Pan Balcer w Brazylii. Czesc 3.
- Już góry, jakby nocy czyniąc przyjście,
 - Odstały od nas w przeciwne dwie strony*
 - Grunt upuszczając za sobą faliście,
 - W głębokie jary i w górne wygony;
 - Już zaszumiały ogromnych drzew liście,
 - Któremi świat tu z naczęcia sadzony,
 - I świeżość nagłym obdała nas chłodem.
 - — Pinhero! — krzyknął tłumacz, skoczył przodem,
 - I trzykroć na wiatr, wypalił z krucicy...
 - Psy nic oszczekły gdzieś raz, drugi, trzeci.
 - Lecz nic nie widać było w tej ciemnicy,
 - Bo noc za słońcem bez zmierzchu tam leci.
 - Hak tylko grzmotnął, i po okolicy
 - Biegł, podrzucany, jak piłka przez dzieci...
 - Zmieszał się tabor. Zgiełk, wrzawa, wołanie.
 - Tak bocian w loty bije, nim ustanie.
 - Ale najgłośniej krzyczał Opacz: — Djabli
 - Z takim artielem! Z takim rządem w drodze!
 - O głodzie pędzą... Gorzałkę zagrabli...
 - Jak gąsior w kojcu siedzę, cierp mam w nodze.
 - Stójcie, co zlezę... Hej, Pablo, czy Pabli!...
 - Pastoj, psi synu, co nogę rozchodzę...
 - Czort wasi... Ratujcie!... Na żyłę mi suchą
 - Cierp trafił!... Stój psie, zakuty na głucho! -
 - Lecz darmo wołał. Głos ginął w tupocie
 - Nóg, kopyt, w wrzasku ryczącej kapeli.
 - Gdy wtem skry buchną w tej gęstej ciemnocie
 - I ogień słupem przed nami wystrzeli.
 - Zajarzy łuna, a w łuny tej złocie
 - Wyręb się znaczny przed nami rozbieli,
 - Z którego bije czerwoność ogniska,
 - A dym wybucha w iskrzate mietliska.
 - Tuż na piekielnym onym transparencie
 - Gmach dość potężny pokazał swe mury,
 - Jakby z pod ziemi wyrósł na zaklęcie...
 - Ten mi się wydał wątpliwej natury,
 - Więc tylko patrzę, czy wszystko w momencie
 - Nie zniknie, ognie te, i te struktury,
 - Kiedy wtem, z piskiem, rój się nietoperzy
 - Porwie i ślepym lotem w nas uderzy.
 - Pojrzę... Tfu! Czyli pokusa mnie mami,
 - Czy urok? Skacze u ognia szatany,
 - I bodą kocieł długiemi widłami...
 - (Piekła tak obraz bywa malowany.)
 - Baby w krzyk: — Jezu! Zmiłuj się nad nami!
 - Ścisną się chłopy w kupę, jak barany,
 - Zmilkł nagle Opacz, i między toboły
 - Wkopał się z głową, już martwy na poły.
 - Tak w zastraszonym i zbitym my tłumie
 - Podeszli pod te brony, pod te mury,
 - Co stały nieme, jak gdyby po dżumie;
 - Echo dał tykko okólnik ponury,
 - Na znale, ze ludzi, cnoć cadzycc, rozumie.
 - Skoczą brytany, zaostrzą pazury,
 - Warkną przeciągle, wtem mały kaganek
 - Błysnął, od skrzydła niesiony przez ganek.
 - Razem zgrzytnęły zamki, a przed nami
 - Stanęła postać dziwaczna i nowa:
 - Kapelusz na łbie z wielkiemi kresami
 - W górę, z pod niego wychyla się głowa
 - Związana chustą, a długiemi końcami.
 - Twarz w błyskach ognia sierdzista, surowa,
 - Kożuch na, wywrót chwycony z prędkości,
 - Nos sępi, reszta ginęła w ciemności.
 - — Ki djabeł? — myślę. A ów głosem! — Na tu!
 - Na tu, sobacza duszo!... A do nogi!... -
 - Tak krzyknę: — Hej, hejl Po jakim to światu
 - Wiatr ludzi nosi, i przez jakie drogi!...
 - Więc ów: — A wiatr ci, wiater!... Daj go katu!...
 - I splunie ślinę, i was zjeży srogi,
 - I głową trzęsie patrząc w nas. Aż doda:
 - — Oj kołewata!... 0j głupia wy trzoda!... -
 - Wtem skoczy tłumacz! — Gdzie partia? — Wysłana.
 - — Jak, gdzie wysłana? — A w puszczę. — I kiedy?
 - — A dziś ich ze stu wywlekło się z rana. -
 - — Stu?... Pięćset było! — Nie będzie tym biedy...
 - Już im tu ziemia na amen nadana! -
 - Podniósł brwi tłumacz, wzrok spuścił — No, tedy -
 - Rzekł skubiąc bródkę — dać ludziom wieczerzę,
 - I czekać aż ich komisja zabierze. -
 - Zawrócił, pięty mułowi wbił w boki,
 - Dłonią go klasnął rozgłośnie przez kłęby,
 - Krzyknął nam: — Z Bogiem! — I z miejsca wpadł w mroki,
 - Bo już noc szczera nakryła wyręby,
 - Wtem strażnik: — Dalej! Odpinać tam troki!
 - Czego stoicie, otwarłszy te gęby,
 - Jak wrota? Tutaj nie pora na dziwy.
 - Pilnuj się każdy sam, pókiś jest żywy!
 - Nie wyszedł pacierz, a z kotła już jadło
 - Dymi, klekoce, kłębuje, wypryska,
 - Duch się rozchodzi, bo czujne w niem sadło.
 - Skaczą murzyny poddając ogniska,
 - Babie się koło po ziemi rozsiadło,
 - Gwarzą, i tylko ubogie dzieciska
 - Posuwy we łzach po długiem płakaniu.
 - Matki je na mchów składają posłaniu.
 - Mogliśmy w izby, lecz wszystkim się zdało
 - Pod niebem raźniej, niżeli pod dachem.
 - Z kotła też mile po sercu głaskało
 - Wyczczony naród wieczerzy zapachem.
 - Luda się wokół, jak wody rozlało,
 - Hukają młodzi, i prędko ze strachem
 - Obywszy duszę, wpadają do lasu,
 - Krzyczą, pisk dziewek przydaje hałasu.
 - A wtem mnie strażnik trąci, i tak rzecze:
 - — A czy was tutaj choroba przywlekla?
 - Widzę, żeś mędrszy w tej kupie, człowiecze.
 - Więc ci powiadam: Grzęźnięcie do piekła!
 - Cud boski, kto się z tej dziury wywlecze,
 - Bo febra tu jest zjadliwa i wściekła,
 - Co więcej naszych, niż tysiąc, wygniotła...
 - Mówię ci, gniewu bożego jest miotła! -
 - Tak chwycę ja się pytać, ale stary
 - Już ruszył. Tabor obchodzi do koła,
 - Po którym ognisk płonęły pożary,
 - By zwierza straszyć i wszelki gad zgoła.
 - Za nim brytany dwa ogromnej miary
 - Węszą... Ów głosem raz poraz obwoła:
 - — Dokładać chrustu, a zlecać się Bogu,,
 - Bo na śmiertelnym stoicie tu progu! -
 - Zaczem się czynić zaczęła noc głucha.
 - Nakryło ziemię zniżone sklepienie,
 - Zatrwożonego w głębinach swych ducha,
 - Tu, to tam, słychać strzeliste westchnienie,
 - Zatrzeszczą ognie, snop iskier wybucha,
 - I znowu wielkie, szerokie milczenie.
 - Tylko po drzewach wiatr górny gdzieś chodzi,
 - Zarusza borem i jęk w nim rozwodzi.
 
- Hejnał! Hej, nie ten, którym w Częstochowie
 - Jutrzenkę z wieży witają zaranną,
 - Gdy w bławatkowych gwiazd wieńcu na głowie
 - Idzie, sypiąca z rąk blaskiem, jak manną,
 - Trąba to raczej, którą aniołowie
 - Dzień sądu straszną otrąbią hozanną,
 - Na cztery świata wołając rozłogi:
 - ...Żywi! Umarli!... Wstawajcie na nogi!...
 - Zrywa się tabor. Widziałem raz w kramie
 - Obraz*, i długo patrzyłem nań z proga:
 - Żołnierstwo jakieś, przy miejskiej się bramie
 - Kąpa na rzece. Wtem bębny i trwoga.
 - Jakże się chwycą!... Tu pleco, tam ramię,
 - Tu ud, tam ręka, tu głowa, tam noga,
 - Za broń, za, szmaty, za tarcze, postoły,
 - Ten oklep na koń skacze, choć je goły...
 - A taka ci w tem sprawa, takie życie,
 - Jakbyś krzyk słyszał, i szczęk, i wołanie,
 - I onych pulsów i żył widział bicie,
 - I tchów tych prędkość i koni parskanie...
 - Toż i my tak się porwali o świcie,
 - Patrząc, rychłoli u bramy los stanie
 - I krzyknie "Straża!" A ty się do boju
 - Czuj, wędrowniku, i nie śpij w spokoju!
 - A świat był oczom cudny. One wrota.
 - Puszczyńskie, w zorzach przed nami stojące,
 - Jako więc brama czyniły się złota,
 - Kiedy je przetwarł wiatr bystry na słońce.
 - Już tam jak w skarbcu zaklętym migota,
 - Już biją tęcze barwami grające,
 - Już kwieci rajskich, woń, już wieją chmury
 - Ptactwa, w Jutrzence maczanemi pióry.
 - A wszystko nowe, dziwne, jak przyśnione
 - W noc świętojańską gdy kwitną paprocie.
 - Wiec już tam oczy byiy zachwycone,
 - I już tonące w tych blaskach, w tem złocie.
 - A naród cały tak rwało w te stronę,
 - Jakby mu wnet tam miał liczyć kto krocie...
 - Horodziej nawet w otwarte szedł dźwierze
 - I na wschód patrzał, szeptając pacierze.
 - Gromadą chłopy runęły na bory
 - Szumiące w swojej porankowej, krasie,
 - Kiedy to blaski mżące i kolory
 - Migają sobą, jak w jedwabnym pasie.
 - Świsty, prześwisty, tukania, klangory
 - Biją ci z onych kniej, a w tym hałasie,
 - Nagle gdzieś głucho, przeciągle zdaleka,
 - Zwierz kędyś ryknie, zawyje, zaszczeka,
 - Alem ja sobie pomału obchodził
 - Gmach ów, zważając postawne te mury,
 - Które, choć czas je conieco uszkodził,
 - Choć tam i kroksztyn wyruszył niektóry,
 - Przecie się jeszcze na pański dwór godził.
 - Wtem strażnik: — Myszy tu dzisiaj i szczury.
 - Niedługo resztki pozłoty się zedrą...
 - A gmach cesarski! Stawiał go Dom Pedro!
 - Na łowy zjeżdżał tu, że bory blizko.
 - Mieszkiwał nawet czasem od przygody,
 - Ale że było podziemne źródlisko
 - I w fundamentach zaczęły bić wody,
 - Więc febry dostał podeszłe panisko...
 - Tak odtąd, już tu ni wina, ni miody
 - Nie ciekną. Już się nie pieką jelony.
 - Ba! Sam Dom Pedro zbył dawno korony!
 - To gmach oddali na emigracyją.
 - Dom emigrancki. Tak go tu przezwali.
 - Przyjdziesz? Wikt dadzą, ściel; aż komisyją
 - Rząd przyśle, która cię znów papchnie dalej...
 - Mory po tobie, jak po bębnie biją,
 - Ale parada jest! To w jednej sali
 - Trzysta się chłopa zmieści, póki z bagna
 - Śmierć nie wylezie i w rów ich nie zagna.
 - Czekaj waść jeno! Sam doznasz na sobie.
 - Tfu, na psa uroki — Splunął, nosem prycha...
 - — Wnet ci gnić zaczną wątpia, wnet w wątrobie
 - Kolki zaczniesz, czy inszego licha.
 - Jałowcem ja tu kadzę, cierzniem skrobię,
 - Żeby jak — na nic! Trup trupa wypycha...
