Pan Balcer w Brazylii. Czesc 3.
- Już góry, jakby nocy czyniąc przyjście,
- Odstały od nas w przeciwne dwie strony*
- Grunt upuszczając za sobą faliście,
- W głębokie jary i w górne wygony;
- Już zaszumiały ogromnych drzew liście,
- Któremi świat tu z naczęcia sadzony,
- I świeżość nagłym obdała nas chłodem.
- — Pinhero! — krzyknął tłumacz, skoczył przodem,
- I trzykroć na wiatr, wypalił z krucicy...
- Psy nic oszczekły gdzieś raz, drugi, trzeci.
- Lecz nic nie widać było w tej ciemnicy,
- Bo noc za słońcem bez zmierzchu tam leci.
- Hak tylko grzmotnął, i po okolicy
- Biegł, podrzucany, jak piłka przez dzieci...
- Zmieszał się tabor. Zgiełk, wrzawa, wołanie.
- Tak bocian w loty bije, nim ustanie.
- Ale najgłośniej krzyczał Opacz: — Djabli
- Z takim artielem! Z takim rządem w drodze!
- O głodzie pędzą... Gorzałkę zagrabli...
- Jak gąsior w kojcu siedzę, cierp mam w nodze.
- Stójcie, co zlezę... Hej, Pablo, czy Pabli!...
- Pastoj, psi synu, co nogę rozchodzę...
- Czort wasi... Ratujcie!... Na żyłę mi suchą
- Cierp trafił!... Stój psie, zakuty na głucho! -
- Lecz darmo wołał. Głos ginął w tupocie
- Nóg, kopyt, w wrzasku ryczącej kapeli.
- Gdy wtem skry buchną w tej gęstej ciemnocie
- I ogień słupem przed nami wystrzeli.
- Zajarzy łuna, a w łuny tej złocie
- Wyręb się znaczny przed nami rozbieli,
- Z którego bije czerwoność ogniska,
- A dym wybucha w iskrzate mietliska.
- Tuż na piekielnym onym transparencie
- Gmach dość potężny pokazał swe mury,
- Jakby z pod ziemi wyrósł na zaklęcie...
- Ten mi się wydał wątpliwej natury,
- Więc tylko patrzę, czy wszystko w momencie
- Nie zniknie, ognie te, i te struktury,
- Kiedy wtem, z piskiem, rój się nietoperzy
- Porwie i ślepym lotem w nas uderzy.
- Pojrzę... Tfu! Czyli pokusa mnie mami,
- Czy urok? Skacze u ognia szatany,
- I bodą kocieł długiemi widłami...
- (Piekła tak obraz bywa malowany.)
- Baby w krzyk: — Jezu! Zmiłuj się nad nami!
- Ścisną się chłopy w kupę, jak barany,
- Zmilkł nagle Opacz, i między toboły
- Wkopał się z głową, już martwy na poły.
- Tak w zastraszonym i zbitym my tłumie
- Podeszli pod te brony, pod te mury,
- Co stały nieme, jak gdyby po dżumie;
- Echo dał tykko okólnik ponury,
- Na znale, ze ludzi, cnoć cadzycc, rozumie.
- Skoczą brytany, zaostrzą pazury,
- Warkną przeciągle, wtem mały kaganek
- Błysnął, od skrzydła niesiony przez ganek.
- Razem zgrzytnęły zamki, a przed nami
- Stanęła postać dziwaczna i nowa:
- Kapelusz na łbie z wielkiemi kresami
- W górę, z pod niego wychyla się głowa
- Związana chustą, a długiemi końcami.
- Twarz w błyskach ognia sierdzista, surowa,
- Kożuch na, wywrót chwycony z prędkości,
- Nos sępi, reszta ginęła w ciemności.
- — Ki djabeł? — myślę. A ów głosem! — Na tu!
- Na tu, sobacza duszo!... A do nogi!... -
- Tak krzyknę: — Hej, hejl Po jakim to światu
- Wiatr ludzi nosi, i przez jakie drogi!...
- Więc ów: — A wiatr ci, wiater!... Daj go katu!...
- I splunie ślinę, i was zjeży srogi,
- I głową trzęsie patrząc w nas. Aż doda:
- — Oj kołewata!... 0j głupia wy trzoda!... -
- Wtem skoczy tłumacz! — Gdzie partia? — Wysłana.
- — Jak, gdzie wysłana? — A w puszczę. — I kiedy?
- — A dziś ich ze stu wywlekło się z rana. -
- — Stu?... Pięćset było! — Nie będzie tym biedy...
- Już im tu ziemia na amen nadana! -
- Podniósł brwi tłumacz, wzrok spuścił — No, tedy -
- Rzekł skubiąc bródkę — dać ludziom wieczerzę,
- I czekać aż ich komisja zabierze. -
- Zawrócił, pięty mułowi wbił w boki,
- Dłonią go klasnął rozgłośnie przez kłęby,
- Krzyknął nam: — Z Bogiem! — I z miejsca wpadł w mroki,
- Bo już noc szczera nakryła wyręby,
- Wtem strażnik: — Dalej! Odpinać tam troki!
- Czego stoicie, otwarłszy te gęby,
- Jak wrota? Tutaj nie pora na dziwy.
- Pilnuj się każdy sam, pókiś jest żywy!
- Nie wyszedł pacierz, a z kotła już jadło
- Dymi, klekoce, kłębuje, wypryska,
- Duch się rozchodzi, bo czujne w niem sadło.
- Skaczą murzyny poddając ogniska,
- Babie się koło po ziemi rozsiadło,
- Gwarzą, i tylko ubogie dzieciska
- Posuwy we łzach po długiem płakaniu.
- Matki je na mchów składają posłaniu.
- Mogliśmy w izby, lecz wszystkim się zdało
- Pod niebem raźniej, niżeli pod dachem.
- Z kotła też mile po sercu głaskało
- Wyczczony naród wieczerzy zapachem.
- Luda się wokół, jak wody rozlało,
- Hukają młodzi, i prędko ze strachem
- Obywszy duszę, wpadają do lasu,
- Krzyczą, pisk dziewek przydaje hałasu.
- A wtem mnie strażnik trąci, i tak rzecze:
- — A czy was tutaj choroba przywlekla?
- Widzę, żeś mędrszy w tej kupie, człowiecze.
- Więc ci powiadam: Grzęźnięcie do piekła!
- Cud boski, kto się z tej dziury wywlecze,
- Bo febra tu jest zjadliwa i wściekła,
- Co więcej naszych, niż tysiąc, wygniotła...
- Mówię ci, gniewu bożego jest miotła! -
- Tak chwycę ja się pytać, ale stary
- Już ruszył. Tabor obchodzi do koła,
- Po którym ognisk płonęły pożary,
- By zwierza straszyć i wszelki gad zgoła.
- Za nim brytany dwa ogromnej miary
- Węszą... Ów głosem raz poraz obwoła:
- — Dokładać chrustu, a zlecać się Bogu,,
- Bo na śmiertelnym stoicie tu progu! -
- Zaczem się czynić zaczęła noc głucha.
- Nakryło ziemię zniżone sklepienie,
- Zatrwożonego w głębinach swych ducha,
- Tu, to tam, słychać strzeliste westchnienie,
- Zatrzeszczą ognie, snop iskier wybucha,
- I znowu wielkie, szerokie milczenie.
- Tylko po drzewach wiatr górny gdzieś chodzi,
- Zarusza borem i jęk w nim rozwodzi.
- Hejnał! Hej, nie ten, którym w Częstochowie
- Jutrzenkę z wieży witają zaranną,
- Gdy w bławatkowych gwiazd wieńcu na głowie
- Idzie, sypiąca z rąk blaskiem, jak manną,
- Trąba to raczej, którą aniołowie
- Dzień sądu straszną otrąbią hozanną,
- Na cztery świata wołając rozłogi:
- ...Żywi! Umarli!... Wstawajcie na nogi!...
- Zrywa się tabor. Widziałem raz w kramie
- Obraz*, i długo patrzyłem nań z proga:
- Żołnierstwo jakieś, przy miejskiej się bramie
- Kąpa na rzece. Wtem bębny i trwoga.
- Jakże się chwycą!... Tu pleco, tam ramię,
- Tu ud, tam ręka, tu głowa, tam noga,
- Za broń, za, szmaty, za tarcze, postoły,
- Ten oklep na koń skacze, choć je goły...
- A taka ci w tem sprawa, takie życie,
- Jakbyś krzyk słyszał, i szczęk, i wołanie,
- I onych pulsów i żył widział bicie,
- I tchów tych prędkość i koni parskanie...
- Toż i my tak się porwali o świcie,
- Patrząc, rychłoli u bramy los stanie
- I krzyknie "Straża!" A ty się do boju
- Czuj, wędrowniku, i nie śpij w spokoju!
- A świat był oczom cudny. One wrota.
- Puszczyńskie, w zorzach przed nami stojące,
- Jako więc brama czyniły się złota,
- Kiedy je przetwarł wiatr bystry na słońce.
- Już tam jak w skarbcu zaklętym migota,
- Już biją tęcze barwami grające,
- Już kwieci rajskich, woń, już wieją chmury
- Ptactwa, w Jutrzence maczanemi pióry.
- A wszystko nowe, dziwne, jak przyśnione
- W noc świętojańską gdy kwitną paprocie.
- Wiec już tam oczy byiy zachwycone,
- I już tonące w tych blaskach, w tem złocie.
- A naród cały tak rwało w te stronę,
- Jakby mu wnet tam miał liczyć kto krocie...
- Horodziej nawet w otwarte szedł dźwierze
- I na wschód patrzał, szeptając pacierze.
- Gromadą chłopy runęły na bory
- Szumiące w swojej porankowej, krasie,
- Kiedy to blaski mżące i kolory
- Migają sobą, jak w jedwabnym pasie.
- Świsty, prześwisty, tukania, klangory
- Biją ci z onych kniej, a w tym hałasie,
- Nagle gdzieś głucho, przeciągle zdaleka,
- Zwierz kędyś ryknie, zawyje, zaszczeka,
- Alem ja sobie pomału obchodził
- Gmach ów, zważając postawne te mury,
- Które, choć czas je conieco uszkodził,
- Choć tam i kroksztyn wyruszył niektóry,
- Przecie się jeszcze na pański dwór godził.
- Wtem strażnik: — Myszy tu dzisiaj i szczury.
- Niedługo resztki pozłoty się zedrą...
- A gmach cesarski! Stawiał go Dom Pedro!
- Na łowy zjeżdżał tu, że bory blizko.
- Mieszkiwał nawet czasem od przygody,
- Ale że było podziemne źródlisko
- I w fundamentach zaczęły bić wody,
- Więc febry dostał podeszłe panisko...
- Tak odtąd, już tu ni wina, ni miody
- Nie ciekną. Już się nie pieką jelony.
- Ba! Sam Dom Pedro zbył dawno korony!
- To gmach oddali na emigracyją.
- Dom emigrancki. Tak go tu przezwali.
- Przyjdziesz? Wikt dadzą, ściel; aż komisyją
- Rząd przyśle, która cię znów papchnie dalej...
- Mory po tobie, jak po bębnie biją,
- Ale parada jest! To w jednej sali
- Trzysta się chłopa zmieści, póki z bagna
- Śmierć nie wylezie i w rów ich nie zagna.
- Czekaj waść jeno! Sam doznasz na sobie.
- Tfu, na psa uroki — Splunął, nosem prycha...
- — Wnet ci gnić zaczną wątpia, wnet w wątrobie
- Kolki zaczniesz, czy inszego licha.
