, pensye prezydenta i wiceprezydenta. Dochody z ceł przekazano do skarbu związkowego, poszczególnym, stanom pozostawiając opłaty konsumpcyjne i dodatki do podatków w formie podwyżek celnych:
Po pięciomiesięcznej czynności parlament się rozjechał i przystąpiono tą samą metodą do wyborów do sejmów prowincyonałnych. Wybory oczywiście wypadły po myśli rządu, ledwie tu i ówdzie w. stanach południowych, w których świeżo natura-lizowani wyborcy europejscy stanowili poważną większość, przemycono po kilku posłów opozycyjnych, przeważnie Niemców.
77
Sejmy na krótkiej sesyi wy brały sobie gubernatorów i uchwaliły szczegóły sa
morządu, poczem zebrał się znów kongres w Rio Janeiro. W dniu 20-go listopada 1891 r. przedstawiono prezydentowi do sankcyi uchwałę tego parlamentu, mocą której nie ministrowie, lecz prezydent osobiście miał być odpowiedzialnym za wszystkie czynności ministrów i wszelkie pogwałcenie konstytucyi, przez urzędników dokonane. Prezydent, oczywiście, dekretu nie podpisał i rozwiązał parlament.
morządu, poczem zebrał się znów kongres w Rio Janeiro. W dniu 20-go listopada 1891 r. przedstawiono prezydentowi do sankcyi uchwałę tego parlamentu, mocą której nie ministrowie, lecz prezydent osobiście miał być odpowiedzialnym za wszystkie czynności ministrów i wszelkie pogwałcenie konstytucyi, przez urzędników dokonane. Prezydent, oczywiście, dekretu nie podpisał i rozwiązał parlament.
„Wybuchnęła burza.” Posłowie oburzyli się na „ zamach stanu,” wojsko odmówiło prezydentowi posłuszeństwa, a dowódca floty, admirał Custodio de Mello, rozpoczął nawet bombardowanie, szczęściem nieszkodliwe, stolicy. Wobec buntu wojska i floty marszałkowi nie pozostało nic innego, jak złożyć godność prezydenta w ręce swego zastępcy, również marszałka, Floryana Peixoto.
Nowa miotła znów mieść zaczęła. We wszystkich stanach rzeczypospolitej zrzucono gubernatorów, obranych przez sejmy, siłą, a na ich miejsce zamianowano zwolenników Peixota, przyczem nie obeszło się bez rozlewu krwi. Sejmy rozwiązano, zastąpiwszy je mianowaną z urzędu „prowizoryczną” juntą rządzącą (Junta Governativa); urzędników wszystkich znów wypędzono, aby zastąpić ich nową falangą głodnych karyerowiczów.
W wielu stanach, jak Matto Grosso, Rio Grandę do Sul, Rio Janeiro, S. Paulo, Pernambuco, Bahia, Piauhy, etc, próbowano stawić zbrojny opór podobnej gospodarce, ale go rychło stłumiono. Prawo musiało przed siłą ustąpić. Bohaterem dnia był admirał Custodio de Mello.
Parlament zaczął znów obradować, atoli już po kilku tygodniach, ukazała się w pierwszych dniach kwietnia 1892 r. w Rio Janeiro odezwa, podpisana przez 10 generałów i admirałów, wzywająca rząd, aby w myśl konstytucyi natychmiast przystąpił do wyboru prezydenta.
78
Ponieważ jednak rządowi to nie było ną rękę, marszałek Peixoto, w odpowiedzi na generała proklamacyę, ogłosił stan oblężenia w okręgu Rio Janeiro. Autorów odezwy razem z wielu wybitnemi osobistościami aresztowano i wywieziono na granicę Boliwijską, wgląb zabójczych bagien Amazonki. Pomiędzy skazanymi byli generałowie: Piragime, Lima, Aguiar, admirał Wandenkolk; posłowie: Seabra, Jaltób Ourique, Ludwik Murat, dziennikarz Jose Patrocinio etc. Posłuszny kongres nietylko zatwierdził wyrok, ale nadto uchwalił zmianę konstytucyi w tym duchu, iż nowe wybory prezydenta uznano za zbyteczne aż do upływu terminu urzędowania wiceprezydenta. W senacie jednak rząd spotkał się z ostrą opozycyą i jednomyślną uchwałą, domagającą się amnestyi dla skazanych, którą też, pomimo oporu, wreszcie i izba deputowanych zawotowała. Wygnańcy powrócili do Rio Janeiro po czterech miesiącach, generałów spensyonowano, niektórzy zmienili barwę i przystali do partyi rządowej. Marszałek Peixoto podwyższył płacę oficerom, w celu przywiązania ich do siebie i uniemożliwienia na przyszłość wojskowego rokoszu, oraz stłumienia ruchawek, zapowiadanych codziennie przez prasę coraz w innem miejscu.