 - Zaraza toczy mory te, te belk...
 - Ale cesarski pałac! Honor wielki!
 - Krew mu w twarz buchła. — A żeby choroba
 - Z takim honorem! Tfu! Siedzę, bo muszę,
 - I nagłe: — Co Waść?... Tak mi się podoba,
 - Więc siedzę! Ale niechno ja się ruszę,
 - To i Dom Pedro, i ja, i my oba... -
 - Ta zmącił mowę w jakiejś zawierusze
 - Słów, której niktby nie rozebrał wątku,
 - Bo ani końca w niej, ani początku.
 - Taki już rozum miał. Dobry do chwili,
 - Że o czem nie bądź chcesz, możesz się zgadać;
 - Aż nagle w nim się ta szala, przechyli
 - I w jakiś dziwny mat zacznie upadać.
 - Już rwie te mowę, już błąka się, myli,
 - Już nie wie, jak te myśle ma poskładać,
 - A tak ponurej, złej czyni się twarzy,
 - Jakby stał piekłu samemu na straży.
 - . . . . . . . . . . . . . . . . . .
 - Tak dnie mijały, a rząd działy zwlekał.
 - Jako więc ulgnie wóz w ciężkie roztopy,
 - Tak my ulgnęli tam. Darmo lud czekał,
 - Żeby już orać na własne te kopy...
 - Gorzko więc naród na zdradę wyrzekał,
 - I już się burzyć zaczęły precz chłopy.
 - Tak piwo, długo stawszy w ciepłej kadzi,
 - Chmielem z niej buchnie i czopa wysadzi.
 - Najpilniej było Mazurom. Tych rojem
 - Wodził za sobą Szaława. Chłop tęgi,
 - Ociętny w gębie, językiem, by krojem
 - Szedł w rzecz i żadnej nie ścierpiał popręgi.
 - Przy nim stał Zięba Wawrzon, razem z swojem
 - Krewieństwem, obaj Dudkowie, Bak z Łęgi,
 - Jan Koźbiał, Ćwiroń, Włodarczyki, Żmura,
 - I insza luza mazurska niektóra.
 - Młode to było, szerokie, żywot mniski,
 - Wiadomo, takiej nie płuży komendzie.
 - Więc to tam różne szły szepty a spiski,
 - I miarkowałem zaraz, że coś będzie.
 - Płotem szli, kupą siadali do miski,
 - Gwizdając w zęby, jak w puste żołędzie,
 - Kiedy porady jakowe szły w kole...
 - Jak źrebce, tak to wszystko rżało w pole.
 - Więc u ogniska, posiadłszy na ziemi
 - Wzdychają chłopy i zwieszą w dół głowy,
 - — Toćby już pora za wołmi siwemi,
 - Za pługiem huknąć na gaje, dąbrowy...
 - Na kamień nas ta głuchota oniemi...
 - My tutaj siedzim. Jak w dziuplu te sowy,
 - A tam ci ziemia aż pachmie zdaleka,
 - Aż dusza do niej wylata z człowieka!
 - — Małośmy czasu zmarnili w baraku?...
 - A tu znów insze szykują fortele...
 - Tej komisyi ni widu, ai znaku,
 - Co miała grunty mierzyć. Jakieś trzmiele
 - Wodzą lud, miodu puszczając dla smaku..,
 - Przytułki, djabły, gospody, hotele...
 - A co mnie hotel?... To dobre dla miasta,
 - Dla panów... Ja chłop, gruntu chcę, i basta!
 - — Potom tu przyszedł, potom świat zwędrował,
 - Potom się rzucił. Jak ryba we wodę,
 - Chatęm poprzedał, dobytek zmarnował,
 - A oni mi tu przytułek! Gospodę!...
 - Lud w sobie duszę aż do krwi zmordował,
 - Wiek przejdzie, zanim zażywi tę szkodę...
 - Z wiosek wypłynął do morza, jak rzeka...
 - A oni mi tu gospodę!... Niech czeka! -
 - Steknął Pietr Bandys, iż zdjął go żal srogi,
 - Stęknęli insi, pojrzawszy po niebie...
 - Lecz Maciek Tatar powstawał na nogi:
 - Ten rzadko gadał, a zawsze w potrzebie.
 - — Głupi — rzekł — leci, a patrzy, dość drogi
 - W pozad ma. Mądry zaś patrzy przed siebie.
 - Radby chłop światu, ino żeby jaszczem
 - Jagły nosili za nim, abo z barszczem!
 - Za szyszkę u mnie, i nawet nie za to,
 - Kto się w pół drogi swej puszczać chce sprawy.
 - Dwa razy traci, kto płacze za stratą,
 - A kto wyciąga źdźbła, ten nie ma trawy.
 - Czas cierpliwemu dokłada łopata,
 - A zbytni pośpiech ma worek, dziurawy.
 - Dobreć są ręce do pracy gdy skore?
 - Lecz i słonina wadzi, jak nie w porę.
 - Czekać, to czekać! A cóż ty, człowieku,
 - Inszego robisz od rodu na świecie?
 - Z małości — czekasz lat swoich i wieku,
 - O którym nie wiesz, czy dojdzie ci w kwiecie.
 - Zaś czekasz, ćwieka wbijając po ćwieku
 - W ostatni dom twój, czy rychło cię zmiecie
 - Śmierć pierwoiodna. A noc, i zaranie,
 - I żywot cały — co?... Na grób czekanie!
 - Mówił tak zwolna, i kijem w polano
 - Uderzał, które wypadło z ogniska,
 - I dusił iskry. Aż głownię obraną
 - Ze złotych kwiatów, jakiemi żar pryska,
 - Kopnął, wbił w popiół, i choć już strzaskaną
 - I czarną, jeszcze ją butem przyciska,
 - Tłoczy, aż ostrym oddala dech swędem...
 - Wtedy siadł, i po chłopach pojrzał rzędem.
 - Milczeli. Wreszcie zagadał Szaława:
 - — Mądrze, bo mądrze gadacie, mój kumie!
 - Jak z książki. Ale nie chłopska to sprawa!
 - Co mi po całym tym kramie i szumie,
 - Kiej ani słomy, ni ziarna nie dawa?
 - Na jednej książce, chłop niech się rozumie:
 - Na roli! I dość! Ja znam swoje pole.
 - A rabin — dobry jest w żydowskiej szkole.
 - — Rabin? — Zakrzyknie Łuka. — Ja z rabina
 - Kpię, jak i z tego pachciarza Chaima...
 - Kupił raz rzepak o mnie Chajm Drabina,
 - Ja mierzę, a ten — halt! Że ćwierć nie trzyma...
 - Nie trzyma? — rzekę. — Niech leży! — A glina
 - Świeża w klepisku była. Idzie zima,
 - Nic. Żyd po rzepak, a tu kożuch na nim...
 - Tak do rabina... — Co z takiem gadaniem!
 - Przerwie Hnat Józef. — Nie o tem tu rada,
 - Ino, cobyśma na jedno się zdali!
 - Chłop ci nie siła, a siła — gromada! -
 - Wtem Ćwiroń: — Co go? Podwójcim obrali?
 - Sołtysem? że tak od gromady gada? -
 - Ujął się w boki: — Dość nam tych mądrali,
 - Co mnie tu próżno siedzieć za niewola?...
 - Od siebie rajcuj, a odemnie — hola!
 - — Racja! — Mazury wrzasną, aż zachrzęści
 - W uchu. — Co próżno będziewa czekali?
 - Do miasta pójdźwa! Niech na nas te części
 - Rozpiszą, co nam gdzie gruntu nadali!...
 - Nuż dmuchać w wąsy, nuż zrywać się gęściej!
 - — Drogą my przyszli, drogą pójdziem dalej!
 - Niech czeka, komu się czekać lubuje...
 - Nas dość! Wieś z chłopa jednego zbuduje!
 - — I z baby! — krzyknie któryś z śmiechem. — A ci:
 - — No, to i z baby! Nie będzie kłopotu!
 - Jeszczeć na. grzędzie nie zbraknie tej naci!
 - Nie posiej, i tak wyrośnie u płotu! -
 - Wtem Bugaj powstał i rzecze! — Pal kaci!
 - Za wiatrem plewa! — I jak u omłotu
 - Schylił się, nabrał dechu pełne trzewy,
 - I wzdąwszy gęby dmuchnął, niby w plewy.
 - Szaława głową rzucił, aż magierka
 - W tył mu uciekła. (Urodę miał czarną.)
 - — Jeszczeć niewiada — huknął — kogo ścierka
 - Wymiecie tutaj! Kto plewa, kto ziarno!
 - Rzuć kości! Pokaż czyja lepsza bierka! -
 - A już Mazury do niego się garną...
 - Lecz Bugaj, palec kręcąc suchożyły,
 - Jak śrubę, rzecze zwolna — Sza-ła-wi-ły!
 - Zaczem powstała wrzawa. Setne głosy
 - Biją w powietrze, mieszaią się, kłócą...
 - To w jedną stronę szumiące. Jak kłosy
 - Za wiatrem, to jak kiedy w trójkę młócą.
 - Bije dwóch równo ziarniste pokosy,
 - A trzeci wprzecz im, gdy cepy wyrzucą,
 - Luzem uderza. Aż kłótnie rozmiotła.
 - Wieczerza, którą dobywano z kotła.
 - . . . . . . . . . . . . . . . . . .
 - Tymczasem Bandys wyjął z torby flaszę
 - Z gorzałką, która tam się "Kasza" zowie.
 - Chrząknęły chłopy. — Do was! — W ręce wasze! -
 - — Pijcie, a z Bogiem! — Daj Boże na zdrowie! -
 - Aż mulnik, osty puściwszy na paszę,
 - Obciągnął pasa po chudym tułowie,
 - I jak legawiec, do kota gdy skumli,
 - Patrząc we flaszę zapiszczał na drumli.
 - Ale się chiopy okrzykły: — A ciszej!
 - Tutaj niedźwiedzia nie wodzą w ulicy!
 - Dość wiatru w uszach, że człek sam nie słyszy
 - Siebie, a jeszcze ten piszczy na grdycy
 - Gęstej! Dla szczurów dobre to! Dla myszy!
 - Bartek! A rusz się! A dobądź skrzypicy!
 - Co tam! Dał Pan Bóg łeb wielki kobyle,
 - Niechaj się za nas kłopoce, i tyle! -
 - Dobył skrzypicy Bartek, zwan Muzyka.
 - Pociągnął, jakby pies zawył na głuszy...
 - Przykręcił struny, otworzył kozika,
 - Zastrugał wióra i naddał nim duszy,
 - Sparł brodę, chrząknał. Aż nagle z pod smyka
 - Taka siarczysta przygrywka się ruszy,
 - Że i wesele w niej i znowu żałość,
 - I ból, i dzika na niego niedbałość!
 - Słucha lud grania. Hej!... Gdzie to te chwile,
 - Kiedy im z karczmy buchała ta nuta,
 - Lecąc przez błonia szeroko, na milę,
 - Po sadach, kędy dziewkom kwitnie ruta.,.
 - Gdzie, gdzie to dzisiaj?... Przepadło, i tyle!
 - Wtem brzęknie raźno podkówka u buta...
 - Luz sobie czyniąc łokciami po drodze,
 - Sunie Zatrata, zjeżywszy wąs srodze.
 - Chwycił się czapy, potrząsnął nad uchem
 - I od Kujawów oberka przynucił.
 - Zaczem zamachnął na odsieb kożuchem,
 - W boki się ujął i w kółko obrócił.
 - Jakże po inszych nie pójdzie to dachem!
 - Wnet drugi, trzeci, czapczysko wyrzucił...
 - Roch "klekanego" wywija aa przedzie,
 - A baby klaszczą, by swachy po miedzie.
 - W mig się to stało; a nimbyś powiedział
 - Głupiemu — głupi! — już szły obertasy.
 - Aż dziw, że naród, co tak już zaśniedział
 - Co ścierpiał takie okrutne niewczasy,
 - Rżnie, tak, jak gdyby o sobie nie wiedział,
 - Jakby na smutkach porosły już lasy...
 - Ten dziewka chwycił, a tamten się zgoła
 - Sam kreci, aże mu pot kipi z czoła.