- Jałowcem ja tu kadzę, cierzniem skrobię,
- Żeby jak — na nic! Trup trupa wypycha...
- Zaraza toczy mory te, te belk...
- Ale cesarski pałac! Honor wielki!
- Krew mu w twarz buchła. — A żeby choroba
- Z takim honorem! Tfu! Siedzę, bo muszę,
- I nagłe: — Co Waść?... Tak mi się podoba,
- Więc siedzę! Ale niechno ja się ruszę,
- To i Dom Pedro, i ja, i my oba... -
- Ta zmącił mowę w jakiejś zawierusze
- Słów, której niktby nie rozebrał wątku,
- Bo ani końca w niej, ani początku.
- Taki już rozum miał. Dobry do chwili,
- Że o czem nie bądź chcesz, możesz się zgadać;
- Aż nagle w nim się ta szala, przechyli
- I w jakiś dziwny mat zacznie upadać.
- Już rwie te mowę, już błąka się, myli,
- Już nie wie, jak te myśle ma poskładać,
- A tak ponurej, złej czyni się twarzy,
- Jakby stał piekłu samemu na straży.
- . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Tak dnie mijały, a rząd działy zwlekał.
- Jako więc ulgnie wóz w ciężkie roztopy,
- Tak my ulgnęli tam. Darmo lud czekał,
- Żeby już orać na własne te kopy...
- Gorzko więc naród na zdradę wyrzekał,
- I już się burzyć zaczęły precz chłopy.
- Tak piwo, długo stawszy w ciepłej kadzi,
- Chmielem z niej buchnie i czopa wysadzi.
- Najpilniej było Mazurom. Tych rojem
- Wodził za sobą Szaława. Chłop tęgi,
- Ociętny w gębie, językiem, by krojem
- Szedł w rzecz i żadnej nie ścierpiał popręgi.
- Przy nim stał Zięba Wawrzon, razem z swojem
- Krewieństwem, obaj Dudkowie, Bak z Łęgi,
- Jan Koźbiał, Ćwiroń, Włodarczyki, Żmura,
- I insza luza mazurska niektóra.
- Młode to było, szerokie, żywot mniski,
- Wiadomo, takiej nie płuży komendzie.
- Więc to tam różne szły szepty a spiski,
- I miarkowałem zaraz, że coś będzie.
- Płotem szli, kupą siadali do miski,
- Gwizdając w zęby, jak w puste żołędzie,
- Kiedy porady jakowe szły w kole...
- Jak źrebce, tak to wszystko rżało w pole.
- Więc u ogniska, posiadłszy na ziemi
- Wzdychają chłopy i zwieszą w dół głowy,
- — Toćby już pora za wołmi siwemi,
- Za pługiem huknąć na gaje, dąbrowy...
- Na kamień nas ta głuchota oniemi...
- My tutaj siedzim. Jak w dziuplu te sowy,
- A tam ci ziemia aż pachmie zdaleka,
- Aż dusza do niej wylata z człowieka!
- — Małośmy czasu zmarnili w baraku?...
- A tu znów insze szykują fortele...
- Tej komisyi ni widu, ai znaku,
- Co miała grunty mierzyć. Jakieś trzmiele
- Wodzą lud, miodu puszczając dla smaku..,
- Przytułki, djabły, gospody, hotele...
- A co mnie hotel?... To dobre dla miasta,
- Dla panów... Ja chłop, gruntu chcę, i basta!
- — Potom tu przyszedł, potom świat zwędrował,
- Potom się rzucił. Jak ryba we wodę,
- Chatęm poprzedał, dobytek zmarnował,
- A oni mi tu przytułek! Gospodę!...
- Lud w sobie duszę aż do krwi zmordował,
- Wiek przejdzie, zanim zażywi tę szkodę...
- Z wiosek wypłynął do morza, jak rzeka...
- A oni mi tu gospodę!... Niech czeka! -
- Steknął Pietr Bandys, iż zdjął go żal srogi,
- Stęknęli insi, pojrzawszy po niebie...
- Lecz Maciek Tatar powstawał na nogi:
- Ten rzadko gadał, a zawsze w potrzebie.
- — Głupi — rzekł — leci, a patrzy, dość drogi
- W pozad ma. Mądry zaś patrzy przed siebie.
- Radby chłop światu, ino żeby jaszczem
- Jagły nosili za nim, abo z barszczem!
- Za szyszkę u mnie, i nawet nie za to,
- Kto się w pół drogi swej puszczać chce sprawy.
- Dwa razy traci, kto płacze za stratą,
- A kto wyciąga źdźbła, ten nie ma trawy.
- Czas cierpliwemu dokłada łopata,
- A zbytni pośpiech ma worek, dziurawy.
- Dobreć są ręce do pracy gdy skore?
- Lecz i słonina wadzi, jak nie w porę.
- Czekać, to czekać! A cóż ty, człowieku,
- Inszego robisz od rodu na świecie?
- Z małości — czekasz lat swoich i wieku,
- O którym nie wiesz, czy dojdzie ci w kwiecie.
- Zaś czekasz, ćwieka wbijając po ćwieku
- W ostatni dom twój, czy rychło cię zmiecie
- Śmierć pierwoiodna. A noc, i zaranie,
- I żywot cały — co?... Na grób czekanie!
- Mówił tak zwolna, i kijem w polano
- Uderzał, które wypadło z ogniska,
- I dusił iskry. Aż głownię obraną
- Ze złotych kwiatów, jakiemi żar pryska,
- Kopnął, wbił w popiół, i choć już strzaskaną
- I czarną, jeszcze ją butem przyciska,
- Tłoczy, aż ostrym oddala dech swędem...
- Wtedy siadł, i po chłopach pojrzał rzędem.
- Milczeli. Wreszcie zagadał Szaława:
- — Mądrze, bo mądrze gadacie, mój kumie!
- Jak z książki. Ale nie chłopska to sprawa!
- Co mi po całym tym kramie i szumie,
- Kiej ani słomy, ni ziarna nie dawa?
- Na jednej książce, chłop niech się rozumie:
- Na roli! I dość! Ja znam swoje pole.
- A rabin — dobry jest w żydowskiej szkole.
- — Rabin? — Zakrzyknie Łuka. — Ja z rabina
- Kpię, jak i z tego pachciarza Chaima...
- Kupił raz rzepak o mnie Chajm Drabina,
- Ja mierzę, a ten — halt! Że ćwierć nie trzyma...
- Nie trzyma? — rzekę. — Niech leży! — A glina
- Świeża w klepisku była. Idzie zima,
- Nic. Żyd po rzepak, a tu kożuch na nim...
- Tak do rabina... — Co z takiem gadaniem!
- Przerwie Hnat Józef. — Nie o tem tu rada,
- Ino, cobyśma na jedno się zdali!
- Chłop ci nie siła, a siła — gromada! -
- Wtem Ćwiroń: — Co go? Podwójcim obrali?
- Sołtysem? że tak od gromady gada? -
- Ujął się w boki: — Dość nam tych mądrali,
- Co mnie tu próżno siedzieć za niewola?...
- Od siebie rajcuj, a odemnie — hola!
- — Racja! — Mazury wrzasną, aż zachrzęści
- W uchu. — Co próżno będziewa czekali?
- Do miasta pójdźwa! Niech na nas te części
- Rozpiszą, co nam gdzie gruntu nadali!...
- Nuż dmuchać w wąsy, nuż zrywać się gęściej!
- — Drogą my przyszli, drogą pójdziem dalej!
- Niech czeka, komu się czekać lubuje...
- Nas dość! Wieś z chłopa jednego zbuduje!
- — I z baby! — krzyknie któryś z śmiechem. — A ci:
- — No, to i z baby! Nie będzie kłopotu!
- Jeszczeć na. grzędzie nie zbraknie tej naci!
- Nie posiej, i tak wyrośnie u płotu! -
- Wtem Bugaj powstał i rzecze! — Pal kaci!
- Za wiatrem plewa! — I jak u omłotu
- Schylił się, nabrał dechu pełne trzewy,
- I wzdąwszy gęby dmuchnął, niby w plewy.
- Szaława głową rzucił, aż magierka
- W tył mu uciekła. (Urodę miał czarną.)
- — Jeszczeć niewiada — huknął — kogo ścierka
- Wymiecie tutaj! Kto plewa, kto ziarno!
- Rzuć kości! Pokaż czyja lepsza bierka! -
- A już Mazury do niego się garną...
- Lecz Bugaj, palec kręcąc suchożyły,
- Jak śrubę, rzecze zwolna — Sza-ła-wi-ły!
- Zaczem powstała wrzawa. Setne głosy
- Biją w powietrze, mieszaią się, kłócą...
- To w jedną stronę szumiące. Jak kłosy
- Za wiatrem, to jak kiedy w trójkę młócą.
- Bije dwóch równo ziarniste pokosy,
- A trzeci wprzecz im, gdy cepy wyrzucą,
- Luzem uderza. Aż kłótnie rozmiotła.
- Wieczerza, którą dobywano z kotła.
- . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Tymczasem Bandys wyjął z torby flaszę
- Z gorzałką, która tam się "Kasza" zowie.
- Chrząknęły chłopy. — Do was! — W ręce wasze! -
- — Pijcie, a z Bogiem! — Daj Boże na zdrowie! -
- Aż mulnik, osty puściwszy na paszę,
- Obciągnął pasa po chudym tułowie,
- I jak legawiec, do kota gdy skumli,
- Patrząc we flaszę zapiszczał na drumli.
- Ale się chiopy okrzykły: — A ciszej!
- Tutaj niedźwiedzia nie wodzą w ulicy!
- Dość wiatru w uszach, że człek sam nie słyszy
- Siebie, a jeszcze ten piszczy na grdycy
- Gęstej! Dla szczurów dobre to! Dla myszy!
- Bartek! A rusz się! A dobądź skrzypicy!
- Co tam! Dał Pan Bóg łeb wielki kobyle,
- Niechaj się za nas kłopoce, i tyle! -
- Dobył skrzypicy Bartek, zwan Muzyka.
- Pociągnął, jakby pies zawył na głuszy...
- Przykręcił struny, otworzył kozika,
- Zastrugał wióra i naddał nim duszy,
- Sparł brodę, chrząknał. Aż nagle z pod smyka
- Taka siarczysta przygrywka się ruszy,
- Że i wesele w niej i znowu żałość,
- I ból, i dzika na niego niedbałość!
- Słucha lud grania. Hej!... Gdzie to te chwile,
- Kiedy im z karczmy buchała ta nuta,
- Lecąc przez błonia szeroko, na milę,
- Po sadach, kędy dziewkom kwitnie ruta.,.
- Gdzie, gdzie to dzisiaj?... Przepadło, i tyle!
- Wtem brzęknie raźno podkówka u buta...
- Luz sobie czyniąc łokciami po drodze,
- Sunie Zatrata, zjeżywszy wąs srodze.
- Chwycił się czapy, potrząsnął nad uchem
- I od Kujawów oberka przynucił.
- Zaczem zamachnął na odsieb kożuchem,
- W boki się ujął i w kółko obrócił.
- Jakże po inszych nie pójdzie to dachem!
- Wnet drugi, trzeci, czapczysko wyrzucił...
- Roch "klekanego" wywija aa przedzie,
- A baby klaszczą, by swachy po miedzie.
- W mig się to stało; a nimbyś powiedział
- Głupiemu — głupi! — już szły obertasy.
- Aż dziw, że naród, co tak już zaśniedział
- Co ścierpiał takie okrutne niewczasy,
- Rżnie, tak, jak gdyby o sobie nie wiedział,
- Jakby na smutkach porosły już lasy...