Tymczasem na prowincyi „historyczni republikanie” przy pomocy bagnetów zrobili wszędzie porządek. Przeprowadzono nowe wybory przy bardzo słabym udziale wyborców, unieważniono wszystkie uchwał poprzednich sejmów i proklamowano nowe ustawy samorządu.
W stanach południowych, zwłaszcza w Rio Grande do Sul, wrzało jak w ulu; jawnie robiono przygotowania do otwartego buntu. Stronnictwo liberalne odbyło w mieście Bage kongres, pod przewodnictwem generała Tavares, na którym nie uznano zamianowanego przez rząd gubernatora generała Leite, a natomiast obrano prezydentem stanu świeżo przybyłego z Europy wygnańca, Silveira Martinsa.
79
Uchwalono również na tym kongresie bronić orężem konstytucyjnych praw Rio Grande. Wskutek tej uchwały kanonierka Marajo zbombardowała miasto Porto Allegre, podczas gdy inne okręty wojenne, stojące w porcie, pozostały nieutralnemi i wkrótce razem z całą flotą przyłączyły się do rewolucyi.
Głównem siedliskiem rewolucyi był stan Rio Grande do Sul, oddawna dążący do niezależności. W Porto Allegre, stolicy stanu, w przeciągu 8 miesięcy zmieniło się 15 gubernatorów. Dopiero przyjaciel Peixota, dr. Juliusz Castillo utrzymał się. przy władzy i energicznie tłumić zaczął objawy niezadowolenia. Oficerowie zbuntowanych oddziałów i uczniowie szkoły kadetów zostali rozrzuceni po pułkach na prowincyi, w mieście przedsięwzięto szereg aresztowań i mordów politycznych. Między innymi, zamordowano kupca niemieckiego, Henzla, którego podczas prowadzenia na policyę zastrzelono z tyłu. Wszystkie rozporządzalne pułki z całego państwa do Porto Allegre skierowano, celem stłumienia lada chwila mającego wybuchnąć powstania. Obsadzono zwłaszcza silnie granicę Urugwaju, gdzie na niedostępnych stepach formują się zazwyczaj oddziały powstańcze przy jakiejkolwiek rewolucyi w jednem z państw ościennych.
Wódz „federalistów,” Silveira Martins, założył główną kwaterę swoją w Montevideo, gdzie się też przygotował wybuch otwartego rokoszu. Pomiędzy przywódcami tego ruchu wymienić należy: braci Gumercindo i Aparicio Saraiva, dwóch braci Tavaresów, Jose Castillos (przezwany Juca Tigre) i t.d. Zaciągnąwszy pożyczki na zastaw swoich dóbr w bankach Buenos Aires i Montevideo, komitet rewolucyjny zakupił zapasy broni i amunicyi i przystąpił do formowania oddziałów w pogranicznem miasteczku Rivera. Wszelkie dyplomatyczne przedstawienia brazylijskiego rządu nie odniosły żadnego skutku.
80
Urugwaj jawnie-sprzyjał powstaniu.
Specyalny pełnomocnik brazylijski w Montevideo, Victorino Monteiro, zarządzi! jedynie rozbrojenie dwóch własnych brazylijskich pancerników „Bahia” i „Tiradentes,” podejrzewając załogę ich o sprzyjanie rewolucyi: W Matto Grosso wybuchnął tymczasem rokosz, na którego uśmierzenie wysłano całą flotę rozporządzalną w górę La Płaty. Rewolucya ta jednak bez żadnego wystrzału była zażegnana w drodze brzęczących argumentów, tylko pancernik „Bania” w drodze na niedoszłą wojnę zatonął razem z 900 ludźmi załogi, a na nim cala kasa, przeznaczona na wypłacenie wojsku zaległego żołdu. Złośliwe oba fakty łączyli z sobą w przyczynowym związku.