 - Zatrata majster był. Jak odsieb runął,
 - Tak kółka pisał precz przy kółkach nogą...
 - To się kolanem na ziemię osunął,
 - Jak gdyby klękał przed swoją niebogą,
 - To na powietrzu iskrami aż lunął,
 - Tak błyskawicę Z podkówek dał srogą,
 - To spadł, to znowu drobiący po piasku,
 - Prawie ze ćmił się z prędkości i z blasku.
 - Przestał grać murzyn, i białem się szkliwem
 - Oczu przyglądał tej naszej uciesze...
 - Stanęły osły patrzając się z dziwem,
 - Jak Roch Zatrata hołubce w lot krzesze...
 - — Hu — ha! — Głos leci, jak gdyby po żywem
 - Sercu cię trącał! Jak gdybyś w pielesze
 - Własne, w oplotki powrócił się one,
 - O których nie wiesz, czyć jeszcze sądzone...
 - Ale Horodziej już stukał swą laską:
 - — Dość! Dość mi tego błazeństwa! — zawoła.
 - Cóż to? Na jarmark przyszłeś z masła faską?
 - W karczmie ci grają?... Czy radość masz zgoła?
 - To zamiast wzdychać, za bożą to łaską,
 - Choć w sercu swojem, gdy niema kościoła,
 - (A szła niedziela właśnie) — w ten dzień święty,
 - Będziesz tu hukał i hopki bił w pięty?...
 - Błazny wy! Wróble wykręcać w stodole,
 - Ale nie żywot fundować wam nowy...
 - Tfu! — Splunął. Chłopy przystają się w kole,
 - Rychtają czapy kipiące w tył głowy,
 - Ów wzdycha, tamten pot ściera po czole...
 - A wtem Roch młyniec zakręci wichrowy,
 - I obie ręce puściwszy, jak śmigi,
 - Krąży, na, podób puszczonej w pęd cygi.
 - Tak, coraz szybszem toczący się kołem,
 - Byłs jakby pyłu tumanem nakryty...
 - Podkówki tylko migały się dołem,
 - Bokami poły latały od świty,
 - Aż gdy go okiem nie ścignie już gołem,
 - — Hu — ha! — zakrzyknie, i stanie jak wryty,
 - I w niebo ciśnie, i chwyci nad głową
 - Siwą magierkę z zaścieżką różową.
 - . . . . . . . . . . . . . . . . .
 - Wtedy Szaława wstał, sprostował karku,
 - Dorzucił na żar gasnący polana,
 - I patrzał w ogień... A po tym przyparku,
 - Jakim nas słońce prażyło od rana,
 - Już na niebieskim się onym folwarku
 - Chłodek jął czynić i chwila różana,
 - Szła, niosąc zorzy dech cichy a złoty,
 - Co z nas lekuchno odmuchał dnia poty.
 - Lecz ów brwi w kozła postawił i powie
 - Patrząc się w ogień posępno: — Tak basta!
 - Tak wy tu sobie tańcujta na zdrowie,
 - A ja — tu spojrzał na swoich — do miasta!
 - Porwą się tedy owi mazurowie
 - Bieżeć, gdy wtem Dudkowa niewiasta
 - — Stachu! — zakrzyknie. — Ty co, niedowiarku?
 - Samą mnie tutaj?... Z dzieckiem?... — Więc jak w garku,
 - Tak między baby zakipi. Łap swego
 - Każda, za połę, za nogę, za szyję...
 - Chwyciła Baśka Koźbiała, i drze go...
 - Marychna — Bąka warząchwią w łeb bije,
 - Ciągnie UIina Ćwironia chudego
 - Do kobiałczyny, I wrzeszczy: — To czyje?...
 - Przycichły chłopy? jak myszy pod skrzynią...
 - Tak nam Mazurki w mig spokój uczynią.
 - Lecz Stach, choć ruszył, poglądał cichaczem
 - Ku Zośce, która, jak ten kwieć jabłoni
 - Pobladła, siłą mocując się z płaczem...
 - Tylko tych rzęsów jedwabnych przykłoni,
 - Ustka drgające ściśnie, i trwa. Zaczem
 - Targnie ów sobą, obróci się do niej,
 - Uderzy czapą, gdzie iść miał, o drogę,
 - Rozpostrze ręce i huknie: — Nie mogę! -
 - I zaraz przy niej siadł, i te kochane
 - Oczy całował i brwie te sobole,
 - I główkę na pierś tuląc, one lniane
 - Włoski jej gładził, by dziecku, po czole.
 - — Tak cichoj, cichoj! Już cichoj! Zostanę!...
 - Aż ona z nagłem łkaniem: — Mój sokole!... -
 - I tu jej jasne łzy polecą gradem,
 - Po onem liczku struchlałem i bladem.
 - Tak od Szaławy odstało z połowę
 - Onego wojska, a plac spuściał czyście.
 - I tylko luźne parobki się owe
 - Brały iść, jako więc za wiatrem liście.
 - Wtedy na zachód obrócił chłop głowę
 - I twarz czarniawą, i szedł sążeniście
 - W bór ciemny, właśnie jakby na przepadek,
 - Nie dbając, czyli kto za nim w pośladek.
 - . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
 - Szła północ. Miesiąc na niebie dojrzewał,
 - I widny czynił świat onego czasu.
 - Słyszę, od boru coś tętni na przewał...
 - — Łoś, nie łoś — myślę — i milczkfem z szałasu...
 - A jakom zawsze zwierza się spodziewał,
 - Więc za krucicę! Czekam, aż z pod lasu
 - Z wrzaskiem wypadnie kupa, Myślę: Dzicy!
 - Palec na cyngiel, podniosłem krucicy...
 - A już się ze snu porwał ten i owy.
 - Tak ja: — Na oko przypuść, i w nich — hura!
 - Kij ściskaj w garści, a pilnuj od głowy!
 - A tu już na nas wprost leci ta chmura.
 - Strzelę ja w górę na sygnał bojowy...
 - — Reta! — ktoś wrzaśnie. Poznałem mazura
 - Wpadł Zięba, drze się, jak bies, wniebogłosy,
 - A na nim małpa wszczepiona we włosy.
 - Tuż insi. Lecą za nimi od boru
 - Gałęzie, piasek, kamienie i kije.
 - Tak, do ludzkiego podobna nietworu
 - Czereda, z puszczy wypadłszy, w nich bije.
 - Zmykają Wojtki, nie patrząc honoru,
 - A małpie wojsko grzmi, pluje i wyje.
 - Pisk, trzask! — Pardonu nie daje nikomo,
 - Aż ich przepędzi, i wróci do domu.
 - Jedna została jeńcem w tym odwrocie,
 - U mazurskiego kołtuna wszczepiona.
 - Rzuca chłop sobą, w krwi cały i w pocie,
 - Wrzeszczy, lecz głośniej jeszcze drze się ona.
 - Bieży ów, — małpa na nim, jak na płocie.
 - Tab na podjezdku siedzi, kracząc, wrona,
 - I dziób rozdziawia po chłopskim ugorze,
 - Gdy w gęsią szyje sznurki Maciek orze.
 - Ciągną ją w pozad? Tem głębiej pazury
 - Wczepia ze strachu. — Dlaboga! — chłop ryczy -
 - Łeb mi urwiecie! — Bo więc się do skóry
 - Żywej dobrawszy, nie puszcza dobyczy.
 - A wtem Kubina: — A poskocz no który!
 - A podaj sierpa z węzełków! — zakrzyczy.
 - Podali. Baba splunęła za siebie,
 - I trzykroć sierpem krzyż znaczy po niebie.
 - — Pójdzi! — zawoła. — Stań za tym wykrotem!
 - Głowę w tył, sztywno, i nie miej nic strachu. -
 - Stanął. My insi wedle niego płotem...
 - Tnie baba sierpem z wielkiego rozmachu,
 - Złocista cała miesięcznem tem złotem...
 - Spadł kołtun, małpa z nim. Jakoby z dachu.
 - Nuż z pętlą do niej! Chwycilim niebogi,
 - A Zięba babę podebrał pod nogi.
 - Długo ta w oczach niewiasta mi stała,
 - Z tym wyniesionym sierpem ponad głową,
 - Od nocy onej księżycowej biała,
 - Z lnianą zawijką na czole... Tak ową
 - Judyth malują, kiedy w łunach cała,
 - Nad szyją króla tę klingę stalową
 - Wznosi, ogromnej pełna jakiejś mocy,
 - W sprawie swej z Bogiem zszeptana tej nocy.
 - Nic chciały gadać Mazury o paszczy,
 - Ale ich drżączka łamała coś trzy dni.
 - Więc onej ludzkiej uchodząc precz tłuszczy,
 - W kątach siadali markotni i wstydni.
 - Aż, jak kiedy się ograszka wyłuszczy,
 - Tak im się lico pomału rozwidnia
 - Gdy przyschła na nich ta małpia wyprawa,
 - I jeden tylko nie wrócił Szaława.
 - Długo nas jeszcze ona to przygoda
 - Mazurska, w naszej cieszyła mitrędze,
 - I śmiechem po nas pryskała, jak woda,
 - Z niejednej piersi spłukując dnia nędze.
 - Małpeczka owa też, iż była młoda,
 - Prędko odwykła na swojej poprędze
 - Od lasu, bawiąc nas swą szpetną gębą.
 - Ta, wielką odtąd przyjaźń miała z Ziębą.
 
- A lud na duchu omdlał. Te krainy
 - Wrzące, hart biorą od kęska do kęska.
 - Człek nie z żelaza, lecz z mietkiej jest gliny,
 - Ledwo się w którym ta moc najdzie męska;
 - By w dobrej sile złe przetrwał godziny.
 - A tak, dwuraźna tam biła w nas kleska:
 - Bo czas ubiegał, i duch za nim w ślady,
 - A na obojgo nie widział nikt rady.
 - Jednych do żółci burzyło to prawie,
 - I o tych najmniej nie miałem kłopotu.
 - Insi szli chętnie ku łacnej tej strawie,
 - Ku zleniałemu onemu żywotu.
 - Lud mułem obślizł, jak pień legły w stawie.
 - Żadnej w nim sprawy, żadnego nawrotu!
 - Więc myślę, że jest lepszy głód i wojna,
 - Mór nawet, niż ta bagnistość spokojna.
 - Tylko niewiasty (dawno było trzeba
 - Słówko mi przerzec choć o tym narodzie!)
 - Obeszłe rosą łez, gdzieś w siność nieba
 - Wpatrzone, trwały cierpliwie o głodzie,
 - Kęskiem nadziei żywiace się chleba,
 - Już wybiegają troskami poprzedzić
 - Czasu, o chaty, dziecię już rzucone
 - Na klęczki, szepcą: Pod twoją obronę.
 - Prawda jest, że tam szumiało, jak w roju,
 - Od swarów, plotek, i różnych małości.
 - Baby — wiadomo — nie mogą w spokoju
 - Dnia utrwać, bo im żółć zalewa kości.
 - Więc sobie w onym tęskliwym postoju
 - Folgę czyniły. Tak, zanim umości
 - Gniazdo, jaskółka okrutny wrzask czyni
 - I świegot. Ha, cóż? Przecie gospodyni!
 - A potem głoski te dziewczęce, szklane,
 - Te pieśnie nasze, z takiego daleka
 - Tu przyniesione, odbite o ścianę
 - Puszcz tych!... Już różnie próbował los człeka,
 - Niejedną w piersiach wypalił mu ranę,
 - A kiedy słucham, łza w wąsy ucieka...
 - Taki szmat nieba naszego i pola
 - W pieśniach tych, z nami przyniosła tu dola.
 - Wiec to staruchę jaką, chciwe skazek,
 - Jak maki kupką rosnące, obkolą,
 - To gdzie aa drzewie przybiją obrazek,
 - W wianki obwieszą jak u nas, pod Wolą,
 - To w ostrokole uczynią przełazek,
 - I o zachodzie z chłopcami swawolą...
 - Drobiazg to. Ale na tym krańcu świata
 - Dom z tego pachnął serca! Pachła chata!