- Ten dziewka chwycił, a tamten się zgoła
- Sam kreci, aże mu pot kipi z czoła.
- Zatrata majster był. Jak odsieb runął,
- Tak kółka pisał precz przy kółkach nogą...
- To się kolanem na ziemię osunął,
- Jak gdyby klękał przed swoją niebogą,
- To na powietrzu iskrami aż lunął,
- Tak błyskawicę Z podkówek dał srogą,
- To spadł, to znowu drobiący po piasku,
- Prawie ze ćmił się z prędkości i z blasku.
- Przestał grać murzyn, i białem się szkliwem
- Oczu przyglądał tej naszej uciesze...
- Stanęły osły patrzając się z dziwem,
- Jak Roch Zatrata hołubce w lot krzesze...
- — Hu — ha! — Głos leci, jak gdyby po żywem
- Sercu cię trącał! Jak gdybyś w pielesze
- Własne, w oplotki powrócił się one,
- O których nie wiesz, czyć jeszcze sądzone...
- Ale Horodziej już stukał swą laską:
- — Dość! Dość mi tego błazeństwa! — zawoła.
- Cóż to? Na jarmark przyszłeś z masła faską?
- W karczmie ci grają?... Czy radość masz zgoła?
- To zamiast wzdychać, za bożą to łaską,
- Choć w sercu swojem, gdy niema kościoła,
- (A szła niedziela właśnie) — w ten dzień święty,
- Będziesz tu hukał i hopki bił w pięty?...
- Błazny wy! Wróble wykręcać w stodole,
- Ale nie żywot fundować wam nowy...
- Tfu! — Splunął. Chłopy przystają się w kole,
- Rychtają czapy kipiące w tył głowy,
- Ów wzdycha, tamten pot ściera po czole...
- A wtem Roch młyniec zakręci wichrowy,
- I obie ręce puściwszy, jak śmigi,
- Krąży, na, podób puszczonej w pęd cygi.
- Tak, coraz szybszem toczący się kołem,
- Byłs jakby pyłu tumanem nakryty...
- Podkówki tylko migały się dołem,
- Bokami poły latały od świty,
- Aż gdy go okiem nie ścignie już gołem,
- — Hu — ha! — zakrzyknie, i stanie jak wryty,
- I w niebo ciśnie, i chwyci nad głową
- Siwą magierkę z zaścieżką różową.
- . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Wtedy Szaława wstał, sprostował karku,
- Dorzucił na żar gasnący polana,
- I patrzał w ogień... A po tym przyparku,
- Jakim nas słońce prażyło od rana,
- Już na niebieskim się onym folwarku
- Chłodek jął czynić i chwila różana,
- Szła, niosąc zorzy dech cichy a złoty,
- Co z nas lekuchno odmuchał dnia poty.
- Lecz ów brwi w kozła postawił i powie
- Patrząc się w ogień posępno: — Tak basta!
- Tak wy tu sobie tańcujta na zdrowie,
- A ja — tu spojrzał na swoich — do miasta!
- Porwą się tedy owi mazurowie
- Bieżeć, gdy wtem Dudkowa niewiasta
- — Stachu! — zakrzyknie. — Ty co, niedowiarku?
- Samą mnie tutaj?... Z dzieckiem?... — Więc jak w garku,
- Tak między baby zakipi. Łap swego
- Każda, za połę, za nogę, za szyję...
- Chwyciła Baśka Koźbiała, i drze go...
- Marychna — Bąka warząchwią w łeb bije,
- Ciągnie UIina Ćwironia chudego
- Do kobiałczyny, I wrzeszczy: — To czyje?...
- Przycichły chłopy? jak myszy pod skrzynią...
- Tak nam Mazurki w mig spokój uczynią.
- Lecz Stach, choć ruszył, poglądał cichaczem
- Ku Zośce, która, jak ten kwieć jabłoni
- Pobladła, siłą mocując się z płaczem...
- Tylko tych rzęsów jedwabnych przykłoni,
- Ustka drgające ściśnie, i trwa. Zaczem
- Targnie ów sobą, obróci się do niej,
- Uderzy czapą, gdzie iść miał, o drogę,
- Rozpostrze ręce i huknie: — Nie mogę! -
- I zaraz przy niej siadł, i te kochane
- Oczy całował i brwie te sobole,
- I główkę na pierś tuląc, one lniane
- Włoski jej gładził, by dziecku, po czole.
- — Tak cichoj, cichoj! Już cichoj! Zostanę!...
- Aż ona z nagłem łkaniem: — Mój sokole!... -
- I tu jej jasne łzy polecą gradem,
- Po onem liczku struchlałem i bladem.
- Tak od Szaławy odstało z połowę
- Onego wojska, a plac spuściał czyście.
- I tylko luźne parobki się owe
- Brały iść, jako więc za wiatrem liście.
- Wtedy na zachód obrócił chłop głowę
- I twarz czarniawą, i szedł sążeniście
- W bór ciemny, właśnie jakby na przepadek,
- Nie dbając, czyli kto za nim w pośladek.
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Szła północ. Miesiąc na niebie dojrzewał,
- I widny czynił świat onego czasu.
- Słyszę, od boru coś tętni na przewał...
- — Łoś, nie łoś — myślę — i milczkfem z szałasu...
- A jakom zawsze zwierza się spodziewał,
- Więc za krucicę! Czekam, aż z pod lasu
- Z wrzaskiem wypadnie kupa, Myślę: Dzicy!
- Palec na cyngiel, podniosłem krucicy...
- A już się ze snu porwał ten i owy.
- Tak ja: — Na oko przypuść, i w nich — hura!
- Kij ściskaj w garści, a pilnuj od głowy!
- A tu już na nas wprost leci ta chmura.
- Strzelę ja w górę na sygnał bojowy...
- — Reta! — ktoś wrzaśnie. Poznałem mazura
- Wpadł Zięba, drze się, jak bies, wniebogłosy,
- A na nim małpa wszczepiona we włosy.
- Tuż insi. Lecą za nimi od boru
- Gałęzie, piasek, kamienie i kije.
- Tak, do ludzkiego podobna nietworu
- Czereda, z puszczy wypadłszy, w nich bije.
- Zmykają Wojtki, nie patrząc honoru,
- A małpie wojsko grzmi, pluje i wyje.
- Pisk, trzask! — Pardonu nie daje nikomo,
- Aż ich przepędzi, i wróci do domu.
- Jedna została jeńcem w tym odwrocie,
- U mazurskiego kołtuna wszczepiona.
- Rzuca chłop sobą, w krwi cały i w pocie,
- Wrzeszczy, lecz głośniej jeszcze drze się ona.
- Bieży ów, — małpa na nim, jak na płocie.
- Tab na podjezdku siedzi, kracząc, wrona,
- I dziób rozdziawia po chłopskim ugorze,
- Gdy w gęsią szyje sznurki Maciek orze.
- Ciągną ją w pozad? Tem głębiej pazury
- Wczepia ze strachu. — Dlaboga! — chłop ryczy -
- Łeb mi urwiecie! — Bo więc się do skóry
- Żywej dobrawszy, nie puszcza dobyczy.
- A wtem Kubina: — A poskocz no który!
- A podaj sierpa z węzełków! — zakrzyczy.
- Podali. Baba splunęła za siebie,
- I trzykroć sierpem krzyż znaczy po niebie.
- — Pójdzi! — zawoła. — Stań za tym wykrotem!
- Głowę w tył, sztywno, i nie miej nic strachu. -
- Stanął. My insi wedle niego płotem...
- Tnie baba sierpem z wielkiego rozmachu,
- Złocista cała miesięcznem tem złotem...
- Spadł kołtun, małpa z nim. Jakoby z dachu.
- Nuż z pętlą do niej! Chwycilim niebogi,
- A Zięba babę podebrał pod nogi.
- Długo ta w oczach niewiasta mi stała,
- Z tym wyniesionym sierpem ponad głową,
- Od nocy onej księżycowej biała,
- Z lnianą zawijką na czole... Tak ową
- Judyth malują, kiedy w łunach cała,
- Nad szyją króla tę klingę stalową
- Wznosi, ogromnej pełna jakiejś mocy,
- W sprawie swej z Bogiem zszeptana tej nocy.
- Nic chciały gadać Mazury o paszczy,
- Ale ich drżączka łamała coś trzy dni.
- Więc onej ludzkiej uchodząc precz tłuszczy,
- W kątach siadali markotni i wstydni.
- Aż, jak kiedy się ograszka wyłuszczy,
- Tak im się lico pomału rozwidnia
- Gdy przyschła na nich ta małpia wyprawa,
- I jeden tylko nie wrócił Szaława.
- Długo nas jeszcze ona to przygoda
- Mazurska, w naszej cieszyła mitrędze,
- I śmiechem po nas pryskała, jak woda,
- Z niejednej piersi spłukując dnia nędze.
- Małpeczka owa też, iż była młoda,
- Prędko odwykła na swojej poprędze
- Od lasu, bawiąc nas swą szpetną gębą.
- Ta, wielką odtąd przyjaźń miała z Ziębą.
- A lud na duchu omdlał. Te krainy
- Wrzące, hart biorą od kęska do kęska.
- Człek nie z żelaza, lecz z mietkiej jest gliny,
- Ledwo się w którym ta moc najdzie męska;
- By w dobrej sile złe przetrwał godziny.
- A tak, dwuraźna tam biła w nas kleska:
- Bo czas ubiegał, i duch za nim w ślady,
- A na obojgo nie widział nikt rady.
- Jednych do żółci burzyło to prawie,
- I o tych najmniej nie miałem kłopotu.
- Insi szli chętnie ku łacnej tej strawie,
- Ku zleniałemu onemu żywotu.
- Lud mułem obślizł, jak pień legły w stawie.
- Żadnej w nim sprawy, żadnego nawrotu!
- Więc myślę, że jest lepszy głód i wojna,
- Mór nawet, niż ta bagnistość spokojna.
- Tylko niewiasty (dawno było trzeba
- Słówko mi przerzec choć o tym narodzie!)
- Obeszłe rosą łez, gdzieś w siność nieba
- Wpatrzone, trwały cierpliwie o głodzie,
- Kęskiem nadziei żywiace się chleba,
- Już wybiegają troskami poprzedzić
- Czasu, o chaty, dziecię już rzucone
- Na klęczki, szepcą: Pod twoją obronę.
- Prawda jest, że tam szumiało, jak w roju,
- Od swarów, plotek, i różnych małości.
- Baby — wiadomo — nie mogą w spokoju
- Dnia utrwać, bo im żółć zalewa kości.
- Więc sobie w onym tęskliwym postoju
- Folgę czyniły. Tak, zanim umości
- Gniazdo, jaskółka okrutny wrzask czyni
- I świegot. Ha, cóż? Przecie gospodyni!
- A potem głoski te dziewczęce, szklane,
- Te pieśnie nasze, z takiego daleka
- Tu przyniesione, odbite o ścianę
- Puszcz tych!... Już różnie próbował los człeka,
- Niejedną w piersiach wypalił mu ranę,
- A kiedy słucham, łza w wąsy ucieka...
- Taki szmat nieba naszego i pola
- W pieśniach tych, z nami przyniosła tu dola.
- Wiec to staruchę jaką, chciwe skazek,
- Jak maki kupką rosnące, obkolą,
- To gdzie aa drzewie przybiją obrazek,
- W wianki obwieszą jak u nas, pod Wolą,
- To w ostrokole uczynią przełazek,
- I o zachodzie z chłopcami swawolą...
- Drobiazg to. Ale na tym krańcu świata
- Dom z tego pachnął serca! Pachła chata!