Przypadek zrządził, iż bawiąc podówczas w Paragwaju, na pograniczu stanu brazylijskiego Matto Grosso, byłem świadkiem naocznym jednego z tragikomicznych epizodów tej „rewolucyi.” Powstańcy w Cuyaba, rozporządzając wcale pokaźną flotą wojenną, właściwie nie potrzebowali się obawiać najazdu floty pancernej, wysianej przeciwko nim przez rząd federalny, najsamprzód chociażby z tego powodu, że wielkie okręty nie mogły tak wysoko w górę rzeki Parany się dostać, a łatwo było im drogę torpedami zagrodzić. Ale wieść sama w wysłaniu przeciwko nim niezwyciężonej armaty wystarczyła, aby dzielni Cuyabańczycy stchórzyli, i oto jakiego chwycili się sposobu, aby się z honorem wycofać z tej imprezy.
Pewnego ranka ujrzeliśmy płynącą od północy nowiutką kanonierkę pancerną pod czerwoną flagą powstańców. W przystani Asuncion, jak zwykle w portach nadgranicznych, stała jakaś stara brazylijska rudera z kilkunastu ludźmi załogi, więcej dla reprezentacyi, niż dla rzeczywistej obrony. Stare pudło groziło rozpadnięciem się lada chwila, a mała spiżowa armatka na pokładzie wyglądała raczej na dziecinną zabawkę, niż na działo wojennego okrętu.
81
Kanonierka powstańcza zbliża się szybko, słychać choć z brzegu głosy komendy, trąbkę sygnałową, po pokładzie biegają czarni marynarze w granatowych kurtkach. Chwila jeszcze, parowiec stanął dziobem na kilkadziesiąt kroków przed burtem rządowej kanonierki, poruszyli się ludzie, przy wielkiej armacie, ustawionej przy przodzie, i... znów zaczęła się muzyka na trąbce sygnałowej. Dowódca brazylijskiego statku, który był w klubie, podąża na pokład, przepływając tuż pod burtem nieprzyjaciela i wydaje rozkaz maszyniście, aby w piecu pod maszyną zapalił. Oczywiście trwało to z pól godziny, zajętej koncertem na trąbkach ze stron obu. Kanonierka powstańcza z galanteryą. iście rycerską czeka, aż przeciwnik będzie gotów do walki. Nareszcie buchnął ogień z komina, podniesiono kotwicę. Zgrzytnęło koło sterowe i mała armatka, jak piesek pokojowy, szczerzący zęby na buldoga, skierowałała się w stronę nieprzyjaciela. Z brzegu, gdzie się zebrał tłum ciekawych, słychać głosy podniesione, portugalskie łajania, znów sygnały na trąbce, ale proch widocznie obu okrętom zamókł...
Od brzegu tymczasem odbija mała łódka pod paragwajską flagą, wioząc kapitana portu, brazylijskiego konsula i ministra spraw zagianicznych, Lopeza.
Po długich pertraktacyach dyplomatycznych powstańcza kanonierka poddała się. Zdrada była oczywistą. Jeden tylko młody porucznik, pomocnik kapitana, dowodzącego kanonierka, oświadczył, iż sobie raczej życie odbierze, niżby miał szpadę „tym łajdakom” z Rio Janeiro oddać. W imię neutralności terenu minister Lopez zażądał wypuszczenia tego oficera na wolność i tego samego dnia odstawiono go parowcem paragwajskim do granicy. Odjeżdżając, klął „zdrajców” i przysiągł, że za dwa tygodnie wróci z całą eskadrą pomścić tę hańbę.
82
Po upływie dwóch tygodni wrócił istotnie na pokładzie pancernika, który po odbyciu takiej samej komedyi z koncertem na trąbkach, poddał się również brazylijskiemu prezydentowi za odpowiednią oczywiście ilość argumentów brzęczących.
Przybyła w kilka dni później eskadra brazylijska nie miała już potrzeby narażać się na trudy żeglugi w górę rzeki; flota powstańcza sama się jej w ręce oddała.