 - A tak to duszę brało, ze ja, stary,
 - Com od młodości odstąpił już w lata,
 - I myślał fajce mej dochować wiary,
 - Znagła poczułem, jak serce kołata,
 - I na śnie rolne stawały mi mary.
 - — Ha, myślę, niechże mnie ta puszcza swata!
 - I zaraz jąłem podobać głos cienki
 - I czarne oczy Żukówny Jelenki.
 - Żukówna z Kurpiów była. Rzecz wiadoma,
 - Że jak na zone, to tylko Kurpianka!
 - Bór to u siebie tak chowa, jak doma,
 - Do marcowego podobne sasanka.
 - Puch na tem szczery... A gdy się zasroma,
 - Gdy śniade liczko skraśnieje z pod wianka
 - Ciemnych warkoczy, toś przepadł od słowa,
 - Tak ci zapachnie jagoda borowa!
 - Zrazum się bronił. A jakom jest z rodu
 - Rzemieślnik twardy, tak jąłem, jak młotem,
 - W głowę się stukać... Nie brałeś za młodu,
 - A to ci teraz, staremu, co po tem?
 - To kurpiowskiego zachciało się miodu?...
 - Kurpiowskie] pszczółki, z brzęczeniem tem złotem?
 - Bacz, byś do barci nie wsadził gdzie łapy,
 - Jak niedźwiedź, bo ci ją przychwycą capy!
 - Ale czy urok jaki, czy przygoda,
 - Jelenka sama tak lgnie mi, jak smoła.
 - To kwiecia narwie i mile je poda,
 - To jakoś tęskno popatrzy z pod czoła...
 - — Ha, myślę. W dziewce widać krew nie woda,
 - Gdy się tak winie ku mnie, by jemioła...
 - Jakby rzec chciała: Mój panie Balcerze,
 - Jeślim ci miła, to niech mnie Waść bierze.
 - Więc by, broń Boże, nie było w tem grzechu,
 - Ojcu i matce skłoniłem się o nią,
 - Rzekąc: — Już Waszaiość, mój panie Wojciechu.
 - Musisz się ze mną podzielić swa donią!
 - Kręci ów głową; aż ona w uśmiechu
 - Słonecznym cała, by jaskier nad błonią,
 - — Tatuńciu, — szepnie, — Nie brońcie mi doli!
 - Mnie jest pan Balcer po sercu... po woli...
 - I zaraz oczy rzęsami nakryła,
 - Jak gdy majowe słońce zajdzie chmurką,
 - A jasna rosa u rzęsów zaszkliła...
 - Lecz matka w ręce klaśniei — Co ty, córko!
 - A gdzież o ciebie swat z wódką przysyła?
 - Gdzie drużby idą z muzyką w podwórko?
 - Gdzie oracyja? Gdzie chleb kipi z niecek?
 - Gdzie to na wieniec ruta? Gdzie zapiecek?
 - Skraśniała dziewka, łzą oko zachodzi,
 - A Żuki — Powoli tam, matka, powoli!
 - Tu nie Zielona! Tu morze świat grodzi!
 - Swaty!... Hm! Swaty!... Tu nikt ze swawoli
 - Swatem nie gardzi! Mogą u nas młodzi
 - Muzyki patrzeć, kołacza, taj soli...
 - I jaćbym nie chciał jak byle zdać dziecka -
 - A cóż? Co robić?... Tu nie Myszyniecka!
 - I kreci szyją w tej siwej kapocie
 - Taśmami szytej, i patrzy w okienko,
 - Aż mu źrenice stanęły w łez złocie...
 - Więc tabakierki dobył, puknął w denko,
 - Pociągnął rzemyk, zażył. — Tu sierocie
 - Trzaby opieki... Tak cóż ty, Jelenko?...
 - Tak padnij do nóg matce! Niecił bez żalu
 - Cię dawa! — Padła w rumieńcach koralu.
 - 0 moje skarby najmilsze, kochane!...
 - Myślę ja sobie — a wąs mi aż wstaje.
 - — Już ja twym sługą do śmierci ostanę,
 - Czy tu, czy w insze los rzuci nas kraje...
 - Drogę przed tobą w listeczki różane
 - Usypie!... Tu serce tak we mnie roztaje,
 - Że głos ściśnionem gardłem wyjść nie może,
 - Więc tylko ryknę: — Tak mi Panie Boże!...
 - I zaraz my tam pierścionki zmienili,
 - Co je Horodziej poświęcił pacierzem,
 - Już czekający w tęsknościach tej chwili,
 - Gdy ksiądz się najdzie, a my się pobierzem.
 - A choć puszcz była od mili, do mili,
 - Tak mi się sromu nakryła puklerzem
 - Dziewczyna moja, ze chociaż pijany
 - Myślą, czekałem na ślubne organy.
 - Więc mi nie małą pomocą w tej wojnie,
 - Jakąm sam z sobą miał, był ów sierota,
 - Com go przygarnął. Gdy wejrzy spokojnie,
 - Już wolniej ukrop po żyłach się miota,
 - Już w piersiach cicho, już w myślach dostojnie.
 - Więcem tu doznał, jak się ta lichota,
 - Którą uczyni człek inszym — obraca
 - W moc, kiedy duszna zmorduje go praca.
 - . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
 - A strażnik rzadko naglądał do gmachu.
 - Rankiem na wieży obwołał hejnały,
 - (A jak kot łaził po wyszkach, po dachu,)
 - To znów przepadał gdzieści na dzień cały,
 - To murzyńczukom napędził przestrachu
 - Batem, co ognie u kotłów trzymały,
 - A w coraz insze ubiory przybrany,
 - Jak Włoch się nosił, Francuzy, Hiszpany.
 - Aż gdy w cygańskie raz przybrał się hadry,
 - Nie mogłtem ścierpieć, więc rzeknę: — Bez gniewu!
 - Nie chcę ja żadnej z Waszmością mieć zadry,
 - Lecz co za racja takiego odziewu?
 - A ów z podełba: — Waść sięgasz w zanadry?
 - Waść serdecznego zatargać chcesz trzewu?...
 - Pokiwał głową, zaś wspiął się do góry
 - I w ucho: — Żeby nie czuć własnej skóry!
 - Własna mnie skóra mierzi, że się tuta -
 - Polak, — najduję na cudzym śmietniku!
 - To mi polskiego, uczciwego buta
 - Żal jest, i chodzę w francuskim trzewiku.
 - Kapoty polskiej też żal, bo za suta,
 - Za dobra! Lżej mi w hiszpańskim mentliku.
 - Gdy więc tu naród przeróżny umiera
 - I łachy ciska, to człek się przebiera,
 - Jak mu tam padnie... A zasię co z domu,
 - Szczędzi. Do trumny przyda się na pochów.
 - Waść mnie nie wydaj... To ja pokryjomu
 - Co dnia na wieżę z niemi... To do lochów
 - Niosę, przewietrzam... A nie mów Waść komu!
 - Składam:. Do czysta chędożę to z prochów...
 - Zawsze się coś tam zapyli, coś przetrze...
 - Umilkł, i wielkim nosem brał powietrze.
 - — Więc to sam wieszam aa haki, na grzędy,
 - Albo do skrzyni kładę, i tak leży...
 - Szkoda, ze nie mam choć witki lawendy,
 - Lub rozmarynu, co dawa dech świeży...
 - Aż jak. poczuję, że już, to w te pędy
 - Zrzucam te łachy, i do swej odzieży,
 - Do własnej! Czapkę mysz zjadła mi nową...
 - Co mniejsza, bo tam na Sąd z gołą głową. -
 - Umilkł. A na mnie zostały te mowy,
 - Jak ćmy, gdy człeka z nagłości oblecą...
 - Zaczem w gmach, szedłem. A tam już wiatr nowy
 - Po łbach buszuje. Nie poznasz już gdzie co.
 - Już wódka, już-ci pijanemi słowy
 - Klnie jeden, drugi bełkocze co nieco,
 - Już się tam różne najdują pociechy,
 - Już gęby, które dymają, jak miechy.
 - — Życie, bo życie, brat! Wola, bo wola!
 - Rajcował Opacz, ująwszy się w boki,
 - Iż go ta czarna rozparła fasola
 - Z czującem sadłem. Chłop, tak był głęboki,
 - Że nim wyłożył żywot, już mu z pola
 - Umknęli insi, a on te obroki
 - Ku sobie zgarniał, co w zęby popadło...
 - Taki otchłaniec był z niego na jadło,
 - — Tęgi łeb, kto tę zmyślił Brazyliją!
 - Riumkę za jego, wot, wypiłbym zdrowie.
 - Nifet mi z przykazem nie stoi nad szyją,
 - Chcę śpię, chcę nie śpię i wszy biję w głowie,
 - Psy mi te czarne warzą, miskę myją,
 - Ja tabak kurzę, i co mi kto powie?
 - Barak? — Wot, głupość, gdy sytno w baraku...
 - Tak dawaj, brat mój, na riumkę haraku!
 - Raz — nic. A drugi — utrafił im w sedno.
 - Dalej mu rzucać na rękę trojaki...
 - Wypatroszyli kaletkę niejedną,
 - Krzyk, bijatyka, przekleństwa, siniaki...
 - To nieraz gwiazdy na niebie już bledną,
 - A ci wichrują i grają w kułaki.
 - Nie wszyscyć. — Ale że była garść tęga,
 - Których ta w błoto wnurzyła mitręga.
 - Gdybyż wieść jaka! Jakowa nowina,
 - Że się to nasze czekanie skończyło,
 - Że już stąd idziem precz, że się naczyna
 - Żądany żywot z siekierą a z piłą,
 - Że pług już dla nas granice zarzyna...
 - Nic! Tak przyciśli nas, jakby mogiłą.
 - Strażnika pytać? — To tylko rozłoży
 - Te ręce: — Nie wiem... Nikt nie wie... Gniew boży -
 - Ale Sekura Paweł tak sumował:
 - — Co za mamona na oczy mi padła,
 - Żem ja, człek-oracz, w te światy wędrował,
 - Pługa rzuciwszy i kosy, i radia!
 - Sam Bóg mi zagon zadokumentował,
 - Chata, by gołąb, pod strzechą mi siadła,
 - A ja tu cudze pocieram dziś kąty,
 - Bez duszy chodzę i w głowie mam mąty.
 - Kamień mi dajcie! Uwiążcie pod brodą
 - I na dno. Tak mi bądź miłościw, Boże!
 - A zaś patrzajcie, jak będę szedł z wodą,
 - Bo ja się głową do chaty położę...
 - Czarty niech tutaj po górach się bodą!
 - Ja chce na równię! Na pole! We zboże!
 - Ziemia tam płacze za mną... Ziemia woła.
 - Jezus Marya, rataj! — Tu nie zdoła
 - Żalowi, ryknie, i łbem rżnie o ścianę.
 - Dziw, że się w dwoić, jak bania, nie spuka.
 - A taż się głosy zaniosą pijane;
 - — Zalać robakal Najlepszać to sztuka! -
 - Dość. Czy ja świadkiem naprzeciw ci stanę,
 - Ludu ubogi, gdy dola cię fuka?...
 - Czy skarżyć będę i szukać przyczyny
 - Na ciebie, którym też nie jest bez winy?...
 - . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
 - A na toż właśnie, partja nowa wtedy
 - W dom emigrancki przyszła. Same szwaby.
 - Tylko, że na nich nie było znać biedy,
 - I niejednemu aż trzęsły się schaby.
 - Nie moglim przystać do onej czeredy,
 - Ani my chłopy, ani do bab baby,
 - Bo z tem nijakiej ni mowy, ni zgody,
 - A chrzest nie z krzyżma bierą, tylko z wody.
 - Zwyczajnie, lutry takie, czy kalwiny,
 - Jak te, co u nas po Olendrach siedzą.
 - Fajczysko w zębach, raz wraz plują śliny,
 - A kawę z miski trzy razy dnia jedzą...
 - I oni się też, od pierwszej godziny,
 - Tak przegrodzili z nami, jakby miedzą.
 - Rzekniesz: Pochwalon, a ten ci niecnota
 - Zamiast — Na wieki — rzec, cości mamrota!