- A tak to duszę brało, ze ja, stary,
- Com od młodości odstąpił już w lata,
- I myślał fajce mej dochować wiary,
- Znagła poczułem, jak serce kołata,
- I na śnie rolne stawały mi mary.
- — Ha, myślę, niechże mnie ta puszcza swata!
- I zaraz jąłem podobać głos cienki
- I czarne oczy Żukówny Jelenki.
- Żukówna z Kurpiów była. Rzecz wiadoma,
- Że jak na zone, to tylko Kurpianka!
- Bór to u siebie tak chowa, jak doma,
- Do marcowego podobne sasanka.
- Puch na tem szczery... A gdy się zasroma,
- Gdy śniade liczko skraśnieje z pod wianka
- Ciemnych warkoczy, toś przepadł od słowa,
- Tak ci zapachnie jagoda borowa!
- Zrazum się bronił. A jakom jest z rodu
- Rzemieślnik twardy, tak jąłem, jak młotem,
- W głowę się stukać... Nie brałeś za młodu,
- A to ci teraz, staremu, co po tem?
- To kurpiowskiego zachciało się miodu?...
- Kurpiowskie] pszczółki, z brzęczeniem tem złotem?
- Bacz, byś do barci nie wsadził gdzie łapy,
- Jak niedźwiedź, bo ci ją przychwycą capy!
- Ale czy urok jaki, czy przygoda,
- Jelenka sama tak lgnie mi, jak smoła.
- To kwiecia narwie i mile je poda,
- To jakoś tęskno popatrzy z pod czoła...
- — Ha, myślę. W dziewce widać krew nie woda,
- Gdy się tak winie ku mnie, by jemioła...
- Jakby rzec chciała: Mój panie Balcerze,
- Jeślim ci miła, to niech mnie Waść bierze.
- Więc by, broń Boże, nie było w tem grzechu,
- Ojcu i matce skłoniłem się o nią,
- Rzekąc: — Już Waszaiość, mój panie Wojciechu.
- Musisz się ze mną podzielić swa donią!
- Kręci ów głową; aż ona w uśmiechu
- Słonecznym cała, by jaskier nad błonią,
- — Tatuńciu, — szepnie, — Nie brońcie mi doli!
- Mnie jest pan Balcer po sercu... po woli...
- I zaraz oczy rzęsami nakryła,
- Jak gdy majowe słońce zajdzie chmurką,
- A jasna rosa u rzęsów zaszkliła...
- Lecz matka w ręce klaśniei — Co ty, córko!
- A gdzież o ciebie swat z wódką przysyła?
- Gdzie drużby idą z muzyką w podwórko?
- Gdzie oracyja? Gdzie chleb kipi z niecek?
- Gdzie to na wieniec ruta? Gdzie zapiecek?
- Skraśniała dziewka, łzą oko zachodzi,
- A Żuki — Powoli tam, matka, powoli!
- Tu nie Zielona! Tu morze świat grodzi!
- Swaty!... Hm! Swaty!... Tu nikt ze swawoli
- Swatem nie gardzi! Mogą u nas młodzi
- Muzyki patrzeć, kołacza, taj soli...
- I jaćbym nie chciał jak byle zdać dziecka -
- A cóż? Co robić?... Tu nie Myszyniecka!
- I kreci szyją w tej siwej kapocie
- Taśmami szytej, i patrzy w okienko,
- Aż mu źrenice stanęły w łez złocie...
- Więc tabakierki dobył, puknął w denko,
- Pociągnął rzemyk, zażył. — Tu sierocie
- Trzaby opieki... Tak cóż ty, Jelenko?...
- Tak padnij do nóg matce! Niecił bez żalu
- Cię dawa! — Padła w rumieńcach koralu.
- 0 moje skarby najmilsze, kochane!...
- Myślę ja sobie — a wąs mi aż wstaje.
- — Już ja twym sługą do śmierci ostanę,
- Czy tu, czy w insze los rzuci nas kraje...
- Drogę przed tobą w listeczki różane
- Usypie!... Tu serce tak we mnie roztaje,
- Że głos ściśnionem gardłem wyjść nie może,
- Więc tylko ryknę: — Tak mi Panie Boże!...
- I zaraz my tam pierścionki zmienili,
- Co je Horodziej poświęcił pacierzem,
- Już czekający w tęsknościach tej chwili,
- Gdy ksiądz się najdzie, a my się pobierzem.
- A choć puszcz była od mili, do mili,
- Tak mi się sromu nakryła puklerzem
- Dziewczyna moja, ze chociaż pijany
- Myślą, czekałem na ślubne organy.
- Więc mi nie małą pomocą w tej wojnie,
- Jakąm sam z sobą miał, był ów sierota,
- Com go przygarnął. Gdy wejrzy spokojnie,
- Już wolniej ukrop po żyłach się miota,
- Już w piersiach cicho, już w myślach dostojnie.
- Więcem tu doznał, jak się ta lichota,
- Którą uczyni człek inszym — obraca
- W moc, kiedy duszna zmorduje go praca.
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- A strażnik rzadko naglądał do gmachu.
- Rankiem na wieży obwołał hejnały,
- (A jak kot łaził po wyszkach, po dachu,)
- To znów przepadał gdzieści na dzień cały,
- To murzyńczukom napędził przestrachu
- Batem, co ognie u kotłów trzymały,
- A w coraz insze ubiory przybrany,
- Jak Włoch się nosił, Francuzy, Hiszpany.
- Aż gdy w cygańskie raz przybrał się hadry,
- Nie mogłtem ścierpieć, więc rzeknę: — Bez gniewu!
- Nie chcę ja żadnej z Waszmością mieć zadry,
- Lecz co za racja takiego odziewu?
- A ów z podełba: — Waść sięgasz w zanadry?
- Waść serdecznego zatargać chcesz trzewu?...
- Pokiwał głową, zaś wspiął się do góry
- I w ucho: — Żeby nie czuć własnej skóry!
- Własna mnie skóra mierzi, że się tuta -
- Polak, — najduję na cudzym śmietniku!
- To mi polskiego, uczciwego buta
- Żal jest, i chodzę w francuskim trzewiku.
- Kapoty polskiej też żal, bo za suta,
- Za dobra! Lżej mi w hiszpańskim mentliku.
- Gdy więc tu naród przeróżny umiera
- I łachy ciska, to człek się przebiera,
- Jak mu tam padnie... A zasię co z domu,
- Szczędzi. Do trumny przyda się na pochów.
- Waść mnie nie wydaj... To ja pokryjomu
- Co dnia na wieżę z niemi... To do lochów
- Niosę, przewietrzam... A nie mów Waść komu!
- Składam:. Do czysta chędożę to z prochów...
- Zawsze się coś tam zapyli, coś przetrze...
- Umilkł, i wielkim nosem brał powietrze.
- — Więc to sam wieszam aa haki, na grzędy,
- Albo do skrzyni kładę, i tak leży...
- Szkoda, ze nie mam choć witki lawendy,
- Lub rozmarynu, co dawa dech świeży...
- Aż jak. poczuję, że już, to w te pędy
- Zrzucam te łachy, i do swej odzieży,
- Do własnej! Czapkę mysz zjadła mi nową...
- Co mniejsza, bo tam na Sąd z gołą głową. -
- Umilkł. A na mnie zostały te mowy,
- Jak ćmy, gdy człeka z nagłości oblecą...
- Zaczem w gmach, szedłem. A tam już wiatr nowy
- Po łbach buszuje. Nie poznasz już gdzie co.
- Już wódka, już-ci pijanemi słowy
- Klnie jeden, drugi bełkocze co nieco,
- Już się tam różne najdują pociechy,
- Już gęby, które dymają, jak miechy.
- — Życie, bo życie, brat! Wola, bo wola!
- Rajcował Opacz, ująwszy się w boki,
- Iż go ta czarna rozparła fasola
- Z czującem sadłem. Chłop, tak był głęboki,
- Że nim wyłożył żywot, już mu z pola
- Umknęli insi, a on te obroki
- Ku sobie zgarniał, co w zęby popadło...
- Taki otchłaniec był z niego na jadło,
- — Tęgi łeb, kto tę zmyślił Brazyliją!
- Riumkę za jego, wot, wypiłbym zdrowie.
- Nifet mi z przykazem nie stoi nad szyją,
- Chcę śpię, chcę nie śpię i wszy biję w głowie,
- Psy mi te czarne warzą, miskę myją,
- Ja tabak kurzę, i co mi kto powie?
- Barak? — Wot, głupość, gdy sytno w baraku...
- Tak dawaj, brat mój, na riumkę haraku!
- Raz — nic. A drugi — utrafił im w sedno.
- Dalej mu rzucać na rękę trojaki...
- Wypatroszyli kaletkę niejedną,
- Krzyk, bijatyka, przekleństwa, siniaki...
- To nieraz gwiazdy na niebie już bledną,
- A ci wichrują i grają w kułaki.
- Nie wszyscyć. — Ale że była garść tęga,
- Których ta w błoto wnurzyła mitręga.
- Gdybyż wieść jaka! Jakowa nowina,
- Że się to nasze czekanie skończyło,
- Że już stąd idziem precz, że się naczyna
- Żądany żywot z siekierą a z piłą,
- Że pług już dla nas granice zarzyna...
- Nic! Tak przyciśli nas, jakby mogiłą.
- Strażnika pytać? — To tylko rozłoży
- Te ręce: — Nie wiem... Nikt nie wie... Gniew boży -
- Ale Sekura Paweł tak sumował:
- — Co za mamona na oczy mi padła,
- Żem ja, człek-oracz, w te światy wędrował,
- Pługa rzuciwszy i kosy, i radia!
- Sam Bóg mi zagon zadokumentował,
- Chata, by gołąb, pod strzechą mi siadła,
- A ja tu cudze pocieram dziś kąty,
- Bez duszy chodzę i w głowie mam mąty.
- Kamień mi dajcie! Uwiążcie pod brodą
- I na dno. Tak mi bądź miłościw, Boże!
- A zaś patrzajcie, jak będę szedł z wodą,
- Bo ja się głową do chaty położę...
- Czarty niech tutaj po górach się bodą!
- Ja chce na równię! Na pole! We zboże!
- Ziemia tam płacze za mną... Ziemia woła.
- Jezus Marya, rataj! — Tu nie zdoła
- Żalowi, ryknie, i łbem rżnie o ścianę.
- Dziw, że się w dwoić, jak bania, nie spuka.
- A taż się głosy zaniosą pijane;
- — Zalać robakal Najlepszać to sztuka! -
- Dość. Czy ja świadkiem naprzeciw ci stanę,
- Ludu ubogi, gdy dola cię fuka?...
- Czy skarżyć będę i szukać przyczyny
- Na ciebie, którym też nie jest bez winy?...
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- A na toż właśnie, partja nowa wtedy
- W dom emigrancki przyszła. Same szwaby.
- Tylko, że na nich nie było znać biedy,
- I niejednemu aż trzęsły się schaby.
- Nie moglim przystać do onej czeredy,
- Ani my chłopy, ani do bab baby,
- Bo z tem nijakiej ni mowy, ni zgody,
- A chrzest nie z krzyżma bierą, tylko z wody.
- Zwyczajnie, lutry takie, czy kalwiny,
- Jak te, co u nas po Olendrach siedzą.
- Fajczysko w zębach, raz wraz plują śliny,
- A kawę z miski trzy razy dnia jedzą...
- I oni się też, od pierwszej godziny,
- Tak przegrodzili z nami, jakby miedzą.
- Rzekniesz: Pochwalon, a ten ci niecnota
- Zamiast — Na wieki — rzec, cości mamrota!
- Ci, kiedy przyszli, a wytchli z tej drogi,
- Każdy się zabrał do jakiejś fabryki.