W całem państwie przedsięwzięto formacyę oddziałów ochotniczych i gwardyi narodowej dla walki z lada dzień spodziewaną inwazyą powstańców od strony Urugwaju. W stanie Rio Grande do Sul strzegło długiej granicy około 10,000 wojska przeróżnego autoramentu. Tymczasem do rewolucyi przystąpił jeden z byłych ministrów prowizorycznego rządu, admirał Vanden Kolk, pożegnawszy przed odjazdem do Montevideo prezydenta Peixota otwartym listem, pełnym ostrych wyrzutów, a krok ten sympatycznego marynarza pociągnął za sobą wkrótce rewolucyę całej floty.
Wojska powstańcze przekroczyły granicę w lipcu 1892 r. w liczbie około 2,000 ludzi, przeważnie półdzikich gauchosów stepowych, pod naczelnem dowództwem generała Gumercindo Saraiva.
Tymczasem admirał Van den Kolk nie próżnował również, lecz uzbroiwszy w Buenos Aires transportowy parowiec „Jupiter,” ukazał się 9-go lipca na wodach brazylijskich, usiłując stworzyć flotę powstańczą. W krótkim czasie rozporządzał już 12 okrętami, a w ich.liczbie kilku statkami wojennemi, które się do niego- przyłączyły. Minister marynarki wysłał przeciwko powstańczej flocie korwetę „Republica.”
Już w dniu 25-go lipca korweta przyprowadziła z sobą wszystkie dwanaście okrętów, które się poddały bez wystrzału razem z admirałem Van den Kolkiem.
83
Jeńców zamknięto w twierdzy Santa Cruz, u wejścia do zatoki Rio Janeiro. Minister marynarki, Custodio do Mello, zwyciężył bez wystrzału. Parę tygodni przedtem w twierdzy Santa Cruz rozegrał się .był osobliwy i tylko w poludnio-amerykańskich państewkach możliwy epizod.
Pewien sierżant artyleryi, imieniem Sylvino, urządzi sobie małą rewolucyjkę na własną rękę, i pozamykawszy oficerów do kazamatów, wysłał do rządu ultimatum, żądając abdykacyi prezydenta w przeciągu 24 godzin, w przeciwnym razie grożąc bombardowaniem stolicy. Rozpoczęto układy, które jednak spełzły na niczem, dzielny Sylvino nie ustępował. Musiano zdobywać twierdzę siła. Kilka dni trwało ostrzeliwanie fortu i okrętów i odwrotnie, nie przyczyniając nikomu szkody, a przebieg tej osobliwej bombardacyi robił na widzach wrażenie operetkowej sceny; tak, ją też opisała w liście do „Figara” głośna Sara Bernhard, znajdująca się podówczas na pokładzie okrętu w porcie Rio Janeiro. Dopiero szturm batalionu piechoty od strony lądu zmusił załogę po dzielnej obronie do poddania się, gdy komendant Sylvio został ciężko rannym. Rannych odwieziono do wojskowego szpitala, innych uwięzione wprawdzie, ale po kilku dniach wypuszczono na wolność wszystkich uczestników rewolucyi fortecznej.
W Rio Grande trwały wciąż drobne utarczki pomiędzy federalistami i „castillistami,” z niewyraźnym skutkiem, tak, iż w rozsyłanych biuletynach obie strony przypisywały sobie zwycięztwo. W ogóle jednak wojska radowe traciły jedną pozycyę za drugą. W początkach marca 1893 r. powstańcy zdobyli dwa ważne miasta nadgraniczne, Bage i Alegrete. Rząd federalny przysłał generała Telles z upoważnieniem do układów; powstańcy jednak nic o nich słyszeć nie chcieli.
84
Powstańcy rośli w siły i znaczenie, a nie brakło i elementu romantycznego w postaci niejakiej donny Gabrielli, trzydziestoletniej wdowy, która cały swój majątek oddała na cele rewolucyjne i sama stanęła w szeregu w roli adiutanta generała Juca Tigre, niegdyś rzeźnika z San Gabriel. Wiele innych kobiet wstąpiło w szeregi powstańcze, pielęgnując rannych, lub walcząc z bronią w ręku.