 - Ci, kiedy przyszli, a wytchli z tej drogi,
 - Każdy się zabrał do jakiejś fabryki.
 - Ten dratwy ciągnie, szlifuje ów rogi -
 - Pukają mlotki, zgrzytają pilniki,
 - Trzeszczą szrubsztaki, a w hałas ten srogi
 - Wpadają szwabek klapiące trzewiki.
 - Te "lauby" swoim stawiają od spieki,
 - Jakby tu siedzieć mniemały na wieki.
 - Nic po nich nie znać tęskności, załoby,
 - Pod ktorą polski chłop z sił schodzi, pada...
 - Spokojnie czynią rzecz swoją, jakoby
 - Tu się rodzili i żyli z pradziada.
 - Skończą robotę, to w różne sposoby
 - Spiewająa, jakby właśnie szpaków stada,
 - Z wiatrówek biją, biegają do mety,
 - Poczem fasoli pojedzą i — w bety.
 - Z nami — ni tak, ni siak. Nie było zwady,
 - Bo pilno w swej się trzymali porębie.
 - Ale że z naszej niejeden gromady
 - Kułak zaciskał i ślinę mełł w gębie.
 - — Już my tu jakiej dożyjem się zdrady! -
 - Mruczały chłopy. — Już my tu na zębie
 - U tych odmieńców! Czuj duch tylko, kiedy
 - Naniosą nam te pludry jakiej biedy! -
 - A dookoła bagniska dyszały
 - Tchem zaraźliwym z pożaru gorąca.
 - Co rana obłok podnosił się biały
 - Z ziemi, co stała mokra i dymiąca,
 - Jak one stogi, gdzie trawy zaprzały,
 - A rozpalony i wielki stos słońca
 - Gorzał nad nami od świtu do nocy,
 - Lud wyżymając z ostatniej już mocy.
 - I tak śmierć weszła do naszego gmachu,
 - I uglądała milczkiem, gdzie ugodzi.
 - Zaczuł ją naród... Z nagłego się strachu
 - Ów dreszczem wstrząśnie i rzecze: Ot, chodzi
 - Po moim grobie ktości! — Ów z pod dachu
 - Rwie się, jak błędny po bagnach gdzieś brodzi,
 - Inszy zanudzi sobą i zabiada,
 - Na tym pot zimny, jak. rosa, opada.
 - Więc w tej duchocie martwej, zmora siadła
 - Na piersiach ludziom, niby Babia góra.
 - W kąty się kryją, odchodzą od jadła,
 - Jak bursztyn, tak się na nich żółci skóra.
 - Potem ciemnieje, jak słoma, co padła,
 - I którą z deszczem roznosi wichura,
 - W półkrwawych potem, pół złotych kolorach
 - Mieni się, jako żywice po borach.
 - Tak naznaczone były ludzkie głowy,
 - Jak gdy w porębie topór znaczy drzewa.
 - A choć nie widział nikt onej królowy,
 - Wiatr wszyscy czuli, co ze żgła jej wiewa.
 - Czekała. Pory czekała, jak owy
 - Żeniec, gdy łan mu pod kosę dojrzewa,
 - A ów pogląda, folgując do chwili...
 - Nocami, w miesiąc patrzący, psi wyli.
 - Aż się zamachła! Hej, nie w źrałe kłosy
 - Trafiła ślepa żniwiarka! Nie w zboże!
 - Ale w kwiatuszek, co biały od rosy,
 - Słonka oglądał i czekał na zorze...
 - W dziewkę trafiła moją! Więc mi włosy
 - Na łbie stanęły, jak dęby te w borze,
 - Kiedy ją strażnik pomacał pod żebra,
 - W oczy jej spojrzał i rzekł: Śmierć jest! Febra.
 - A żar tak suchy liczko jej podpalił,
 - I piersi miała tak ogniem bijące,
 - Że zaraz dla niej gromnicę osmalił,
 - Rzekąc: — Ta zajdzie wpierw jeszcze, niż słońce. -
 - A szło południe... Z nóg ojciec się zwalił,
 - Jak kłoda; baby poklękły płaczące,
 - Jam z wielkiej mocy o ziem czapą gruchnął
 - Za włosy porwał się, i rykiem buchnął.
 - Ratować?... Czem? Jak? Choć łbem bij w podłogi!
 - Leżała cicho, lecz była snać w męce,
 - Bo jej się w twarzy mieniły pożogi...
 - Aż nagle siędzie, w krzyż złoży te ręce,
 - — Upał mam w sobie! — zawoła. — Wiatr srogi
 - Po żyłach chodzi mi! — I te jagnięce
 - Piersi przyciśnie i szepnie: — Już biją
 - Dzwony na dobrą noc... Jezu Maryjo!
 - Takie więc było ostatnie jej słowo...
 - Oczyma tylko po twarzach nam wodzi,
 - Wie, czuje, słyszy, poruszy tą głową,
 - Ale ja cichość śmiertelna już grodzi...
 - Nagle się w czole zamarszczy surowo,
 - Dwie łzy ukanie zimne, i tak schodzi
 - W zadumie z świata, nieporatowana,
 - W dziewczęctwie białem, mężowi nie dana.
 - . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
 - Przeciw ty komu walczysz, Panie! Panie!
 - Przeciw tej parze, co znika obłokiem?
 - Przeciw listkowi, co padł, a nie wstanie?...
 - ÂŹdźbło suche gonisz zapalczywem okiem?...
 - Któż wiec nad nami ma mieć zmiłowanie,
 - Kiedy ty, ociec, dociskasz wyrokiem!
 - Jakoż więc mamy żyć, jak mamy dyszeć,
 - Kiedy ty, ociec, nie będziesz chciał słyszeć!...
 - . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
 - Nie dałem dziewki grześć w te długie rowy,
 - Które tam zaraz kopacze czynili, -
 - Iż jak się zacznie czas taki morowy,
 - To ludzi strzęsie, by maku z badyli, -
 - Ale jej wianek zwinąwszy u głowy,
 - Poniosłem het precz sam, nim się spatrzyli,
 - I takem ziemi dał ją i pochował...
 - Bom twardo oną niebogę miłował.
 - Trzeciegom dnia się powrócił o mroku,
 - Wyschły, jak gdyby po ciężkiej chorobie.
 - Ni łzy, ni mowy jakiej, tylko w oku
 - Srogość, co drugim nie dawa, ni sobie.
 - Krzyk za zębami, pięść ścisła przy boku.
 - Skóra zczerniała na mnie, jak na. Jobie,
 - By ryś biegałem, co postrzał wziął kuli...
 - Ludzie mi z drogi szli, bo bójkę czuli.
 - . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
 - A mór bit po nas i składał w zagony,
 - W porę, bez pory, nie dbając o źrałość.
 - Ale ze dla mnie, te męki, te skony,
 - Za wiatr już były po tamtym, za małość.
 - Więc za najmilszą głową utęskniony,
 - Nie czułem nawet, że inszym też żałość.
 - Tak człeka stwardzi ból, i tak mu zwyknie,
 - Że go po żywem mięsie kraj — nie krzyknie.
 - Wnet po mej dziewce Prokurat szedł stary -
 - A zasnął cicho, jak dziecko w kolebce.
 - Śmierć, nim takiego powali za bary,
 - I nim mu nogą na gardziel nadepce,
 - Dawne, a lube przywodzi nań mary,
 - I w ucho różnych cudności naszepce,
 - A tak, lekuchao, w ostatnią go ciszę,
 - Bajką, jak matka, do spania kołysze.
 - Więc czego nigdy nie czynił za siły,
 - Teraz jął śpiewać żołnierskie piosenki,
 - A jasne łuny po licu mu biły,
 - Od jakiejś dawno zagasłej jutrzenki.
 - Już sztywniał, już w nim drętwiały te żyły,
 - A jeszcze machał rękawem bez ręki,
 - I salutował powietrzne gdzieś wodze,
 - Na wielkiej, którą już odchodził, drodze.
 - Aż targnie sobą, śledzie, zgarnie z czoła
 - Snop białych włosów, co spadł mu na oczy,
 - I krzyknie: — Cesarz! Sam cesarz mnie woła!...
 - Wiw Napoleon!... — krzyknie, z łoża skoczy...
 - I zanim strażnik przytrzymać go zdoła,
 - Ostatnim marszem za progi gdzieś kroczy.
 - — Raz, dwa... Raz... — liczy; wtem chwieje się, bladnie,
 - I z suchym trzaskiem czaszki w tył upadnie.
 - A kiedy poległ tak, i gdy tak leży
 - Rozkrzyżowany pod nieba błękitem,
 - A wąs mu mleczny, jak wiecha się jeży
 - Na licu, kulą u szczęki przebitem,
 - Nagle go słońce w pierś martwą uderzy,
 - I promień kładzie na sercu odkryłem.
 - I błyszczy, w one ostatnie momenty,
 - Jak krzyż, po bitwie, przez wodza przypięty.
 - . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
 - Ale nie wszyscy mieli śmierć tak cudną,
 - Jako ten żołnierz. Dla inszych się w kata
 - Z żeńca mieniła, co ręką swą brudną
 - Wpierw cię zbezcześci, nim zgładzi ze świata.
 - Więc się jak kłody staczali w rów żmudno,
 - Nie jak ptak, który na wolność wylata;
 - Bez onych zadrgnień jasnych i trzepotów
 - Ducha, co w drogi wieczyste już gotów.
 - I byłoby to wpadało, jak trzody
 - Pomorkiem tknięte, w te skony bydlęce,
 - Tylko że ich tam, czy stary, czy młody,
 - Cieszyła w trudnych terminach i męce
 - Staruszka owa z Nadbużnej zagrody.
 - Temu w krzyż złoży stygnące już ręce,
 - Temu szkaplerzem śmiertelny pot zetrze,
 - Nad tym od pokus obżegna powietrze.
 - A iż nic do niej przystępu nie miały
 - Tchy zaraźliwe, co w siebie je brała,
 - Chłopy ją "Świętą z nad Buga" przezwały,
 - I ta się nazwa już przy niej została,
 - Jak miesiąc, migał nocami jej biały
 - Rańtuch, gdy w szeptach anielskich szła cała...
 - A drugi oczy gasnące otwierał,
 - Grzechy spowiadałf jej, i tak umierał.
 - Zaczem kończyli różnie. Jeden runął,
 - Jak gdyby w czoło trafiony kartaczem,
 - A ów powoli do dołu się sunął,
 - W ciężkich wzdychaniach, ze skargą i z płaczem.
 - Tamten w pień zaklął i duszą wraz plunął,
 - Inszy, nie mając obejrzeć się za czem,
 - W cichości sztywniał i oczy zawierał.
 - Ów, krzyk ogromny dawał, gdy umierał.
 - Aż się powalił i Paweł Sekura.
 - Ten jak dąb runął podcięty na boru...
 - Oczy mu zółcią tak zaszły i skóra,
 - Że człowieczego zbył prawie koloru,
 - Do żywicznego, tlącego się wióra
 - Podobny raczej. A tak do wieczora
 - O dzień się zmienił chłop, że go bez mała
 - Matka-by własna nie była poznała.
 - Ale iż wielką ów siłę miał w sobie.
 - Więc się tak z śmiercią, jak z zbójem potykał,
 - I przez gwałt onej nie dawał chorobie,
 - Choć stygnął, tracił dech, że prawie znikał.
 - Jedną ten nogą, jak mówią, był w grobie,
 - I już się nad nim dzień boży zamykał,
 - Gdy nagle zgasłe źrenice otworzył,
 - Porwał się, stanął na nogi i — ożył...
 - Lecz jak się w źrebca wilk weżre borowy,
 - Tak się i w chłopa głęboko śmierć wżarła
 - I sięgła więcej niż życia połowy,
 - Krzyk i głos ludzki wyrwawszy mu z garła.
 - Jakby piorunem rażony, zbył mowy,
 - I tak mu dusza na ustach przywarła,
 - Ni w tył, ni naprzód nie mogąc do świata,
 - Jak wróbel, gdy się po wniku kołata.
 - Więc od tych, którzy z tej wyszli choroby,
 - Choć śmierć już kręgi łamała im kołem,
 - (Bandys w konaniu przeleżał trzy doby,
 - I tuż nad samym zatrzymał się dołem),
 - Jakby zdaleka cuchnęły już groby.