- Ten dratwy ciągnie, szlifuje ów rogi -
- Pukają mlotki, zgrzytają pilniki,
- Trzeszczą szrubsztaki, a w hałas ten srogi
- Wpadają szwabek klapiące trzewiki.
- Te "lauby" swoim stawiają od spieki,
- Jakby tu siedzieć mniemały na wieki.
- Nic po nich nie znać tęskności, załoby,
- Pod ktorą polski chłop z sił schodzi, pada...
- Spokojnie czynią rzecz swoją, jakoby
- Tu się rodzili i żyli z pradziada.
- Skończą robotę, to w różne sposoby
- Spiewająa, jakby właśnie szpaków stada,
- Z wiatrówek biją, biegają do mety,
- Poczem fasoli pojedzą i — w bety.
- Z nami — ni tak, ni siak. Nie było zwady,
- Bo pilno w swej się trzymali porębie.
- Ale że z naszej niejeden gromady
- Kułak zaciskał i ślinę mełł w gębie.
- — Już my tu jakiej dożyjem się zdrady! -
- Mruczały chłopy. — Już my tu na zębie
- U tych odmieńców! Czuj duch tylko, kiedy
- Naniosą nam te pludry jakiej biedy! -
- A dookoła bagniska dyszały
- Tchem zaraźliwym z pożaru gorąca.
- Co rana obłok podnosił się biały
- Z ziemi, co stała mokra i dymiąca,
- Jak one stogi, gdzie trawy zaprzały,
- A rozpalony i wielki stos słońca
- Gorzał nad nami od świtu do nocy,
- Lud wyżymając z ostatniej już mocy.
- I tak śmierć weszła do naszego gmachu,
- I uglądała milczkiem, gdzie ugodzi.
- Zaczuł ją naród... Z nagłego się strachu
- Ów dreszczem wstrząśnie i rzecze: Ot, chodzi
- Po moim grobie ktości! — Ów z pod dachu
- Rwie się, jak błędny po bagnach gdzieś brodzi,
- Inszy zanudzi sobą i zabiada,
- Na tym pot zimny, jak. rosa, opada.
- Więc w tej duchocie martwej, zmora siadła
- Na piersiach ludziom, niby Babia góra.
- W kąty się kryją, odchodzą od jadła,
- Jak bursztyn, tak się na nich żółci skóra.
- Potem ciemnieje, jak słoma, co padła,
- I którą z deszczem roznosi wichura,
- W półkrwawych potem, pół złotych kolorach
- Mieni się, jako żywice po borach.
- Tak naznaczone były ludzkie głowy,
- Jak gdy w porębie topór znaczy drzewa.
- A choć nie widział nikt onej królowy,
- Wiatr wszyscy czuli, co ze żgła jej wiewa.
- Czekała. Pory czekała, jak owy
- Żeniec, gdy łan mu pod kosę dojrzewa,
- A ów pogląda, folgując do chwili...
- Nocami, w miesiąc patrzący, psi wyli.
- Aż się zamachła! Hej, nie w źrałe kłosy
- Trafiła ślepa żniwiarka! Nie w zboże!
- Ale w kwiatuszek, co biały od rosy,
- Słonka oglądał i czekał na zorze...
- W dziewkę trafiła moją! Więc mi włosy
- Na łbie stanęły, jak dęby te w borze,
- Kiedy ją strażnik pomacał pod żebra,
- W oczy jej spojrzał i rzekł: Śmierć jest! Febra.
- A żar tak suchy liczko jej podpalił,
- I piersi miała tak ogniem bijące,
- Że zaraz dla niej gromnicę osmalił,
- Rzekąc: — Ta zajdzie wpierw jeszcze, niż słońce. -
- A szło południe... Z nóg ojciec się zwalił,
- Jak kłoda; baby poklękły płaczące,
- Jam z wielkiej mocy o ziem czapą gruchnął
- Za włosy porwał się, i rykiem buchnął.
- Ratować?... Czem? Jak? Choć łbem bij w podłogi!
- Leżała cicho, lecz była snać w męce,
- Bo jej się w twarzy mieniły pożogi...
- Aż nagle siędzie, w krzyż złoży te ręce,
- — Upał mam w sobie! — zawoła. — Wiatr srogi
- Po żyłach chodzi mi! — I te jagnięce
- Piersi przyciśnie i szepnie: — Już biją
- Dzwony na dobrą noc... Jezu Maryjo!
- Takie więc było ostatnie jej słowo...
- Oczyma tylko po twarzach nam wodzi,
- Wie, czuje, słyszy, poruszy tą głową,
- Ale ja cichość śmiertelna już grodzi...
- Nagle się w czole zamarszczy surowo,
- Dwie łzy ukanie zimne, i tak schodzi
- W zadumie z świata, nieporatowana,
- W dziewczęctwie białem, mężowi nie dana.
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Przeciw ty komu walczysz, Panie! Panie!
- Przeciw tej parze, co znika obłokiem?
- Przeciw listkowi, co padł, a nie wstanie?...
- ÂŹdźbło suche gonisz zapalczywem okiem?...
- Któż wiec nad nami ma mieć zmiłowanie,
- Kiedy ty, ociec, dociskasz wyrokiem!
- Jakoż więc mamy żyć, jak mamy dyszeć,
- Kiedy ty, ociec, nie będziesz chciał słyszeć!...
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Nie dałem dziewki grześć w te długie rowy,
- Które tam zaraz kopacze czynili, -
- Iż jak się zacznie czas taki morowy,
- To ludzi strzęsie, by maku z badyli, -
- Ale jej wianek zwinąwszy u głowy,
- Poniosłem het precz sam, nim się spatrzyli,
- I takem ziemi dał ją i pochował...
- Bom twardo oną niebogę miłował.
- Trzeciegom dnia się powrócił o mroku,
- Wyschły, jak gdyby po ciężkiej chorobie.
- Ni łzy, ni mowy jakiej, tylko w oku
- Srogość, co drugim nie dawa, ni sobie.
- Krzyk za zębami, pięść ścisła przy boku.
- Skóra zczerniała na mnie, jak na. Jobie,
- By ryś biegałem, co postrzał wziął kuli...
- Ludzie mi z drogi szli, bo bójkę czuli.
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- A mór bit po nas i składał w zagony,
- W porę, bez pory, nie dbając o źrałość.
- Ale ze dla mnie, te męki, te skony,
- Za wiatr już były po tamtym, za małość.
- Więc za najmilszą głową utęskniony,
- Nie czułem nawet, że inszym też żałość.
- Tak człeka stwardzi ból, i tak mu zwyknie,
- Że go po żywem mięsie kraj — nie krzyknie.
- Wnet po mej dziewce Prokurat szedł stary -
- A zasnął cicho, jak dziecko w kolebce.
- Śmierć, nim takiego powali za bary,
- I nim mu nogą na gardziel nadepce,
- Dawne, a lube przywodzi nań mary,
- I w ucho różnych cudności naszepce,
- A tak, lekuchao, w ostatnią go ciszę,
- Bajką, jak matka, do spania kołysze.
- Więc czego nigdy nie czynił za siły,
- Teraz jął śpiewać żołnierskie piosenki,
- A jasne łuny po licu mu biły,
- Od jakiejś dawno zagasłej jutrzenki.
- Już sztywniał, już w nim drętwiały te żyły,
- A jeszcze machał rękawem bez ręki,
- I salutował powietrzne gdzieś wodze,
- Na wielkiej, którą już odchodził, drodze.
- Aż targnie sobą, śledzie, zgarnie z czoła
- Snop białych włosów, co spadł mu na oczy,
- I krzyknie: — Cesarz! Sam cesarz mnie woła!...
- Wiw Napoleon!... — krzyknie, z łoża skoczy...
- I zanim strażnik przytrzymać go zdoła,
- Ostatnim marszem za progi gdzieś kroczy.
- — Raz, dwa... Raz... — liczy; wtem chwieje się, bladnie,
- I z suchym trzaskiem czaszki w tył upadnie.
- A kiedy poległ tak, i gdy tak leży
- Rozkrzyżowany pod nieba błękitem,
- A wąs mu mleczny, jak wiecha się jeży
- Na licu, kulą u szczęki przebitem,
- Nagle go słońce w pierś martwą uderzy,
- I promień kładzie na sercu odkryłem.
- I błyszczy, w one ostatnie momenty,
- Jak krzyż, po bitwie, przez wodza przypięty.
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Ale nie wszyscy mieli śmierć tak cudną,
- Jako ten żołnierz. Dla inszych się w kata
- Z żeńca mieniła, co ręką swą brudną
- Wpierw cię zbezcześci, nim zgładzi ze świata.
- Więc się jak kłody staczali w rów żmudno,
- Nie jak ptak, który na wolność wylata;
- Bez onych zadrgnień jasnych i trzepotów
- Ducha, co w drogi wieczyste już gotów.
- I byłoby to wpadało, jak trzody
- Pomorkiem tknięte, w te skony bydlęce,
- Tylko że ich tam, czy stary, czy młody,
- Cieszyła w trudnych terminach i męce
- Staruszka owa z Nadbużnej zagrody.
- Temu w krzyż złoży stygnące już ręce,
- Temu szkaplerzem śmiertelny pot zetrze,
- Nad tym od pokus obżegna powietrze.
- A iż nic do niej przystępu nie miały
- Tchy zaraźliwe, co w siebie je brała,
- Chłopy ją "Świętą z nad Buga" przezwały,
- I ta się nazwa już przy niej została,
- Jak miesiąc, migał nocami jej biały
- Rańtuch, gdy w szeptach anielskich szła cała...
- A drugi oczy gasnące otwierał,
- Grzechy spowiadałf jej, i tak umierał.
- Zaczem kończyli różnie. Jeden runął,
- Jak gdyby w czoło trafiony kartaczem,
- A ów powoli do dołu się sunął,
- W ciężkich wzdychaniach, ze skargą i z płaczem.
- Tamten w pień zaklął i duszą wraz plunął,
- Inszy, nie mając obejrzeć się za czem,
- W cichości sztywniał i oczy zawierał.
- Ów, krzyk ogromny dawał, gdy umierał.
- Aż się powalił i Paweł Sekura.
- Ten jak dąb runął podcięty na boru...
- Oczy mu zółcią tak zaszły i skóra,
- Że człowieczego zbył prawie koloru,
- Do żywicznego, tlącego się wióra
- Podobny raczej. A tak do wieczora
- O dzień się zmienił chłop, że go bez mała
- Matka-by własna nie była poznała.
- Ale iż wielką ów siłę miał w sobie.
- Więc się tak z śmiercią, jak z zbójem potykał,
- I przez gwałt onej nie dawał chorobie,
- Choć stygnął, tracił dech, że prawie znikał.
- Jedną ten nogą, jak mówią, był w grobie,
- I już się nad nim dzień boży zamykał,
- Gdy nagle zgasłe źrenice otworzył,
- Porwał się, stanął na nogi i — ożył...
- Lecz jak się w źrebca wilk weżre borowy,
- Tak się i w chłopa głęboko śmierć wżarła
- I sięgła więcej niż życia połowy,
- Krzyk i głos ludzki wyrwawszy mu z garła.
- Jakby piorunem rażony, zbył mowy,
- I tak mu dusza na ustach przywarła,
- Ni w tył, ni naprzód nie mogąc do świata,
- Jak wróbel, gdy się po wniku kołata.
- Więc od tych, którzy z tej wyszli choroby,
- Choć śmierć już kręgi łamała im kołem,
- (Bandys w konaniu przeleżał trzy doby,
- I tuż nad samym zatrzymał się dołem),
- Jakby zdaleka cuchnęły już groby.