W stanie Santa Catharina rzeczy również nie szły po myśli rządowej. Przy ogólnem rozpędzeniu gubernatorów, usunięto również gubernatora tego stanu dra Lauro Mullera, który jednak ustąpił dopiero pod groźbą bombardowania miasta, a na jego miejsce zamianowano młodziutkiego porucznika, nazwiskiem Machado. Federalna zaczynali zagrażać już granicom tego stanu, przeniesiono tedy z Kurityby pułkownika Serra Martins z ciężkiemi działami dla obrony wybrzeży od najazdu.
Usunięty jednak gubernator Miiller wywołał ruchawke w miasteczku Blumenau. którego mieszkańcy proklamowali gubernatorem niejakiego Hercilio Luz i ogłosili zarazem przeniesienie stolicy stanu do Blumenau.
Wysłany dla przywrócenia porządku oddział 200 ludzi przywitali Niemcy ogniem rzęsistym, a wypędziwszy ich, udali się zbrojno do Desterro, proklamując i tam również nowego gubernatora. Machado nieczekając, uciekł. Załoga zaś wojskowa nie przeszkadzała w niczem niemieckiej ekspedycyi do Desterro. Po czterech dniach dopiero, otrzymawszy instrukeye z góry, komendant miasta poradził nowemu prezydentowi, aby sobie do Blumenau powrócił. Uczestników blumenauskiej rewolucyi już w dniu 7 sierpnia amnestyonowano. W Rio Janeiro wybuchnęło przesilenie ministeryalne: dwóch ministrów, a pomiędzy nimi minister marynarki, Custodio De Mello, poszło precz, natomiast ruch rewolucyjny szerzył się coraz bardziej, tak, iż rząd widział się zmuszonym ogłosić stan oblężenia w Rio Janeiro, oraz w stanach S. Paulo, S. Catharina i Rio Grande do Sul.
85
Usunięci ministrowie przystąpili niezwłocznie do opozycyi czynnej. Były minister marynarki wsiadł w dniu 6-go września na pokład najlepszego pancernika brazylijskiej marynarki „Aquidaban” i ztamtąd wezwał prezydenta do natychmiastowego złożenia swego urzędu, co gdyby się nie stało, flota wojenna, zgromadzona w porcie Rio Janeiro, dopóty będzie bombardowała stolicę, aż Peixoto ustąpi. Na nieszczęście dla siebie, wojowniczy admirał zaniedbał opanować zawczasu panującego nad wjazdem do zatoki fortu Santa Cruz, wskutek czego flota znalazła się zamkniętą w zatoce Rio, bez możności wyjścia na otwarte morze. Wszystkie okręty wojenne, stojące w Rio Janeiro na kotwicy, przystąpiły do rewolucyi, która nie miała nic zresztą wspólnego z podjętą w imię zasad federalnych rewolucyą stanów południowych, lecz jedynie osobistą zemstę admirała Mello na prezydencie Peixoto. W Ameryce południowej jednak tego rodzaju powody-są najzwyklejszemi motywami nagłych zmian i przekonań politycznych i wybuchu wojskowych pronuncyamentów.
Dnia 8 września okręty powstańcze rozpoczęły istotnie bombardowanie miasta. Z dwunastu fortów i bateryj, broniących miasta i zatoki, jedynie fort Villeguignon przyłączył się do rewolucyi, z innych odpowiedziano ostrzeliwaniem okrętów powstańczych. Strzelanina ta, zresztą dość nieszkodliwa, trwała z małemi przerwami aż do połowy marca, więc blizko pół roku, dopóki pozostałe jeszcze w porcie okręty powstańcze (większość ich sforsowała ogień fortów i wyszła na południe), nie zostały z braku amunicyi opuszczone przez załogę, która, schroniwszy się na okręty portugalskie, odpłynęła do Europy, zagwoździwszy uprzednio swoje działa i zatopiwszy okręty. Admirał Mello, pozostawiwszy dowództwo nad pozostałą w Rio flotą admirałowi Saldanna de Gama, dyrektorowi szkoły marynarki, który się tymczasem razem ze swymi uczniami do powstania przyłączył, odpłynął na pokła-
86
dzie pancernika „Aquidaban” na południe, zdobył beż wystrzału Desterro, zabrawszy stojące tam na kotwicy statki wojenne, i wcieliwszy w swoje szeregi znaczną część załogi, przygotował się do ataku na Paranaguę. Atak ten powiódł się szczęśliwie dzięki zdradzie broniących wejścia do portu artylerzystów, ci bowiem d. 11 stycznia, skoro się ukazały okręty powstańcze w przystani, zamiast na nieprzyjaciela, skierowali armaty na miasto, skutkiem czego załoga uciekła w popłochu.