 - Śniadzi chodzili, z pozółkłem tak czołem,
 - Jak ów Piotrowin, wstający w połowie
 - Z jamy, co wisi u Fary w Łukowie.
 - Niechętne taki miał z ludźmi rozmowy,
 - Jakby w języku skróciło mu szprychy.
 - Po kątach patrzał, i nakształt się sowy
 - Odąwszy, siedział zgarbiony i cichy.
 - Więc nas tak wiater obleciał grobowy,
 - Jakby śmierć wszystkich postrzygła już w mnichy,
 - Co mi się zdało nieznośnem bez miary,
 - Bo niźli cichość w kupie, — lepsze swary.
 - Cichość dla kopy, jak mielnik ów bywa,
 - Co młyńskie koło rozwiedzie na tryby.
 - Kupa, rzecz w sobie osobna i żywa,
 - Wrzawa jej głosem. Jak rzeka, tak ryby
 - Nieme łoskotem fal swoich nakrywa.
 - Ruch ma szeroki, a nie wie, co dyby.
 - I choć nie sami przedniejsi w niej chłopi,
 - Wszystkich w ognisty szmelc swym żarem topi.
 - Więc gdy tak śmiercią dyszały te mury,
 - Na wiecznym progu gdy wszyscy stoimy,
 - Szwaby się od nas wyniosły na góry.
 - Nuż ognie palić smolne, kurzyć dymy,
 - Tak się rozwlokły nad nimi te chmury
 - W słońcu, jak gdyby złote baldachimy,
 - A uczyniwszy od nas tę przegrodę
 - Po jadło tylko schodzili i wodę.
 - Co bacząc, rzecze raz Przytuła: — Braty!
 - A możeby my tak samo zrobili?
 - Po nieboszczykach popalić te szmaty,
 - I w gory! Choćby na jakie dwie mili...
 - Choćby w szałasach... To może zatraty
 - Ujdziem! U szwabów mór równo nie tyli!
 - Lecz go zakrzyczą: — Ot, grzeszne gadanie!
 - Co ma być — będzie; co się ma stać — stanie.
 - Będę się śmierci umykał z pod kosy,
 - Jak ta bylina z pod sierpa uwrotem,
 - A ona i tak ułapi za włosy,
 - Choćbym się grodził fortecą, nie płotem.
 - A jak nam przyszło pociągnąć tu losy,
 - Kto rekrut, rekrut. Uciekać!... Co potem?
 - Śmierć raz sądzona. Więc niechaj się dzieje
 - Co chce! Niech ta już wszystko zmarnieje!
 - Lecz choć tam człowiek tak stwardniał na duszy,
 - Jak zeschły rzemień, to precz mi się śniły
 - Po nocach, wskroś tych wielkich borów głuszy,
 - Nasze wioskowe, zielone mogiły,
 - Te brzozy białe, co wiatr gdy je ruszy,
 - Z szeptem liść trzęsą i wierzch gna pochyły,
 - Tak sypiać rosa, jak łzami szczeremi
 - Na kości, co tam w święconej śpią ziemi.
 - I tak mi w oczach, jak mara niezbyta,
 - Sunął mój pochów z światłami i z cechem...
 - Tu furczy bracka chorągiew rozwita,
 - Tu dzwon żałosnem oblata świat echem,
 - Tu mi się kłania szumiący łan żyta,
 - Tu mnie ksiądz kropi, bym nie szedł precz z grzechem,
 - Tu organista, chrząknąwszy, zaczyna
 - Statecznym basem piać: Salve Regina...
 - Z wzdychaniem lecą krewniaków pacierze,
 - Pod dom mi wieczny kopią fundamenty,
 - A ja tu w trumnie nadobnie se leżę,
 - Wąsa zjeżywszy na one lamenty.
 - Tak idę w ziemię, w ojcowej tej wierze,
 - A gdy nad głową i krzyż mam zatknięty,
 - Do dnia sądnego spać mogę tak pięknie,
 - Czekając, aż ten grób nademną pęknie.
 - . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
 - I dziw! Gdy tyle poległo tam siły
 - Dobrej, i tyle jarego żywota,
 - Horodziej przetrwał! Pień stary, pochyły,
 - Co dawno czarne skrzypiały nań wrota.
 - A kiedy młodym pomocne nie były
 - Targi ze śmiercią żadne, ani wota,
 - Ten ostro trzymał się, berlicą pukał,
 - I na lud, iż dał górę złemu — fukał.
 - — Baby wy! Cóż to, czy nic do roboty
 - Lepszego nie masz, kpie jeden i drugi,
 - Jak umieranie? By dukat dzień złoty!
 - Bóg pracę rozdał, a gdzie do niej sługi?
 - Wtem Łuć Ostańczuk! — Toć ja nie z ochoty!
 - Toć jaby wolał pleść łapcie u strugi...
 - Toć nie z rozpusty!... — To Pińczuk się zwinął
 - Jak jeż i milczkiem ze świata wychynął.
 - Więc po tym chłopie żal objął mnie srogi,
 - Iż twardy kark miał, choć niby pochyły.
 - A widząc, iż ma już oziębłe nogi,
 - I że się po nim już cienie rzuciły,
 - Pod szopę my go wyciągli, w pół drogi
 - Do ostatecznej pospólnej mogiły.
 - Gdyż nie osobno grzebiono tam w ziemię
 - Trupa, lecz razem, gdy śmierć cisła brzemię.
 - Aliści rankiem patrzę, co u licha?...
 - Sen-li, czy jawa? Mój Pińczuk u progu
 - W śmiertelnem stoi żgle i nosem czmycha.
 - Patrzę, aż idzie do swego barłogu,
 - Siadł, dobył fajki, machorką napycha,
 - Cmoknął i westchnie: — Nu, tak sława Bogu!...
 - — Wszelki duch! — krzyknę. — Czego żądasz bracie
 - Umarły?... — A ów: — Krzesiwka nie macie?
 - Porwę się, cmoka cybuszek swój krzywy,
 - Jakby nic nigdy, i pluje w podłogę...
 - A już się zgruchnął naród na te dziwy.
 - Zdaleka stają, po oczach znać trwogę...
 - Wtem tknie go baba i wrzaśnie: Toć źywy!!
 - Więc dalej insze: za rękę, za nogę,
 - Nuż o śmierć pytać! Lecz nie chciał powiadać,
 - Tylko to jedno: — Nie moglim się zgadać! -
 - . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
 - Tak my tam zbyli więcej niż połowy
 - Ludu, z gromady naszej, w tym pomorze.
 - Sam Bóg rachował tylko one głowy
 - Chłopskie, co po śmierć ciągnęły za morze.
 - W płytkie je rzędem składali my rowy,
 - Pod wapno żywe. Po małej więc porze
 - Klęsnęła ziemia pożarłszy te ciała,
 - I znów głodnemi usty ku nam ziała.
 - Tak poszedł Tatar Marcin, tęga głowa!
 - Tak Czop, ów z Miedznej ucieszny braciszek.
 - Poszedł Muzyka Bartek, co od słowa,
 - Z baranich umiał głosu dobyć kiszek.
 - Poszedł Sofoda, poszedł Kacper Sowa,
 - Karbowiak Michał i Wójcik Franciszek.
 - Wszyscy tam padli w najpierwszym tym boju,
 - Niech spoczywają na wieki w spokoju!
 - Ci, co zostali, trzymali się ściśle
 - Razem, dla większej pewności i mocy.
 - Tak tratwy, luzem płynące po Wiśle,
 - Związuje retman na wicher i w nocy.
 - Lud się sprostował, drzemiący obwisłe,
 - Tak go naciągła śmierć, jak rzemień w procy.
 - I duch wyświetniał z tej klęski i burzy,
 - Jak błyskawica, pogodę co wróży.
 - Lecz gdy tak setne do Boga szły dusze,
 - Nieoszczędzone też były i dziatki.
 - A śmierć się po nich, podobna pomusze,
 - Chciwie rzucała, co czerw składa w kwiatki,
 - Gdy maj ośnieży jabłonie a grusze.
 - Więc ubijały się przed niebem matki
 - O drobiazg ten swój, któremu co rana
 - Góreczka była osobna sypana.
 - To strach, co w ziemię poszło tej białości
 - Liljowej ciałek, co ocząt błękitu!
 - Tak śmierć chrustała ptaszęce te kości,
 - Jak dla igraszki, bez trzasku i zgrzytu.
 - Furty się rajskie dla jasnych tych gości
 - Nie zamykały od świtu do świtu.
 - A wieczorowe jutrzenki i zorze
 - Od główek lnianych złotniały, jak zboże.
 - Więc gdy raz matki za dziećmi aż wyją,
 - Co je żerdziami wepchnęły w dół draby,
 - Patrzą, aż idą całą kompaniją,
 - W czapkach, z fajkami w zębach, gwiżdżąc, szwaby.
 - Jakże nie wpadną w srogą rebeliją,
 - Jakże na Niemców nie rzucą się baby!
 - — Bij, kto katolik!... — Wrzask leci i głosy,
 - Niemcy w tył, baby za nimi, jak osy.
 - Tną, gdzie popadnie! Już misy i garki,
 - Jak żądła rażą z furkotem, a rojno,
 - Już baby z żalu, iż naród to szparki,
 - Tem sroższa w sobie zajarza się wojna,
 - Już w guzach szwabskie i głowy i karki.
 - — W nich! — krzyczą. — Dalej! A kupą! A hojno!
 - Wtem jedna gołą pięścią Niemca udrze:
 - — A czapkę z głowy!... A szanuj śmierć, pludrze!
 - Dopieroż w szwabach krew buchła. Hergoty!
 - Wrzeszczą, machają fajkami nad głową
 - I w pozad runą. Aż wsparci o płoty
 - Nuż się oglądać za bronią jakową.
 - Chwycił kół jeden. Nuż za nim w te loty
 - Rwać koły insi... Oj, byliby zdrowo
 - Przetrzepli baby! Wtem strażnik ze smyczy
 - Puści brytany, i — huź go! — zakrzyczy.
 - Rzucą się psiska, jak biesy zajadłe,
 - Z warkiem, z skowytem, z pianami u pyska,
 - Nła piersi skaczą,tarmoszą po sadle,
 - Rwą łydki, Niemcom targają pludrzyska...
 - Chwycą się baby gromadą, jak trznadle
 - Uciekać, gdy je kot spłoszy z śmietniska,
 - Ciskają miotły, skorupy i grabie...
 - Tak się skończyły batalje te babie.
 - . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
 - Opacz, tymczasem pod boki podparty,
 - Jadł, pił za piąci, i cygar swój kurzył.
 - Umarł kto? Dalej ów mazać dług z karty,
 - Iż się to, było, każdemu zadłużył.
 - Więc krzyż, i amen, i dość. A ie warty
 - Przy chorych strażnik czyniący się znużył,
 - Obrał się Opacz patronem nad kotłem,
 - Gęsto murzynów sięgając pomiotłem.
 - Dopieroż to się zaczęły reduty
 - Na tem szafarstwie, i różna intrata!
 - Zrzucił chłop trzosa, tak żywot miał suty,
 - Kiep szlachcic przy nim, kiep przy nim brat łata!
 - Już czuba sadłem smaruje, już buty,
 - Już ledwochodem, by dynia brzuchata,
 - Toczy się sapiąc, już pije, a owo
 - Wszystko mu w porę i wszystko mu zdrowo.
 - Więc kiedy słyszy przygany tam czyje,
 - To tylko splunie: — Ej, głupi ty, chłopie!
 - Chcesz, to się wieszaj! Wot tobie na szyje
 - Powróz. Toż mówią: Dla durnia — konopie.
 - Co robić?... Świata — mówią — nic przeżyje,
 - A ziemi, brat mój, — mówią -— nie przekopie,
 - I nie przerobi — też mówią — roboty...
 - Tak cóż?... Żal co ty nie grał naszej floty!...
 - . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
 - Tymczasem wiater pociągał od morza,
 - Niby dalekie i ciche szeptanie.
 - Zaczem głośniejszy zaruszał przestworza,
 - Wypłynął, jakby piór łabędzich wianie.