- Śniadzi chodzili, z pozółkłem tak czołem,
- Jak ów Piotrowin, wstający w połowie
- Z jamy, co wisi u Fary w Łukowie.
- Niechętne taki miał z ludźmi rozmowy,
- Jakby w języku skróciło mu szprychy.
- Po kątach patrzał, i nakształt się sowy
- Odąwszy, siedział zgarbiony i cichy.
- Więc nas tak wiater obleciał grobowy,
- Jakby śmierć wszystkich postrzygła już w mnichy,
- Co mi się zdało nieznośnem bez miary,
- Bo niźli cichość w kupie, — lepsze swary.
- Cichość dla kopy, jak mielnik ów bywa,
- Co młyńskie koło rozwiedzie na tryby.
- Kupa, rzecz w sobie osobna i żywa,
- Wrzawa jej głosem. Jak rzeka, tak ryby
- Nieme łoskotem fal swoich nakrywa.
- Ruch ma szeroki, a nie wie, co dyby.
- I choć nie sami przedniejsi w niej chłopi,
- Wszystkich w ognisty szmelc swym żarem topi.
- Więc gdy tak śmiercią dyszały te mury,
- Na wiecznym progu gdy wszyscy stoimy,
- Szwaby się od nas wyniosły na góry.
- Nuż ognie palić smolne, kurzyć dymy,
- Tak się rozwlokły nad nimi te chmury
- W słońcu, jak gdyby złote baldachimy,
- A uczyniwszy od nas tę przegrodę
- Po jadło tylko schodzili i wodę.
- Co bacząc, rzecze raz Przytuła: — Braty!
- A możeby my tak samo zrobili?
- Po nieboszczykach popalić te szmaty,
- I w gory! Choćby na jakie dwie mili...
- Choćby w szałasach... To może zatraty
- Ujdziem! U szwabów mór równo nie tyli!
- Lecz go zakrzyczą: — Ot, grzeszne gadanie!
- Co ma być — będzie; co się ma stać — stanie.
- Będę się śmierci umykał z pod kosy,
- Jak ta bylina z pod sierpa uwrotem,
- A ona i tak ułapi za włosy,
- Choćbym się grodził fortecą, nie płotem.
- A jak nam przyszło pociągnąć tu losy,
- Kto rekrut, rekrut. Uciekać!... Co potem?
- Śmierć raz sądzona. Więc niechaj się dzieje
- Co chce! Niech ta już wszystko zmarnieje!
- Lecz choć tam człowiek tak stwardniał na duszy,
- Jak zeschły rzemień, to precz mi się śniły
- Po nocach, wskroś tych wielkich borów głuszy,
- Nasze wioskowe, zielone mogiły,
- Te brzozy białe, co wiatr gdy je ruszy,
- Z szeptem liść trzęsą i wierzch gna pochyły,
- Tak sypiać rosa, jak łzami szczeremi
- Na kości, co tam w święconej śpią ziemi.
- I tak mi w oczach, jak mara niezbyta,
- Sunął mój pochów z światłami i z cechem...
- Tu furczy bracka chorągiew rozwita,
- Tu dzwon żałosnem oblata świat echem,
- Tu mi się kłania szumiący łan żyta,
- Tu mnie ksiądz kropi, bym nie szedł precz z grzechem,
- Tu organista, chrząknąwszy, zaczyna
- Statecznym basem piać: Salve Regina...
- Z wzdychaniem lecą krewniaków pacierze,
- Pod dom mi wieczny kopią fundamenty,
- A ja tu w trumnie nadobnie se leżę,
- Wąsa zjeżywszy na one lamenty.
- Tak idę w ziemię, w ojcowej tej wierze,
- A gdy nad głową i krzyż mam zatknięty,
- Do dnia sądnego spać mogę tak pięknie,
- Czekając, aż ten grób nademną pęknie.
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- I dziw! Gdy tyle poległo tam siły
- Dobrej, i tyle jarego żywota,
- Horodziej przetrwał! Pień stary, pochyły,
- Co dawno czarne skrzypiały nań wrota.
- A kiedy młodym pomocne nie były
- Targi ze śmiercią żadne, ani wota,
- Ten ostro trzymał się, berlicą pukał,
- I na lud, iż dał górę złemu — fukał.
- — Baby wy! Cóż to, czy nic do roboty
- Lepszego nie masz, kpie jeden i drugi,
- Jak umieranie? By dukat dzień złoty!
- Bóg pracę rozdał, a gdzie do niej sługi?
- Wtem Łuć Ostańczuk! — Toć ja nie z ochoty!
- Toć jaby wolał pleść łapcie u strugi...
- Toć nie z rozpusty!... — To Pińczuk się zwinął
- Jak jeż i milczkiem ze świata wychynął.
- Więc po tym chłopie żal objął mnie srogi,
- Iż twardy kark miał, choć niby pochyły.
- A widząc, iż ma już oziębłe nogi,
- I że się po nim już cienie rzuciły,
- Pod szopę my go wyciągli, w pół drogi
- Do ostatecznej pospólnej mogiły.
- Gdyż nie osobno grzebiono tam w ziemię
- Trupa, lecz razem, gdy śmierć cisła brzemię.
- Aliści rankiem patrzę, co u licha?...
- Sen-li, czy jawa? Mój Pińczuk u progu
- W śmiertelnem stoi żgle i nosem czmycha.
- Patrzę, aż idzie do swego barłogu,
- Siadł, dobył fajki, machorką napycha,
- Cmoknął i westchnie: — Nu, tak sława Bogu!...
- — Wszelki duch! — krzyknę. — Czego żądasz bracie
- Umarły?... — A ów: — Krzesiwka nie macie?
- Porwę się, cmoka cybuszek swój krzywy,
- Jakby nic nigdy, i pluje w podłogę...
- A już się zgruchnął naród na te dziwy.
- Zdaleka stają, po oczach znać trwogę...
- Wtem tknie go baba i wrzaśnie: Toć źywy!!
- Więc dalej insze: za rękę, za nogę,
- Nuż o śmierć pytać! Lecz nie chciał powiadać,
- Tylko to jedno: — Nie moglim się zgadać! -
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Tak my tam zbyli więcej niż połowy
- Ludu, z gromady naszej, w tym pomorze.
- Sam Bóg rachował tylko one głowy
- Chłopskie, co po śmierć ciągnęły za morze.
- W płytkie je rzędem składali my rowy,
- Pod wapno żywe. Po małej więc porze
- Klęsnęła ziemia pożarłszy te ciała,
- I znów głodnemi usty ku nam ziała.
- Tak poszedł Tatar Marcin, tęga głowa!
- Tak Czop, ów z Miedznej ucieszny braciszek.
- Poszedł Muzyka Bartek, co od słowa,
- Z baranich umiał głosu dobyć kiszek.
- Poszedł Sofoda, poszedł Kacper Sowa,
- Karbowiak Michał i Wójcik Franciszek.
- Wszyscy tam padli w najpierwszym tym boju,
- Niech spoczywają na wieki w spokoju!
- Ci, co zostali, trzymali się ściśle
- Razem, dla większej pewności i mocy.
- Tak tratwy, luzem płynące po Wiśle,
- Związuje retman na wicher i w nocy.
- Lud się sprostował, drzemiący obwisłe,
- Tak go naciągła śmierć, jak rzemień w procy.
- I duch wyświetniał z tej klęski i burzy,
- Jak błyskawica, pogodę co wróży.
- Lecz gdy tak setne do Boga szły dusze,
- Nieoszczędzone też były i dziatki.
- A śmierć się po nich, podobna pomusze,
- Chciwie rzucała, co czerw składa w kwiatki,
- Gdy maj ośnieży jabłonie a grusze.
- Więc ubijały się przed niebem matki
- O drobiazg ten swój, któremu co rana
- Góreczka była osobna sypana.
- To strach, co w ziemię poszło tej białości
- Liljowej ciałek, co ocząt błękitu!
- Tak śmierć chrustała ptaszęce te kości,
- Jak dla igraszki, bez trzasku i zgrzytu.
- Furty się rajskie dla jasnych tych gości
- Nie zamykały od świtu do świtu.
- A wieczorowe jutrzenki i zorze
- Od główek lnianych złotniały, jak zboże.
- Więc gdy raz matki za dziećmi aż wyją,
- Co je żerdziami wepchnęły w dół draby,
- Patrzą, aż idą całą kompaniją,
- W czapkach, z fajkami w zębach, gwiżdżąc, szwaby.
- Jakże nie wpadną w srogą rebeliją,
- Jakże na Niemców nie rzucą się baby!
- — Bij, kto katolik!... — Wrzask leci i głosy,
- Niemcy w tył, baby za nimi, jak osy.
- Tną, gdzie popadnie! Już misy i garki,
- Jak żądła rażą z furkotem, a rojno,
- Już baby z żalu, iż naród to szparki,
- Tem sroższa w sobie zajarza się wojna,
- Już w guzach szwabskie i głowy i karki.
- — W nich! — krzyczą. — Dalej! A kupą! A hojno!
- Wtem jedna gołą pięścią Niemca udrze:
- — A czapkę z głowy!... A szanuj śmierć, pludrze!
- Dopieroż w szwabach krew buchła. Hergoty!
- Wrzeszczą, machają fajkami nad głową
- I w pozad runą. Aż wsparci o płoty
- Nuż się oglądać za bronią jakową.
- Chwycił kół jeden. Nuż za nim w te loty
- Rwać koły insi... Oj, byliby zdrowo
- Przetrzepli baby! Wtem strażnik ze smyczy
- Puści brytany, i — huź go! — zakrzyczy.
- Rzucą się psiska, jak biesy zajadłe,
- Z warkiem, z skowytem, z pianami u pyska,
- Nła piersi skaczą,tarmoszą po sadle,
- Rwą łydki, Niemcom targają pludrzyska...
- Chwycą się baby gromadą, jak trznadle
- Uciekać, gdy je kot spłoszy z śmietniska,
- Ciskają miotły, skorupy i grabie...
- Tak się skończyły batalje te babie.
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Opacz, tymczasem pod boki podparty,
- Jadł, pił za piąci, i cygar swój kurzył.
- Umarł kto? Dalej ów mazać dług z karty,
- Iż się to, było, każdemu zadłużył.
- Więc krzyż, i amen, i dość. A ie warty
- Przy chorych strażnik czyniący się znużył,
- Obrał się Opacz patronem nad kotłem,
- Gęsto murzynów sięgając pomiotłem.
- Dopieroż to się zaczęły reduty
- Na tem szafarstwie, i różna intrata!
- Zrzucił chłop trzosa, tak żywot miał suty,
- Kiep szlachcic przy nim, kiep przy nim brat łata!
- Już czuba sadłem smaruje, już buty,
- Już ledwochodem, by dynia brzuchata,
- Toczy się sapiąc, już pije, a owo
- Wszystko mu w porę i wszystko mu zdrowo.
- Więc kiedy słyszy przygany tam czyje,
- To tylko splunie: — Ej, głupi ty, chłopie!
- Chcesz, to się wieszaj! Wot tobie na szyje
- Powróz. Toż mówią: Dla durnia — konopie.
- Co robić?... Świata — mówią — nic przeżyje,
- A ziemi, brat mój, — mówią -— nie przekopie,
- I nie przerobi — też mówią — roboty...
- Tak cóż?... Żal co ty nie grał naszej floty!...
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Tymczasem wiater pociągał od morza,
- Niby dalekie i ciche szeptanie.
- Zaczem głośniejszy zaruszał przestworza,
- Wypłynął, jakby piór łabędzich wianie.