Od południa tymczasem nadciągały lądem wojska generała Gumercindo Saraiva i po kilku krwawych bitwach wkroczyły do Kurityby. Wojska rządowe zmykały wszędzie bez oporu. Zwycięzcy federaliści postanowili iść dalej na północ do stanu Sao Paulo, gdzie się mogli spodziewać dobrego przyjęcia, formowano nowe bataliony ochotnicze z cudzoziemskich kolonistów, pomiędzy niemi polski i niemiecki, poczem wyruszono do granicy stanu S. Paulo pod dowództwem generała Piragibe. Powodzenie zdawało się sprzyjać powstańcom na wszystkich punktach, gdy naraz w łonie dowódców wynikły niesnaski, planu pierwotnego zaniechano i rozpoczęto odwrót na południe, pozostawiając nowomianowane władze w Paranie i Santa Catharina na pastwę zemście powracających wojsk rządowych.
Korzystając z zamieszania wśród nieprzyjaciół rząd związkowy w Rio wytężył wszystkie siły na stworzenie nowej floty wojennej, i istotnie, pościągawszy okręty nieobecne z za granicy i zakupiwszy statki transportowe od prywatnych towarzystw, zgromadził w połowie lutego 13 okrętów. Przy pomocy tej floty i dzięki nieudolności powstańców, rząd stopniowo opanował znów wszystkie miasta portowe a reszta powstańczych statków zawinęła do Buenos Aires, gdzie je rząd argentyński przyaresztował. Dnia 29 kwietnia 1893 r. weszli do Kurityby ponownie żołnierze armii rządowej.
87
Generał Gumercindo Saraiva, pobity na głowę przy przeprawie przez rzekę przy Passo Fundo, gdzie zginął dowódca oddziału polskiego Kośminski, cofnął się w głąb prowincyi Rio Grande do Sul i zginął w jednej z potyczek. Z jego śmiercią rewolucya się skończyła. Resztki rozbitych oddziałów i wszyscy , ludzie skompromitowani politycznie uciekli do Argentyny, oczekując ztamtąd na ogólną amnestyę, która też niebawem nastąpiła. Znienawidzony marszałek Peixoto ustąpił po skończeniu kadencyi, a miejsce jego zajął dr. Prudente da Moraes, pierwszy prezydent obrany konstytucyjnie od chwili proklamowania republiki. Powstanie wobec tego utraciło racyę bytu, pochłonąwszy kilka tysięcy ofiar ludzkich i zrujnowawszy na długo finanse państwa. Tylko w dawnem ognisku rewolucyi, w Rio Grande, nurtuje wciąż ukryte niezadowolenie: południowcy, ustawicznie krzywdzeni przez rząd federalny w Rio w swoich najżywotniejszych interesach, dążą jawnie do niepodległości, a sam widziałem liczne wojskowe rzędy końskie z kutego srebra, bardzo modne, z wypisaną na nich wymowną dewizą: Republica Riograndense. Walka ta trwa nie od dziś i powtórzy się jeszcze nieraz, a jeżeli Riograndenczycy zdołają pozyskać sobie współudział neutralnych dotychczas kolonistów cudzoziemskich, oderwanie się południowych stanów od federacyi brazylijskiej będzie nieuniknionem. . .
Ale wróćmy z szerokiego morza brazyliskiej polityki do przerwanego wątku naszej podroży.
Ale wróćmy z szerokiego morza brazyliskiej polityki do przerwanego wątku naszej podroży.
ROZDZIAŁ VIII.
Wycieczka na Corcovado. - Smierć pani Wolańskiej.-Dolina Parahyby. - Przytułek dla emigrantów w Pinheiro. - Znów dolina Parahyby.-S. Paulo.-Włosi.- Muzeum w Ypiranga - Mamelucy – Nieco geografii – Klimat, -Polacy w Sao Paulo – Colonia polska w Capyvary i Rio Pequeno.