 - Rzucił śię, skręcił w bok, i przez rozdroża
 - Niebieskie, pędził na słońca spotkanie,
 - Jak okręt, wszystkie gdy rozwinie żagle,
 - Aż dmuchnął słońca w twarz, i stanął nagle.
 - Zczerniało słońce, wichr porwał się dziki,
 - Zakręcił trawy i w trąbę je zwinął.
 - Wnet w okół wielkie zagrały muzyki,
 - I łomot głazów, jak gdyby świat ginął.
 - Już lecą grzmoty wręcz, jak kopijniki,
 - Łając się głucho; już błyskiem wódz skinął...
 - Dymi się z nieba czerwonych krawędzi,
 - Huk, tentent, wojsko przeciw wojsku pędzi.
 - Bitwa! szeroko w półkolu rozgrzmiało.
 - Z świstem dwa wichry trzasnęły o siebie.
 - Na szaniec mroków wtoczone już działo...
 - Lont błysnął, ogień przeleciał po niebie,
 - Ryknął grom palbą! A słowo się stało...
 - Wrzące się niebo, jak morze kolebie...
 - Burza nabija, przytyka lont, pali!...
 - Zawyła w mrokach ziemia... Świat się wali.
 - Ale pod ogniem gromów, jak do mety
 - Lecący hufiec, chmura bije w szaniec,
 - Błyskawicowe wytknawszy bagnety...
 - Zachwiał się na swych okopach pohaniec,
 - Chmura naciera, im trąbią walety?
 - W litaur wichrowy, już z harmat siekaniec
 - Umilka... Chmura z chorągwią swą białą
 - Wpada na szaniec burz, i gwoździ działo.
 - Gdym się wychylił po tej trzaskawicy,
 - Już odpływały owe ciemne roty,
 - A huf obłoczny zwycięskiej konnicy
 - Brał blaski w siebieił czynił się złoty.
 - Pogrzmiewał jeszcze świat, i zapaśnicy
 - Do swojej chcieli wrócić się roboty,
 - Lecz błękit objął niebo i nie dawał,
 - Het, odsądziwszy od siebie ich — kawał.
 - Westchnęła ziemia, począwszy w swem łonie
 - Nagłą i wielką świeżość. Bór się strząsa,
 - Dreszcz gąszczem idzie i tęgie tchnie wonie,
 - Pstry żmij wyprężył się, i ogon kąsa...
 - Trysnęły roje muszeczek nad tonie,
 - Jako stop iskier, gromada ich pląsa...
 - Świegot, trzepoty ptactwa i gwizdanie,
 - Jak w ono świata, najpierwsze zaranie,
 
- W świat! Naprzód! Dalej! I nam też pociecha
 - Ona zadniała, przez wszystkich żądana.
 - I my tei w sobie poczuli już echa
 - Klekocącego nadziei bociana!
 - Już ściele nam się droga i uśmiecha,
 - Wznoszą się głowy, prostują kolana,
 - A serca biją radosnym trzepotem,
 - Jak pszczoły, przed tym wiosennym oblotem.
 - W świat! Dalej! Naprzód! Już kamień położym
 - Na tej przestrachów i smutków pustyni,
 - Gdzie pod piorunem i gniewem my bożym
 - Stali! Już dla nas błękitna się czyni
 - Droga, którą stąd pójdziem, a otworzym
 - Ten żywot nowy, i niebo już sini
 - Gwiazdą się modrą, co idąc poprzedzie,
 - Te wędrowniki na wyraj powiedzie.
 - Więc jak żurawie, gdy w pióra szumiące
 - Uderzyć mają i w bujne te loty,
 - Wiece wpierw głośne sprawują na łące,
 - I w klucze wiążą powietrzne swe roty,
 - Krzyk wypuszczając pod zorze grajace,
 - Pod zacbód nieba rumiany, a złoty,
 - Tak my tam onej zbierali się pory,
 - Gwarne porady czyniąc i klangory.
 - Od Komisyi, co siedzi gdzieś w Ryjo,
 - Pisanie przyszło, by obierać Stany:
 - Więc się z myślami różnie chłopy biją,
 - Obsiadłszy ławy od ściany, do ściany.
 - Za jaką radą iść, albo za czyją,
 - Gdy świat ten wszystkim zarówno nieznany
 - I każda droga zarówno ubiega
 - W niepewność, która dusze nam zalega.
 - Właśnie, jak gdyby obierał kto stryka
 - W zamkniętych skrzyniach, albo wór pieniędzy:
 - Pomknie do jednej, już prawie że tyka,
 - Aliści ręki zawściaga czempredzej.
 - I w palce stuka i znów ich pomyka...
 - I na pajęczej wiszący tak przędzy,
 - To chce, to nie chce, aż z onej roboty
 - Troiste na twarz wybiją mu poty.
 - Radzim... A tłomacz, co jeszcze z wieczora
 - Przybył, na karty rozpisał nam Stany,
 - Żeby na rozmysł przez dzień była pora,
 - Gdzie lud chce grunty orać i być dosłany.
 - Aż skrzypią ławy pod nami od wczora,
 - I dużo szumu tam, i dużo piany,
 - Ale że piwa godnego to mało
 - W butlu się onym radzieckim ostało.
 - — Co tu za rada, — krzyknie Błażej Dyla -
 - Kiedy przedemną nie stoi półkwartek!
 - Bo ja wiem gdzie co? Dziesięć mil, czy mila?
 - Nawykfadali człowiekowi kartek
 - Jak od spowiedzi, rób co chcesz, i tyla!
 - Tu czapę o stół cisnął. A wtem Bartek:
 - — Ja na los idę! — Wziął czapę, jak pulą
 - Strząsnął, wyciągnął kartę: San Paulo.
 - Ruszą się młodzi, obstąpią go wkoło:
 - — A co? A mogę najlepiej tak właśnie! -
 - — Pewno! — Roch krzyknie i pojrzy wesoło;
 - — Na los, to na los! Niech piorun zatrzaśnie!
 - Co będę madrzył?! — Tu wyszedł na czoło,
 - Zanurzył rękę, przebiera, aż chlaśnie
 - Trzy kartki na stół. Tal insi: — Nie sprawa!
 - Po jednej tylko brać! Niech dwie oddawa!
 - Wrzucił, wziął jednę. Czytam: — Parahyba.
 - Ci w śmiech. — A to ci chłop w garści ma miarę!
 - — To ci świat mądry! — krzyczą. — To ci ryba!
 - Trzech brać nie dali, tak łap ów za parę...
 - Ano, jak para, to z Baśką już chyba! -
 - Tu na Dudkównę zerknęli Barbarę,
 - Iż chłop lgnął do niej, i braciom miał swaty
 - Słać, jak się tylko dorwie własnej chaty.
 - Za Rochem, Bąk szedł. — Święta Katarzyna!
 - — Dobra! — zakrzykną. A Bugaj: — Niczego.
 - Zawszeć to w niebie pewniejsza przyczyna,
 - Jakby na człeka wypadło co złego! -
 - Tak znów strząsł Bartek czapę: Stach naczyna:
 - — Pianhy! — Piach? — Na nic! Chcę gruntu pszennego!
 - — Kampinas! — Wtem Kos: — Kampinowskie lasy...
 - Znam... Pod Warszawą... Dawneć to już czasy.
 - Westchnął. Lecz insi zakrzyknął — A co to?...
 - Ziemię brać losem?... A nuż grunt jałowy?
 - Na nic tu z taką radą i robotą!
 - Tu mądrej trzeba i znającej głowy! -
 - Wtem Kos: — Gadają, co po rzekach złoto...
 - A niechby dali wody do połowy! -
 - — Złoto? — Pietr krzyknie — Toż ono się kopa!...
 - — Nieprawda! — woła Kos. Zgłuszyli chłopa.
 - Wsgyscy gadają naraz, tumult rośnie,
 - Każdy chce swoje przewieść do ostatka.
 - Jak kaczor w kępach ten krzyczy rozgłośnie,
 - Tamten jak derkacz krzyczy, ów się zrzadka
 - Przebija basem, jak bąk; ten nieznośnie
 - Jak krakwa drze się, a ten, jak kołatka
 - Wielkoczwartkowa nad wszystkich grzechota,
 - Właśnie, jak gdybyś na, pińskie wpadł błota,
 - O wielkanocnej porze. Aż z tej wrzawy
 - Huk gruchnął. Cichość zrobiła się kołem:
 - Horodziej ciężko podnosił się z ławy,
 - W milczeniu dotąd siedzący za stołem.
 - Grzmotnąwszy pięścią w deski, jak, gdy w trawy
 - Strzelec się puści tym rzecznym padołem,
 - Przekręci lufy, podsypnie garść z sakwy,
 - Huknie, — wnet cichną bąk, kaczor i krakwy.
 - Patrzy Horodziej w chłopów; a oczyma
 - Brał stary, jakby cęgami człowieka.
 - A chłopy w niego też... I tak ich trzyma
 - Na samym ostrzu rzęsów, i precz czeka...
 - Aż krzyknie: — Hej tam! Sikawki tu niema?
 - A wody na łby!... A skocz-no gdzie rzeka,
 - Jasiek! A chlusnął choć konwią od stracha,
 - Bo się pakuły zajęły na dachu! -
 - Chłopy w śmiech, a on pilno patrzy w strony...
 - Po nich, jakoby uglądał: gdzie gore...
 - Wtem drzwi uskoczą i w tumult się ony
 - Pcha ciżba ludu, co przyszła w tę porę
 - Z gór. Tak zakrzykną razem: — Pochwalony! -
 - — Na wieki! — głosy odrzekną im skore.
 - — Wy skąd? — Od Warty! — My zasię od Wisły,
 - A my od Bugu. — Ta ręce się ścisły.
 - Kręcę ja głową. Obchodzę te chłopy,
 - Bo mi zanadto coś patrzą z niemiecka
 - Owe to kitle, lejbiki i jopy...
 - Czapki też insze, niż ta mazowiecka.
 - Ze wszystkiem idą psubratom tym w tropy.
 - Tak myślę! Ciasto-ć nasze. Jeno niecka
 - Cudza! A patrzciez, narody wy moje,
 - Jak to się do tła odmieni, choć swoje! -
 - W izbie szum. — Dawnoż z domu wy? — Od roku
 - Chyba... Spojrzeli po sobie: — A będzie!
 - Lecz naszym błysnął strach, jak iskra w oku.
 - — I nie na swojem jeszcze? Nie na grzędzie?
 - A ci: — Ej, łatwo na trok, ino z troku
 - Nie! To my tutaj obeszli precz wszędzie
 - Temi światami, przez góry, przez doły...
 - Bab niema, to człek letki i wesoły. -
 - — A Bóg-że was to! — zawoła Jan Bania,
 - Podniósłszy ręce i oczy do nieba.
 - — A toć my rady pragnący, jak kania
 - Dżdża! Toć nikt nie wie, gdzie iść, co brać trzeba!
 - A tamci: — Hale! My z tego latania
 - Wszystko przeznali! I co? Wszędzie chleba
 - Skąpo! Tak idziem dalej... Aż krainę
 - Całą tę zejdziem... Pampas... Argentynę...
 - — Laboga! — krzykniem. A ci — nuż powiadać
 - Różności one i szum czynić w głowie...
 - Nuż w wąsy dmuchać a z czubem dokładać.
 - Chłopy, jak brona zębate w tej mowie! -
 - Obrzasł świat, kołem jął mrok już przepadać,
 - — Nim się pośpili ci wiatropędowie -
 - W różane kwiecie i w srebrne lelije,
 - Właśnie, jak kiedy panna wieniec wije.
 
- Wszedł dzień świetlisty i modrej pogody.
 - Po drzewach szeptał wiatr cichy i mały,
 - A one, rade tej świeżej ochłody,
 - Same szły, same listków podawały.
 - Jako więc Boga rozleją się wody,
 - Gdy nagle puszczą kry i śniegozwały,
 - Tak się w polanie, nakrytej od słońca,
 - Narodu powódź rozlała szumiąca.
 - Stół dla urzędu w środku. Tam się roją
 - Sprawce, agenty różne i tłumacze.