- Rzucił śię, skręcił w bok, i przez rozdroża
- Niebieskie, pędził na słońca spotkanie,
- Jak okręt, wszystkie gdy rozwinie żagle,
- Aż dmuchnął słońca w twarz, i stanął nagle.
- Zczerniało słońce, wichr porwał się dziki,
- Zakręcił trawy i w trąbę je zwinął.
- Wnet w okół wielkie zagrały muzyki,
- I łomot głazów, jak gdyby świat ginął.
- Już lecą grzmoty wręcz, jak kopijniki,
- Łając się głucho; już błyskiem wódz skinął...
- Dymi się z nieba czerwonych krawędzi,
- Huk, tentent, wojsko przeciw wojsku pędzi.
- Bitwa! szeroko w półkolu rozgrzmiało.
- Z świstem dwa wichry trzasnęły o siebie.
- Na szaniec mroków wtoczone już działo...
- Lont błysnął, ogień przeleciał po niebie,
- Ryknął grom palbą! A słowo się stało...
- Wrzące się niebo, jak morze kolebie...
- Burza nabija, przytyka lont, pali!...
- Zawyła w mrokach ziemia... Świat się wali.
- Ale pod ogniem gromów, jak do mety
- Lecący hufiec, chmura bije w szaniec,
- Błyskawicowe wytknawszy bagnety...
- Zachwiał się na swych okopach pohaniec,
- Chmura naciera, im trąbią walety?
- W litaur wichrowy, już z harmat siekaniec
- Umilka... Chmura z chorągwią swą białą
- Wpada na szaniec burz, i gwoździ działo.
- Gdym się wychylił po tej trzaskawicy,
- Już odpływały owe ciemne roty,
- A huf obłoczny zwycięskiej konnicy
- Brał blaski w siebieił czynił się złoty.
- Pogrzmiewał jeszcze świat, i zapaśnicy
- Do swojej chcieli wrócić się roboty,
- Lecz błękit objął niebo i nie dawał,
- Het, odsądziwszy od siebie ich — kawał.
- Westchnęła ziemia, począwszy w swem łonie
- Nagłą i wielką świeżość. Bór się strząsa,
- Dreszcz gąszczem idzie i tęgie tchnie wonie,
- Pstry żmij wyprężył się, i ogon kąsa...
- Trysnęły roje muszeczek nad tonie,
- Jako stop iskier, gromada ich pląsa...
- Świegot, trzepoty ptactwa i gwizdanie,
- Jak w ono świata, najpierwsze zaranie,
- W świat! Naprzód! Dalej! I nam też pociecha
- Ona zadniała, przez wszystkich żądana.
- I my tei w sobie poczuli już echa
- Klekocącego nadziei bociana!
- Już ściele nam się droga i uśmiecha,
- Wznoszą się głowy, prostują kolana,
- A serca biją radosnym trzepotem,
- Jak pszczoły, przed tym wiosennym oblotem.
- W świat! Dalej! Naprzód! Już kamień położym
- Na tej przestrachów i smutków pustyni,
- Gdzie pod piorunem i gniewem my bożym
- Stali! Już dla nas błękitna się czyni
- Droga, którą stąd pójdziem, a otworzym
- Ten żywot nowy, i niebo już sini
- Gwiazdą się modrą, co idąc poprzedzie,
- Te wędrowniki na wyraj powiedzie.
- Więc jak żurawie, gdy w pióra szumiące
- Uderzyć mają i w bujne te loty,
- Wiece wpierw głośne sprawują na łące,
- I w klucze wiążą powietrzne swe roty,
- Krzyk wypuszczając pod zorze grajace,
- Pod zacbód nieba rumiany, a złoty,
- Tak my tam onej zbierali się pory,
- Gwarne porady czyniąc i klangory.
- Od Komisyi, co siedzi gdzieś w Ryjo,
- Pisanie przyszło, by obierać Stany:
- Więc się z myślami różnie chłopy biją,
- Obsiadłszy ławy od ściany, do ściany.
- Za jaką radą iść, albo za czyją,
- Gdy świat ten wszystkim zarówno nieznany
- I każda droga zarówno ubiega
- W niepewność, która dusze nam zalega.
- Właśnie, jak gdyby obierał kto stryka
- W zamkniętych skrzyniach, albo wór pieniędzy:
- Pomknie do jednej, już prawie że tyka,
- Aliści ręki zawściaga czempredzej.
- I w palce stuka i znów ich pomyka...
- I na pajęczej wiszący tak przędzy,
- To chce, to nie chce, aż z onej roboty
- Troiste na twarz wybiją mu poty.
- Radzim... A tłomacz, co jeszcze z wieczora
- Przybył, na karty rozpisał nam Stany,
- Żeby na rozmysł przez dzień była pora,
- Gdzie lud chce grunty orać i być dosłany.
- Aż skrzypią ławy pod nami od wczora,
- I dużo szumu tam, i dużo piany,
- Ale że piwa godnego to mało
- W butlu się onym radzieckim ostało.
- — Co tu za rada, — krzyknie Błażej Dyla -
- Kiedy przedemną nie stoi półkwartek!
- Bo ja wiem gdzie co? Dziesięć mil, czy mila?
- Nawykfadali człowiekowi kartek
- Jak od spowiedzi, rób co chcesz, i tyla!
- Tu czapę o stół cisnął. A wtem Bartek:
- — Ja na los idę! — Wziął czapę, jak pulą
- Strząsnął, wyciągnął kartę: San Paulo.
- Ruszą się młodzi, obstąpią go wkoło:
- — A co? A mogę najlepiej tak właśnie! -
- — Pewno! — Roch krzyknie i pojrzy wesoło;
- — Na los, to na los! Niech piorun zatrzaśnie!
- Co będę madrzył?! — Tu wyszedł na czoło,
- Zanurzył rękę, przebiera, aż chlaśnie
- Trzy kartki na stół. Tal insi: — Nie sprawa!
- Po jednej tylko brać! Niech dwie oddawa!
- Wrzucił, wziął jednę. Czytam: — Parahyba.
- Ci w śmiech. — A to ci chłop w garści ma miarę!
- — To ci świat mądry! — krzyczą. — To ci ryba!
- Trzech brać nie dali, tak łap ów za parę...
- Ano, jak para, to z Baśką już chyba! -
- Tu na Dudkównę zerknęli Barbarę,
- Iż chłop lgnął do niej, i braciom miał swaty
- Słać, jak się tylko dorwie własnej chaty.
- Za Rochem, Bąk szedł. — Święta Katarzyna!
- — Dobra! — zakrzykną. A Bugaj: — Niczego.
- Zawszeć to w niebie pewniejsza przyczyna,
- Jakby na człeka wypadło co złego! -
- Tak znów strząsł Bartek czapę: Stach naczyna:
- — Pianhy! — Piach? — Na nic! Chcę gruntu pszennego!
- — Kampinas! — Wtem Kos: — Kampinowskie lasy...
- Znam... Pod Warszawą... Dawneć to już czasy.
- Westchnął. Lecz insi zakrzyknął — A co to?...
- Ziemię brać losem?... A nuż grunt jałowy?
- Na nic tu z taką radą i robotą!
- Tu mądrej trzeba i znającej głowy! -
- Wtem Kos: — Gadają, co po rzekach złoto...
- A niechby dali wody do połowy! -
- — Złoto? — Pietr krzyknie — Toż ono się kopa!...
- — Nieprawda! — woła Kos. Zgłuszyli chłopa.
- Wsgyscy gadają naraz, tumult rośnie,
- Każdy chce swoje przewieść do ostatka.
- Jak kaczor w kępach ten krzyczy rozgłośnie,
- Tamten jak derkacz krzyczy, ów się zrzadka
- Przebija basem, jak bąk; ten nieznośnie
- Jak krakwa drze się, a ten, jak kołatka
- Wielkoczwartkowa nad wszystkich grzechota,
- Właśnie, jak gdybyś na, pińskie wpadł błota,
- O wielkanocnej porze. Aż z tej wrzawy
- Huk gruchnął. Cichość zrobiła się kołem:
- Horodziej ciężko podnosił się z ławy,
- W milczeniu dotąd siedzący za stołem.
- Grzmotnąwszy pięścią w deski, jak, gdy w trawy
- Strzelec się puści tym rzecznym padołem,
- Przekręci lufy, podsypnie garść z sakwy,
- Huknie, — wnet cichną bąk, kaczor i krakwy.
- Patrzy Horodziej w chłopów; a oczyma
- Brał stary, jakby cęgami człowieka.
- A chłopy w niego też... I tak ich trzyma
- Na samym ostrzu rzęsów, i precz czeka...
- Aż krzyknie: — Hej tam! Sikawki tu niema?
- A wody na łby!... A skocz-no gdzie rzeka,
- Jasiek! A chlusnął choć konwią od stracha,
- Bo się pakuły zajęły na dachu! -
- Chłopy w śmiech, a on pilno patrzy w strony...
- Po nich, jakoby uglądał: gdzie gore...
- Wtem drzwi uskoczą i w tumult się ony
- Pcha ciżba ludu, co przyszła w tę porę
- Z gór. Tak zakrzykną razem: — Pochwalony! -
- — Na wieki! — głosy odrzekną im skore.
- — Wy skąd? — Od Warty! — My zasię od Wisły,
- A my od Bugu. — Ta ręce się ścisły.
- Kręcę ja głową. Obchodzę te chłopy,
- Bo mi zanadto coś patrzą z niemiecka
- Owe to kitle, lejbiki i jopy...
- Czapki też insze, niż ta mazowiecka.
- Ze wszystkiem idą psubratom tym w tropy.
- Tak myślę! Ciasto-ć nasze. Jeno niecka
- Cudza! A patrzciez, narody wy moje,
- Jak to się do tła odmieni, choć swoje! -
- W izbie szum. — Dawnoż z domu wy? — Od roku
- Chyba... Spojrzeli po sobie: — A będzie!
- Lecz naszym błysnął strach, jak iskra w oku.
- — I nie na swojem jeszcze? Nie na grzędzie?
- A ci: — Ej, łatwo na trok, ino z troku
- Nie! To my tutaj obeszli precz wszędzie
- Temi światami, przez góry, przez doły...
- Bab niema, to człek letki i wesoły. -
- — A Bóg-że was to! — zawoła Jan Bania,
- Podniósłszy ręce i oczy do nieba.
- — A toć my rady pragnący, jak kania
- Dżdża! Toć nikt nie wie, gdzie iść, co brać trzeba!
- A tamci: — Hale! My z tego latania
- Wszystko przeznali! I co? Wszędzie chleba
- Skąpo! Tak idziem dalej... Aż krainę
- Całą tę zejdziem... Pampas... Argentynę...
- — Laboga! — krzykniem. A ci — nuż powiadać
- Różności one i szum czynić w głowie...
- Nuż w wąsy dmuchać a z czubem dokładać.
- Chłopy, jak brona zębate w tej mowie! -
- Obrzasł świat, kołem jął mrok już przepadać,
- — Nim się pośpili ci wiatropędowie -
- W różane kwiecie i w srebrne lelije,
- Właśnie, jak kiedy panna wieniec wije.
- Wszedł dzień świetlisty i modrej pogody.
- Po drzewach szeptał wiatr cichy i mały,
- A one, rade tej świeżej ochłody,
- Same szły, same listków podawały.
- Jako więc Boga rozleją się wody,
- Gdy nagle puszczą kry i śniegozwały,
- Tak się w polanie, nakrytej od słońca,
- Narodu powódź rozlała szumiąca.
- Stół dla urzędu w środku. Tam się roją
- Sprawce, agenty różne i tłumacze.