W oczekiwaniu na polecenia urzędowe do gubernatorów które nam przyrzeczono, zwiedzamy tymczasem dalej malownicze okolice Rio, jak przecudne przedmieście Tijuca, z mnóstwem ukrytych bujnej zieleni willi, ogród zoologiczny z klubem gry w piłkę zwanej „pelota”. Wreszcie wybraliśmy się na szczyt Corcovado. Z przedmieścia prowadzi na szczyt góry wijąca się wężykowato wśród przepysznego lasu droga kołowa, oraz długa 4 kilometry kolej trybowa. Kolej ta, której pochyłość wynosi miejscami do 30 stopni, przecina najsamprzód trzy lesiste parowy, przez które przerzucono wiadukty, na wysokości dochodzącej do 70 metrów . Od środkowej stacyi, przy której wybudowano wygodny hotel dla amatorów górskiego powietrza, kolej wie się samym brzegiem otchłani na której dnie widnieje ogród botaniczny. Na samym szczycie wystawiono wygodną altankę, zkąd rozlega się niezrównanej piękności panorama na rzucone u stóp widza miasto , zatokę i ocean bebrzeżny. Obłoki płynace pod naszymi stopami zmieniają co chwila oświetlenie obrazu, a spowodowana tem gra barw nie da się opisać. Pod nami urwisko nagie, spadające pionowo na 300 metrów , czarną swoja otchłanią tworzy rażący kontrast z oślepiającym blaskiem morza, soczystą zielenią ogrodu botanicznego i jego dzikiej okolicy.Kolej na Corcovado przed kilkunastu laty wybudowało przedsiębiorstwo angielskie, olbrzymim kosztem półtora miliona franków, na czem oczywiście zbankrutowało, odsprzedawszy kolej za czwartą część kosztów właścicielowi hotelu na górze. Corcovado ma 710 metrów wysokości nad poziom morza. Powróciliśmy pieszo, aby napawać się w całej pełni czarem wieczoru w tej cudnej okolicy.
89
Nazajutrz po wycieczce na Corcocado p. Wolańska, kobieta silna i zdrowa, zaczęła się użalać na silny ból głowy i dreszcze. Wieczorem miała już 40 stopni gorączki i musiała położyć się do łóżka.
Ponieważ ukończyłem wszystkie urzędowe czynności moje w Rio, a choroba pani Wolańskiej miafa wszelkie symptomaty żółtej febry, która w najlepszym razie mogła pociągnąć za sobą kilkotygodniową rekonwalescencyę, dnia 3-go sierpnia odjechałem do San Paolo sam. W dwa dni potem pani Wolańska spoczęła na cmentarzu w Rio Janeiro, przypłaciwszy życiem swoją odwagę.
Kolej, prowadząca do Sao Paulo, wije się jak wąż, wspinając się na szczyt pasma Serra Oriente, tworzącej razem z Sefra dos Orgaos przedłużenie pasma Serra do Mar. Mamy wciąż przed oczyma prześliczną panoramę gór, porosłych lasem dziewiczym, z rozrzuconemi tu i ówdzie plantacyami wielkolistnych bananów, o postrzępionej przez wiatr koronie, i ciemnozielone sady kawowe.
Wśród lasu na tle zieleni rysują się, jak białe kreski, wysmukłe, gładkie pnie drzewa tratwowego (Ochroma piscatoria) i bujne kity agawy. Im wyżej się wznosimy nad poziom morza, tem niklejszemi stają się palmy królewskie, a na ich miejsce ukazują, się coraz obficiej wspaniałe koronkowe pióropusze drzewiastych paproci. Na najwyższem miejscu kolei, u wylotu wielkiego tunelu, aneroid wskazuje 600 metrów ; palmy skarłowaciały do rozmiaru krzaków, termometr wskazuje + 24° C. Lecimy na dół; nieskończony szereg plantacyj kawy i trzciny cukrowej pokrywa stoki góry. Na stacyi Barra do Parahy jesteśmy już na dnie wielkiej doliny rzeki Parahyby, płynącej na przestrzeni 950 kilometrów od południowej granicy stanu S. Paulo, równolegle do morza
90
wzdłuż północnego stoku gór Serra do Mar i wpadającej do Atlantyku dopiero w pobliżu granicy stanu Espiritu Santo. Od Barra do Pirahy, położonej na wysokości 450 metrów oddziela się kolej, prowadząca do największego ze stanów brazylijskich, Minas Geraes.