 - Ludu nagnali świeżego, tak swoją
 - Kupą się trzyma każdy; a te gracze,
 - Co potężniejsze w gębie, poprzód stoją.
 - Więc kiedy znagła to wszystko obaczę,
 - Błoń mi się zdawa zakwitła rozmajem, -
 - Tak farby się tam pstrzą i mącą wzajem.
 - Stanęli nasi złamanym pierścieniem.
 - Baby po flankach, do frontu zaś chłopy.
 - Twarze śniadościa obwlokłe i cieniem,
 - Zapadłe oczy, czupryny jak snopy...
 - Zmizerowany zbyt długiem cierpieniem
 - Naród, by arka owa nad potopy
 - Świata spłynąwszy, brał listki i wiechy
 - Zielone tego dnia na znak pociechy.
 - Więc kiedym pojrzał po onym widoku,
 - Jaki tam sobą te rzesze czyniły,
 - Jak gaj, ten cały ordynek mi w oku
 - Został, wiośnianą nadzieją odżyły...
 - Tak ci, o Chryste, kiedyś staną w kroku
 - Ci chłopi, z ciężkiej zbudzeni mogiły,
 - I na sąd pójdą z gałęźmi zieleni,
 - By — przez nadzieję swą — byli sądzeni!
 - A ty, wejrzawszy na one sukmany,
 - Na oczy, z których lecą srebrne płacze, -
 - — Oto — przerzeczesz — mój lud ukochany,
 - I ziemi mojej przesmutne tułacze! -
 - Tak chłop ci do nóg... — O Panie nad Pany!
 - Toćżem ja czekał, aż sąd twój obaczę!...
 - A Ociec zasię wszechmocny: — Dość tego!
 - Miwyć półwłóczek raju dla każdego! -
 - Lecz tu nie poszło sprawą tak, od słowa.
 - Ledwie stanęli, już dzelą się w dwoje,
 - Już każda głowy dostaje połowa,
 - Już nóg, już ramion, już ręce ma swoje,
 - Już inszym głosem każda gada głowa...
 - A kiedy jeszcze w pośrodku tak stoję,
 - Nuż one znów się rozszczepiać na częście...
 - Więc zaklnę, plunę w bok, i ścisnę pięście.
 - Jak niedoschniętą chłop kopicę siana
 - Widłami rankiem rozrzuci po łące,
 - Tak się i nasza drużyna, zebrana
 - Rozbiła, w kopki z osobna stojące.
 - Już każda swego dostała hetmana!
 - Już z każdej lecą te głosy szumiące,
 - Już iść gotowa pod własną buławą,
 - Już rozum własny ma, i własne prawo.
 - Ale Horodziej oburącz oparty
 - Na wielkiej berli, wyciętej z dębiny,
 - W pielgrzymskiej guni swojej czynił warty,
 - Nad głowy ludzkie patrzący w bór siny.
 - Na górce sterczał, i nad niż otwarty
 - Widny był, nakształt zatkniętej brożyny,
 - Do której znów chłop, ująwszy grablice,
 - Kopek nagarnie, i zrobi kopicę.
 - . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
 - Od Niemców kolej poszła. Stoją ławą
 - Z dziećmi, z betami, z Niemkami swojemi,
 - Niezamąceni bynajmniej tą sprawą.
 - Torby, toboły, przy nogach na ziemi,
 - Szydła, pilniki, dratwy, garnczki z kawą,
 - W kitlacn, w kaszkietach, z daszkami bialemi,
 - W pantoflach, w trepach, stoją rozkraczeni,
 - Ćmią fajki, ręce trzymają w kieszeni.
 - Wtem ich komisarz spyta: Gdzie? — Jak w rocie,
 - Ogień po cynglach z komendą wraz błyska,
 - Tak drgnęło w onej niemieckiej hołocie.
 - — Blumenau! — krzykną. Nie znałem nazwiska.
 - Zaczem pobrały karty, i w nawrocie
 - Drogi stanęły gotowo szwabiska.
 - Bo taki idzie do leda poręby,
 - Leda gdzie, byle fajkę miał u gęby.
 - Wtem tłomacx krzyknie: — Hej, wy tam, gromada!
 - Wy dokąd chcecie i gdzie się obrali?
 - Chłopy nic. Patrzą, czy czasem nie zdrada...
 - Tak ów: — Gadajcież! Co będziem tu stali! -
 - Wystapił Łuka: — My tutaj brać lada
 - Czego nie będziem. Nas tutaj dosłali
 - Z porękci samej angielskiej królowy.
 - Wszystko nas musi dojść! — To podniósł głowy,
 - Po chłopach spojrzał. Tak chfopy: — A przecie! -
 - Tak Łuka znowu: — Nas tutaj okrętem
 - Z Bremenu wieźli po całym, het, świecie,
 - Przez morze! Nas tu prawem nie zbyć krętem!
 - My nie nadrachy tu żadne! Nie śmiecie!
 - Wszystko na piśmie musi stać! I żeby
 - Pieczęć też była! — A chłopy: — Jeszczeby! -
 - Tu w wąsy dmachać zaczną. Jak w rzeszoto,
 - Stawiać się, w boki spierać kułakami:
 - Pomknęli przed stół, pchają sie, aż gniotą.
 - (Po stole bębnił komisarz palcami.)
 - Dlaboga! — krzyknie tłomacz. — Tu nie o to!...
 - Gdzie chcecie, pytam, iść? Gadajcież sami!
 - Tu urząd słucha, i ja tutaj stoję...
 - A wtem Roch hardo: — Gdzie? — A toć na swoje!
 - Tak tłomacz: — Dobrze. Na swoje, człowiecze!
 - Ale gdzie? Dokąd? W jaki stan iść chcecie? -
 - Drapie się w głowy... Wtem Dudek przerzecze:
 - — A w gospodarze! Parobkiem, toć przecie
 - Dość się nabyłem w Grannem! — Tak uciecze
 - Ów, łba chwyciwszy oburącz. — Niechże cię
 - Piorun! — zakrzyknie. — Co za ludzie tacy!
 - To z jednym więcej, niż z tamtymi pracy.
 - Rozłożył ręce, stęknął. Wtem do tego,
 - Co pisał, Marcin przybliżył się Duda:
 - — Prosiłbym też ja pana wielmożnego
 - Dać mnie tam, gdzie się łebskie proso uda... -
 - Lecz Świerszcz zakrzyknął: — Głupi! Widzicie go!..
 - A toć pod proso ziem zawsze je chuda!
 - Ja chcę pszenicę siać i koniczynę...
 - Co z prosa? Ja na takich ziemiach zginę!
 - Tu insi wpadną w rzecz. Buchnęła wrzawa
 - Pomiędzy chłopy, jak słoma w kominie.
 - Żaden drugiemu przed sobą nie dawa,
 - Ten kseb, ten odsieb od razu zawinie.
 - Krzyczy Roch, krzyczy tem głośniej Żurawa.
 - Tuż Włodarczyki przy Kosie Marcinie,
 - Tuż Koźbiał, Bandys, Przytuła, tuż Duda,
 - Ten — co się uda gdzie, ten — co nie uda.
 - Stuka komisarz po stole, — nie słyszą.
 - Krzyczy, aż chrypnie tłomacz, — żaden nie wie.
 - Tak kiedy wichry borem zakołyszą,
 - I puszczą tęgie prześwisty po drzewie,
 - Wszystko się insze zda głuszą i ciszą,
 - Przy onym gwałcie źywiołu i gniewie.
 - Darmo tam dzięcioł dziob psowa po lesie,
 - I puhacz, darmo, na sęk siadłszy, drze się.
 - Wtem tłomacz znalazł sposób. Szepnął w usty
 - Komisarzowi. Wstali i odchodzą
 - Pobrawszy księgi. Nuż chłopstwo się ruszy!
 - Nuż w pokłon! Drogę czapkami im grodzą...
 - Jakby więc miodem smarował po duszy,
 - Już cicho, już się wszyscy z sobą godzą.
 - Tak się ów rozśmiał i wrócił do stoła.
 - — Gadajcież teraz, a prędko! — zawoła.
 - Zhukną się głosy i razem poniosą:
 - — Do Kurytyby chcema! — Do Parana! -
 - — Do Igłaszowa!* — Ja do Matagroso!
 - — Ja, gdzie sól ryją! — Ja zasię do Jana,
 - Abo do Pawła! — Ja równo gdzie proso!
 - — Do wszystkich świętych my! — A. my, gdzie siana
 - W sampas. — My ta w Bahiją! — W Destero! -
 - Tu się zatchnęli, urwą i tchu bierą.
 - Słuchają burzy onej zadziwieni
 - Komisarzowie i patrzą po sobie.
 - Zaczem ten bródkę skubie, ów z kieszeni
 - Nożyka wyjął, paznokcie se skrobie...
 - Aż tłomacz: — Ludzie! Czyście nawiedzeni?
 - Boże, co ja z tem stadem owiec zrobię?
 - Za mapg chwycili — Toż wy sig rozsali
 - Jak grochy patrzajciez! — po całej półkuli.
 - Zamilkły chłopy stropione, i gęby
 - Otworzą, bacząc, co ów zaś powiada?...
 - Tak zaraz szeptać zaczęła przez zęby
 - Z tłomaczem, owa komisarska Rada.
 - Zmarszczy się tłomacz i krzyknie: W poręby
 - Pójdą mocniejsi, gdzie grunty rząd nada,
 - A słabsi — kawę plantować w facendzie!
 - A więcej nikt się was pytać nie będzie. -
 - Skończył i ręką uderzył w papiery.
 - A chłopy cicho sza! Ni mruknął który.
 - Nie już te młódki same, lecz kozery
 - W mig pochowały rogi i pazury.
 - Owe Parany, Bahije, Destery,
 - Tak poszły, jakby wodą chlusnął z góry...
 - A z owej buty wielkiej i z junactwa,
 - Od razu uszy obwisły u bractwa.
 - Ale nadbuźny naród nasz, unity,
 - W śniadościach długiej męki miawszy twarze,
 - Tą siwą wełną, jak owca nakryty,
 - Długo stał niemy w okrutnym tym gwarze,
 - W stół komisarski trzymając wzrok wbity.
 - Aż wyszły z kupy dwa szczere Łazarze
 - I rzeką: Dajcie nas, wielmożne Pany,
 - Tam, gdzie ze Rzymu jest słychać organy,
 - Jako nam było przyobiecowane.
 - Duch ci w narodzie łaknący jest, chory...
 - Szkaplerze chcemy nosić poświęcane,
 - I pieśnie śpiewać, jak za dawnej pory.
 - Dziatki mieć chcemy chrzcone i chowane
 - Po polsku. Chcemy w kościoły, w klasztory...
 - Suplikacyi chcemy, litanii
 - Do pfzenajświętszej panienki Maryi!
 - Od Narwi my są oporne... Od Buga,
 - Od Międzyrzeca, Sokołowa, Biały...
 - Jako tam ziemia szeroka i długa,
 - Tak się krwie nasze daleko polały.
 - Z pola, z warsztatu wyrwany, od pługa
 - Lud, ta aż onej uchodzim nawały,
 - Ratując duszy. Więc niech nas urzędy
 - Nie gwałcą w cerkiew! A iść — pójdziem wszędy.
 - Przemierzylimy orenburskie stepy,
 - Powygniatali więzienne pościele,
 - Bosonóz lodu deptali czerepy,
 - Trupem przybużne zapchalim kołbiele.
 - Pałki w nas biły i pletnie — jak cepy.
 - A równo w swoim wytrwalim kościele.
 - — Więc ziemia, jak tam padnie. Byle święta
 - Msza ona! Byle one sakramenta!...
 - Umilkli. Pruszą łzami niby rosą,
 - Głośniej mówiący tą ciszą, niż słowy.
 - A tuż się insi za nimi obniosą
 - W jakiś jęk wielki, tłumiony, echowy.
 - Wstrząsłem się w sobie, bom poczuł, że to są
 - Święci wyznawcy, z światłością u głowy.
 - Tylko że światłość pod czapą schowana,
 - Boby się przy niej nie zdała sukmana.
 
 
 
 
 
          
      
 
  
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
ResponderExcluir