- Ludu nagnali świeżego, tak swoją
- Kupą się trzyma każdy; a te gracze,
- Co potężniejsze w gębie, poprzód stoją.
- Więc kiedy znagła to wszystko obaczę,
- Błoń mi się zdawa zakwitła rozmajem, -
- Tak farby się tam pstrzą i mącą wzajem.
- Stanęli nasi złamanym pierścieniem.
- Baby po flankach, do frontu zaś chłopy.
- Twarze śniadościa obwlokłe i cieniem,
- Zapadłe oczy, czupryny jak snopy...
- Zmizerowany zbyt długiem cierpieniem
- Naród, by arka owa nad potopy
- Świata spłynąwszy, brał listki i wiechy
- Zielone tego dnia na znak pociechy.
- Więc kiedym pojrzał po onym widoku,
- Jaki tam sobą te rzesze czyniły,
- Jak gaj, ten cały ordynek mi w oku
- Został, wiośnianą nadzieją odżyły...
- Tak ci, o Chryste, kiedyś staną w kroku
- Ci chłopi, z ciężkiej zbudzeni mogiły,
- I na sąd pójdą z gałęźmi zieleni,
- By — przez nadzieję swą — byli sądzeni!
- A ty, wejrzawszy na one sukmany,
- Na oczy, z których lecą srebrne płacze, -
- — Oto — przerzeczesz — mój lud ukochany,
- I ziemi mojej przesmutne tułacze! -
- Tak chłop ci do nóg... — O Panie nad Pany!
- Toćżem ja czekał, aż sąd twój obaczę!...
- A Ociec zasię wszechmocny: — Dość tego!
- Miwyć półwłóczek raju dla każdego! -
- Lecz tu nie poszło sprawą tak, od słowa.
- Ledwie stanęli, już dzelą się w dwoje,
- Już każda głowy dostaje połowa,
- Już nóg, już ramion, już ręce ma swoje,
- Już inszym głosem każda gada głowa...
- A kiedy jeszcze w pośrodku tak stoję,
- Nuż one znów się rozszczepiać na częście...
- Więc zaklnę, plunę w bok, i ścisnę pięście.
- Jak niedoschniętą chłop kopicę siana
- Widłami rankiem rozrzuci po łące,
- Tak się i nasza drużyna, zebrana
- Rozbiła, w kopki z osobna stojące.
- Już każda swego dostała hetmana!
- Już z każdej lecą te głosy szumiące,
- Już iść gotowa pod własną buławą,
- Już rozum własny ma, i własne prawo.
- Ale Horodziej oburącz oparty
- Na wielkiej berli, wyciętej z dębiny,
- W pielgrzymskiej guni swojej czynił warty,
- Nad głowy ludzkie patrzący w bór siny.
- Na górce sterczał, i nad niż otwarty
- Widny był, nakształt zatkniętej brożyny,
- Do której znów chłop, ująwszy grablice,
- Kopek nagarnie, i zrobi kopicę.
- . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- Od Niemców kolej poszła. Stoją ławą
- Z dziećmi, z betami, z Niemkami swojemi,
- Niezamąceni bynajmniej tą sprawą.
- Torby, toboły, przy nogach na ziemi,
- Szydła, pilniki, dratwy, garnczki z kawą,
- W kitlacn, w kaszkietach, z daszkami bialemi,
- W pantoflach, w trepach, stoją rozkraczeni,
- Ćmią fajki, ręce trzymają w kieszeni.
- Wtem ich komisarz spyta: Gdzie? — Jak w rocie,
- Ogień po cynglach z komendą wraz błyska,
- Tak drgnęło w onej niemieckiej hołocie.
- — Blumenau! — krzykną. Nie znałem nazwiska.
- Zaczem pobrały karty, i w nawrocie
- Drogi stanęły gotowo szwabiska.
- Bo taki idzie do leda poręby,
- Leda gdzie, byle fajkę miał u gęby.
- Wtem tłomacx krzyknie: — Hej, wy tam, gromada!
- Wy dokąd chcecie i gdzie się obrali?
- Chłopy nic. Patrzą, czy czasem nie zdrada...
- Tak ów: — Gadajcież! Co będziem tu stali! -
- Wystapił Łuka: — My tutaj brać lada
- Czego nie będziem. Nas tutaj dosłali
- Z porękci samej angielskiej królowy.
- Wszystko nas musi dojść! — To podniósł głowy,
- Po chłopach spojrzał. Tak chfopy: — A przecie! -
- Tak Łuka znowu: — Nas tutaj okrętem
- Z Bremenu wieźli po całym, het, świecie,
- Przez morze! Nas tu prawem nie zbyć krętem!
- My nie nadrachy tu żadne! Nie śmiecie!
- Wszystko na piśmie musi stać! I żeby
- Pieczęć też była! — A chłopy: — Jeszczeby! -
- Tu w wąsy dmachać zaczną. Jak w rzeszoto,
- Stawiać się, w boki spierać kułakami:
- Pomknęli przed stół, pchają sie, aż gniotą.
- (Po stole bębnił komisarz palcami.)
- Dlaboga! — krzyknie tłomacz. — Tu nie o to!...
- Gdzie chcecie, pytam, iść? Gadajcież sami!
- Tu urząd słucha, i ja tutaj stoję...
- A wtem Roch hardo: — Gdzie? — A toć na swoje!
- Tak tłomacz: — Dobrze. Na swoje, człowiecze!
- Ale gdzie? Dokąd? W jaki stan iść chcecie? -
- Drapie się w głowy... Wtem Dudek przerzecze:
- — A w gospodarze! Parobkiem, toć przecie
- Dość się nabyłem w Grannem! — Tak uciecze
- Ów, łba chwyciwszy oburącz. — Niechże cię
- Piorun! — zakrzyknie. — Co za ludzie tacy!
- To z jednym więcej, niż z tamtymi pracy.
- Rozłożył ręce, stęknął. Wtem do tego,
- Co pisał, Marcin przybliżył się Duda:
- — Prosiłbym też ja pana wielmożnego
- Dać mnie tam, gdzie się łebskie proso uda... -
- Lecz Świerszcz zakrzyknął: — Głupi! Widzicie go!..
- A toć pod proso ziem zawsze je chuda!
- Ja chcę pszenicę siać i koniczynę...
- Co z prosa? Ja na takich ziemiach zginę!
- Tu insi wpadną w rzecz. Buchnęła wrzawa
- Pomiędzy chłopy, jak słoma w kominie.
- Żaden drugiemu przed sobą nie dawa,
- Ten kseb, ten odsieb od razu zawinie.
- Krzyczy Roch, krzyczy tem głośniej Żurawa.
- Tuż Włodarczyki przy Kosie Marcinie,
- Tuż Koźbiał, Bandys, Przytuła, tuż Duda,
- Ten — co się uda gdzie, ten — co nie uda.
- Stuka komisarz po stole, — nie słyszą.
- Krzyczy, aż chrypnie tłomacz, — żaden nie wie.
- Tak kiedy wichry borem zakołyszą,
- I puszczą tęgie prześwisty po drzewie,
- Wszystko się insze zda głuszą i ciszą,
- Przy onym gwałcie źywiołu i gniewie.
- Darmo tam dzięcioł dziob psowa po lesie,
- I puhacz, darmo, na sęk siadłszy, drze się.
- Wtem tłomacz znalazł sposób. Szepnął w usty
- Komisarzowi. Wstali i odchodzą
- Pobrawszy księgi. Nuż chłopstwo się ruszy!
- Nuż w pokłon! Drogę czapkami im grodzą...
- Jakby więc miodem smarował po duszy,
- Już cicho, już się wszyscy z sobą godzą.
- Tak się ów rozśmiał i wrócił do stoła.
- — Gadajcież teraz, a prędko! — zawoła.
- Zhukną się głosy i razem poniosą:
- — Do Kurytyby chcema! — Do Parana! -
- — Do Igłaszowa!* — Ja do Matagroso!
- — Ja, gdzie sól ryją! — Ja zasię do Jana,
- Abo do Pawła! — Ja równo gdzie proso!
- — Do wszystkich świętych my! — A. my, gdzie siana
- W sampas. — My ta w Bahiją! — W Destero! -
- Tu się zatchnęli, urwą i tchu bierą.
- Słuchają burzy onej zadziwieni
- Komisarzowie i patrzą po sobie.
- Zaczem ten bródkę skubie, ów z kieszeni
- Nożyka wyjął, paznokcie se skrobie...
- Aż tłomacz: — Ludzie! Czyście nawiedzeni?
- Boże, co ja z tem stadem owiec zrobię?
- Za mapg chwycili — Toż wy sig rozsali
- Jak grochy patrzajciez! — po całej półkuli.
- Zamilkły chłopy stropione, i gęby
- Otworzą, bacząc, co ów zaś powiada?...
- Tak zaraz szeptać zaczęła przez zęby
- Z tłomaczem, owa komisarska Rada.
- Zmarszczy się tłomacz i krzyknie: W poręby
- Pójdą mocniejsi, gdzie grunty rząd nada,
- A słabsi — kawę plantować w facendzie!
- A więcej nikt się was pytać nie będzie. -
- Skończył i ręką uderzył w papiery.
- A chłopy cicho sza! Ni mruknął który.
- Nie już te młódki same, lecz kozery
- W mig pochowały rogi i pazury.
- Owe Parany, Bahije, Destery,
- Tak poszły, jakby wodą chlusnął z góry...
- A z owej buty wielkiej i z junactwa,
- Od razu uszy obwisły u bractwa.
- Ale nadbuźny naród nasz, unity,
- W śniadościach długiej męki miawszy twarze,
- Tą siwą wełną, jak owca nakryty,
- Długo stał niemy w okrutnym tym gwarze,
- W stół komisarski trzymając wzrok wbity.
- Aż wyszły z kupy dwa szczere Łazarze
- I rzeką: Dajcie nas, wielmożne Pany,
- Tam, gdzie ze Rzymu jest słychać organy,
- Jako nam było przyobiecowane.
- Duch ci w narodzie łaknący jest, chory...
- Szkaplerze chcemy nosić poświęcane,
- I pieśnie śpiewać, jak za dawnej pory.
- Dziatki mieć chcemy chrzcone i chowane
- Po polsku. Chcemy w kościoły, w klasztory...
- Suplikacyi chcemy, litanii
- Do pfzenajświętszej panienki Maryi!
- Od Narwi my są oporne... Od Buga,
- Od Międzyrzeca, Sokołowa, Biały...
- Jako tam ziemia szeroka i długa,
- Tak się krwie nasze daleko polały.
- Z pola, z warsztatu wyrwany, od pługa
- Lud, ta aż onej uchodzim nawały,
- Ratując duszy. Więc niech nas urzędy
- Nie gwałcą w cerkiew! A iść — pójdziem wszędy.
- Przemierzylimy orenburskie stepy,
- Powygniatali więzienne pościele,
- Bosonóz lodu deptali czerepy,
- Trupem przybużne zapchalim kołbiele.
- Pałki w nas biły i pletnie — jak cepy.
- A równo w swoim wytrwalim kościele.
- — Więc ziemia, jak tam padnie. Byle święta
- Msza ona! Byle one sakramenta!...
- Umilkli. Pruszą łzami niby rosą,
- Głośniej mówiący tą ciszą, niż słowy.
- A tuż się insi za nimi obniosą
- W jakiś jęk wielki, tłumiony, echowy.
- Wstrząsłem się w sobie, bom poczuł, że to są
- Święci wyznawcy, z światłością u głowy.
- Tylko że światłość pod czapą schowana,
- Boby się przy niej nie zdała sukmana.
Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
ResponderExcluir