Stan ten, słynny ze swych bogactw mineralnych, a zwłaszcza z wyczerpanych i prawie zaniedbanych kopalni złota i dyamentów, zaczyna się szybko podnosić, dzięki napływowi emigrantów szwajcarskich, którzy nauczyli krajowców racyonalnego chowu bydła i gospodarstwa nabiałowego, do czego się szczególnie nadaje górzyste położenie i obfitość paszy. Dziś Minas Geraes zaopatruje stolicę w mięso, nabiał i owoce europejskie.
Odtąd jedziemy już ciągle doliną Parahyby, wznosząc się łagodnie ku wyżynom Sao Paulo. Dolina przedstawia się jako starannie utrzymany szereg przeważnie drobnych plantacyj kawy i trzciny cukrowej. O 3 mile na zachód od Barra leży na wysokości 480 metrów stacya Pinheiro, przy której mieści się drugi centralny przytułek dla emigrantów. W przytulisku tem w r. 1892 trzymano wychodźców polskich przeszło rok przed wysłaniem ich na kolonie.
Zwiedziłem przytułek w Pinheiro bardzo szczegółowo i mogę stwierdzić, iż będąc urządzony w ten sam sposób, co Wyspa Kwiatów, odbija od niej korzystnie nietylko zdrowym swym klimatem, ale i znacznie lepszą służbą sanitarną. Zakład posiada dwóch stałych lekarzy i wygodny szpital z pawilonem izolacyjnym dla chorób zakaźnych, podczas gdy na Wyspie Kwiatowej, pod pretekstem odsyłania chorych do szpitala w mieście, nic prawie nie zrobiono.
Odległość Pinheiro od stolicy wynosi 130 kilometrów, które pociąg przebywa w 4 godziny. O kilka stacyj dalej, w pobliżu Campo Bello, znajduje się u stóp największej góry tych okolic Itatiaya (skała płomienna).
91
Olbrzymia iglica strzela ku niebu, dąsięgając wysokości 3,000 metrów , gdy podnóże jej zaledwie 7,000 metrów jest wzniesionem. Parahyba tworzy w tem miejscu liczne katarakty przybiera od północy malowniczy dopływ Rio Preto wpieniących się kaskadach, spadający ze szczytu Itatiaya.
Odtąd wjeżdżamy już w granice stanu Sao Paulo. Na stacyi Cruzeiro, z której oddziela się odnoga kolei w głąb stanu Minas Geraes, na wysokości 700 metrów rosną banany obok kawy, trzciny cukrowej i manioku.
Banany, cechujące strefę gorącą, ze zdziwieniem widzę jeszcze na wysokości 800 metrów . Wpływa na to zasłonięte od wiatrów położenie doliny Parahyby, którą od zimnych regionów górskich oddziela wysoki mur Serra da Mantiqueira. Pomimo, iż sierpień w tych okolicach odpowiada lutemu u nas, termometr wskazuje + 32° C, a upał w wagonie panuje wprost duszący. Okolica utraciła już charakter doliny rzecznej, lecz tworzy falistą równinę, ograniczoną z dwóch stron przez dwa pasma górskie: Serra do Mar i Serra da Mantiqueira; znikły bujne lasy dziewicze, tylko tu i ówdzie rzucona widnieje kępa mirtów lub kwadraty plantacyj kawowej i trzciny cukrowej. Siwa gleba stepowa porasta kępami ostrej krającej trawy (yerba cortadera).. Wysokie góry Serra da Mantiqueira oddalaj się coraz bardziej. Od stacyi Sao Jose dos Pinhaes mamy przed sobą już tylko charakterystyczny krajobraz „Kampu”, z rozrzuconemi po stepie gajami araujkaryj. Pomimo wysokości 860 metrów , rośnie tu jeszcze w obfitości kawa, a o zachodzie słońca termometr wskazuje 27 stopni C.
Pomiędzy stacyami Guararema i Mogy das Cruces przekraczamy nareszcie dział wodny pomiędzy Parahybą a źródłowiskami rzeki Tiete, należącej już do dorzecza Parany, na wysokości
Nenhum comentário:
Postar um comentário